• Nie Znaleziono Wyników

Strajk w fabryce — zamach na dyrektora

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 166-170)

Adam Witold Koszutski [Adam Pierzchnicki]

5. Strajk w fabryce — zamach na dyrektora

W fabryce starego Szulca, przybysza z Saksonii, który, jak tylu innych, na naszym niedołęstwie dorobił się milionowej fortuny, trwa strajk. Robotnicy od kilku dni nie przyszli do pracy.

W fabryce tej Piotr pracował jako inżynier. Posiadając pełne zaufanie i miłość robotników, szanowany był jednocześnie przez właściciela fabryki za nieposzla-kowany charakter oraz wielkie zdolności techniczno-fachowe, którymi przyspa-rzał przedsiębiorstwu znacznych korzyści.

Skutkiem tych właściwości Piotr stał się obecnie osobistością kierującą losa-mi strajku, tym więcej, że robotnicy wybrali go za jednego z delegatów, upoważ-nionych do prowadzenia układów o dalszą pracę i jej warunki. Lista warunków była długa, lecz streszczała się głównie w żądaniach podwyższenia zarobku o 25 procent, ludzkiego obchodzenia się z pracującymi, skrócenia dnia roboczego o półtorej godziny, usunięcia znienawidzonego dyrektora oraz zniesienia hań-biącej osobistej rewizji.

Przed fabryką tłum ludzi. Furta wejściowa zamknięta, olbrzymie cielsko za-budowań fabrycznych, zwykle ruchliwe, dziś stoi ponure, milczące, jak martwe.

Z komina nie płynie szary dym ku niebu jako widomy świadek wysiłków ludz-kich i krwawego znoju dla chleba, maszyny nie huczą i nie warczą, nie zagłusza-ją, jak zwykle, westchnień ludzkich, gdy im trud zbytnio zacięży, gdy ich niedola zbyt silnie przygniecie.

Na ulicy gwar z każdą chwilą potężnieje i rośnie. Od czasu do czasu słychać grube przekleństwo. Jak fale morza w momencie burzy namiętności ludzkie pod-noszą się, atmosfera staje się coraz gorętsza.

— Towarzysze! Zburzyć to gniazdo krzywdzicieli naszych! Dalej, do kamie-ni! Bomby tu dawać! — wołano.

Piotr podtrzymany rękami robotników otaczających go zwartą masą dokoła, wskoczył na pryzmę kamieni szosowych i począł przemawiać. Przy pierwszych jego słowach uciszyło się, jakby anioł milczenia powiał skrzydłami nad tłumem.

Towarzysze! — wołał inżynier doniosłym głosem. — Uspokójcie się przede wszystkim. Sprawę swoją powierzyliście wybranym delegatom, do grona których i ja mam zaszczyt należeć. Teraz my zaczniemy działać, a powodzenie naszej mi-sji bardzo od waszego zachowania się zależy. Niechaj nie znajdzie się między nami człowiek małoduszny, stójcie twardo na zajętym stanowisku, ale stójcie jak ludzie dojrzali, walczący legalnie i uczciwie o los swoich rodzin, o chleb dla głodnych dziatek. Niech waszej ręki nie skala zbrodnia, niech duszy waszej nie zbruka zaprzaństwo i zdrada sprawy ogółu dla osobistej korzyści! Żądacie rzeczy słusznych.

Im dłużej mówił Piotr, tym silniej się zapalał, głos jego nabierał metaliczne-go dźwięku, oko metaliczne-gorzało fosforycznym blaskiem, porywał swoją wymową, siłą argumentacji, znajomością doli, a nade wszystko duszy robotników.

5. Strajk w fabryce — zamach na dyrektora 165 Gdy skończył, grom oklasków świadczył o uznaniu dla mówcy i dla człowie-ka. Silne dłonie pochwyciły go i uniosły w powietrze.

— Niech żyje inżynier Piotr! — wołano. — On nam nie da zrobić krzywdy.

— Do kancelarii delegaci! My chcemy zakończyć strajk, nam pilno do pracy, bo ona naszą chlubą i żywicielką. Zobaczymy, czy właściciel zechce także, by-śmy wrócili, aby znowu ruszyły maszyny.

Okna kantoru fabrycznego wychodziły na ulicę, więc głosy wzburzonych robotników słyszano tam zupełnie wyraźnie. Za biurkiem siedział stary Szulc, nie tracąc jowialnej miny człowieka pewnego siebie i wiedzącego z góry, co uczyni oraz blady ze złości i strachu dyrektor, inżynier Maks Müller, z pocho-dzenia Niemiec, lecz mówiący dobrze po polsku, zaaklimatyzowany zupełnie w Warszawie, dzięki znanej plemieniu teutońskiemu łatwości przystosowywania się do każdych warunków etnograficznych, jeżeli to przystosowanie jest po-trzebne i przynosi zysk materialny.

— Panie Szulc! — przemówił Müller. — Sądzę, że nie ustąpimy przed tą hołotą. Inżyniera Piotra należałoby dla przykładu usunąć. To znany i niebezpieczny buntownik. Przewraca w głowach robotnikom. Im się zdaje, że fabryka dla nich, a nie oni dla fabryki. Gdyby pan spełnił ich żądania, dochody fabryczne zmniejszyłyby się znacznie. Zresztą dziś żądają tyle, a jutro gotowi postawić nowe żądania. Apetyty tych drabów rosną jak na drożdżach i nie wiadomo, do czego by doszło, gdybyśmy chcieli liczyć się z takimi półgłówkami jak Piotr — historycznie znanym typem demagoga.

Stary Szulc uśmiechał się w czasie przemówienia dyrektora i milczał. Pozwolił mu się wygadać.

— Panie Müller, co powiedziałbyś na to, gdybym spełnił żądania robotników i podwyższył im płacę? Zresztą trzeba porozumieć się z ich delegatami. Kocham moją fabrykę i nie chcę, aby była nieczynna. Mniejsza o to, że dochody moje się zmniejszą. Zawsze starczy jeszcze na życie.

— Zrobi szanowny pan, co zechce, ja tylko wyrażam swoją opinię.

— Bardzo dziękuję, panie dyrektorze! Każ pan otworzyć furtkę. Niech wejdą delegaci. Chcę z nimi osobiście pomówić.

Müller posłuszny wyszedł, aby wydać rozporządzenie otwarcia furty. Kiedy wszedł z powrotem do kantoru, dały się słyszeć przez okno gromkie okrzyki:

— Precz z Müllerem!

— Precz!

— To gadzina! Przez niego cierpimy. To nasz wróg. On podszczuwa na nas fabrykanta.

— Taczkami go wywieziemy na śmieci, jeżeli nie ustąpi dobrowolnie.

— Dość już naszej krzywdy!

Dyrektor zbladł jak chusta.

— Słyszy pan, panie Szulc? To za wierną służbę dla interesu, dla pana.

— Słyszę — odpowiedział fabrykant, nie tracąc ani na chwilę swej jowialnej miny.

— I cóż pan na to?

— Ano nic. Nie kochają pana, dyrektorze…

— Zatelefonuję po policję.

Nie domówił tych słów, gdy delegaci weszli do kantoru, a na ich czele Piotr.

— Nie uczynisz pan tego — zawołał i chwycił za rękę dyrektora, który już brał za słuchawkę. — Przychodzimy z różdżką oliwną pokoju. Nie pragniemy walki, którą panowie chceciew ten sposób wzniecić, dyrektorze, panie Müller.

— Precz stąd! Wy chcecie rządzić, warunki narzucać, korzystając ze słabości i do-broci pana Szulca? Niedoczekanie wasze! Najpierw powrócić do pracy, zdać się na łaskę, a potem czekać, co z wami postanowi właściciel fabryki. Podniesie wam coś z łaski — to jego rzecz. Nie mam prawa mieszać się do tego. Nie moja kieszeń na tym ucierpi, ale nie zniosę niesubordynacji, dopokąd jestem. Do roboty, kanalie!

Szulc milczał i uśmiechał się niezmiennie, zaś w grupie delegatów zakotłowa-ło jak w ulu po tych szakotłowa-łowach dyrektora. Jeden z robotników przyskoczył naprzód i czerwony z oburzenia, straciwszy zupełnie panowanie nad sobą, wrzasnął:

— Psie! Nie będziesz więcej gryzł!

Wydobył z kieszeni rewolwer i skierował w pierś Müllera.

— Niech będzie koniec twój, bydlę!

Rozległ się odgłos wystrzału, lecz Müller nie był raniony. Kula utkwiła głę-boko w drewnianym parapecie okna. Piotr, blady jak gdyby wszystka krew spły-nęła mu z twarzy, stał obok robotnika, któremu wczas zdołał podbić rękę w górę i w ten sposób przede wszystkim zapobiec rozlewowi krwi. Równocześnie, prawie po skierowaniu strzału w pustą przestrzeń, inżynier schwycił dłoń strzelającego i w jednej chwili wyrwał mu rewolwer dzięki herkulesowej swej sile, którą znali wszyscy robotnicy, a która imponowała im nieledwie w tym samym stopniu, co rozum jego i serce pełne poświęcenia.

— Dyrektorze! Nie igraj pan z ludzkimi nerwami. Umknąłeś pan tylko przy-padkowo katastrofie, a człowiek ten omało nie stał się zbrodniarzem, o mało pańska krew nie spadła na jego sumienie. A wszystko to dzięki obopólnej zapa-miętałości, dzięki temu, że nie chcecie ludzkich spraw załatwiać i omawiać po ludzku. Niechaj smutny ten fakt, jakiego byliśmy, niestety, naocznymi widzami, stanie się dla pana przestrogą. Tymczasem zaś puśćmy go w niepamięć, aby nie zaogniać jeszcze bardziej rany, która krwawi ustawicznie skutkiem braku taktu we wzajemnych stosunkach pracodawców i robotników.

— Czy to kazanie, panie inżynierze? — zapytał nadrabiając miną Müller.

— Wszystko mi jedno, jak pan chcesz słowa moje pojmować. Spełniam tylko obowiązek.

Kiedy mówił Piotr, wbiegła do kantoru córka Szulca, znana w narzeczu ro-botników „Spaśna Lolka”. Przerażona wystrzałem, drżąc o życie ojca, którego

5. Strajk w fabryce — zamach na dyrektora 167 kochała i u którego była jedynaczką, pędziła co sił, toteż tchu nie mogła złapać, tak była zdyszana. Do zmęczenia dziewczyny przyczyniała się jej korpulencja, przechodząca istotnie zwykłą miarę w młodzieńczym wieku, a zakrawająca już na tuszę mężatki.

— Lola! Tutaj? Po co? — przemówił po raz pierwszy fabrykant Szulc.

— Ojcze! Ty żyjesz i nic ci się nie stało? Nie jesteś raniony?

— Uspokój się dziecko! Nie do mnie strzelali. To był tylko przypadkowy wystrzał. Głupstwo, nic więcej. Wracaj do siebie. To nie dla ciebie miejsce…

— Nie pójdę, ojcze, nie ruszę się stąd, choćbyś mnie wypędzał. Jeżeli wyrzu-cisz, wrócę — wołała zdenerwowana dziewczyna, a zobaczywszy Piotra, którego od dawna już znała i obdarzała względami, zwróciła się do niego — Panie inży-nierze! Co się tu dzieje? Na miłość Boską, ratuj pan mojego ojca! Niechaj biorą wszystko, tylko niech jemu krzywdy nie robią. Panie Piotrze! Pan jesteś taki szlachetny człowiek…

Złożyła ręce jak do modlitwy, prosząc o zachowanie życia ojca. Włosy jej się roz-wiały na ramiona rannego negliżyka, w którym wbiegła, rękawy odsłaniały okrągłe, białe, jak utoczone gałeczki, ręce, a spod niedopiętych guzików gorsu widać było ciało różowe, krwiste, piersi pełne, dziewicze, twarde, marmurowe. W takim stanie podniecenia nerwowego tworzyła Lola naprawdę piękny obraz kobiety.

Piotr, słaby na wdzięki płci drugiej jak pokaźna większość mężczyzn, mimo powagi chwili, nie mógł zapanować nad nagłym seksualnym wrażeniem i po-czął się jąkać, dając odpowiedź uspokajającą.

— No, zostań już, zostań, ty nieznośna dziewczyno, skoro jesteś taką kochającą córką — odezwał się wzruszony istotnie Szulc. — Panie Piotrze, racz przedłożyć żądania robotników.

Piotr odczytał warunki, pod jakimi zdecydowano się powrócić do pracy.

— Zgódź się, ojcze, zgódź — prosiła Lola. — Masz dosyć pieniędzy. Zresztą, po co ci one? Wystarczy nam do śmierci to, co mamy.

— Cóż mam robić?! Słyszysz pan, panie inżynierze, córka moja, jedyna dzie-dziczka mego mienia, każe przyjąć warunki, więc przyjmuję. Jedno tylko zastrze-żenie: na usunięcie dyrektora zgodzić się nie mogę stanowczo. Pan Müller poje-dzie na trzymiesięczny urlop, a jeżeli uzna sam, że wytworzyły się zbyt przykre stosunki pomiędzy nim a robotnikami, skutkiem czego sam zechce fabrykę opu-ścić, wówczas wypłacę mu odszkodowanie i pożegnam go z żalem.

— To znaczy, panie Szulc, że się pan pozbywasz mnie w sposób delikatny i po-lityczny. Pan inżynier będzie zadowolony. Ustępuję panu chętnie, panie dema-gogu i rad zobaczę nowe rządy w fabryce, które doprowadzą do ruiny.

— Gdybym nie cenił wyżej spokoju setek ludzi, gdyby mi nie chodziło o za-łatwienie sprawy, pożałowałbyś, panie Müller, słów swoich. Zmusiłbym cię z ła-twością do zadławienia się kalumnią i podłą insynuacją, ale w tej chwili stoję ponad nią. Możesz pan sobie myśleć i mówić, co chcesz i jak chcesz, a nie

wyprowadzisz mnie z równowagi, dopokąd nie skończę sprawy zażegnania straj-ku. Później gotów jestem do rozpraw osobistych, jakkolwiek również niechętnie reaguję na zaczepki osobiste i uczę rozumu takich, jak pan, ludzi.

Dyrektor Müller, zirytowany i zgnębiony, wyszedł do drugiego pokoju. Pod jego nieobecność fabrykant Szulc i delegaci zawarli układy i Piotr wyszedł ura-dowany, aby obwieścić o pomyślnym wyniku rokowań.

— Niech żyje inżynier! Niech żyje pan Szulc! — brzmiały okrzyki.

Wówczas jeden z robotników, należących do delegatów strajkowych, w te ode-zwał się słowa:

— Panie Szulc! Nie stracisz pan nic na udzielonej poprawie naszej doli. Spokojni o los naszych rodzin pracować będziemy wydatniej. Bliska przyszłość o tym pana najlepiej przekona.

— Mam nadzieję i wierzę, a palacze niech idą rozpalać ogniska, by fabryka jutro znowu ruszyła normalnie.

— Ruszy.

Teraz dopiero Lola spostrzegła krzyczącą niedokładność swojej garderoby i za-wstydzona uciekła do mieszkania. Stary Szulc wyszedł, aby spotkać Piotra, z któ-rym chciał pomówić o sprawach osobistych i fabrycznych, lecz inżyniera nie było nigdzie w obejściu. Prawdopodobnie wraz z robotnikami podążył do miasta.

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 166-170)