• Nie Znaleziono Wyników

Profesor Remington

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 187-196)

słynnego ajenta śledczego

Zeszyt 33 Rzeźnia ludzka

1. Profesor Remington

1. Profesor Remington

— Czy podobna, panie Sherlock Holmes, opuszczasz pan Boston i ze swoim pomocnikiem panem Taxonem powracasz do Londynu?

To mówiąc, Percy Martlok, superintendent policji stolicy stanu Massachusetts, go-rąco uścisnął dłoń wielkiego detektywa, który przypadł do niego z pożegnaniem.

— Prawdę mówiąc — ciągnął naczelnik — porzucasz nas pan w chwili naj-bardziej krytycznej. Liczyłem, iż nie odmówisz mi pan swojej nieocenionej po-mocy w sprawie niezmiernie ważnej, jak…

— Zatem niceście panowie nie zbadali do tej pory? — zapytał z uśmiechem Sherlock Holmes.

— Niestety nie. To ustawiczne znikanie z Bostonu kobiet i dziewcząt w dal-szym ciągu wstrząsa całym miastem, a my… jesteśmy bezsilni i bezradni!

Pomyśl pan, w ciągu kilku tygodni znika dziesięć dam, przeważnie z lepszego towarzystwa, znika, powiadam, a nikt nie jest w stanie wytłumaczyć, co się z nimi stało. Czy to nie można oszaleć?

Poszukiwaniami zajęli się najdzielniejsi nasi agenci policyjni i wszystko to na nic! Jesteśmy ciemni jak tabaka w rogu!

Zły i zdenerwowany naczelnik policji, mężczyzna już w poważniejszym wie-ku, biegał wzruszony po pokoju.

W końcu stanął i spojrzał na detektywa.

— Czy nie dasz się pan uprosić? — mówił żałośnie. — Błagam, zostań pan jeszcze i dopomóż mi wyciągnąć ten ciężki wóz z lepkiego błota. Boć to prze-cież istna epidemia. Pani Edyta Remington, małżonka profesora uniwersytetu Howarda, w Cambridge od czterech dni, wyszła z domu i dotychczas nie powró-ciła. Profesor był u mnie przedwczoraj straszliwie zrozpaczony.

— Panie Mortlok! — tak mówił. — Pan musisz odnaleźć moją Edytę! Jeżeli żądasz zapłaty, ofiarowuję ci cały mój majątek! Była bardzo piękna i lękam się, iż padła ofiarą tych niecnych zbrodniarzy, którzy wybierają właśnie najprzystoj-niejsze i najbogatsze kobiety i dziewczęta.

Ten człowiek prawie umiera z rozpaczy, a ja nie mogę mu dopomóc!

— Co, panie prezydencie, myślisz o tym? — zapytał Holmes i usiadł przy nim na kanapie, zaciekawiony tym szczególnym wypadkiem. — Może nie żyli ze sobą szczęśliwie?

— O ile wiem — odparł zagadnięty — było to małżeństwo dobrane i zgodne.

On był najszczęśliwszym mężem…

— A Edyta?

— Sądzę, że była cnotliwa, a przynajmniej nic złego o niej nie słyszałem.

Tylko…

— Tylko co? — powtórzył Holmes z ożywieniem.

— Ona już raz opuściła męża.

— O, to warto zapamiętać. Jak długo byli w rozłące?

— Kilka dni.

— Kiedy to było?

— W roku zeszłym, mniej więcej o tej porze. Profesor wyjechał w krótką po-dróż. Mówił mi o tym wczoraj. Gdy powrócił z wycieczki naukowej do domu, nie zastał swojej pięknej małżonki. Ukazała się dopiero po upływie kilku dni.

Profesor utrzymuje, iż powodowana zazdrością śledziła go.

— Było to wkrótce po ich ślubie? — badał Holmes z uśmiechem.

— Tak jest.

— Ha, może miała ku temu powody. Od jak dawna pani Edyta znikła z domu?

— Od czterech dni.

— To może jeszcze powróci.

— Obawiam się, że tak nie będzie — odrzekł naczelnik policji i, sięgnąwszy do biurka, podał gościowi fotografię. — Spojrzyj pan na ten portret. Czy nie zachwycająca kobieta?

Genialny kryminalista długo nie odrywał oczu od fotografii.

— Rzeczywiście, to piękność pierwszorzędna. Amerykanka?

— Nie. Profesor przywiózł ją sobie z wycieczki wakacyjnej do Paryża, pani pochodzi znad Sekwany.

— Znasz ją pan bliżej?

— Spotykałem ją kilka razy w towarzystwie. Poznałem w niej kobietę dobrze wychowaną, niezmiernie uprzejmą, ułożoną i sympatyczną. Nie dziwię się więc, iż ten przykry wypadek ścina go z nóg po prostu. Uważałem, iż szczerze ją kocha.

— Czy mógłbym na pewien czas zatrzymać fotografię? — zapytał Holmes.

— To się rozumie — odparł prezydent policji i twarz mu się rozjaśniła. — Nieprawdaż, pan mi dopomożesz odszukać ją?

Zanim detektyw zdołał odpowiedzieć, zapukano do drzwi.

— Co nowego, Byde? — zwrócił się naczelnik tonem dość szorstkim do przy-byłego. — Czy nie mówiłem, aby mi nie przeszkadzano w rozmowie z moim znakomitym gościem?

— Przepraszam — rzekł policjant — profesor Remington…

— Chce się ze mną widzieć?

— Prosi, aby go pan prezydent zaraz przyjął.

— Niech wejdzie. To się może dobrze składa, panie Holmes. Niech panu sam opowie o szczegółach zniknięcia małżonki… Cóż panie profesorze, jakie przy-nosisz pan wiadomości?

1. Profesor Remington 187 Urzędnik policyjny skłonił się i podszedł na spotkanie wysokiego, chudego męż-czyzny, który z ciężkim westchnieniem bolesnym wyrzekł głosem zdławionym:

— Edyty wciąż nie ma. Dowiadywałem się u wszystkich moich znajomych i przyjaciół, lecz nikt z nich nie może mi udzielić wiadomości. Raz jeszcze po-wtarzam, iż moja nieszczęśliwa żona należy bezwarunkowo do tych ofiar, które w ostatnich czasach znikły i prawdopodobnie wpadły w szpony bezecnych zbrod-niarzy.

— Nie mamy jeszcze żadnych dowodów — starał się pan Mortlok pocieszać nie-fortunnego małżonka. — Przedstawiam panu profesorowi pana Sherlocka Holmesa, największego kryminalistę naszych czasów. On panu powie, iż zdarzają się sprawy, których na poczekaniu wyjaśnić niepodobna. Niechże pan nie traci nadziei, iż pan Holmes, skoro nam przyrzeknie wziąć to w swoje ręce, będzie umiał rozwikłać nici i ująć je w kłębek.

Profesor spojrzał na Holmesa z podziwem i zarazem z otuchą.

— Pan Holmes? — zawołał. — Czy dobrze słyszałem? Sherlock Holmes? O, jeżeli człowiek tak słynny i znakomity weźmie mnie w opiekę, to nie wątpię w pomyślne następstwa. Szanowny panie — tu mocno uścisnął dłoń detekty-wa — błagam na wszystko, nie odmawiaj mi pomocy. Widzisz pan, jak jestem zrozpaczony. Zajmij się pan odszukaniem zaginionej.

Sherlock Holmes rzekł z ukłonem:

— Postaram się być panu pomocnym, panie profesorze. Wstrzymam się z wy-jazdem do Anglii i będę usiłował wyjaśnić zagadkę, która poruszyła opinię Bostonu. Panowie pozwolą rozmówić się z moim pomocnikiem i zawiadomić go o zmianie moich projektów.

Przystąpił do telefonu i kazał się połączyć z biurem przedsiębiorstwa żeglugi na linii Boston—Kingstown—Liverpool. Przywołał do aparatu Taxona i polecił mu, aby nie nabywał biletów okrętowych, lecz powrócił do hotelu i tam oczeki-wał jego przybycia.

— Teraz moi panowie — rzekł, odkładając tubę telefonową — jestem na wa-sze rozkazy i natychmiast wezmę się do pracy. Pan dyrektor da mi oczywiście upoważnienie na piśmie.

— Z wielką przyjemnością — odrzekł skwapliwie Mortlok. — Przede wszyst-kim przyjmij pan dzięki za tak życzliwą gotowość. Swoją drogą z góry wiedzia-łem, iż kryminalista pańskiej miary nie odrzuci sposobności i chętnie zajmie się sprawą, jaka rzadko się zdarza w praktyce policyjnej.

— Na to się zgadzam — potwierdził Sherlock Holmes. — Trudno oprzeć się pokusie. To znikanie kobiet i dziewcząt z murów Bostonu przedstawia się nader tajemniczo i z tego powodu ma dla mnie wiele uroku.

— Bo też jesteś pan detektywem z powołania, a zadanie agenta policyjnego traktujesz nie jako interes dochodowy, lecz jako posłannictwo społeczne w po-łączeniu z przyjemnością sportsmana.

— Tego nie będę się starał ukrywać — odrzekł Holmes z uśmiechem. — Dlatego też nie będę tracił drogiego czasu i udam się z panem profesorem do jego mieszkania, gdzie poczynię pewne badania.

— Nie masz pan nic przeciwko temu? — zagadnął Remingtona.

— Ależ bardzo proszę — odparł tenże z wyrazem nadziei na bladej twarzy. — Służę panu.

Powóz profesora oczekiwał przed biurem dyrektora policji.

Szybko minęli rozrzuconą na południowym cyplu miasta dzielnicę handlową Charles-River, najstarszą w Bostonie i zabudowaną na sposób staroeuropejski.

Przejechali wzdłuż kilka szerokich ulic, most łączący Boston z Cambridge rozłożony nad rzeką Charles i stanowiący oddzielne miasto z odrębnym zarzą-dem, lecz należący do obszarów Bostonu.

Mieszkanie profesora Remingtona znajdowało się w pobliżu słynnego uniwer-sytetu Howarda i na podobieństwo gmachów tegoż zakładu naukowego było oto-czone pięknym ogrodem w rodzaju parku.

Urządzenie mieszkania, do którego wszedł Sherlock Holmes, świadczyło o za-możności i dobrym smaku właściciela.

Dom był zbudowany w stylu willi modernistycznej, a sprzęty odznaczały się wykwintem i przepychem.

We wszystkich pokojach panowała atmosfera szczególnego komfortu i ładu, przede wszystkim zaś w gabinecie profesora. Znakomity detektyw pociągnął Remingtona najpierw do pracowni, gdzie w ciszy i z dala od świadków pragnął raz jeszcze wypytać go o szczegóły zniknięcia małżonki.

— Wybacz mi pan niedyskrecję — rozpoczął — lecz muszę być dobrze po-informowanym, zanim zacznę działać. Czy żona pańska nie zdradzała usposo-bienia ekscentrycznego? Czy już przedtem nie popełniała czegoś, co można by uważać za oryginalność? Nareszcie czy, wychodząc z domu po raz ostatni, nie zdradzała wybitniejszego wzruszenia?

— Nie mogę nie powiedzieć, niestety — odpowiedział profesor. — Gdy wy-chodziła z domu, byłem wtedy zajęty w kolegium. Co się zaś tyczy ogólnego usposobienia Edyty, to zapewniam, iż nigdy nie zauważyłem u niej nic szczegól-nego. Co najwyżej mogę tylko zaznaczyć, że ostatnimi czasy przestawała z wielu przystojnymi i młodymi kobietami, których nie znałem.

Sherlock Holmes słuchał uważnie.

— Jakże się w tymże czasie zachowywała wzglądem pana?

— Jeżeli mam być otwartym — odrzekł po krótkim namyśle — Edyta już od dłuższego czasu traktowała mnie ozięble. Ten przykry stosunek w ciągu ostat-niego roku jeszcze się pogorszył. Pan nie uwierzysz, jaką mi to przykrość spra-wiało.

Nie mogłem doszukać się powodów jej postępowania ze mną tym bardziej, iż kochałem Edytę, a moje do niej przywiązanie wzmagało się.

1. Profesor Remington 189

— Zdarzały się pomiędzy państwem sprzeczki, a może nawet zajścia?

— Tego nie bywało.

— Czy nie podejrzewasz pan nikogo o wpływ ujemny na pańską żonę? Może istnieje ktoś, kto podmówił ją do porzucenia domu?

— Nie, nie podejrzewam nikogo, na to mógłbym przysiąc.

— W takim razie może komuś zależało na tym, ażeby żona pańska usunęła się z domu lub nawet, wybacz pan moją otwartość, może ów ktoś wolałby, gdyby pani Edyta żyć przestała?

Profesor starał się opanować pomieszanie w połączeniu z przestrachem, jego bladą twarz oblały silne rumieńce.

— Co panu też do głowy przychodzi? Panie Holmes… — nagle drgnął. — Ha, tego jeszcze brakowało! Świat gotów mnie posądzić, iż mi na jej śmierci rze-czywiście zależało.

— Cóż byś pan wtedy odpowiedział?

— Niestety, nie znalazłbym tłumaczenia… okoliczności mówiłyby przeciwko mnie. Bo wiedz pan, iż po jej śmierci byłbym jedynym i wyłącznym spadkobiercą.

Ludzie o tym wiedzą i nie wątpię, że smutny fakt, jaki zaszedł, będą wyjaśniać w ten, a nie inny sposób. Żeniłem się jako człowiek zupełnie ubogi. Całe moje utrzymanie składało się ze skromnej pensji profesorskiej. To wszystko, co pan widzisz, wniosła mi Edyta, jej posagowi zawdzięczam życie na szeroką skalę! Do niej należy ten dom, park, sprzęty, słowem wszystko.

— Małżonka pańska posiada i kapitały złożone u bankiera?

— O tak, Edyta ma pokaźny majątek.

— Dowiadywałeś się pan u jej bankiera, czy puszczając się w świat, wycofała swoje wkłady?

— Tak właśnie uczyniła.

— Hm, więc żona pańska odwiedzała bankiera? Czy w dniu wyjazdu?

— Nie, na kilka dni przedtem.

— To mogłoby oznaczać, że wybierając się w podróż tajemniczą, miała plan z góry ułożony. Może nierychło powróci, a może znikła na zawsze.

— Nie wiem doprawdy, co o tym myśleć. — westchnął profesor.

— Dopytywałeś pan w hotelach? Czy, opuściwszy dom, nie przeniosła się do jednego z hoteli?

— Owszem i tego nie zaniedbałem. Edyta nie mieszka w żadnym ze znanych hoteli.

— Dzięki za wyjaśnienia. Nie będę pana trudził dalszymi zapytywaniami.

Pozwolisz mi pan rozmówić się z pokojówką pani Edyty?

— Ależ z chęcią. Miała tylko jedną zaufaną służącą, mianowicie starą Jefferson, którą przywiozła ze sobą z domu rodzicielskiego. To poczciwa kobieta i możesz pan polegać na jej zeznaniach. Sądzę, że moja obecność przy jej badaniu nie bę-dzie potrzebna.

— Wcale nie — odrzekł Sherlock Holmes. — Bądź pan łaskaw zaznajomić mnie z panią Jefferson.

— Poprowadzę pana do niej — odparł i otworzył drzwi na szerokie schody marmurowe, okryte grubym i miękkim dywanem. Dwaj panowie udali się na pierwsze piętro do pokojów przeznaczonych dla pani domu.

Staruszka siwowłosa spojrzała na przybyłego siwymi, śmiałymi oczyma.

Dopiero, gdy się dowiedziała kim jest ten pan nieznajomy, zmieszała się tak dalece, iż Sherlock Holmes musiał się wstrzymać z zapytaniami i poczekać, aż staruszka odzyska cokolwiek równowagi.

— Niechże się kochana pani nie obawia — mówił. — Będę ją prosił o udzie-lenie mi pewnych wyjaśnień, potrzebnych do sprawy. Sądzę, że znałaś pani do-brze panią profesorową.

— Jak własne dziecko.

— Zatem proszę mi powiedzieć, czy pani Edyta rzeczywiście kochała swego męża.

— Tak sądzę — odrzekła po namyśle i z pewnym ociąganiem.

— Profesor mówił mi o pani. Przez czas dłuższy przebywałaś w domu jej ro-dziców, nieprawdaż? Sądzę więc, że musisz wiedzieć, czy pani Edyta przed po-znaniem swego małżonka miała narzeczonego lub w ogóle pozostawała w sto-sunkach z innym mężczyzną?

— O tak, o tym nikt jak ja nie może wiedzieć lepiej — odparła stara Jefferson.

— Panią Edytę za jej czasów panieńskich nie łączyły z nikim żadne stosunki. To nie byłoby w jej charakterze.

— Nie w jej charakterze?

— Tak jest — potwierdziła z wyraźnym pomieszaniem.

— W domu jej rodziców musieli chyba bywać młodzi ludzie?

— A jednak… — odparła wstrzemięźliwie i z obawą, aby nie powiedzieć za wiele.

— To dziwne — zaznaczył Sherlock Holmes i spojrzał przenikliwie w oczy matrony. — Czy pani nie znajdujesz, że ta obojętność młodej panny przedsta-wia się nieprawdopodobnie? Bo zważ pani, iż panna młoda, przystojna i bogata w mieście wielkim jak Paryż, mogłaby znaleźć adoratorów.

— Pomimo to, powtarzam, moja pani stroniła od towarzystwa młodzieży, gar-dziła nią po prostu i usuwała się od towarzystwa. Miała kilka bliższych przyja-ciółek i w ich towarzystwie czas przepędzała najchętniej.

— A jednak oddała rękę profesorowi i odważyła się pojechać z nim za oce-an?— To prawda, lecz stało się to prawie gwałtem, pod naciskiem matki, która jest urodzoną Amerykanką. Ona to popierała kandydaturę profesora Remingtona, pragnęła bowiem widzieć swoją córkę na stanowisku poważniejszym. Śmiało mogę powiedzieć, iż związek ten nastąpił wbrew woli i chęci mojej młodej pani.

— Profesor jest podobno dobrym mężem?

1. Profesor Remington 191

— Lepszego to już chyba trudno znaleźć na świecie — odpowiedziała gorąco.

— Kochał ją nadzwyczajnie i do ostatniej chwili był jej sługą i podnóżkiem.

— I ja tak myślę, kochana pani Jefferson — odrzekł detektyw. — A teraz pro-szę mi powiedzieć prawdę. Czy nie zjechała tu z Paryża jedna z dawnych przy-jaciółek pani profesorowej?

— Nie wiem o tym.

— A może pan Remington miał kiedyś przyjaciółkę, która go znowu odnalazła?

Staruszka wzruszyła ramionami.

— Namyśl się pani dobrze. Na jej wyjaśnieniach zależy mi bardzo wiele. Przede wszystkim bądź pani przekonana, iż to, o czym mówimy, pozostanie w głębokiej ta-jemnicy. Powinnaś pani zrozumieć, iż zapytuję nie dla zadowolenia próżnej ciekawo-ści.— Ja też mówię szczerą prawdę — oznajmiła — i nie mam celu okłamywania pana. O przyjaciółce profesora nie słyszałam i wątpię, czy taka istnieje. Natomiast do mojej pani przychodziły młode damy. Wątpię jednak, czy będę mogła powiedzieć o nich coś bliższego. Chcąc mówić, trzeba wiedzieć na pewno.

— Mówże pani, co wiesz, ja też nie żądam więcej.

— Przed dwoma tygodniami, wieczorem moją panią odwiedziła młoda dziew-czyna i poszła z nią do parku Fresh.

— Czemu nazywasz ją pani „dziewczyną”, a nie damą?

— Ponieważ istnieją różnice, proszę pana. Długo żyję na świecie i potrafię od-różnić zwyczajną dziewczynę od damy światowej. Dziwiła mnie serdeczność, z jaką moja pani przyjęła dziwnego gościa.

— Na czym ta serdeczność polegała?

— Pani ucałowała się z nią jak z zażyłą przyjaciółką.

— W pani obecności?

— Tak, lecz one nie wiedziały, że znajduję się w sąsiednim pokoju. Obydwie wkrótce potem wyszły do miasta, a że profesor miał wkrótce powrócić do domu, pobiegłam do parku Fresh, dokąd pani zwykle udawała się na przechadzkę.

Godzina była już późna i nie chciałam, aby pani powracała sama. Otóż przycho-dzę do parku i wiprzycho-dzę panią profesorową spacerującą z ową dziewczyną pod ramię.

— Jak pani sądzisz, czym sobie ta dziewczyna mogła zaskarbić sympatią pani Remington?

— W tym tkwi tajemnica. Bo czy mam powiedzieć prawdę?

— Oczywiście, słucham.

Staruszka odrzekła słabym, drżącym głosem:

— Nie chciałabym rzucać podejrzeń na moją panią, lecz… nie wolno mi kła-mać przed przedstawicielem sprawiedliwości. Dziewczyna, którą moja pani do-brała sobie do towarzystwa, była jedną z tych ulicznic, jakie włóczą się po mie-ście, a których nie brakuje i w Paryżu.

— Z czego pani wnosisz, że to była ulicznica?

— O, jestem starą kobietą i wiele widziałam w moim życiu. Tak panie, ja się nie mylę, niestety!

— Rozmawiały po angielsku?

— Nie, proszę pana, po francusku.

— Wiesz pani na pewno?

— Mogę to potwierdzić pod przysięgą.

— Nie widziałaś pani jej portretu u profesorowej?

— Nigdy.

— Zaprowadź mnie pani do buduaru.

Staruszka poprowadziła gościa na korytarz, uchyliła drzwi przysłonięte jedwab-ną portierą. Detektyw znalazł się w urządzonym z niezmiernym przepychem po-koju kobiecym.

Sherlock Holmes bywał w najwspanialszych apartamentach, lecz ten buduar olśnił go po prostu. Był to pokój urządzony w stylu paryskim.

Pod oknem stało wytworne biureczko mahoniowe.

Ten sprzęt zwrócił uwagę detektywa.

— Masz pani klucz od tego biurka? — zwrócił się do przewodniczki.

— Nie mam, pani Remington, jak się zdaje, zabrała go ze sobą.

— To nic nie znaczy — odrzekł spokojnie i sięgnął do kieszeni, z której wy-dostał klucz uniwersalny, stalowy, wytwornej roboty ślusarskiej.

Po chwili szuflada została otwarta.

Leżały w niej paczki listów, starannie poukładane i przewiązane błękitnymi wstążeczkami.

Sherlock Holmes na razie nie zwracał na nie uwagi. Zaciekawiły go liczne foto-grafie, ułożone w porządku. Wydobył je i przerzucał na podobieństwo talii kart.

— Zbliż się pani — rzekł do starej Jefferson. — Proszę przejrzeć te fotografie.

Czy nie ma tu portretu owej dziewczyny z parku Fresh?

Stara pokojowa uważnie przeglądała portrety młodych kobiet i dziewcząt.

Z paczki wydobyła jedną z fotografii.

— To ona! — zawołała z przejęciem. — O tak, nie mylę się, to ta sama!

— Bardzo dobrze — odparł ze spokojem. — Teraz ja sam zbadam ją uważniej.

Tak, buzia wcale niebrzydka, typ prawdziwej paryżanki. Odzież trochę przygniecio-na, lecz kosztowna. Dziewczyna wystawiła tu swoje wdzięki na pokaz.

A teraz obejrzyjmy fotografię z drugiej strony. Może natrafimy na coś, co nas naprowadzi na drogę…

Co? Nie ma dedykacji? Aha, tu na rożku jest coś nabazgrane. Hm, tego nie-podobna odczytać gołym okiem.

Napis był zatarty, jakby go chciano wyskrobać scyzorykiem.

Holmes sięgnął do kieszeni po lupę.

Skierował ją na odwrotną stronę fotografii i po chwili jego cienkie wargi skrzy-wiły się w sarkastycznym uśmiechu.

1. Profesor Remington 193

— Ach — szepnął do siebie tak cicho, iż staruszka nie mogłaby go zrozumieć — tak więc nie omyliłem się. Ta przystojna dziewczyna jest rzeczywiście Francuzką.

Nakreśliła kilka wierszy, które brzmią bardzo serdecznie. Wystosowane do „przy-jaciółeczki” Edyty. Podpisane imieniem Heloizy.

Skrzętnie ukrył fotografię w pugilaresie obok portretu Edyty, którego mu do-starczył naczelnik policji.

Przejrzenie listów nie zabrało mu wiele czasu. Wszystkie pochodziły od pro-fesora Remingtona z czasów, gdy był jeszcze narzeczonym.

Uporządkował listy i przewiązał wstążeczkami, złożył je na poprzednim miej-scu, po czym zamknął szufladę.

— Jak się pani zdaje — badał jeszcze — czy pani profesorowa wybrała się w dłuższą podróż i czy w ogóle jest nadzieja, że powróci?

— Skąd mogę wiedzieć?

— Myślę — powtórzył — czy wzięła walizę z bielizną i odzieżą? Gdzież jest pokój garderobowy pani Remington?

— Proszę, niech pan pozwoli.

Wprowadziła go do wielkiego pokoju, którego ściany przysłaniał szereg po-kaźnych szaf. Detektyw otwierał je kolejno.

— Bądź pani łaskawa sprawdzić, co właściwie brakuje pomiędzy odzieżą po-dróżną tej pani? Aha, a może wzięła ze sobą małą torebkę popo-dróżną?

— Jakby pan zgadł — odrzekła pani Jefferson zajęta przeglądaniem szafy — brakuje małej torebki.

— To dobrze, dziękuję pani. Wiadomości, jak na teraz, wystarczają mi. I jesz-cze jedno: zanim się pożegnam z profesorem, powiedz mi pani, jesz-czemu to pani Edyta rok temu odjechała od męża na czas dłuższy?

— Nie wiem i nic nie mogę o tym powiedzieć, pomimo najlepszych chęci.

— Nie wiesz pani, czy to możliwe?

— Nie wiesz pani, czy to możliwe?

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 187-196)