Adam Witold Koszutski [Adam Pierzchnicki]
1. W etapowym więzieniu
1. W etapowym więzieniu
Godzina pierwsza w nocy.
Cela więzienia etapowego na Pradze, tzw. peresilna, tonie w szarym mroku.
W małej niszy nad drzwiami umieszczono wprawdzie lampkę, lecz światło to migotliwe tylko i blade rzuca błyski.
Dwie gromadki ludzi siedzą na narach, w środku celi ustawionych, narach drew-nianych, brudnych obrzydliwie, kędy normalnie sypiają więźniowie na siennikach, za-sianych niezmienianą od niepamiętnych czasów słomą, pełnych wszy do tego stopnia, że niewiele mija się z prawdą humorystyczny termin, iż te sienniki same chodzą.
Wszystkich zesłańców, czekających w peresilnej na hasło wymarszu na kolej, jest czterdziestu kilku, w tej liczbie zaś trzy kobiety. Jedna gromadka, większa, z kobietami, zasiadła po prawej stronie narów, druga po lewej, niby parlament z prawicą i lewicą. Ci po prawej to polityczni, po lewej — zwykli złodzieje lub mordercy. Nawet wspólna dola nie zdołała połączyć tych ludzi. Trzymają się z dala, patrzą na siebie z nienawiścią i wstrętem.
Za składkowe pieniądze kupiono sobie świece łojowe, dwie świece: politycz-ni swoją, złodzieje swoją i urządzono wspapolitycz-niałą ucztę. Żołpolitycz-nierze, przeznaczepolitycz-ni jako warta, zgodzili się przynieść produkty ze sklepiku. Był chleb biały, masło, cukier, herbata, kiełbasa sucha, słowem lukullusowe potrawy, a nawet nie bra-kło na wety papierosów „Malina” lub „Bartek” po 3 kop. za 10 sztuk.
Zjedzono już te smakołyki w milczeniu i zapalono papierosy.
— Kiedyż nas wreszcie pognają na kolej? — przemówił barczysty mężczyzna, niegdyś robotnik z fabryki „Wulkan.”
— Niedługo już, Władysławie, niedługo — odrzekł blady, zmizerowany mło-dzieniec, ale z dziwnie iskrzącymi, czarnymi oczyma. Już niedługo pójdziemy daleko, daleko i nie wszyscy wrócimy do kraju, bodaj w lepszych czasach.
— Ej, dlaczego nie wszyscy, Kazimierzu? Znowu was smutne jakieś napastują myśli…
— Nie smutne. Tak tylko mówię, bo będę kędyś na archangielskich stopach bielił swoje kości. Zresztą to wszystko jedno. Każda ziemia może być matką i każda macochą, to zależy od warunków… Dla nas każda jest macochą, cho-ciaż głupie serce do jednej dziwnie przywarło…
— Człowiek jest jak kot, przywiązuje się do miejsca i tęskni. Oj, jak okropnie tę-skni… Ja wam to mówię, bo pod wpływem tej tęsknoty już raz uciekłem z Onegi.
— Sybirskie tundry, kraju daleki!
Głos powitania bracia wam ślą, Wygnani z kraju, lecz nie na wieki, Rozstanie nasze uczcijmy łzą! —
począł nucić Kazimierz, patrząc smutnymi oczyma na blady płomyk świecy.
— Ciekawam, kto ułożył tę pieśń — zapytała młoda blondynka.
— Jakiś więzień pospołu z tęsknotą — odrzekł Kazimierz.
I toczyła się dalej rozmowa o kwestiach społeczno-ekonomicznych, o ich sto-sunku do patriotyzmu i rozmaitych jego rodzajów, lecz całej tej rozmowy nie możemy tutaj powtarzać.
— Patriotyzm, który każe nienawidzić ludzi dlatego tylko, że należą do in-nej narodowości, patriotyzm jako wykładnik zaborczych instynktów jest wstrętny i wypleniać go trzeba — konkludował Kazimierz — ale patriotyzm szlachetny, bę-dący przywiązaniem do terenu naszego działania, dążnością swobodnego rozwoju w myśl indywidualnych właściwości narodowych, to uczucie godne szacunku.
— Gdzież istnieje taki patriotyzm? — zapytała jedna z kobiet. — Każdy pa-triotyzm to synonim nienawiści plemiennej. O uczuciu idealnym, o jakim mó-wiliście, nie można nawet marzyć wobec braku uświadomienia ogółu.
— Bez uświadomienia ogółu o niczym w ogóle myśleć nie można, bo każda działalność, choćby najszlachetniejsze miała pobudki, będzie spaczona, każdy system, choćby najbardziej na sprawiedliwości oparty, runąć musi i zamienić się w szereg nieprawości.
— A więc waszym zdaniem tylko o uświadamianie starać się trzeba?
— Tak.
— Jesteście niepoprawnym teoretykiem, podczas gdy życie nie znosi teorii, a domaga się energicznego działania, chociażby nawet błędnego, byle wyrywało z bezczynności.
— Nie zawsze jest chwila do czynu stosowna — począł mówić Kazimierz, lecz nie zdołał rozwinąć obszernie tej myśli, bo zakaszlał się silnie, a na chustce, którą przyłożył do ust, pokazała się krew. Zjadło go kilkumiesięczne więzienie, był zagrożony suchotami.
Wszyscy więźniowie okazywali współczucie dla chorego, a nawet jeden z grupy zbrodniarzy, wysoki, chudy, kościsty blondyn, specjalnie zbliżył się do Kazimierza, który położył się na narach silnie zdenerwowany i osłabiony. Otoczyły go kobiety, bardziej nawykłe do pielęgnowania chorych.
— Dziękuję wam towarzyszki. Niepotrzebnie się trudzicie — mówił spokojnie, chociaż smutno. — Chciałbym umrzeć, ale to niestety jeszcze nieprędko nastąpi.
Szkoda, że mnie nie rozstrzelali. To takie proste i wcale niestraszne. Stałbym przed nimi i patrzył, jak celują. To nawet musi być wcale zajmujące, emocjonuje.
Takiej emocji nie dozna lada burżuj. No i ja już nie doznam przynajmniej na teraz. Psiakrew! Tego mi tylko żal w życiu, zresztą niczego.
1. W etapowym więzieniu 147
— Nie macie nikogo na świecie? — zapytała cicho jedna z kobiet, która usia-dła obok chorego.
— Nikogo…
Suchotnik, mówiąc to, zamyślił się, a twarz skrzywiła mu się kurczowo, jak gdy-by tłumiony płacz wykoślawiał mu wszystkie mięśnie, targał wszystkie nerwy.
Po chwili wybuchnął:
— Czemu mnie o to pytacie? Czemu? Budzicie wspomnienia, które już umar-ły, a przynajmniej zdało mi się, że umarły.
Ta, która zadała to pytanie, mimowolnie zwiesiła teraz głowę i patrzyła w brud-ne cegły podłogi więzienbrud-nej.
— Rodziców nie mam już dawno. Matka, rodząc mnie, umarła, a ojciec był suchotnikiem i nie na długo płuc mu starczyło. Miałem lat dwanaście, kie-dy umarł — mówił Kazimierz. — Suchoty to jekie-dyne po ojcu dziedzictwo. Od tego czasu szedłem o własnych siłach. Dawałem korepetycje i kończyłem szkoły.
Mieszkałem w domu pewnego robotnika. Kilkoro dzieci, ich dwoje i ja mie-ściliśmy się w dwóch małych stancyjkach. Była nędza, ale jakież to miłe czasy.
Wesoło nam płynęły dnie, chociaż czasem głód kurczył żołądek i doskwierał w kiszkach szkaradnie. Za to jakaż to była stypa wspaniała, kiedy kto z nas przyniósł do domu parę złociszów. Była wtedy i wódka i sucha kiełbasa. Wnet zagrał jaki grajek na harmonii i hasaliśmy i śmialiśmy się, jak gdyby skrzynie złota stały do naszej dyspozycji.
Kobieta z niezwykłym zainteresowaniem słuchała tego prostego opowiada-nia, tych wyznań suchotnika, które wywołała. Im dłużej opowiadał Kazimierz, tym bardziej zapalał się do wspomnień niewyszukanych, biedaczych, szarych, ale dla niego drogich.
— Wiecie, towarzyszko Zofio? Jakże ja bardzo kochałem wtedy wszystkich ludzi! Jak okropnie mnie serce bolało ich bólem, jak mi żal było zawsze tych zgłodniałych, oberwanych dzieciaków, co brudne i opuszczone gromadami go-niły po ulicy, popod naszymi oknami. Rosły bez nauki, bez opieki, narażone ustawicznie na złe wpływy. Próbowałem je gromadzić koło siebie i uczyć, ale mi się bały, uciekały ode mnie, wolały włóczyć się całymi dniami, zresztą i ja miałem czasu zbyt mało.
Ale silniej niż wszystkich kochałem córkę mojego gospodarza, o kilka lat młod-szą od siebie. Była bardzo ładna. Miała bujne blond włosy, niebieskie oczy i cerę różową jak kwiat…
W tym miejscu przerwał opowiadanie i zamyślił się smutno.
— I cóż się stało z tą dziewczyną? — pytała Zofia.
— Co się z nią stało? Stara jak świat historia. Dała się uwieść synowi fabry-kanta za ładną sukienkę, za kolację w knajpie, za rozmaite obietnice. Później ją rzucił, rodzice z domu wypędzili, a ona chodziła po ulicy. Chciałem się do niej zbliżyć, ale uciekła ode mnie jak te dzieci, które pragnąłem koło siebie
zgromadzić. Myślałem, że powoli ją przyhołubię jeszcze i dźwignę z bagniska, w którym ugrzęzła. Stało się inaczej. W kilka dni później wyczytałem w gaze-tach, że prostytutka Maria S. otruła się kwasem karbolowym.
Przestał mówić i łzy mu potoczyły się po twarzy. Po chwili zanucił cicho:
— Oj! Na bok łzy, skarga i jęk!
Dla nas muzyką jest kajdan brzęk…
Oprócz kobiety opowiadania Kazimierza słuchał z głębokim wzruszeniem także zbrodniarz, ten sam, który się do niego zbliżył, gdy chory dostał ataku kasz-lu. W kazamacie panowała prawie cisza. Mówiono półgłosem i czasem ktoś zanu-cił pieśń smutną. Nastrój chwili, jednej z ostatnich już przed opuszczeniem kraju, budził we wszystkich wspomnienia i utkliwiał dusze. Opowiadano sobie dawne dzieje własne, czyniono wyznania. Naraz zbrodniarz ów zawołał głośno:
— Słuchajcie wy polityczni! Chełpicie się, że jesteście szlachetnymi ludźmi, a tymczasem postępujecie nieraz gorzej niżeli nasi.
— Kiedyż to tak? — zapytał Władysław.
— Ot, co tu dużo gadać?! Jeśli politycznemu dzieje się krzywda, my go ża-łujemy, ale wy nas za to tępicie jak szkodliwe zwierzęta. A przecież złodzieje są także ludźmi. Nie nauczyli nas pracować, źle wychowali od dziecka, to i trudno, musimy kraść. Potem i na poprawę nie pora, choćby dusza chciała.
— Na poprawę zawsze pora.
— Oj! Nieprawda. Jeśli złodziej chce pracować, żaden pracodawca nie da mu u siebie roboty, a robotnik nie chce z nim razem pracować. Cóż człowiek po-cznie, jeśli żyć musi? Co?
Na to pytanie nie było odpowiedzi, więc złodziej mówił dalej:
— Pilnujcie wy dzieci, by nie szły na marne, a nam dajcie pokój. My jesteśmy straceni. Chcemy kraść delikatnie, ale jak burżuj nie da się okraść, jak na zło-dzieja czyha „pająk,” to i ukrztusić trzeba, bo to o własne gardło idzie, a zawsze
„bliższa koszula ciała niż kaftan”.
— To prawda, ale nam idzie o to, żeby takie zapanowały stosunki na świe-cie, w których nikt nie potrzebowałby stać się złodziejem, w których nie byłoby opuszczonych i zaniedbanych dzieci — zauważył ktoś z boku.
— O ludzie! — zawołał złodziej. — Gdybym choć rok przed śmiercią mógł jeszcze być porządnym człowiekiem!
Ten moment i te wyznania obopólne zbliżyły wszystkich do siebie. Stali się więcej niż rodziną. Jednym wspaniałym akordem uderzały serca i myśli się splo-tły dziwnie miłośnie ze sobą. Znikły sprzed oczu duszy skazańców stęchłe opary zgnilizny życiowej i świat się im wydawał piękny. Zrozumieli bezwiednie głębo-ką filozofię Chrystusa, że można i trzeba kochać nawet swoich wrogów, chociaż walcząc z nimi, zniewalają stosunki. […]