• Nie Znaleziono Wyników

Nie oprzesz się kobiecie

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 170-183)

Adam Witold Koszutski [Adam Pierzchnicki]

6. Nie oprzesz się kobiecie

Dyrektor Müller zdał czynności w ręce właściciela fabryki Szulca i przyjął trzy-miesięczny przymusowy urlop, z którego miał więcej nie wrócić. Fabryka po tygodniowym strajku ruszyła. Inżynier Piotr stanął na posterunku, zawsze jednakowo energiczny, ruchliwy, czynny, wymagający, a zarazem sprawiedliwy.

Robotnicy, kochając go, jednocześnie uznawali w nim kierownika, słuchali i spełniali chętnie każde jego rozporządzenie.

Już przed strajkiem opowiadali ludzie półgębkiem, że „Spaśna Lola” leci na inżyniera, bo oczu ciekawych nie uszły spojrzenia, jakimi obrzucała go, ilekroć się spotkali. Spotkania te były jakoś częstsze, niż normalnie mogły być przy-padkowe zetknięcia dorosłej córki właściciela fabryki z inżynierem prowadzą-cym dział mechaniczny. Lola umiała znaleźć sobie zawsze jakiś specjalny interes, aby przyjść do fabryki. To szukała ojca, który właśnie wtedy nie był obecny, to chciała zobaczyć pewną osobliwość, nawiasem mówiąc zupełnie nieosobliwą, sto razy przez nią widzianą i nieprzedstawiającą dla panny z jej sfery żadnego zacie-kawienia. Słowem pozory uzasadniające przebywanie jej w fabryce były wprost naiwne i „szydło z worka” wychodziło na każdym kroku.

Spotkawszy Piotra, rumieniła się aż po uszy, witając go dłużej niż potrzeba, zatrzymywała dłoń jego w swojej drobnej, ale pulchnej rączce, starała się pro-wadzić z nim rozmowy, przeciągając je nadmiernie, tak, że inżynier był często

6. Nie oprzesz się kobiecie 169 w kłopocie, bo mu to przeszkadzało w czynnościach, narzucała mu się wprost ze swoją osobą, chociaż młody człowiek bynajmniej nie miał ochoty uskarżać się na towarzystwo. Przeciwnie, zauważono i to także, iż Piotr bardzo chętnie prze-stawał w towarzystwie Loli, a w oczach jego pojawiały się takie błyski, ilekroć ją zobaczył, jakich nigdy nie miewał kiedy indziej.

Robotnicy mawiali:

— A niech im tam Bóg da jak najlepiej, skoro się coś między nimi święci.

I nam się pewno poprawi dola, jak tylko Piotr obejmie fabrykę.

Inżynier o tej ewentualności nawet nie myślał. Wrażenie, jakie wywierała na nim ładna dziewczyna, było mimowolne i mimowiedne, dotychczas jednak nie pochwycił się jeszcze nigdy na gorącym uczynku dalej idących pożądań lub ma-rzeń. Nie miał przede wszystkim i czasu, cały oddany zawodowej pracy, i idei.

Nie pozwoliłaby mu na to duma osobista, rozumiał bowiem, że w istniejącym układzie społecznym od córki właściciela fabryki, dziedziczki milionowej for-tuny, dzieli go przepaść ogromna. Wreszcie nie uznawał instytucji małżeństwa w jej przestarzałej formie, wyrażał tyle razy przy sposobności stosownych dysput ostrą krytykę komedii mieszczańskiej, połączonej z zawieraniem małżeństwa oraz komedii kościelnego obrządku, który sprzęga raz na zawsze ludzi, rozcho-dzących się często ze sobą natychmiast prawie po opuszczeniu kościoła.

— Prawo takie jest potwornym bezprawiem, bo nie opiera się na przyrodzonych konsekwencjach i podstawach, ale jest sztucznym wytworem ludzkiej próżności

— mawiał.

W tych warunkach nie można było przypuszczać nawet na chwilę, aby Piotr chciał wystąpić w roli zabiegającego o względy panny, wychowanej w dostat-kach oraz posiadającej z natury swego wychowania i pozycji towarzyskiej wprost odmienny kąt patrzenia na życie.

Na drugi dzień po uruchomieniu fabryki Piotr jak zwykle pracował w swo-im oddziale maszynowym, gdy zjawił się woźny z kantoru, prosząc w swo-imieniu Szulca, aby inżynier zechciał się pofatygować do kantoru w bardzo ważnej spra-wie. Podążył na wezwanie.

— Przepraszam, że pana trudziłem, kochany panie Piotrze — odezwał się uprzejmie właściciel fabryki. — Mam do pana dwie bardzo ważne prośby. Jedną osobistą, drugą w imieniu mojej córki.

— Z przyjemnością służę i czekam na zlecenie — odparł z przyjaznym uśmie-chem inżynier.

— Otóż, panie inżynierze, z góry zastrzegam, że nie możesz staremu odma-wiać.

— Będę się starał, ale o cóż chodzi?

— Müllera wyrzuciliście i zostałem sam. Czynności jest bardzo dużo i nie pora-dzę im bez pomocy. Musisz pan zatem podjąć się zastępstwa dyrektora.

— Zaszczyt mi to przynosi, lecz przyjąć nie mogę.

— Dlaczego?

— Powiedziano by, że należąc do przeciwników dyrektora, działałem we wła-snym interesie.

— Przewidywałem skrupuły pańskie, lecz są one nieuzasadnione. Nie obej-mujesz pan posady pana Müllera, lecz jego zastępstwo. Nigdzie nie jest powie-dziane, że Müller nie wróci lub że na jego miejsce nie zostanie zaangażowany w właściwej porze kto inny. Ale o dyrektora fabryki nie jest tak łatwo. Z rękawa nie wytrząsa się takich ludzi, gdy tymczasem fabryka nie może być pozbawiona fachowego i zdolnego kierownika. Pomiędzy urzędnikami tylko pana uważam za odpowiedniego do tych czynności, więc nie masz pan prawa, inżynierze, od-mawiać. Jest to zresztą pański obowiązek. Nawarzyłeś pan piwa, prowadząc strajk, pomóż więc teraz pić to piwo — uśmiechał się Szulc.

— Za zaufanie dziękuję. Argumenty pańskie są do pewnego stopnia słuszne, więc przez trzy miesiące będę spełniał zastępczo czynności pana Müllera, jeżeli taka jest pańska wola. Co ludzie powiedzą, nic mnie to nie obchodzi, ale jedno zastrzeżenie…

— Słucham i z góry się zgadzam, kochany panie.

— Pensję, za zastępstwo mi przypadającą, przeznaczam na kasę zapomogową dla robotników i ich rodzin. Niech to będzie pierwsza cegiełka do stworzenia instytucji bardzo potrzebnej i pożytecznej. W dalszym ciągu sami robotnicy pa-miętać będą o jej rozwoju, a właściciele fabryk również przyczyniać się powinni do zaopatrywania funduszów kasy.

— Myśl piękna i szlachetna. Składam na ten cel kwotę, równającą się wyso-kości pańskiej ofiary.

— To nie ofiara, panie Szulc, to obowiązek.

— Niech i tak będzie. My starzy nigdy nie zrozumiemy was, młodych. Dawniej robotnik nie zarabiał nawet połowy tego, co obecnie i było dobrze!

— Tak, ale dawniej wszystkie produkty były grubo tańsze, wreszcie podwyż-szenie się stopnia kultury u ogółu podnosi jednocześnie potrzeby i wymagania ogółu.

— No, mniejsza już o to. Nie chcę wszczynać z panem społeczno-ekonomicz-nej dysputy, bo masz zawsze, kochany inżynierze, tysiąc argumentów. Z jednego tylko zdaję sobie dokładnie sprawę. Wy, młodzi, reprezentujecie zacier fermentu, potrzebny do wszelkiego ewolucyjnego pochodu społeczeństwa naprzód. Bez was ludzkość zakrzepłaby w pewnych formach. Ani sztuka, ani umiejętności nie ulep-szałyby się, przeciwnie, doszłyby do zaniku i upadku, my zaś starzy jesteśmy tym ciężkim balastem, który nie pozwala, aby lot waszego postępu stał się zbyt górny i podniebny, abyście nie zerwali z ziemią, kiedy ona jest waszą żywicielką i bez niej nie obeszlibyście się nigdy, nie moglibyście czerpać sił do lotu.

— A więc porozumieliśmy się. Cieszę się z tego niewymownie.

— Uczciwi ludzie zawsze się porozumieją i zrozumieją, chociażby wręcz od-mienne na pozór były ich światopoglądy.

6. Nie oprzesz się kobiecie 171

— Zrozumieją się zawsze i szanować się będą, to prawda, ale o porozumienie trudniej, panie Szulc, bo rozbieżność interesów przeszkadza.

— A wspólna miłość wszystkiego, co piękne i szlachetne, czyż to nie dosta-teczny kit i równoważnik rozbieżności interesów?

— Niestety, nie. Sentyment, chociażby najszlachetniejszy i największy, traci swoją potęgę w zetknięciu z podłym i wstrętnym realizmem życia. Tylko niewielu wybranym wolno spoglądać na świat z lotu ptaka, oceniać objawy i fakty subspe-tieaeternitatis — uśmiechnął się smutno inżynier Piotr. — Ale miał szanowny pan drugie jeszcze dla mnie polecenie.

— Prośbę, nie polecenie — poprawił Szulc. — Otóż Lola prosi, abyś ją pan zechciał oprowadzić po fabryce i udzielić pewnych wskazówek.

— Z prawdziwą rozkoszą to uczynię.

Gdy Piotr domawia te słowa, weszła do kantoru córka fabrykanta.

— Ojciec zakomunikował panu moją prośbę? — spytała. — I cóż pan na to?

— Sprawia mi to niewymowną przyjemność — odrzekł.

Za pół godziny inżynier podał ramię Loli, aby być przewodnikiem w zwie-dzaniu fabryki.

Wieść o objęciu dyrektorstwa przez Piotra rozeszła się po fabryce ku uciesze robotników. Dawni koledzy, widząc inżyniera w towarzystwie córki właściciela i na nowym stanowisku, kłaniali się pierwsi już z daleka. Zmienili się nie do po-znania. Na każdym kroku spotykał uniżoność, a ci, którzy go przedtem trakto-wali protekcjonalnie, obecnie najbardziej starali mu się nadskakiwać.

Stara piosenka ludzkiej podłości…

Szli obydwoje dziedzińcem fabrycznym prowadzącym do hali maszyn.

— Musi być bardzo przyjemnie panować tak nad siłami przyrody, jak pan panujesz — mówiła Lola.

— Panowanie samo przez się dawać może rozkosz tylko próżnemu człowiekowi, a absolutna dążność do władania znamionuje złe instynkty. Człowiek uduchowio-ny pragnie być przede wszystkim pożyteczuduchowio-nym, a jeżeli posiadł przeświadczenie tej użyteczności, posiadł względne szczęście.

— Czy pana nie nęci nigdy sława łącząca się zawsze z władaniem?

— Sława daje wielkie zadowolenie o tyle, o ile płynie znowu z pobudek tej użyteczności, ona jedna świadczy o wartości człowieka.

— Więc nie rozumie pan takiego Herostrata, który dla pozyskania sławy pod-palił świątynię?

— Rozumiem, bo człowiek, który wiele przebolał i wiele skutkiem tego prze-myślał, rozumie wszelkie ułomności bliźnich.

— Czy przemyśleć można tylko wtedy, gdy się cierpi?

— W każdym razie cierpienie jest najlepszym nauczycielem życia. Człowiek, skazany na cierpienie, może pod jego wpływem popełniać wiele błędów, a nawet zbrodni, ale złym bywa rzadko. Człowiek, dla którego życie było jedynie tęczową

złudą lub snem, nie był nigdy całym i pełnym człowiekiem, nie mamy co do niego żadnego sprawdzianu, czy jest uczciwym, czy wrodzonym zbrodniarzem.

Lola stanęła przed wejściem do budynku fabrycznego, zadając te pytania. Znać było, że pragnie przedłużyć sam na sam z inżynierem, że jej więcej o jego obecność chodzi niż o oglądanie hali maszyn, w której zresztą była już niejednokrotnie.

— Ale ja panią nudzę moimi poglądami, moimi indywidualnie, gdy tymcza-sem zapomniałem o celu naszej przechadzki. Pójdźmy więc. Oto hala maszyn, oto moje królestwo, jak ją pani raczyła nazwać.

— Nie. Pan mnie nie nudzi. Chciałabym tak z panem rozmawiać długo, dłu-go, chciałabym pana słuchać i uczyć się. Pan pierwszy dopiero wyzwolił myśl moją z powijaków szablonu. Pański świat ducha jest taki inny aniżeli ten, w któ-rym wzrosłam, taki wielki, piękny…

— Cieszę się z tego, chociaż z drugiej strony przepowiadam pani, że nieba-wem powrócisz do dawnego swojego świata. Ten mój nie dla takich, jak pani, ludzi. Trzeba się w nim urodzić, aby w nim żyć.

— Czy to obelga?

— Nie. Nie mam zamiaru ani powodu pani obrażać. Tylko twierdzę, że do-browolnie nie porzuca się pałacu, aby zamieszkać w lepiance, chociażby z tej le-pianki rozpościerał się widok na niebo i gwiazdy, na wspaniałe kobierce kwia-tów łąkowych. Światło elektryczne i sztuczne gazony ogrodu dla wielu są milsze.

Wygody życiowe rozleniwiają i przyciągają do siebie, stwarzając specjalny rodzaj estetyzmu.

— To sybarytyzm, nie estetyzm.

— Sybaryci bywają również estetami. Wszystko zależy od hodowli ciała i duszy.

— A więc i duszę hodować można?

— Nie tylko można, ale trzeba.

— A jeżeli ta dusza, mimo specjalnej hodowli, ma swoje odrębne porywy, swoje nieokiełznane dążenia, swoje wprost różne od otoczenia cechy i nie da się wtło-czyć w sztucznie stworzone warunki?

— Bywa i tak, lecz wypadki takie zdarzają się rzadko. Chrystus powiedział:

„Chociaż duch ochoczy, ale ciało mdłe” — zaśmiał się Piotr. — Pójdźmy do hali maszyn!

— Jeszcze chwilkę! Tylko maleńką chwileczkę… Otóż chcę panu powiedzieć, mu-szę to panu powiedzieć, że nie jestem sybarytką, że pan się myli, tak mnie określając.

Mówiąc to, Lola miała pełne oczy łez.

— Krzywdzi mnie pan, sądzi zbyt powierzchownie i nie chce zadać sobie trudu, aby mnie chociaż trochę głębiej poznać. Tego nigdy nie spodziewałam się po panu. Ja nie chcę, żeby mnie pan tak sądził. Niech wszyscy o mnie myślą i mówią, co chcą i jak chcą, tylko nie pan, nie pan jeden. Słyszy pan! Panu nie wolno! — wołała prawie.

Zdziwił Piotra nagły wybuch Loli, choć z drugiej strony wydała mu się w tym podnieceniu jeszcze ponętniejszą. Jej wydatna pierś falowała jak po silnym

6. Nie oprzesz się kobiecie 173 zmęczeniu. Wogóle nie przypuszczał, że zupełnie teoretyczna rozmowa taki przybierze kierunek, więc nie wiedział na razie, co począć i jak uspokoić rozhi-steryzowaną wprost dziewczynę.

— Niech pani nie bierze słów moich tak poważnie do serca, panno Lolu — zaczął przemawiać łagodząco. — Widzi pani, tak mi się zdawało, więc mówi-łem, ale może się mylę, pewnie się mylę. Skoro pani tak gorąco protestuje, gotów jestem zmienić mój sąd.

— Tak. Myli się pan, myli, myli — krzyczała formalnie. — Wspomniał pan o Chrystusie. Otóż Chrystus brał swoich wyznawców spośród ludzi ubogich du-chem. Mówił im: „Pójdźcie za mną”. I szli. A tylu z nich zginęło w cyrku Nerona.

Tylu wybrało śmierć męczeńską dla idei. A byli między nimi i tacy, którzy sami nigdy nie cierpieli, którzy urodzili się w bogactwie i zbytkach, dzieciństwo spę-dzili w złotej kołysce. Pan dla mnie jesteś tym Chrystusem. Poszłam za panem i nie wrócę już z obranej drogi. Słyszysz?! Nie wrócę…

Zapalała się coraz bardziej i stała naprzeciw niego z pałającym na twarzy rumieńcem, rozgrzana i dysząca miłością zmysłową. Pierwsza uchwyciła go za rękę, ścisnęła ją mocno i zawołała:

— A teraz pójdźmy do hali maszyn!

Piotr dał się prowadzić. Starał się być zimny i milczący. Pamiętał, że jest ubo-gim inżynierem, pracującym, jak każdy inny robotnik, w fabryce jej ojca, że interesy tej panny i jego idą w rozbieżnych wprost kierunkach, że trudno im o ja-kąś ideową styczną. Myśli błądziły mu w próżni i w jakimś okropnym, dręczą-cym chaosie.

Gdyby nie ta sytuacja, dałby się porwać córce milionera, czuł, że jej szalony tempe-rament działał mu na nerwy. Czasem budziły się w nim nawet dziwne uczucia, a puls bił mu w skroniach, krew burzyła się na widok bujnych kształtów dziewczyny, jej czerwonych, nieco za grubych warg, brwi czarnych, zrastających się w foremnych łu-kach pod jasnym, wysokim czołem. Musiał z całych sił panować nad sobą, tym więcej, widząc, iż panna czeka tylko na pierwsze skinienie, aby mu się rzucić w objęcia.

Nie sprzeniewierzy się swoim zasadom — myślał — on, który postanowił cały, bezwzględnie, poświęcić się sprawie, a Lola przeboleje prawdopodobnie pierw-szy zawód w miłości. Z takim posagiem i zmysłową urodą łatwo jej przyjdzie zapomnieć o nim w ramionach innego mężczyzny. Obudziła się już w niej całą siłą Boża wola, chodzi więc o to, by długo nie czekała na tego, kto przyjść ma, aby zerwać rozkwitły kwiat, dojrzałe jabłko z jabłoni.

Takie i tego rodzaju myśli przemknęły mu, jak błyskawica, przez głowę, spra-wiając jednak ból i piekielną przykrość. Czuł, że trudno mu będzie oderwać się i uciec od Loli, a jednak uznał to za konieczne. Pod wpływem tego postanowie-nia odzyskiwał częściowo dawną równowagę umysłową, dawne panowanie nad sobą i swoimi wzburzonymi nerwami.

— Dlaczego pan milczy?

— Mówiłem tak dużo. Niech mi pani pozwoli odpocząć — zaczął tonem po-zornie obojętnym i żartobliwym. — Odpoczynek to będzie zresztą potrzebny dla niewolnika, który za chwilę służyć pocznie swojej pani jako informator przy maszynach i ich rozmaitych właściwościach.

— Nie chcę mówić o maszynach. Cóż mnie obchodzą te szkaradne, czarne, bezduszne cielska, wiecznie ryczące, walające i mordujące ludzi!

— Co do maszyn, to lepsze one, aniżeli pani sądzi. Nie są nawet takie bez-duszne, bo duszą ich jest człowiek, myślą ich praca człowieka, a walają i męczą mniej niż życie.

— To mnie w tej chwili nic a nic nie obchodzi. Chcę z panem mówić o sobie, o panu, o nas, o ludziach, o naszej wspólnej przyszłości. Wie pan, czego teraz chcę?… A mnie nie wolno odmawiać, jeżeli czego bardzo pragnę.

— Warunki bywają czasem silniejsze od nas i od naszej chęci, od najgorętszych nawet naszych pragnień.

— Nie znam takich warunków i biorę sama, czego mi nie chcą dać dobrowolnie.

Matka moja była Włoszką, więc w moich żyłach płynie gorąca krew Południa.

Patrz pan, jak te młoty i walce miażdżą żelazo, a i one są także tylko żelazne.

— Cóż stąd?

— To, że silniejsza wola łamie i miażdży słabszą wolę człowieka.

— To aforyzm tylko. Częstokroć tak się układają stosunki…

— Nudny pan jesteś z tymi jakimiś stosunkami. My zawsze panować musimy nad stosunkami. Dlatego wasz naród upadł, że rządziły nim zewnętrzne stosunki, a nie miał w sobie tyle energii i hartu, by zdusić i zmienić stosunki.

— „Upaść może naród wielki, zniszczeć tylko nikczemny”, powiedział nasz Staszic. Płynie stąd, nie tylko dla narodu, ale i dla jednostek, nauka, że można być nieraz zwyciężonym przez silniejszych od siebie zapaśników, ale zostać sobą trzeba koniecznie, aby się odrodzić do nowego życia wśród stosowniejszych dla siebie okoliczności. Niech pani o tym pamięta.

— Nie chcę takiej filozofii. To filozofia słabości. Wasz Staszic mówił w ten sposób, bo był filozofem zwyciężonych i pocieszycielem pognębionych na du-chu. Ja pochodzę z narodu zwycięzców, najezdniczego wprawdzie i mniej szla-chetnego dlatego właśnie, ale szczęśliwszego i silniejszego. Mój atawizm daje mi skłonności zaborcze. Chcę i będę z nich korzystała. Rozumiesz pan?

— Siła bywa czasem słabością silnych, bo gdyby nie czuli się tak silnymi, nie rozbiliby się o mur z granitu, który wzrósł, choć nie wiedzieli o jego ist-nieniu. Filozofia Staszica nie jest filozofią słabości, ale raczej refleksją szlachet-ności i cnoty.

— Walka z Arimanem przypomniała się panu z mitologii. Wolę być tym Arimanem, jutro zwyciężonym, byle dzisiaj do mnie należało.

— Carpe diem!

— Tak. Carpe diem!

6. Nie oprzesz się kobiecie 175 Dzikie wprost i nieokiełznane roznamiętnienie przebijało z twarzy dziewczyny.

Głosiła hasła, do których sama niedawno jeszcze nie byłaby się przyznała nigdy.

Piotr patrzył na nią z rosnącym wciąż zainteresowaniem. Namiętność jej udzie-lała mu się, mimo wszelkich wysiłków panowania nad sobą i uczuciem.

— Dużo rzeczy nauczyłam się od pana — zaczęła mówić łagodniej i bardziej miękko, znowu po kobiecemu — ale bierności w pewnych wypadkach nie zrozumiem, szczególnie w takim, jak pan, człowieku. To dla mnie niespodzianka.

Dziewczynie zdawało się, że inżynier potrzebuje słów zachęty. Obawą i skru-pułami towarzyskimi tłumaczyła sobie całe jego zachowanie, więc coraz silniej atakować postanowiła, przyjmując na siebie świadomie rolę zaczepną, skoro spostrzegła, że on na tę drogę nie wchodzi.

Maszyny huczały, czyniąc piekielny łoskot i głuszyły ich rozmowę. W hali panował ruch i zamęt ciągły. Robotnicy pracowali z wytężeniem. Kręcili się tu i tam, jak duchy potępieńców i, jak one, czarni od sadzy i smarów, którymi namaszczano tryby i osie kół rozpędowych oraz rozmaitych kółek. Organizm tej wiecznie czynnej, wiecznie pracującej części fabryki podobny był do żywego organizmu, trudzącego się nieustannie nad utrzymaniem życia.

— Pójdźmy stąd, panie Piotrze! Mam już dosyć tej hałaśliwej pańskiej hali maszyn.

I nie czekając na odpowiedź, pierwsza skierowała się ku drugim drzwiom w głębi, snadź dobrze obeznana z rozkładem fabrycznych pomieszczeń i zaka-marków. Inżynier szedł posłusznie za nią.

Znaleźli się w małej, zaciemnionej, prawie pustej komórce, której przezna-czenie nie dość ściśle dawało się określić. Był to rodzaj składu niewiadomego użytku rupieci. Lola weszła tam prawdopodobnie umyślnie, bo z komórki nie było drugiego wyjścia i trzeba się było cofnąć, aby się wydostać inną, właściwą drogą na zewnątrz.

— Zabłądziliśmy — odezwała się z dziwnym, kuszącym uśmiechem.

— Łatwo nam przyjdzie wydostać się z kniei — odrzekł inżynier. — Pomogę pani chętnie, bo przecież nie zapomniałem o roli przewodnika i opiekuna, któ-remu zaufał ojciec swój skarb bezcenny.

Wprawdzie mówił tonem żartobliwym, lecz umyślnie ostatnie słowa

Wprawdzie mówił tonem żartobliwym, lecz umyślnie ostatnie słowa

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 170-183)