• Nie Znaleziono Wyników

Walne zgromadzenie

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 128-143)

Napisał dr Karol Kropidełko

17. Walne zgromadzenie

Koło pierwszego kwietnia Jerzy Rybacki zauważył wielki ruch pomiędzy „Białymi Ludźmi”. Posłańcy z różnych stron Europy, przesyłki rozmaite i wiadomości przy-chodziły do podziemi.

Nie było w tym nic dziwnego.

Owszem, ustawa „Białych Ludzi” nakazywała w tym czasie odbywać dorocz-ne waldorocz-ne zgromadzenie, na którym każdy dziesiętnik przynajmniej niechybnie obowiązany był się stawić. Od tej powinności mógł się uwolnić tylko ten, kogo ważne zlecenia starszych przykuwały do miejsca.

Na takim walnym zgromadzeniu roztrząsano ważne sprawy, mianowano star-szyznę i uchwalano wnioski, mające na celu zmianę ustawy.

Na zakończenie odbywała się wspólna uczta, podczas której następowało za-znajomienie się członków.

Jerzy i Kars knuli coś ze sobą od dłuższego czasu. Odbywali ustawicznie tajemnicze narady, nieraz można ich było widzieć wybierających się na jakieś nocne przechadzki, nieraz usłyszeć można było dość żywą sprzeczkę lub gorszą wymianę argumentów.

Wszystko to niezmiernie zaciekawiało dziadzię Kalasantego.

17. Walne zgromadzenie 127

— Co wy tam macie za konszachty? — dopytywał się ciekawie.

— Ależ żadne, dziadziu kochany — usprawiedliwiali się obydwaj.

— Ho, ho! Jestem stary wróbel, nie dam się ułapić na plewy.

— Chcemy dziadzi kupić kamienicę.

— Kiedy ja nie Krenglowa, nie miałbym tak dobrej jak ona monety.

Koniec końców dziadzio niczego od swego ulubieńca dowiedzieć się nie mógł.

I może lepiej, że nie wiedział o niczym, gdyż w przeciwnym razie niepokoiłby się wielce o dalsze losy swego ulubieńca.

Nadszedł dzień walnego zgromadzenia. Już o godzinie ósmej wieczorem pod-ziemia pełne były gości z przeróżnych stron przybyłych.

Kręcili się tam Polacy, Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy, lecz przede wszystkim pełno było Włochów. Byli Rzymianie znad Tybru, poddani papie-scy, byli poddani austriaccy z Mediolanu, byli potomkowie dożów weneckich, dzisiaj uginający karku przed czarno-żółtym dwugłowym orłem. Nie brakowało i poddanych króla obojga Sycylii.

Neapolitańczycy dumni ze swego miasta, które uważają za najpiękniejsze na świecie, chodzili pod rękę z mieszkańcami Palermo, których przodkowie niegdyś Francuzom krwawe zgotowali sycylijskie nieszpory.

Wysłannicy królestwa sardyńskiego, radcy municypalni miasta Turynu, posłowie Izby Deputowanych, tajemni wysłańcy króla stanowili najpoważniejszą partię, na którą inni mieszkańcy apenińskiego półwyspu z nietajoną spoglądali zazdrością.

Jerzy z Karsem wmieszali się pomiędzy ten tłum barwny i malowniczy.

Z zajęciem, jako artyści, śledzili gesty, ruchy, spojrzenia, grę uczuć malującą się na obliczu owych południowców, z których niejeden, po raz pierwszy będąc w Krakowie, dziwił się nie tylko wspaniałości urządzenia podziemi, lecz zara-zem wyrażał zdumienie, że w ogóle podobne podziemia istnieją.

Jerzy i Kars, obaj dobrze władając językiem francuskim, udzielali cudzoziem-com rozmaitych objaśnień. Wokoło nich zebrała się gromadka ludzi, słuchająca ich uważnie.

— To nic jeszcze — mówił Jerzy — ta sala i te podziemne wejścia. Dopiero, kiedy zobaczycie, panowie, salę narad i salę zabaw, wtedy zdziwienie wasze bę-dzie usprawiedliwione.

Tłum coraz bardziej wzrastał, rósł, potężniał, niebawem już zabrakło miejsca w okrągłej sali, otworzono podwoje prowadzące do bocznych komnat, które otwierano w takich właśnie chwilach.

Różnojęzyczny gwar brzmiał w powietrzu.

— Patrz, jaki tu zapał — szepnął Jerzy do przyjaciela — jak ci ludzie się cie-szą, że znowu postawią jeden krok, prowadzący ich bliżej do celu.

— I to wszystko miałoby zmarnieć, obrócić się wniwecz przez nieuczciwość jednego łotra?

— Tak, musimy temu zapobiec.

— Musimy — powtórzył Stanisław.

— I nie brak ci odwagi?

— Och, nie, mój drogi, polegaj na mnie.

Obaj przyjaciele, wzruszeni, uścisnęli sobie dłonie. W tej chwili oczy ich po-łyskiwały zapałem i męstwem.

Wtem zabrzmiał dzwonek.

Mimo ogromnej ilości osób nieprzyzwyczajonych do tego rodzaju porządku nastała cisza. Obecni poczęli się ustawiać w szeregi po czterech, stając obok sie-bie bez zważania na stan i godność.

Jerzy pociągnął Karsa za sobą i wkrótce znaleźli się w kolumnie obok dwóch Włochów.

Jeden z nich nachylił się do Jerzego i przemówił parę słów w swym rodzin-nym języku.

— Daruj pan — odpowiedział na to Jerzy po francusku — lecz nie posiadam języka włoskiego.

— A ja sądziłem, że pan jesteś mym ziomkiem — odparł Włoch, tym razem także po francusku — masz bowiem zupełnie nasz typ twarzy. Ogień, który panuje w twym oku, żywość ruchów i gestykulacji zdawałaby się świadczyć, że jesteś dzieckiem południa, że ujrzałeś światło dzienne w Neapolu jak ja lub w Palermo jak mój towarzysz, a nie…

— A nie nad Wisłą, prawda! — dokończył, śmiejąc się Jerzy.

Lecz tu zamyślił się. Jakaś chmura nadspodziewanie zasępiła mu czoło.

Tak śmiało i tak bez wahania powiedział cudzoziemcowi, że się urodził nad Wisłą. A przecież poczciwa staruszka, która go wychowała, zawsze jedynie wes-tchnieniem odpowiadała na jego gorące pytania, gdzie się urodził, czy jego ro-dzice żyją lub kiedy pomarli.

A kiedy już bardzo prosił, kiedy łkając i ocierając łzy, kapiące z błękitnych źrenic, tulił swą twarzyczkę rumianą, gładką i pełną do pomarszczonych lic sta-rej swej opiekunki, wtedy ta, znowu westchnąwszy, odpowiadała:

— Dowiesz się kiedyś o wszystkim, mój aniołku, z chwilą gdy dorośniesz, gdy nauczysz się lepiej na świat patrzyć, gdy zrozumiesz wiele rzeczy dzisiaj dla cie-bie zakrytych i zagadkowych.

Nigdy nic więcej ponad te tajemnicze słowa nie wymknęło się z sinych warg staruszki.

Jerzy rósł, z dziecka zmieniał się w młodzieńca, młodzieniec lada chwila miał zostać mężczyzną. Niebawem więc musiał się dowiedzieć, dla jakich powodów rodzice wyparli się go, ojciec nie dał mu swego nazwiska, matka nie obdarzyła nigdy pieszczotą, pocałunkiem, dlaczego nigdy nie zaznał uciech pożycia z ro-dzeństwem, dlaczego nie dowie się, czy w ogóle ma takowe.

A kiedy tego wszystkiego będzie świadom, wtedy — tak myślał sobie Jerzy — powie do swej opiekunki:

17. Walne zgromadzenie 129

— Dziękuję ci za to, żeś wychowała mię jak syna i żeś mię kochała jak syna, lecz teraz chodź i zaprowadź mię do tych nieszczęśliwych czy złych ludzi, którzy są mymi rodzicami. Za pierwszym razem powiem im: kocham was i oto ta, któ-ra mię kochać was nauczyła, nie odtrącajcie mię więcej, żyjmy wspólnie wszyscy czworo. Za drugim poprosi tylko o jeden pocałunek matki, o jeden uścisk oj-cowskiej dłoni i nigdy nie narzuci im się więcej.

Lecz marzenia młodzieńcze przerwał jeden wypadek, bolesny i stanowczy.

Oto staruszka nagle umarła, a tajemnica z nią zeszła do grobu. Daremnie szukał Jerzy między jej papierami jakiejkolwiek dla siebie wskazówki, jakiegoś dokumentu lub choćby listu, mogącego rozświetlić tę czarną zagadkę.

Nic podobnego nie znalazł.

Kilka lat minęło już od tej pory, a Jerzy błąkał się po manowcach różnych przypuszczeń, ciągle nierozwiązanych, zawsze błędnych.

Może więc cudzoziemiec miał słuszność, może ojczyzną jego są Włochy, Francja, Hiszpania. On tego nie wie, niestety.

Nagle dzwonek ozwał się po raz drugi.

Drzwi otworzyły się bez najmniejszego hałasu.

Długi wąż, jaki utworzyły szeregi, stopniowo znikał w otwartych drzwiach.

Niebawem Jerzy i Stanisław weszli do olbrzymiej sali, której strop kończył się kopułą.

Na dzień tak uroczysty jak dzisiejszy, z rozkazu Wielkiej Rady, przyozdobiono wspaniale całą salę. Powiększono ilość lamp elektrycznych, po rogach poumieszcza-no gaje złożone z egzotycznych krzewów i kwiatów, wśród których biły fontanny wysokimi, kryształowymi słupami w górę, a na zwierciadlanych ścianach poprzy-twierdzano olbrzymie napisy we wszystkich europejskich językach z wyjątkiem nie-mieckiego: „Witajcie nam”. Wszędzie powiewały różnobarwne chorągwie, widać było popiersia sławnych mężów, świeciły ich nazwiska i czyny.

Stojąc po prawej stronie sali, Jerzy i Stanisław przypatrywali się wszystkim tym wspaniałym ozdobom. Tymczasem następne szeregi długo jeszcze wcho-dziły cichym i miarowym krokiem.

Na estradzie, czerwonym suknem obitej, siedziała już Wielka Rada. Leśnicki objął przewodnictwo i zadowolonym okiem rzucał na te niezliczone tłumy, po-słuszne każdemu jego skinieniu.

Wreszcie ostatnia czwórka zjawiła się w tym morzu światła.

Leśnicki ujął w rękę prezydialny dzwonek, potrząsł nim i rzekł w języku francuskim:

— Ogłaszam, że dwudzieste czwarte walne zgromadzenie „Białych Ludzi”

jest już otwarte.

Wtedy wystąpiły deputacje rozmaitych kółek włoskich, francuskich, angiel-skich, hiszpańskich i polangiel-skich, a każda z nich głośno i wyraźnie składała sprawoz-danie za rok ubiegły. Następnie przedkładano swe życzenia, wnioski i żądania.

Charakterystycznym znamieniem było, że wszystkie kółka włoskie żądały wojny. Paliła ich chęć spotkania się z Austriakami w otwartym polu.

Kiedy już ostatnia deputacja skończyła mówić i wstąpiła nazad do szeregu, wtedy Leśnicki ponownie zadzwonił i rzekł swym pełnym, dźwięcznym i pięk-nie brzmiącym głosem:

— Panowie! Jako przewodniczący Wielkiej Rady czuję się w obowiązku na przemówienia wasze i żądania dać wam kilka słów odpowiedzi, która chwilowo powinna was uspokoić, wlać wam nową nadzieję na przyszłość i dać możliwość nowe do celu prowadzące przedsięwziąć czyny.

Panowie! Jednym z waszych życzeń, najszczerszych i najgorętszych, jest woj-na. Uznaję słuszność tego żądania, cenię powody i pobudki, które w was tę chęć wzbudzają, bo i mię samego ożywia i podtrzymuje w dalszym działaniu ta sama myśl. Lecz z drugiej strony trzeba się zastanowić, czy sztandar bojowy teraz podniesiony nie upadnie za małą chwilę, czy nie zabraknie ramion do jego trzymania.

Tu dały się słyszeć szmery i krzyki, które można było tłumaczyć jako zaprze-czenie powyższego zdania.

Leśnicki ciągnął dalej.

— Widzę po waszych ruchach i po waszym zapale, że uznajecie ostatnie moje zdanie za niesłuszne. Zdaje się wam, że w waszych ramionach stalowych jest dość siły, a w waszych piersiach dość odwagi, by śmiało rzucić się naprzód i wro-ga pokonać. Lecz czy zastanowiliście się nad tym, że Austriacy mają wielką ar-mię, mają skarb duży, zapasy broni i liczne ludy, które choć niechętnie, lecz zawsze zmuszone będą wysłać przeciwko nam najlepszych swych synów. Czy pamiętacie o tym, że z pomocą przyjdą im drobni tyrani włoscy, dla których jedność Włoch oznacza utratę tronu i wygnanie, że naprzeciwko stanie papież i cała armia duchownych? Czy pamiętacie o tym wszystkim? Być może, iż ogień, który rozpala waszą krew, nakazuje wam o takich rzeczach zapomnieć. Lecz od tego jest starszyzna, dlatego wybrano wodzów i Wielką Radę, by to wszystko miała na oku. My radzimy, rozważamy oraz gromadzimy wszystkie możliwe do zwycięstwa środki i gdy nadejdzie godzina boju, damy wam znak. Wtedy w pierwszych szeregach poprowadzimy was na śmierć lub zwycięstwo.

Głośne: Viva!, wyrzucone z tysiąca piersi wstrząsnęło sklepieniem sali.

Znowu zabrzmiał dzwonek przewodniczącego, a gdy się wrzawa nieco uło-żyła, Leśnicki ozwał się:

— Czy ma jeszcze kto przedłożyć jakie wnioski?

Wtedy Stanisław szarpnął Jerzego i obydwaj wyszli na środek sali. Drugi, jako bieglejszy i śmielszy, począł mówić:

— Prześwietna Rado! W imieniu mym własnym, jak i towarzysza mego, mam wnieść oskarżenie przeciwko jednemu z członków.

Szmer zdziwienia i niepokoju przebiegł po obecnych.

17. Walne zgromadzenie 131

— Jakaż treść tego oskarżenia — spytał się Leśnicki — i kto jest oskarżonym?

— Oskarżam Białego Człowieka, zwanego Janem Jednookim, o nadużycie zaufania.

Przy tych słowach młodego mówcy, wyrzeczonych z ogniem, zapałem, a zara-zem niezwykłą powagą, niektórzy członkowie Wielkiej Rady dostrzegli na twarzy swego przewodniczącego jakieś przelotne, lecz dość gwałtowne wzruszenie.

Lecz może mylili się ci panowie, gdyż po chwili twarz ta przystojna, całkiem pozbawiona zarostu, promieniejąca zdrowiem i zadowoleniem z własnego „ja”, była spokojną i gładką, jak gładkim jest zwierciadło jeziora po połknięciu w swych nurtach nieszczęśliwego topielca. Może ów ruch twarzy był złudzeniem optycz-nym, wywołanym grą migotliwego światła, które raz ciemniejszym, drugi raz jaśniejszym, wprost oślepiającym blaskiem płonęło w elektrycznych lampach.

— I jakież to nadużycie popełnił Jan Jednooki? — odezwał się po chwili Leśnicki.

Lecz znowu, mimo woli zapewne, w głosie jego czuć było pokład ironii, szczyp-tę niewytłumaczonego na razie szyderstwa.

Jerzego atoli nie zachwiał ów głos, niby to niedowierzający, niby to drwinami napojony, bo śmiało odpowiedział:

— Wiem, że podnoszę oskarżenie przeciwko jednemu z najczynniejszych, choć na nader smutnym polu, członków. Przyznaję otwarcie, że wiem, iż walczę przeciwko ulubieńcowi pana prezesa, lecz rękawicy raz rzuconej nie cofam, ow-szem. Wystąpię z dowodami.

Jerzy Rybacki był człowiekiem młodym, pełnym męstwa, odwagi i szlachet-ności zarazem. Mało znał świata i ludzi, mówił przeto zawsze, wszędzie i każde-mu prawdę w oczy, choćby ona nie wiedzieć jak gorzką była.

Popełniał przeto przez tę otwartość raz za razem ten błąd, że dla swej sprawy zrażał ludzi jak najpotrzebniejszych, odpychał ich na bok, czynił nawet swymi wrogami.

I w tym przypadku było tak samo.

Rybacki, wypominając Leśnickiemu jego przychylność dla Jednookiego, do-puścił się owego fatalnego błędu, że od razu usposobił przewodniczącego dla swej sprawy jak najgorzej, wrogo niemal.

Owa niechęć uwidoczniła się jasno i zrozumiale w następującym ostrzeżeniu Leśnickiego:

— Muszę atoli zwrócić członkowi uwagę, niech w każdym razie pamięta o tym, iż Jednooki jest nieobecnym na zgromadzeniu, a to dla wypełnienia rozkazów przeze mnie mu udzielonych. Nieobecni bronić się nie mogą, łatwo więc jest napadać na nich.

— Napadać na nikogo nie myślę — szorstko odparł Jerzy, rozgniewany na przewodniczącego, iż nie chce uznać jego dobrych zamiarów. — Chcę tylko wy-świecić jedno nadużycie. Ocenienie zaś go i napiętnowanie zostawiam walnemu zgromadzeniu.

— Mów pan.

— Wiadomo wszystkim, że Jednooki z polecenia Wielkiej Rady zabił hrabie-go Kazimirskiehrabie-go. Była to kara za dokonaną zdradę.

— Cóż dalej?

— Otóż teraz właśnie przechodzę do oskarżenia. Wiadomo również, że Jednooki dostał rozkaz zabrania stu dwudziestu tysięcy reńskich, które niegdyś hrabia przywłaszczył sobie nieprawnie z pieniędzy powierzonych mu przez towarzy-stwo. Proszę rozpamiętać, że w rozkazie wyraźnie stało: „Zabrać sto dwadzieścia tysięcy”. Dlaczegóż więc Jednooki wziął znacznie większą sumę, bo dwa milio-ny? Jest to już prosta kradzież, a kraść „Białemu Człowiekowi” nie wolno, gdyż przez to pada niepochlebny, wprost uwłaczający cień na całe stowarzyszenie.

— Skąd członek wie, że Jednooki zabrał dwa miliony?

— Tak mówi opis zbrodni, umieszczony w gazetach.

— Artykuł dziennikarski nie stanowi jeszcze dowodu. Żałuję bardzo, że Jednookiego nie ma, gdyż poddałbym go przesłuchaniu. Dopóki ono nie nastą-pi, sprawy nie mogę rozstrzygnąć i muszę ją odroczyć.

Jerzy skłonił się i wstąpił do szeregu, a wzrok przewodniczącego, nacechowa-ny złośliwą niechęcią, ścigał go tak długo, dopóki nie zmieszał się z tłumem.

Na tym skończyły się obrady jawne.

Wielka Rada cofnęła się do swej kancelarii, gdzie toczyły się poufne narady i przedstawiano piśmienne sprawozdanie.

O północy miano zastawić wspaniałą ucztę w sali balowej, której podwoje dotychczas były zamknięte. Tłumy więc członków błąkały się po sali narad i po sąsiednich mniejszych salonach, zabawiając się to rozmową, to grą w karty, bilard i szachy.

Jerzy porzucił na chwilę Stanisława i błąkał się samotny. Pytanie Włocha poruszyło w nim dawno nietykaną strunę, która, raz drgnąwszy, nie chciała się uciszyć, lecz wydawała coraz to nowe, coraz to głębsze tony.

Przed jego oczyma żywo rysowały się wspomnienia młodości, a na ich tle poruszała się żywa mimo wieku, czerstwa, okrąglutka i rumiana jak bułka, sta-ruszka, jego opiekunka, którą on nazywał babcią.

A choć tę babcię kochał i żywił dla niej w sercu wdzięczność, to przecież dzi-siaj odzywała się w nim jakaś żałość, gorzka niby piołun, ku dobrej staruszce w białym czepcu i merynosowej sukni za to, że nie przedsięwzięła lub zostawiła czegoś takiego, co by mogło objaśnić go co do jego pochodzenia.

Nawet nędzarz zostawia w spadku synowi nazwisko i kilka owych ciepłych uścisków, a on nawet tego od swych rodziców nie dostał. Babcia zostawiła mu tro-chę grosza, lecz z ust jej wiedział doskonale, że to jej własny, osobisty majątek.

Gdyby Jerzy mógł całkiem pewnie opierać się na teoriach dziedziczności, któ-ra wówczas dopiero zaledwie poczynała być nauką, byłby niemylnie przyczy-nił się do przekonania, że rodzicami jego muszą być ludzie nader wykształceni,

17. Walne zgromadzenie 133 usposobień artystycznych i nawyknień pańskich, a może nawet należeli do ro-dziny wysoce arystokratycznej.

Jerzy był delikatny, smagły, ręce i nogi miał zgrabne a małe, nawyknienia dość pańskie, lubił zbytek, wygody, szafował groszem dość hojnie i nieoględnie.

Gminnych wyrażeń, gminnych ruchów nie cierpiał i nienawidził. Brzydził się pospolitością, cenił odwagę i rycerskość.

Nie dziwota więc, że u kobiet miał szczęście niesłychane, lecz jako natura na wskroś artystyczna był nader wybrednym i im silniej się zapalał, tym prędzej potem chłódł.

Przyznać atoli było trzeba, że umiał milczeć i każda oddająca się mu kobieta mogła być spokojna o swą cześć. Jerzy nic nigdy nie wyznał, nawet Stanisław i dziadzio Kalasanty więcej mogli się domyślać, aniżeli wiedzieć coś pewnego.

Błąkając się pogrążony w myślach, ani nawet nie uważał Jerzy, gdzie i dokąd idzie. Szedł coraz dalej, do coraz innych komnat, gdzie było puściej, dlatego wkrótce znalazł się zupełnie z daleka od ludzi, w jakiejś nieznanej mu dotych-czas komnacie.

Nie było w niej nikogo, tylko z oddali dochodził szum i pomieszana wrzawa.

Jedyna lampa elektryczna, zawieszona u stropu, oświecała wnętrze umeblo-wane ładnie, a nawet wytwornie. Wzdłuż ścian obitych makatami stały niskie, szerokie, miękko wyścielone sofy zapraszające do spoczynku.

Jerzy nagle poczuł się zmęczonym.

Usiadł więc, rzucił się raczej na jedną z sofek, oddychając ciężko i głęboko.

Natrętne myśli ścigały go ciągle. Teraz znowu przyszedł mu na myśl prze-wodniczący i sprawa Jednookiego. Dlaczego pierwszy był tak opryskliwym, dla-czego drugi tak rzadko zjawia się na posiedzeniach?

A przecież przed sobą samym przyznać musiał, że jest coś, co wiąże go z tymi ludźmi, istnieje pewna przychylność niewytłumaczona. Skąd się ona u niego wzięła? Gdyby to nie było śmiesznym, powiedziałby, że jest to głos krwi. Lecz jakiż związek może zachodzić pomiędzy nim a Leśnickim, bogatym muzykiem i Jednookim, zagadkowym człowiekiem, pół na pół szubrawcem. To tylko przywidzenie rozgorączkowanej wyobraźni. Dość już tych złudzeń.

Wstał i chciał odejść.

Wtem dały się słyszeć jakieś kroki i ktoś z tyłu za nim postępujący krzyk-nął:— Panie Rybacki.

Obrócił się i ze zdziwieniem cofnął.

Przed nim stał… Jednooki.

Miał on wzrok groźny, nic dobrego niewróżący, a minę ostrą. Wyciągnął rękę, jakby chciał Jerzego zatrzymać.

Lecz Jerzy nie był jednym z tych, którzy się dadzą zastraszyć.

— Czego pan sobie życzysz? — spytał spokojnie.

Ta zimna krew oddziałała i na Jednookiego.

Skłonił się lekko ze zgrabnością światowca, często nawiedzającego salony, opu-ścił rękę, a głos nieco przyciszywszy, rzekł:

— Chciałbym wiedzieć, dlaczego mię pan prześladujesz?

— Nigdy nikogo nie prześladuję, a tym bardziej pana, o którym wiem, że wal-czysz ze mną za jedną sprawę.

— Cóż miało w takim razie znaczyć pańskie oskarżenie?

— O ile to oskarżenie jest słusznym, sam pan jesteś przekonanym najlepiej — odparł zimno Jerzy i zabierał się do odwrotu.

— Słusznym czy niesłusznym — zawołał Jednooki rozdrażniony, bo w jego źrenicach z powrotem zapaliły się iskry gniewu — to mało mię obchodzi. A nim odejdziesz młodzieńcze — tu Jerzego uchwycił za ramię — dam ci jedną radę.

Nie zaczynaj z Jednookim, jeżeli ci życie miłym, nie zaczynaj, bo ja mścić się umiem.

— Nie boję się takich gróźb — odrzekł Rybacki, wyrwawszy się z uścisków żelaznej, muskularnej dłoni swego wroga.

— I tego się nie boisz? — ironicznie zawołał Jednooki, a przy tych słowach błysnął sztyletem, wysuniętym z rękawa.

— I tego się nie boisz? — ironicznie zawołał Jednooki, a przy tych słowach błysnął sztyletem, wysuniętym z rękawa.

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 128-143)