• Nie Znaleziono Wyników

Trzy święcenia

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 55-70)

Adolf Rode [George Füllborn]

45. Trzy święcenia

Jednocześnie też i warszawskie karmelitki zwróciły uwagę na dosyć jeszcze znaczny majątek trzech panien Ubrykówien. Klasztor był ubogi, bez dochodów, umiał więc bardzo dobrze ocenić rozporządzalny kapitał. Przełożona udała się w tym względzie do ojca Gracjana, szanowanego doradcy i spowiednika klasz-toru, który sam był również karmelitą. Posłużyła jej do tego jedna z częstych wizyt, jakie jej ojciec często w celi oddawał.

45. Trzy święcenia

Zemsta!

Ten wykrzyknik i gniewnie zaciśnięta pięść jezuity towarzyszyły Barbarze do klasztoru. Ale nie towarzyszyło jej tam błogosławieństwo matki.

Przestąpiono klasztorną furtę. Czworo drzwi przegradzało świat od wejścia do siedziby świętego pokoju. Pierwsze sosnowe, malowane ciemną olejną farbą;

klucz od nich miał spowiednik. Drugie dębowe, na których również olejną farbą wypisane były imiona Jezus, Maryja i Teresa. Trzecie drzwi były żelazne, na ze-wnątrz najeżone licznymi kolcami; czwarte nakoniec, znowu dębowe, zamykały się wielką na środku nich urządzoną zasuwą. Te troje drzwi można było tylko z wewnątrz otwierać.

Na odgłos dzwonu odźwierna otworzyła.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Czego panie żądają?

— Przywożę moją córkę do klasztoru — odpowiedziała Elka.

— Ach! Witamy łaskawą panią! Racz pani odchylić zasłonę, bo zaledwie pa-nią poznałam. Zaraz dam znać matce przeoryszy.

I zaryglowawszy drzwi odźwierna szybko poszła korytarzem i znikła za klau-zurą. Matka Barbary, korzystając z chwili samotności, jeszcze raz przemówiła:

— Barbaro, jeszcze czas cofnąć się. Zastanów się, co czynisz. Ja nie chcę, abyś wstępowała do zakonu.

— O, ja się już dobrze zastanowiłam, matko; jedyne życzenie moje przycho-dzi nakoniec do skutku. Szczęśliwą będę, skoro raz zrzucę tę światową oprzycho-dzież.

I to mówiąc, wskazała na swoją skromną czarną suknię.

Tymczasem przyszła przełożona i odźwierna. Po przyjaznym powitaniu uści-skała Barbarę i pocałowała ją w czoło.

— Matko przeoryszo, oddaję pani moją córkę, Barbarę. Więcej nie mam nic do powiedzenia. Pozwól pani zatem pożegnać ją.

— Nie płacz, łaskawa pani! Łzy te mogą nie podobać się Bogu, który pragnie szczęścia twojej córki. Pojmuję ja dobrze, że serce panią boli.

Wśród gwałtownego łkania, owładnięta macierzyńskim uczuciem Elka, już się była odwróciła i przestąpiła próg pierwszych drzwi przez odźwierną otworzonych, a Barbara zimna i bez serca osłupiale w nią patrzała; matka należała do świata, a dla córki już nie istniała.

Odźwierna szybko pootwierała inne drzwi, a przeorysza odprowadziła Elkę aż na schody. Tu jeszcze raz odezwała się:

— Wiadomo pani, że zakon nasz jest bardzo surowy. Świeckie odwiedziny są zakazane; dlatego najuprzejmiej proszę, przynajmniej w pierwszym roku nowicjatu, wcale swojej córki nie odwiedzać. Pisywać zaś do niej możesz w każdym czasie.

— Słowa te brzmią tak, jakby mnie nimi z klasztoru wypchnąć chciano. Bywaj zdrowa, Barbaro!

Potem nic już jej więcej nie spotkało, lecz wsiadła do oczekującego na nią po-wozu i odjechała mocno ugodzona w serce postępowaniem przełożonej, a bar-dziej jeszcze oziębłością córki.

Przeorysza wróciła do Barbary i uradowana jeszcze raz ją uściskała.

— Moje kochane dziecko, ponieważ tu jesteś, więc wszystko dobrze! Podziękujże siostrom za łaskawe przyjęcie ciebie do naszego zgromadzenia.

Tymczasem zbiegło się mnóstwo zakonnic, dla oglądania nowicjuszki. Jedne wy-stawiały głowy ponad drugie, a inne powstępowały nawet na ławki. Natychmiast zaczęły robić rozmaite spostrzeżenia nad Barbarą.

— Ładna jest — mówiły niektóre.

— Nie, brzydka — odpowiadały drugie.

— Figurę ma wysmukłą i piękną.

— Ale policzki blade, musiała już żyć!

— Twarz pociągająca.

— O, jak ma odstręczającą powierzchowność!

— Co za silne brwi i pyszne czarne oczy!

— Ach, ona się już na pewno kochała.

— Jak odrażający jest wyraz jej twarzy! Długie loki oznaczają, że zalotna!

— Co za szkaradna kresa na czole!

Potem oburącz pochwycono Barbarę i szybko naprzód popchnięto. Rozerwano jej wstążkę u kapelusza, zabrano szal i zdziwioną zaprowadzono na chór. Tu musiała uklęknąć przed wielką złoconą kratą.

— Podziękuj Bogu, że cię odprowadził do tego miejsca zbawienia! — rzekła przeorysza.

Barbara modliła się, stosownie do rozkazu. Chór zapewne nie wywierał żad-nego pociągającego wpływu na inne mniszki, bo cofnęły się i porozbiegały po korytarzach i celach. Zdaniem ich nowicjuszka popełniła bardzo wielki błąd, bo była ładna, a nawet ładniejsza, jak wszystkie inne zakonnice. Uderzało to mocno zaraz za pierwszym spojrzeniem.

Po chwili przeorysza kazała Barbarze powstać i rzekła:

— Pójdź, moje kochane dziecię, dzień zbliża się ku końcowi, musimy urzą-dzić twoją celę. Oddam cię teraz mistrzyni nowicjuszek, której odtąd jedynie masz być posłuszną. Nie troszcz się o inne siostry, dopóki będziesz nowicjuszką.

Skoro ukończysz nowicjat, wtedy dopiero przejdziesz pod moją władzę i należeć

45. Trzy święcenia 55 będziesz do towarzystwa sióstr. Jutro otrzymasz pierwsze święcenie i odtąd liczyć się będzie twój nowicjat.

Barbara udała się za przeoryszą do części klasztoru zwanej nowicjatem. Korytarze i cele jego są dla wszystkich prawdziwych zakonnic zamknięte, a nowicjuszkom nie wolno stamtąd wychodzić. Tu samowładnie i nieograniczenie rządzi mi-strzyni nowicjuszek i przygotowuje one do wyrzeczenia ślubów.

Ten czas próby w zakonach męskich trwa trzy lub cztery lata, w żeńskich zaś najwyżej lat dwa. Zwierzchność jednak skrócić go może. W nowicjacie wy-znaczono Barbarze osobną celę, do której już zniesiono przedmioty stanowiące jej posag. Szanowna mistrzyni, siostra Ediltruda od Siedmiu Boleści Maryi, bar-dzo łaskawie przyjęła nową uczennicę, oświadczając, iż pragnie być jej drugą matką. Ale ta dobra matka natychmiast zamknęła Barbarę w celi i rozkazała przygotowywać się modlitwą i łzami do nastąpić mającego jutro pierwszego święcenia.

Gdy zamknięto drzwi jej celi, Barbara uklękła i modliła się. Nigdy jednak modlitwa nie była dla niej tyle ciężką, co teraz. Po raz pierwszy w życiu dozna-ła uczucia nieskończonego opuszczenia. Wyrwana na zawsze ze społeczeństwa, wśród którego 25 lat przeżyła, zaraz w pierwszej chwili pobytu w klasztorze zo-stała zamknięta i skazana na poufne obejście i codzienne zetknięcie się z mnisz-kami i mnichami. […]

Obrzęd ukończył się drugim łacińskim frazesem:

— Ut vivant mortui, et moriantur viventes! „Umarli żyją, a żyjący umarli!”

Zaiste! Ludzie w klasztorach przemieszkujący są umarli dla świata, a przecież żyją; o tyle tylko umarli, aby ich nikt nie widział. Ale i ludzie na świecie żyjący, także są umarli: moriantur viventes! O, gdyby w rzeczy samej dla klasztornych bezprawi byli pomarli!

Teraz generalny wikariusz znowu pobłogosławił nową zakonnicę, podał jej Najświętszy Sakrament i nazwał ją Jowitą od Aniołów.

Jak obcięcie włosów oznacza całkowite odłączenie się od świata, który, jak wiadomo, wielce dba o piękne włosy, tak też i przybranie nowego imienia roz-rywa węzeł łączący człowieka ze światem — węzeł rodzinny. Przez ostrzyżenie włosów zakonnik i zakonnica odrzekają się świata w ogólności, a przez przybra-nie klasztornego imienia odrzekają się krewnych i rodziców. „Pokonaj naprzód cześć dla twoich rodziców! Jeżeli dom twój, rodzinę twoją pokonasz, to poko-nasz także i świat”, mówi św. Ambroży.

Jeżeli zatem szanowny czytelnik pragnie udać się wraz z nami do wnętrza klasztoru, zechce zapomnieć o Barbarze, a poznać Jowitę od Aniołów.

Po komunii przybliżyła się przeorysza, a za nią wszystkie zakonnice kole-ją stopnia swego i ucałowały jedna po drugiej nową siostrę Jowitę, a cały obrzęd

zakończył się krótkim kazaniem na temat, że niebo raduje się klasztornym ży-ciem.

Powolnym, uroczystym pochodem udał się cały orszak zakonnic, ze spowied-nikiem ubranym w ornat na czele, przez kościół do furty klasztornej. Każda zakonnica niosła krzyż w ręku, przy tym śpiewano psalm 122: „Weseliłem się, z tego, co mi powiedziano: pójdziemy do domu Pańskiego”.

Gdy przybyli do klasztoru, Jowita według klasztornego zwyczaju padła do nóg przeoryszy, ucałowała rąbek jej sukni i w imię Boże prosiła o święte błogo-sławieństwo i macierzyńską miłość, przewodnictwo i troskliwość. Przeorysza przyobiecała jej to, pobłogosławiła, kazała jej powstać i zaprowadziła do parla-torium.

Tam pierwej już zgromadzili się zaproszeni goście, gdzie podawano im ciasta i rozmaite chłodniki. Nastąpiły zwykłe komplementa, wszyscy winszowali no-wej zakonnicy i jej matce.

Zakonnice mają zwyczaj ofiarować bukiet sztucznych róż biskupowi i każde-mu duchownekażde-mu, który znajdował się na nabożeństwie. Jowita obdzieliła taki-mi bukietataki-mi generalnego wikariusza jako zastępcę arcybiskupa, klasztornego spowiednika — ojca Hilarego i jej własnego — ojca Gracjana, który różę zaraz w swój brewiarz włożył, nakoniec swą matkę Elkę.

Zadzwoniono na obiad. Przy takich uroczystościach zwykle w żeńskich klasz-torach wyprawiane bywają sute obiady. Nowa zakonnica jest jako gość, chociaż uczta wyprawia się jej kosztem i odpowiednio do wysokości jej majątku. […]

— A więc nie trafiłaś jej? jednocześnie pytał ojciec Gracjan siostry Eufrozyny, której powrotu niecierpliwie w sali oczekiwał.

— Niestety nie! Upuściłam wazon w chwili, gdy ujrzałam jej cień. Ale za-pewne musiała zatrzymać się i stać, bo wazon z łoskotem upadł pod jej nogi. Ja naturalnie uciekłam do celi, aby mnie nikt nie widział.

— Ona ma anioła opiekuńczego! Więc, da capo ma fare meglio!

— Gdyby nawet miała całe wojsko aniołów opiekuńczych, to musi zginąć.

Trupią głowę nie dla żartu narysowałam!

— Zostaw to mnie, już ja ją usunę z drogi. Nienawiść moja jest usprawiedli-wiona i wywołana bezbożnością; mnie więc służy prędzej prawo ukarania jej jak tobie, która działasz wiedziona jedynie ślepą zazdrością.

— Bez zazdrości nie ma miłości, Gracjanie!

— Ten sposób usunięcia jej z drogi w ogóle nie podoba mi się, jest za nik-czemny, za pospolity. Nie trzeba zanadto podniecać sumienia, jeżeli się go pod-rzędniejszymi rzeczami obciąża. Uspakaja się ono daleko prędzej, jeżeli się ko-goś przyprowadza do stanu śmiertelnego, aniżeli skoro go się wprost zabije.

— Czymże sobie w tym poradzisz? Trucizną?

45. Trzy święcenia 57

— Trucizna działa za szybko i odzywa się we własnym sumieniu. Przy tym użycie jej jest zdradliwe; trup szybko przechodzi w zgniliznę, przybiera niebie-ską barwę, paznokcie i włosy wychodzą mu. Znam prościejsze i niewinniejsze środki; spuść się na mnie zupełnie.

— Przeorysza dzwoni. Czy nie słyszysz?

— Może i jej się co przytrafiło. Zaraz ja zobaczę. Ojciec opuścił siostrę Eufrozynę i udał się do przeoryszy. Spotkał ją na korytarzu i jakby niechcący, z obojętną miną zbliżył się do niej.

— Z tą siostrą krzyż Pański cierpię, markotnie przemówiła Zitta.

— Z którą?

— Ach, z Jowitą. Żeby już raz umarła!

— Cóż się znowu z nią zdarzyło?

— Chciała niedawno pójść do ogrodu i na wschodach dostała ataku czy też kurczów, albo ja wiem? Spadła ze stopni i leżała na dole. Ponieważ niosła z sobą wazon z kwiatami, więc gdy upadła, wazon naturalnie rozbił się. Dla usprawie-dliwienia swojej niezgrabności na chwilę niby to zemdlała, a potem utrzymywa-ła, że wazon rzucono na nią z góry i, że dlatego straciła przytomność. Ale trzeba być szalonym, aby tak bezsensownym mowom uwierzyć.

— O, co za wąż! Każde jej słowo jest kłamstwem i tylko rzuca podejrzenie na inne siostry! Za tę kłamliwość wpakowałbym ją na 30 dni do aresztu, gdyby do mnie należała klasztorna policja.

— Ona ciągle chora, a przy tym ojciec Alfons, jej spowiednik, jest przyjacie-lem generalnego wikarego! Więc to raz na zawsze nie uchodzi.

— Czy ona jeszcze chora?

— Leży w łóżku i udaje naprawdę bardzo zdenerwowaną i cierpiącą. Nie znam jej dotąd tak dokładnie, iżbym prawdę od udania rozróżnić mogła.

— Jeżeli udaje, to się z pewnością o tym dowiemy. Znam pewien proszek, który natychmiast uzdrawia osoby udające chorych, a rzeczywiście choremu nie szkodzi. Damy go jej zażyć i zaraz dowiemy się powodu jej słabości.

— Czy tylko ten proszek nie szkodliwy?

— Bynajmniej! Jest to tak zwany prokrustes, albo proszek próżniaków, który daje-my naszym nowicjuszom dla przekonania się, czy gorączkują tylko ze strachu przed swoim przełożonym, gdy się meldują do infirmerii, czy też naprawdę chorzy.

— Daj mi receptę, każę zrobić proszek w naszej aptece.

— Recepta jest tajemnicą naszego klasztoru. Jutro jednak przyniosę proszek, a wtedy będziesz mogła zrobić próbę.

Przeorysza poprzestała na tym. Ojciec wkrótce pożegnał ją i gdy wyszedł z klasztoru, udał się do apteki cesarskiej dla zakupienia rzeczonego proszku.

Prowizor spytał, czego żąda.

— Proszę o jedenaście gram tartych korzeni usypiającego proszku, zmiesza-nych z pół gramem tymianku.

— Proszek usypiający wydawać możemy tylko za wyraźnym przepisem, a to dla uniknięcia nadużyć.

— Przecież to nie trucizna!

— Ale szkodliwy w skutkach; rozrzedza mózg człowieka.

— Nie bój się mój panie i ufaj sukni, jaką noszę. Proszek nie jest przeznaczony dla chorego, lecz dla chemicznych doświadczeń w naszej klasztornej aptece.

— W takim razie proszę o pokwitowanie odbioru na piśmie.

Ojciec nabazgrał swoje nazwisko w podanej sobie księdze i otrzymał żądaną mie-szaninę. Zapłacił brzęczącą monetą i ukrył lekarstwo pod fałdami swojego okrycia.

— Jak ostrożni są ci ludzie — mruczał, idąc. Czyżbym się nie mógł powiesić, kiedy mi trucizny odmawiają? To niepotrzebny wzgląd dla szczurów, na których wyniszczenie otrzymuje się arszenik dopiero po zostawieniu swojego dobrego nazwiska u Poncjusza lub Kajfasza!

Nazajutrz ojciec Gracjan oddał przeoryszy mieszaninę, do której dla większej pewności dodał jeszcze kilka odurzających ingrediencji.

— Oto jest proszek prokrustes, nauczał. Rozpuszczaj go w trzech łyżkach spirytusu przez trzy dni i daj zażyć Jowicie. Jeżeli rzeczywiście chora, to nieco uczyni ją senną i znużoną, ale nic jej nie zaszkodzi; jeżeli zaś udaje chorą, to na-bierze ogromnego apetytu i ciągle będzie jeść chciała.

— Proszek pachnie bardzo przyjemnie, zauważyła przeorysza.

— Ale niesmaczny, dlatego trzeba go zażywać w spirytusie i prędko.

Przeorysza nie domyślała się, że proszek nie jest tyle niewinnym, jak go ojciec przedstawiał. Gdyby była mu nie dowierzała i proszek podała do rozpoznania doświadczonemu lekarzowi, ten byłby zaraz poznał zgubne ziółko po przyjem-nym zapachu, z dala nawet z niego się wydobywającym i odurzające jego dzia-łanie, jakie z bliska wywierał.

Ciekawa, jakie będą jego skutki, przeorysza natychmiast wsypała trzecią część do kieliszka znanego karmelickiego spirytusu i sama Jowicie zaniosła.

— Czy cię jeszcze twoja słabość nie opuściła? — spytała.

— Nie, jeszcze, wielebna matko przeoryszo.

— Wypij no to. Z polecenia doktora co dzień ci mam dawać do picia po kie-liszku karmelickiego spirytusu. Pij.

— O jak łaskawa jesteś wielebna matko! Trudzisz się do mnie osobiście, nie umiem ci za to dostatecznie podziękować.

Jowita podniosła się i powoli wychyliła kieliszek.

— Nasz napój trzeba od razu połykać, jeżeli ma krew rozgrzać. Czy ci nie smakuje, tak długo pijesz?

— Trochę za gorzki, wielebna matko.

— Gorzki? Nasz spirytus nigdy nie bywa gorzki. Twoje podniebienie musi się mylić. Pomnij zresztą, że żółć, którą Chrystus na krzyżu uśmierzał pragnienie, stokroć bardziej była gorzką.

45. Trzy święcenia 59 Jowita widocznie przezwyciężając się, wypiła kieliszek i podziękowała prze-oryszy.

— Mam nadzieję w Bogu, że się wkrótce podniesiesz, odpowiedziała prze-orysza. Uwalniam cię tymczasem od chóru i przyślę tu siostrę dozorczynię do posługi.

To powiedziawszy, wyszła i zaleciła siostrze Korduli, aby starannie czuwała nad Jowitą i pamiętała wszystko, co ona mówić będzie. Kordula udała się do celi chorej i zawołała:

— Czemuż cię już raz diabli nie porwą? Kiedy wszystkie siostry są zdrowe, to ona miewa boleści, sama nie wie gdzie, czy w głowie, czy w nogach. Muszę tylko dla niej ciągle być na miejscu i posługiwać jej. Cóż ci znowu dolega?

— Bądźże wyrozumialszą dla mnie, siostro Kordulo — łagodnie odparła Jowita błagającym tonem. — Pan Bóg tak często zsyła na mnie różne przypa-dłości.

Święty Franciszek Salezy utrzymuje w swojej Filetei, że słoń choć najbardziej rozgniewany, nagłe łagodnieje i do łez wzruszony bywa, gdy obaczy białego baranka. Ale Kordulę, która słoniowi może tylko we wspaniałomyślności ustę-powała, łagodność i błagalne spojrzenia Jowity jeszcze bardziej rozgniewały.

— Pan Bóg, tak, On musi być wszystkiemu winien i wtedy nawet, gdy wolisz przewalać się raczej na łóżku, niż iść na chór. Powiedz no, jakie są te twoje ataki?

Czy pochodzą z lenistwa, czy z gniewu, a może z zazdrości i miłości?

Tak w chrześcijańskiej miłości wściekała się Kordula, nie przestając lżyć Jowity.

Szczęściem, że ta zasnęła snem zdrowym i mocnym, z którego się obudziła do-piero na drugi dzień. Mimo wzdragania się, musiała znowu wypić kieliszek karmelickiego spirytusu i użaliwszy się na gwałtowny szum w głowie, znowu zapadła w sen głęboki.

Ojciec Gracjan przez ten czas gdy przybył do klasztoru, ani słowa nie wspomniał o Jowicie; czwartego dnia jednak przybył przekonać się o stanie jej zdrowia.

— Jakże z proszkiem? — spytał przeoryszy. Zapewne już Jowita kucharkę do rozpaczy przyprowadziła?

— Nie, zdaje się, że ona naprawdę chora. Jeszcze jadła nie żądała i przez cały czas śpi tak mocno, że Kordula nawet biciem przebudzić jej nie może.

— Doprawdy? Więc rzeczywiście jest chora i krzywdę jej uczyniliśmy, posą-dzając o udawanie. Czy przez te trzy dni wcale się nie budziła?

— Tylko na krótko, jak donosi Kordula. Ma okrutny ból głowy i sny przera-żające, w których prześladują ją jacyś czarni ludzie; w których czuje, że stoi nad brzegiem głębokiej przepaści albo w rozbitej łodzi kręci się w wirze morskich bałwanów. Ma wstręt do wszelkich potraw i utrzymuje, że jej pierś pęknie. Jeżeli ten stan nie zmieni się, każę przywołać lekarza.

— Zapewne cierpi zawrót głowy. Krew uderza na mózg i majaczy, jak wiele innych panien zanadto krwistych. Pójdźmy do niej!

Przeorysza odpowiedziała wprawdzie, iż niechętnie widzi, aby ksiądz odwie-dzał chorą w jej celi, lecz mimo to pozwoliła Gracjanowi towarzyszyć sobie, a on wiedział dobrze, co znaczy taka przymówka. Gdy weszli do celi, Kordula wła-śnie wywijała rózgą i ujrzawszy wchodzącą przeoryszę, szybko rózgę rzuciła za łóżko Jowity. Zitta jednak dostrzegła to i rzekła:

— Czyś ty biła Jowitę?

— Nie, odpowiedziała zmieszana; ale nic by nie było dziwnego, gdybym ją kiedy niekiedy rózgą karciła, bo ciągle wygaduje bezbożne rzeczy.

Tymczasem Jowita usiadła na łóżku i nieruchomie wpatrywała się w przeory-szę i ojca Gracjana. Nagle wybuchła głośnym śmiechem.

Zdziwiona przeorysza spojrzała na ojca Gracjana, który w tej chwili zmienił barwę twarzy. Co mu się stało? Czy się w nim odezwał głos sumienia?

— Jowita ma gorączkę — zawołała przeorysza. Patrzy na nas wzrokiem upio-ra.— Na miłość boską, co ci jest, Jowito? — spytał ojciec. — Czy poznajesz mnie?

Chora milczała nieprzerwanie i przeszywający wzrok utkwiła w pytającym.

Po chwili ugryzła się w usta i wrzasnęła:

— Ha, przeklęty! Jeżeli śmierć nieprędko nastąpi… niezawodnie zdradzo-na!… Ja będę… przeklęta… ekskomunikowana… Idź precz, przeklęty!… Nie mów mi o niebie, ani o Najświętszej Pannie… Jeżeli Ona wspiera nieszczęśliwych, dlaczego nie przychodzi mi na pomoc… mnie i biednemu stworzeniu, które pod sercem czuję?

To mówiąc, roześmiała się tak silnie, iż trzy obecne osoby struchlały. Przeorysza zbladła i ze strachu dzwoniła zębami.

— Matko Bożka! — zawołała. — Miałażby Jowita mówić prawdę?

— Teraz mamy ją — ryknęła Kordula tymczasem już w rózgę uzbrojona. — Ona brzemienna i to cała jej choroba! — przy tym tak mocno uderzyła chorą po głowie, że aż ta głośno krzyknęła.

— Cicho! — zagrzmiał ojciec Gracjan. — Precz z rózgą! Czyż nie widzisz, że nieszczęśliwa zwariowała?

— Zwariowała! — powtórzyła przeorysza, załamując ręce ponad głową.

— Czy widzicie tego młodzieńca?… Wojciechu, chodź do mnie… Jeżeli odej-dziecie stąd pokalani, to trzy lata pokuty nie wystarczą na mycie brudów wa-szych!

— Okropność! Okropność! — zawołała przeorysza. — Mówi jak obłąkana.

— Cicho! — nakazał ojciec Gracjan. — Domyślam się powodu jej nieprzy-tomności. To nie szaleństwo. Słuchajmy, co jeszcze powie.

Po wstrząsającym śmiechu, Jowita wskazując ręką, krzyczała:

Po wstrząsającym śmiechu, Jowita wskazując ręką, krzyczała:

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 55-70)