• Nie Znaleziono Wyników

Herszt bandytów

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 157-166)

Adam Witold Koszutski [Adam Pierzchnicki]

4. Herszt bandytów

przyszłość i dostojeństwa, jakie mnie czekały. Chociażbyś była piekłem, pożą-dam cię, Heleno!

I przysunął się do niej blisko, korzystając z tego, że wszyscy zajęci byli naradą i nikt na nich nie patrzył. Pochwycił ją za rękę, a ona mu tej ręki nie broniła, lecz oddała uścisk namiętny za uścisk. Stali tak obok siebie i tonęli oczyma w oczach.

Tymczasem Piotr zreasumował uchwałę zebrania, mocą której oddano Hieronimowi i jemu samemu adresy do sprawdzenia i postanowiono w odpo-wiedniej chwili rozpocząć krwawą wyprawę przeciw bandytom i handlarzom żywym towarem.

Poczęto wychodzić. Ksiądz Zygmunt i Helena ocknęli się wreszcie.

— Do jutra — zawołał on.

— Do jutra — odpowiedziała.

Była to ich pierwsza miłosna schadzka.

4. Herszt bandytów

Wacław Świrkowski zajmował skromne, ale wygodne i stosunkowo obszerne miesz-kanie kawalerskie w parterowym domku otoczonym zielenią przy ul. Tamka.

Dwa pokoje umeblowane zwykłymi ogrodowymi, na biało pomalowanymi, sprzę-tami, czyniły dość oryginalne wrażenie. Ściany pokrywały przeróżne napisy i ma-lowidła, umieszczane tutaj przez licznie nawiedzających gospodarza gości.

Jakie stanowisko społeczne zajmował Wacław i z czego żył, trudno określić.

Najchętniej filozofował, czasem pisał artykuły do gazet postępowych, socja-listycznych, ludowych, dalej do organów polityki realnej, układał statuty sto-warzyszeń kooperacyjnych, był jednocześnie filosemitą, antysemitą, demokratą i demagogiem, szlachcicem, ceniącym tradycje i uznającym za człowieka tylko tego, kto posiada szereg przodków za sobą. Słowem, jego fizjonomia moralna zmieniała się w miarę potrzeby i warunków. Znał się na wszystkim, wszyst-kim się interesował i umiał wcisnąć się ze sobą wszędzie, gdzie tylko sądził, że znajdzie coś interesującego dla siebie, coś godnego uwagi. Sam wprawdzie nie wysuwał się na pierwszy plan, chętnie kryjąc się za plecami drugich, lecz nigdy nie usuwał się od rzucania inicjatywy, od porady i namowy. Czynił to zawsze z dziwną bezinteresownością, nie szukając ani nagrody pieniężnej, ani uznania i zaszczytów.

Zdawało się, że jedynym celem i zadaniem Wacława było trzymać rękę na pulsie życia w całym tego słowa znaczeniu, dotykać się wszelakich tego życia ob-jawów. I cel osiągał. Lubiono go wszędzie i ceniono jego umysł, przyznając jed-nogłośnie, że jest prawdziwie inteligentnym człowiekiem. Byli i tacy, którzy na działalność Wacława patrzyli mocno krytycznie, zarzucali mu niektórzy rze-czy rozmaite, nie miał nikt jednak żadnych dowodów. Ścisłe dochodzenia nie

wykazały nic, co mogłoby mu ubliżać, a tym więcej nakazywało go uznać za jednostkę niebezpieczną lub szkodliwą. On sam niejednokrotnie mawiał:

— Ludzie są piekielnie głupi, a w głupocie swej dochodzą do podłości. Rzucają podejrzenia tam, gdzie nie ma ani krzty racji. Mickiewicza nawet i Towiańskiego zrobiono onego czasu szpiegami. Mogą sobie o mnie mówić, co chcą. Zrozumieć tego nie są w stanie, że człowiek miewa swoje indywidualne kąty patrzenia, swoje własne widnokręgi duchowe i swoje specjalne umiłowania. Ci ludzie wietrzą cią-gle, że każdy działać musi koniecznie dla pieniędzy i upodlać się dla pieniędzy, jak gdyby nie największą korzyścią i szczęściem było stworzenie sobie własnego świata ducha, własnych ideałów, stojących ponad szablonem jakichkolwiek partii.

To dowodzenie, niezwykła otwartość, przyznawanie się do czynów, które u kogo innego byłyby potępione oraz ścisłe śledztwo, które nic złego nie wyka-zało, wreszcie tysiące nieraz ważnych przysług, oddawanych sprawie i ludziom, zjednały Wacławowi Świrkowskiemu zaufanie w szerokich sferach i u wielu lu-dzi czynu i idei. Ci, którzy mimo wszystko mieli go ciągle w jakimś niejasnym i nieokreślonym podejrzeniu, umilknąć w końcu musieli, przypisując mu cechy bardzo interesującego i ciekawego oryginała. Istotnie, Wacław na miano tego oryginała w zupełności zasługiwał, cokolwiekby o nim jeszcze można było po-wiedzieć.

Do interesującego tego człowieka zbliżył się zaraz po przybyciu z Litwy ksiądz Zygmunt i on to wprowadził go na zebranie do inżyniera Piotra.

W tej chwili przechadza się Świrkowski szerokimi krokami po pokoju i mo-nologuje:

— Ta hołota nie przychodzi. Już piąta, a mieli być tutaj o czwartej trzydzieści.

Sami sobie winni, jeżeli dostaną się w pułapkę.

Dobrze się stało, że ten poczciwy idiota, ksiądz Zygmunt, wprowadził mnie do drugiego poczciwego szaleńca, inżyniera Piotra. Inaczej moje bydełko znala-złoby się w prawdziwej suchej łaźni.

Gdyby ktoś z moich „najszczerszych przyjaciół” odkrył tę moją rolę, uznano by mnie za zwykłego kanalię, chociaż i teraz już wielu chciałoby mnie za takiego przedstawić. Ja generalnym hersztem bandytów! To istotnie dla tych ciemięgów, kierujących się nawet w najważniejszych sprawach życia i ducha tylko szablo-nem, byłoby nad możność wszelkiego rozumowania. Jedynie szaty rozedrzeć z oburzenia i przejść do porządku dziennego nad tego rodzaju człowiekiem. Oni nie mogą pojąć, że anarchizm ducha, że ustawiczna rozterka, w jakiej bytować trzeba tu na ziemi, prostą drogą prowadzi człowieka myśli do rozmaitych, dla niego samego dziwnych i często niezrozumiałych szprynców.

Filisterska moralność, cnota pochodząca z braku sposobności albo potrzeby do zbrodni, szablony, które zupełnie wyjałowiły i stłumiły siły ducha, te wszystkie marionetki partyjne i bezpartyjne, deklamujące, bohateryzujące lub płaczące, do-prowadzają wprost do moralnego kataru. Rzygać się chce po prostu!

4. Herszt bandytów 157 Małpy, nie ludzie! Znieść ich nie mogę. Jeden dach postawiłbym nad nimi i umieścił szyld: Szpital dla paralityków ducha.

Te moje zwierzęta w ludzkim ciele i ludzkim ubraniu. Te kanalie, dla których wyprawić bliźniego na drugi świat, to tyle znaczy, co dla kobiety wiejskiej zabi-cie wszy wyjętej z włosów dziecka podczas miłej sjesty na przyzbie w poobied-nich godzinach. Te zgraje bandytów i łajdaków spod ciemnej gwiazdy są daleko bardziej interesujące, daleko bardziej są ludźmi.

Jakaż różnica między przeciętnym filistrem a moim bandytą? Pierwszy okra-da bliźniego z ostatniego grosza w interesie, wydziera mu ostatni kęs chleba, żre się jeden z drugim o ten chleb, o każdy grosz, wyzyskuje jeden drugiego i zowie się moralnym, szlachetnym obywatelem, podporą dobrobytu i zamożności kraju.

Mój bandyta kradnie z kieszeni portmonetkę, z prywatnej kasy ogniotrwałej lub banku czy innych instytucji pieniądze i nazywa się zbrodniarzem, szumowiną, człowiekiem wyjętym poza nawias stosunków towarzyskich i obyczajowych.

Pan, z dużym i pełnym brzuchem, kupuje sobie ubogą dziewczynę i ma sza-cunek, ale ona, sprzedając się lub jej pośrednik, który sprzedaż ułatwia, zno-wu godni potępienia i wzgardy. Gdzież tu równowaga pojęć w tych króliczych mózgach? Bandyta zabija od razu, jeśli coś lub ktoś stanie mu na drodze i jego bezpieczeństwu osobistemu zagrozi, więc godzien sądu, więzienia, stryczka, ale jednocześnie szacunkiem otaczać każą tych, którzy powoli zabijają np. zamyka-jąc nędzarzy we wstrętnych norach mieszkalnych, skazuzamyka-jąc ich na głód i trucie się alkoholem, na wegetację w ciemnocie i upodleniu.

Milsi mi są, po tysiąckroć milsi, owe kanalie, bandyci! Ot, gdyby mnie teraz usłyszał który z filarów zdawkowej i kurs mającej moralności, powiedziałby pe-łen zgrozy:

— Patrzcie, do jakiego zdziczenia doprowadza anarchia myśli, jacy obłąkańcy rodzą się pośród tych, którzy nie uznają tradycyjnych porządków!

— Bydło!

Dalszy potok monologowania przerwało Świrkowskiemu wejście trzech ludzi.

— Jesteście wreszcie?

— Ano, spóźniliśmy się, a drudzy przyjdą jeszcze później, bo nie mieliśmy czasu — była robota.

— Wiem, ale tak długo? Jakże się wam udało?

— Przeczytacie w gazetach. Już tam pisarki pewno ładują artykuł pt. „Straszna zbrodnia”. Mają o czym pisać i zarobią na chleb te głodomory. Nie mieliby do garnka co wstawić, żeby człowiek od czasu do czasu jakiego porządnego kawału nie zrobił, jakiej dużej roboty nie machnął.

— I cóż, obładowaliście dobrze kabzę?

— A cóż to? — Za darmo by człowiek sobie ręce paskudził nad krztuszeniem tego chudziaka? — mówił pierwszy z bandytów.

— Więc zabiliście? — skrzywił się Świrkowski.

Nie lubił dowiadywać się takich rzeczy, obraz zabijania człowieka wstręt mu sprawiał, raził jego zmysł estetyczny.

— Powiadam wam, nie było co do garści wziąć — przechwalał się cynicznie drugi zbrodniarz, przy czym zrobił ruch dłonią, ilustrujący wykonaną czynność.

— Ledwie ścisnąłem, ot, tak tylko trochę, delikatnie, a już jęzor wystawił jak pies, kiedy ziaje i charczeć zaczął…

— Lepiej było nie zabijać.

— A jakże! Może głaskać i pieścić go mieliśmy… A czego się stawiał, czego nie chciał oddać po dobroci? Jeszcze mu się zachciało wzywać pomocy!

— Jednego tylko zabiliście?

— Jednego. Inni byli mądrzejsi. Jak ino spenetrowali, co się święci, posia-dało wszystko jak trusie, gębę rozdziawiło i patrzyło, jakeśmy garnęli złoto i papiery.

Towarzysz Alfred stał i trzymał rewolwer gotowy do strzału, a my zwijaliśmy się, że aż tchu trudno było złapać. Później kazaliśmy mu przez pół godziny siedzieć cicho i nie ruszać się, zeszliśmy spokojnie na dół i dorożką odjechaliśmy tutaj.

— Trzech towarzyszy zostało w pobliżu na warcie, aby się przekonać, czy ka-naczkom za prędko nie przyszła ochota ruszyć się za nami. Dlatego ich tu jesz-cze nie ma, ale tylko ich patrzeć, bo im pilno do działów.

— Uf! Spracowaliśmy się setnie. Dajcie wódki, Wacławie. Wam to żyć, nie umierać! Herszt do gotowego.

— Milczeć, hołota! — wrzasnął zdenerwowany Wacław. — Milczeć albo poszli won! I więcej mi się nie pokazywać! Wy, parobki! Czy sami wiedzielibyście, dokąd iść i kiedy? Ja wam powiadam, beze mnie już dawno dyndalibyście na szubienicy.

— No, no, nie gniewajcie się zaraz! Cóż to, pożartować nawet nie wolno?

— Nie wolno! — irytował się herszt Świrkowski.

— Już dobrze, dobrze. Nie będziemy, tylko

dajcie pić, bo w gardle wyschło jak w gnojnicach na upale.

— Nie mam dla was — wołał zły jeszcze herszt.

— Macie, macie. No, dajcie, zapijem na zgodę — przymilał się jak dziewka bandyta.

Wacław, mrucząc pod nosem, poszedł do szafki i wyjął gąsior z nalewką. Nalał cztery kieliszki, trącili się i wypili.

— Jak będą i tamci, powiem wam coś takiego, że wam ciarki pójdą po skórze, od stóp do głowy.

— Nie żartujcie, panie starszy! Mówcie zaraz, jeżeli co ważnego.

— Zaczekajcie! Powiedziałem, jak tamci przyjdą.

— Ale co to znów nowego?

— To nowego, że gdyby nie ja, jutro, a może jeszcze dzisiaj krztusilibyście się tak jak ten przed chwilą.

— Ooo! — wyrwał się niesformułowany dźwięk z gardzieli bandytów. — Niech herszt nie robi sobie takich głupich szpasów z nami.

4. Herszt bandytów 159

— Ja wam tu poszpasuję lepiej, jeśli wam nic nie powiem. Przypomnicie sobie dopiero wtedy, że to nie były żarty, kiedy wam ostatnia para wychodzić będzie z cielska, a nogi wierzgać poczną w przedśmiertnych drgawkach.

Kłócili się, używając wyrażeń dobitnych, ze specjalnego słownika pochodzą-cych, co im jednocześnie nie przeszkadzało „zalewać robaka” co chwilę napeł-nianymi kieliszkami.

— Dosyć już, dosyć! — wołał herszt Świrkowski. — Popijecie się, zanim jesz-cze drudzy przyjdą, a tu zdrowego rozumu trzeba, bo namyślić się musicie i na-radzić, co dalej robić.

Bandyci uznali słuszność ostrzeżenia i pod wpływem tajemniczych gróźb swego herszta paniczny strach ogarniał ich coraz silniej. Znali go, że nie traci słów na darmo i skoro mówi o niebezpieczeństwie, to musi ono grozić istot-nie.Sposępniały im twarze i siedzieli w milczeniu. Upłynęło w ten sposób około pół godziny, gdy na schodach usłyszano kroki.

— Nasi idą! — zawołał jeden z bandytów.

Do pokoju wkroczyło znowu trzech ludzi: reszta bandy grasującej w Warszawie i dokonującej licznych, często krwawych, zawsze niesłychanie śmiałych napadów i grabieży.

— Co słychać? — zapytał herszt.

— Dziękować Bogu, wszystko w porządku — odparł jeden z nowo przybyłych, mężczyzna rozrosły i barczysty jak tur, z miną okrutnika i kretyna zarazem. — Alfred tak tych baranów przeraził wyciągniętym rewolwerem, że siedzą spokojnie

chyba jeszcze do tej pory. Przez całe pół godziny nikt z domu nie wyszedł.

— A teraz rachować się i dzielić! — krzyknął drugi.

Wyłożono z kieszeni pieniądze. Okazało się, że łup był wspaniały: z górą 1 000 rubli w gotówce. Podzielili się, przy czym stwierdzić trzeba wielką zgod-ność, a nawet przyzwoitość koleżeńsko-towarzyską, rzadko spotykaną u tzw.

ludzi „porządnych”, którzy razem prowadzą interesy i dzielą się spółkowymi zyskami. Gdy dokonano podziału, ozwał się ów barczysty:

— Widzę, żeście tu nie próżnowali. Nalewka jest, kieliszki są, toć i my prze-cież nie od macochy.

Przepili.

— Ale coście wy tacy osowiali, jakby wam kury proso wyjadły? Nasz herszt także jakoś patrzy tak dziwnie, jak dziwka, kiedy pierwszy raz chłop od niej odejdzie i dobrze nie wie, co się z nią stało?

Gruby żart nie wywołał wrażenia, jakiego się spodziewał bandyta. Śmiał się sam, pokazując zdrowe zęby, wtórowali mu dwaj z nim razem przybyli, ale Świrkowski i reszta towarzystwa zachowała się obojętnie.

— Co się to stało? Czy wam może żal tego cherlaka? No, to dajcie na mszę za jego duszę. Bez spowiedzi wyprawiliśmy go na tamten świat, więc w ogniu

pewno się teraz smaży. Ale ksiądz od św. Aleksandra i na to poradzi, tylko że trudniejsza sprawa z takim, co bez paszportu chce do nieba, więc musicie dać co najmniej 5 rubli. Za mniejsze pieniądze słabsza będzie modlitwa i słabsza nadzieja odpuszczenia grzechów.

Cóż?! Żal wam grosza? Wstydźcie się! To przecież dla proboszcza, a zresztą on w procencie i za wasze dusze pomodli się. To dobry interes.

— Nie żartujcie, Józefie! — ozwał się Alfred. — Tu nie do żartów podobno, herszt ma nam coś wyjawić, coś złego…

— Ano, niech gada. Słuchamy.

Wacław powtórzył wszystko szczegółowo, co słyszał na zebraniu u inżyniera Piotra.

— A psiekrwie! — zawołał Alfred. — Czego im się to zachciewa?! Do skóry nam się dobrać mają ochotę.

— Niedoczekanie ich…

— Zadźgamy wszystkich, to drugi raz nie poważy się nikt nastawać na nasze życie.

— Nie tak od razu. I oni nie głupcy. Musicie działać bardzo ostrożnie i spryt-nie. Inaczej nie dacie rady, bo ich jest więcej — zauważył ostrzegająco herszt Wacław.

— A cóż to? Nie znajdziemy pomocników? Trza nam tylko udać się do „tune-lu” na Wolę, a na gwizdnięcie będzie nas taka chmara, że ich czapkami zakryć możemy.

— Po co? To zła rada. Zrobi się z tego dużo krzyku, dowiedzą się pająki, pójdzie śledztwo, przycapią którego, ten zasypie i może być brzydki interes — przedkła-dał Świrkowski.

— A jakżeż inaczej robić? — pytali wszyscy. — Od tego wy hersztem jeste-ście, żebyście radzili, wy macie głowę, gadajcie. Pokażcie, co umiecie…

— Milczeć!

— No, mówcie, panie herszcie! — wołano.

— Trzeba inżyniera Piotra i robotnika Hieronima zwabić na jakieś odludne miejsce, pochwycić i schować. Zabijać ich byłoby niebezpiecznie. Lepiej wsadzić do jakiej piwnicy, usta zakneblować, aby nie krzyczeli, związać im ręce i nogi, niech siedzą.

— Doskonale! Hurra, pan Wacław! Hurra, nasz herszt! To ci głowa nie od parady! — wołano i porwano na ręce Świrkowskiego, obnosząc go w triumfie po mieszkaniu.

— Dość już, dość! — krzyczał herszt. — To jeszcze nie wszystko! Słuchać dalej!

— Słuchamy, słuchamy.

— Ani Piotrowi, ani Hieronimowi nie może stać się żadna, najmniejsza na-wet krzywda. Niech im włos z głowy nie spadnie, to byłoby źle, rozumiecie?

— Dlaczego? Nic skapować nie możemy — odpowiadano.

4. Herszt bandytów 161

— Na mój rozum — odezwał się Józef — lepiej byłoby zadławić tych alegan-tów, bo wtedy moglibyśmy spać spokojnie.

— Głupcy jesteście. Dopokąd oni żyją i wy jesteście pewni swojej głowy. Jeżeli im stałoby się co złego, zemsta ich towarzyszy dosięgłaby was, choćbyście się w mysią dziurę schowali.

— Ale cóż my z nimi zrobimy? Przecież całe życie ich trzymać w tym więzieniu nie można. Zresztą jeszcze gorzej będzie, skoro ich szukać poczną, bo wtedy i nas z większą zaciętością śledzić będą i tępić. Zdaje mi się, że herszt coś prze-mądrzył i przefajnował w swojej kalkulacji — odezwał się znowu Józef, najinte-ligentniejszy z sześciu bandytów.

— Oj, głowo, ty głowo! — drwił Świrkowski. — Ślepy zobaczyłby, że nie na to schowacie Piotra i Hieronima, aby czekać, aż ich znajdą.

— A na co?

— Na to, by natychmiast dać znać do ich organizacji, że żyją i są w waszych rę-kach, że zostaną wypuszczeni na wolność, skoro was zostawią w spokoju. Umrą zaś, jeżeli komukolwiek z was chociaż jeden włosek z głowy spadnie.

— A to Bismarck, ten nasz herszt! — zachwycano się ogólnie oryginalnym i sprytnym pomysłem.

— Pamiętajcie, że to, na co się ważycie, jest bardzo ryzykowne, że możecie się jeszcze gorzej wsypać, jeżeli nie będziecie umieli dobrze chodzić około inte-resu, ale innej rady ja dla was nie widzę wobec tego, że was właśnie mają na oku i gdziekolwiek się ruszycie, po piętach wam deptać będą,

— Prawda, prawda! — wołano. — Trzeba tak zrobić, jak herszt radzi. Innej rady nie ma.

— Czy macie taki dom i taką piwnicę?

— Mamy.

— Gdzie?

— Za Belwederską rogatką. Na tyłach ulicy Parkowej, już w polach, miesz-ka Gruba Mańmiesz-ka, kochanmiesz-ka Józefa. Tam często schodziliśmy się dla podziału łupu i tam chowaliśmy rozmaite pakunki. Wejście do piwnicy prowadzi prosto z sieni. Mieszkanie Mańki jest samo w sobie, nie ma żadnych sąsiadów, nikt nie podpatrzy ani nie usłyszy. Choćby się darli z początku jaśni panowie aleganty

— opowiadał Alfred.

— Tak. U Mańki będzie dobrze, tylko muszę babę uprzedzić, że będzie miała gości, aby się przygotowała na ich godne przyjęcie. Niech włoży czystą koszulę i majtki z koronkami, żeby się im spodobała — śmiał się zadowolony Józef.

— Ale jak zwabić jasnych panów na tę wizytę? Nie zechcą może tak od razu czynić tyle zaszczytu naszej Mańce i nam. Ceregielować się będą pewno — dow-cipkowano. — Trzeba ich mocno prosić, aż nam sił starczy.

— Co do zwabienia, to rzecz łatwa — zauważył Świrkowski.

— Słuchamy, mówcie.

— Alfred i Józef pójdą do restauracji na Chmielną. Tam na pewno znajdą się także Piotr z Hieronimem. Zaproponują wam pewną robotę, prosząc, abyście sobie dobrali jeszcze kilku towarzyszy. W ten sposób będą chcieli zwabić was w pułapkę. Wy udajcie, że macie ochotę, ale że musicie się jeszcze porozumieć ze swoimi, czy i oni zechcą, bo jeżeliby ci mieli właśnie jakie inne zajęcie, mu-sielibyście poszukać drugich.

— Bardzo dobrze, ale dlaczego tylko we dwóch mamy być na Chmielnej, prze-cież lepiej byłoby od razu ubić interes, nie rozkładając go na raty.

— Słuchajcie tylko i wykonujcie to, co wam powiem, bo silniejsi jesteście w rę-kach niż w głowie. Cóż z tego zawiązałoby się, gdybyście od razu wszystko skoń-czyli? Piotr i Hieronim poszliby do swoich i tyle widzielibyście ich, gdy tymcza-sem wy musicie ich złapać tak, aby się nawet nie spostrzegli.

— Prawda.

— Otóż reszta bandy czekać będzie w mieszkaniu Grubej Mańki, a wy za-przyjaźnicie się tymczasem z Piotrem i Hieronimem. Wypijecie po kilka kielisz-ków i po przyjacielsku pójdziecie lub pojedziecie na ulicę Parkową. Jak już będą w domu Mańki, łatwo sobie z nimi dacie radę.

— O, to fraszka.

— Doskonale obmyślane! — zawołał z zapałem Alfred. — Do roboty zatem, do roboty! A to kawał im wyszykujemy, że się im odechce na drugi raz naszej skóry. Nie dla takich szewców ona przeznaczona i nie zaraz jeszcze będą ją darli.

Złamiecie wy jeszcze niejednego zęba wprzódy, zanim nas dostaniecie do swojej garści. Ano, potańcujemy trochę, tylko nóg nie połamcie, wy aleganty.

I znowu zajrzeli do gąsiora z nalewką, aby oblać plan Wacława Świrkowskiego, który z każdym dniem rósł w powagę u swoich podwładnych, coraz bardziej sta-jąc się im potrzebnym.

— Wiecie, panie herszcie, że mając taką głowę jako kierownika, możemy spać spokojnie i rozszerzyć swoją organizację — marzył głośno Józef. — Tyle pienię-dzy wala się po świecie, ludzie nie umieją z nich korzystać, że tylko schylać się i brać je pełną garścią, a wnet człowiek się dorobi i będzie mógł sobie spokojnie

— Wiecie, panie herszcie, że mając taką głowę jako kierownika, możemy spać spokojnie i rozszerzyć swoją organizację — marzył głośno Józef. — Tyle pienię-dzy wala się po świecie, ludzie nie umieją z nich korzystać, że tylko schylać się i brać je pełną garścią, a wnet człowiek się dorobi i będzie mógł sobie spokojnie

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 157-166)