• Nie Znaleziono Wyników

Przygotowania do pogromu. Romans księdza

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 151-157)

Adam Witold Koszutski [Adam Pierzchnicki]

3. Przygotowania do pogromu. Romans księdza

3. Przygotowania do pogromu. Romans księdza

W mieszkaniu Piotra zebrało się kilkanaście osób. Piotr był inżynierem fabrycznym, ukochanym przez robotników, toteż w rękach swoich koncentrował robotę całej dzielnicy. Naradzano się nad sprawą bandytyzmu, który rozwielmożnił się straszli-wie w ostatnich czasach, a podszywając się pod organizację społeczną, przynosił jej wielką stratę moralną, zohydzał w oczach wielu ludzi sympatyzujących ze sprawą.

— Słuchajcie towarzysze! — mówił Piotr. — Trzeba raz wreszcie opanować tę bolączkę, bo jeśli my osobiście nie poradzimy, nie można się spodziewać sku-tecznego przeciwdziałania z żadnej strony.

— Słusznie! Słusznie! — wołano dokoła.

— Szkoda tylko — zabrał głos jeden z obecnych — że razem z towarzyszem Kazimierzem zginęły ślady kryjówek bandyckich.

— Jak to? — zapytał drugi.

— Towarzysz Kazimierz — tłumaczył Piotr — zajmował się w ostatnich cza-sach przed aresztowaniem sprawą bandytyzmu i zebrał już dość liczne nici w swych rękach. Przypuszczam, że zdoła podzielić się z nami swoimi wiado-mościami w tym względzie, bo wraz z innymi wysłano go już etapem. Z drogi łatwiej mu napisać i list wysłać aniżeli z więzienia. Dziś zrana żegnaliśmy ze-słańców na kolei. Przy smutnym tym akcie była i towarzyszka Helena, obecna tutaj, bo jej siostra Zofia również wyjechała tym samym etapem.

— Tak — wtrąciła Helena. — Zdaje mi się nawet, że wiadomości, w każ-dym zaś razie listy, otrzymamy rychlej, niż moglibyśmy przypuszczać, bo jeden z żołnierzy należących do konwoju dawał nam jakieś znaki porozumiewawcze.

Zwrócił na to uwagę ksiądz Zygmunt, ale nie byliśmy pewni, zresztą wzruszenie chwili, zasłabnięcie matki, wszystko to przeszkodziło nam w zbliżeniu się do tego żołnierza w odpowiedniej porze, a moment właściwy rychło minął i po-wtórnie już nie nadarzyła się sposobność.

— Więc towarzysz Kazimierz zesłany?!

— I wasza siostra Zofia również zesłana?!

Odzywały się głosy pełne szczerego współczucia.

— Szkoda ich. Tacy dzielni. Ciekawa rzecz, kto ich zasypał?

— Jak ich skazano? — zadawano sobie pytania.

— Ponieważ nie znaleziono przy nich żadnych dowodów i śledztwo nic nie wykryło — tłumaczył inżynier Piotr — więc pojechali na zwykłą zsyłkę do Archangielska. Ale nie pora tu na wspomnienia, chociażby takich jak Kazimierz

i Zofia. Zebraliśmy się, aby radzić nad innymi sprawami.

— Towarzyszu Piotrze! Macie rację, ale pozwólcie, że nad tym, co spotkało tamtych naszych, również trzeba pogadać. Kiedy o tym już mowa, proponuję, abyśmy zrobili składkę i posłali trochę grosza, bo im tam ciężko będzie wyżyć na obczyźnie — wołał jeden z robotników, a wszyscy potakiwali mu żywo.

— Dziękuję wam za wasze dobre serca — odrzekł Piotr — ale Kazimierz i Zofia w tej chwili nie potrzebują pomocy. Zebrałem już dla nich trochę pie-niędzy i wręczyłem, zanim jeszcze poszli na etap. Jeśli będzie znowu potrzeba, udam się do was po składkę.

Inżynier Piotr z własnych funduszów przyszedł z pomocą przyjaciołom, nie przyznał się jednak do tego wobec zebranych, tłumacząc im rzecz całą w sposób niezgodny z prawdą.

— Pamiętajcie, towarzyszu, bo my zawsze gotowi! — wołano.

— Dla Kazimierza ostatni grosz damy, krwi spod serca utoczym, tylko po-wiedzcie…

— Dobrze, dobrze! Tymczasem zaś mówcie, co wiecie o kryjówkach bandy-tów. Ktoś z was trafił może na jaki ślad? Macie pewno jakie plany? Skoro tak się źle składa, że nie możemy na razie skorzystać z wywiadów Kazimierza, musimy działać na własną rękę. Towarzysz Hieronim miał się zająć śledzeniem. I cóż dotychczas zrobiliście w tym kierunku, Hieronimie?

— Niewiele. Psia k… ich mać, dobrą mają organizację.

— Wyrażajcie się parlamentarniej, towarzyszu! — z uśmiechem strofował in-żynier Piotr. — Są tutaj między nami i kobiety.

— Przepraszam — odparł zawstydzony robotnik. — Takie to już paskud-ne przyzwyczajenie. Człowiek od dzieciństwa tak się wyrażał i nie było komu zwrócić uwagi. My przecież jesteśmy tylko roboczymi maszynami, to i mniejsza o to, jak taka maszyna rośnie, byle jej tryby dobrze chodziły.

— Więc nic nie wiecie?

— Tyle co nic. Są szynki po przedmieściach, a także i w miastowych dziel-nicach, gdzie się schodzą te łajdaki. Gospodarze takich szynków są jednocze-śnie paserami. Odbierają towar i wnet go przez swoich agentów wysyłają precz za Warszawę, do Cesarstwa, a nawet zagranicę. Podobno nawet po piwnicach tych szynkowni znajdują się całe formalne warsztaty, w których fachowcy łamią kosztowności, przetapiają złoto, wyjmują z nich drogie kamienie itd. Inni po lombardach zastawiają kradzione rzeczy, a jak przyjdzie rewizja, to nigdzie nic nie znajdzie, zawsze zdążą ci paserzy wczas ukryć przedmioty skradzione.

— Umieją się dobrze urządzać — zauważył ktoś z boku — bo to u nas tak zawsze, że ręka rękę myje, noga nogę wspiera.

— Śledziłem długo — opowiadał dalej Hieronim — i nie mogłem wyśledzić, aż tu przypadek zwykły naprowadził mnie pewnego dnia na małe odkrycie.

Wracałem wieczorem do domu. Przechodzę około domu, w którym znajduje się prywatny lombard. Godzina była stosunkowo już późna, więc lombard za-mknęli. Patrzę, około mnie przechodzą jacyś ludzie. Jeden z nich niesie w rękach coś zawiniętego w papier. Zawiniątko było niewielkie, ale ciężkie, bo chłop, co je niósł, choć tęgi i barczysty jak wół, ale z trudem, znać, dźwigał, a pot mu na czoło wstąpił.

3. Przygotowania do pogromu. Romans księdza 151 Z tym, co zwrócił moją uwagę obskurnym wyglądem, szło jeszcze trzech po-rządnie ubranych, w cylindrach na głowie i każdy z nich także coś niósł, ale fanty drobniejsze i lżejsze. Zacząłem im się przypatrywać i spostrzegłem, że kieszenie mieli wyładowane, aż odstawały od boków.

Staję sobie pod ścianą i czekam. Wszyscy czterej przeszli, spierając się ze sobą o coś siarczyście. Co mówili, rozumieć dokładnie nie mogłem, usłyszałem tyl-ko, jak ten, co dźwigał najcięższy tobół, wymawiał innym: „To mi lale, nieść im się nie chce, przy robocie także z nich mała pociecha, do podziału zaś to są.

Chcielibyście nie tylko równo, ale może jeszcze więcej. Niedoczekanie!”.

Wpadli do bramy, gdzie lombard. Poszedłem za nimi. Weszli na piętro i za-dzwonili do jakiegoś mieszkania. Drzwi się otworzyły najpierw z łańcucha. „A to panowie?”, zagadał jakiś człowiek z długą brodą. „Cóż? Jest co nowego?”. „Jest, jest, Żydzie, tylko puszczaj prędko i ładuj monetę”. Tyle usłyszałem, po czym drzwi otworzyły się na piętrze i czterech ludzi z pakunkami weszło do wnętrza.

Siedzieli tam niedługo, ale starczyło mi czasu, by przeczytać nazwisko właści-ciela tego mieszkania i sprawdzić, że to jest lombardnik.

Zaledwie schowałem się w niszy koło schodów, kiedy te draby wyszły od lombardnika. Obejrzeli się po wszystkich kątach, czy ich kto nie spostrzegł i spo-kojnie zaczęli schodzić na dół. Byłem już pewny, że to są bandyci, którzy ogra-bili sklep jubilerski tego właśnie dnia po południu i udałem się za nimi, aby się dowiedzieć, dokąd oni pójdą.

Na rogu dobrali sobie cztery ćmy, wytargowali się z nimi o cenę, łając przy tym ostatnimi słowami te nieszczęśliwe istoty, zawołali dorożki i czterema po-wozami, po parze w każdym, pojechali. Słyszałem, jak się kazali zawieźć do knajpy na róg Chmielnej. Poszedłem tam, ale że to piechotą musiałem odbyć tę drogę, co oni jadąc, więc znacznie później przybyłem na miejsce.

Wszedłem do sali, ale nigdzie nie zauważyłem moich panów z panienkami.

Pytam tedy kelnera: „Mój panie! Czy tu do was przyjechali przed chwilą tacy czterej panowie z kobietami? „A przyjechali”, odrzekł. „Są w gabinecie. Może pana tam zaprowadzić?”. „Nie. Dziękuję, niech mi pan tylko powie, czy ci pa-nowie tu często bywają? Mam do nich interes i chciałbym się z nimi zobaczyć, ale nie dziś, tylko wtedy, kiedy będą sami, bez kobiet”.

Kelner spojrzał na mnie podejrzliwie i nie kwapił się jakoś z odpowiedzią.

Spostrzegłszy to uspokoiłem go: „Możesz pan być ze mną zupełnie otwarty. Jestem kolegą tych panów”. „Kiedy tak”, odparł,„no to możesz ich pan tutaj codzień zastać o tej samej porze. Zwykle piją na sali wódkę i piwo, czasem tylko bawią się w gabinecie.

Pewno wtedy, kiedy im się trafi jakiś »lepszy interes«. Ale to nie moja rzecz, proszę pana, niech panowie robią, jakie chcą i mogą interesy, bodaj płacili za jedzenie i picie, a kel-nerowi dali trinkgeld jak się patrzy. To mój interes, a tamto wasz. Co mi do tego?!”

Podziękowałem za informacje, wypiłem szklankę piwa, obiecałem przyjść na drugi dzień i wyszedłem kontent, żem przypadkiem znalazł jedną chociaż norę

bandytów. Ale tam można nakryć tylko część ptaszków, gdzie inni się obracają, to na pewno nie wiem, a powtarzać nie chcę niepewnych wiadomości.

— Jest to już coś, Hieronimie — zauważył Piotr. — Po nitce dojdziemy do kłębka, ale istotnie wiemy za mało, by zaczynać robotę. Spłoszylibyśmy tylko niepotrzebnie ptaszków. Musimy śledzić dalej.

Kiedy te słowa domawiał Piotr, dał się słyszeć u drzwi wchodowych dźwięk dzwonka.

— Przyjdźcie do drugiego pokoju dla większego bezpieczeństwa, jeśli nie nasz człowiek, lepiej niech was tu nie widzi — zauważył gospodarz i poszedł osobi-ście otworzyć.

We drzwiach ukazał się żołnierz.

— Do was pismo, barin — mruknął i oddał listy. — W peresilnej ja połuczył.

Piotr odebrał listy, podziękował, uraczył żołnierza wódką i płacąc hojnie za fatygę, rzekł:

— Uczciwy z was człowiek. Macie serce. Będzie z was dobry obywatel, kiedy z osobistym narażeniem usłużyliście biednym ludziom.

— Ja wasz brat — odrzekł żołnierz.

Krótko trwała rozmowa. Inżynier był mocno wzruszony otrzymaniem jakichś wiadomości od nieszczęśliwych przyjaciół, więc rzucił tylko kilka myśli i poże-gnał się z żołnierzem.

Jedna koperta zaadresowana była ręką Kazimierza do Piotra Pohoreckiego, in-żyniera, druga pismem kobiecym do Anieli i Heleny Majorkiewicz. Ten list pi-sała Zofia do matki i siostry.

Piotr wszedł do pokoju, w którym ukrył swoich gości, zawiadomił ich o otrzy-maniu listów, Helenie oddał dla niej przeznaczoną kopertę, sam zaś rozerwał swoją i czytał zrazu cicho. Na twarzy jego od samego początku malowała się ra-dość, lecz w miarę czytania wyraz rozradowania stale się podnosił i stawał coraz promienniejszy. Piotr zawołał:

— Wobec was, towarzysze, nie mam tajemnic. Wszyscy znacie i kochacie Kazimierza tak, jak na to zasługuje, więc przeczytam wam głośno list od niego.

Są tam wiadomości osobiste, odnoszące się jedynie i specjalnie do jego osoby, ale zarazem są i te, których tak potrzebujemy, aby wykonać wyrok, jaki wydaliśmy nad zbrodniarzami.

— Czytajcie, inżynierze! Czytajcie! — wołano.

Kazimierz pisał:

„Mój drogi Piotrze!

W więzieniu rozchorowałem się na dobre. Płuca, na które, jak ci wiadomo, stale niedomagam od dłuższego już czasu, wyrządziły mi szelmowską niespo-dziankę. Dostałem ataku. Głupstwo… Trochę tylko wylało się tej czerwonej substancji i jeszcze zostało aż nadto dosyć, abym mógł żyć jakiś czas i być poży-tecznym dla tych, których tak ukochałem, dla najbiedniejszych i opuszczonych

3. Przygotowania do pogromu. Romans księdza 153 przez los. Gorzej tylko, że chwilowo straciłem chęć do życia, zwątpiłem zupeł-nie w siebie, w świat, w trud i jego potrzebę. Była chwila, że stałem się mazgajem i bardziej jeszcze niż mazgajem, bo pesymistą.

Uleczyła mnie z tej ohydnej choroby, z tej słabości ducha, Zofia, ten anioł poświęcenia, ten duch opiekuńczy i dobry. Kocham ją i jestem kochany. Może to z mojej strony podłe, ale silniejsze nad rozum, silniejsze od nas obojga. Przez nią odkryła moja dusza takie wspaniałe i świetlane horyzonty, że olśniony nimi chciałbym wołać: Hosanna! Chciałbym świat cały przycisnąć do łona i dać mu takie szczęście, jakie ja czuję w sobie.

Przez czas jakiś będziemy oboje z Zofią unieruchomieni, ale wrócimy znowu do Warszawy, aby razem z wami prowadzić rozpoczęte dzieło miłości wszechbra-terskiej. Dokąd nas ześlą, jakie będzie ostateczne miejsce naszego przeznaczenia, doniesiemy. W tej chwili wiem tylko, że wyznaczono nam gubernię archangiel-ską. Byłbym strasznie uradowany, gdyby Zofia otrzymała tę samą miejscowość, co i ja, na pobyt. To ułatwiłoby nam sytuację.

Tyle o swoich osobistych sprawach. A teraz zakomunikować wam muszę ad-resy kryjówek bandyckich, które udało mi się odkryć, gdy byłem jeszcze wol-ny. Tu w więzieniu wiadomości moje w tym kierunku rozszerzyły się znacznie, dzięki pewnemu skazańcowi, który był bardziej nieszczęśliwy niż występny, a który przylgnął do mnie i do Zofii, wyrzekając się swej przeszłości. Jest to niejaki Andrzej, człowiek ze złotym sercem. Będziemy mieli z niego wielką pociechę. Andrzej fundusz swój 500 rubli, pochodzący, niestety, z kradzieży, oddaje do twojej dyspozycji. Prawym właścicielom oddać tych pieniędzy nie ma sposobu”.

Przerwał na chwilę czytanie listu Piotr, a na twarzach wszystkich malowało się silne wzruszenie.

— Dajcie nam takich ludzi więcej! — wołano. — Nie byłoby nienawiści do inteligentów. Wy, panie inżynierze Piotrze i Kazimierz możecie z nami robić wszystko, bo wy jesteście samą prawością i samym sercem. Wszystko macie dla bliźnich, nic dla siebie.

— Nie chwalcie tak, nie chwalcie, bo my przede wszystkim pracujemy dla idei, którą ukochaliśmy, a więc dla naszego umiłowania, dla siebie. My jesteśmy takimi samymi egoistami, jak ten człowiek, który zgarnia grosz do grosza lichwą i krzywdą drugich. Ta tylko różnica między nami i nam podobnymi a tamtymi, co krzywdę czynią, że tamci ślepi są, my zaś w sposób właściwy patrzymy na życie i istotę szczęścia.

Ale mniejsza o teorie i filozoficzne spory! W dalszym ciągu listu Kazimierza są najdokładniejsze adresy tych nor bandyckich, których daremnie dotychczas szuka-liśmy. Prócz tego posyła nam Kazimierz kilka adresów jeszcze większych zbrodnia-rzy niżeli bandyci, bo tych, co zajmują się handlem żywym towarem. Zwabiają oni ubogie nieletnie dziewczęta, córki nasze i siostry, i obietnicami dobrobytu wciągają te

nieszczęśliwe, często głodne i obdarte istoty na drogę upodlenia, handlu ciałem swoim i duszą. Są między tymi zbrodniarzami inteligenci na stanowiskach, kupcy, a nawet lekarz, któremu odebrano prawo praktyki za spędzenie płodu. Lecz ogół tych zbrod-niarzy rekrutuje się głównie spomiędzy wykolejeńców, których nędza pchnęła na dro-gę takiej ohydy, jaką równą lub większą jeszcze spotyka się tylko wpośród ludzi, będą-cych za pieniądze narzędziem w rękach osób, zajmująbędą-cych się specyficznie polityką.

— A więc kiedy zrobimy porządek? — pytano w zgromadzeniu.

— Powoli! Powoli! — uspokajał Piotr. — Trzeba się poważnie naradzić, do-brze zorganizować, adresy jeszcze raz sprawdzić, rozebrać z namysłem między siebie role i dopiero zacząć. Inaczej narazimy tylko swoich na niebezpieczeństwo i nic nie zrobimy.

Zaczęto omawiać kwestię wykonania pogromu, którego plan powstał poza wszelką partyjną organizacją, z inicjatywy osób gorących, niemogących spokojnie patrzeć na wstrętne wrzody społeczne i brudne grzęzawiska moralne.

Tymczasem ksiądz Zygmunt, który niedawno przybył z Litwy i po raz pierw-szy brał udział w konspiracyjnym zebraniu, rozmawiał z Heleną, zapatrzony w nią jak w obraz.

— Księże! — mówiła ładna dziewczyna, kokieteryjnie uśmiechając się do mło-dego człowieka w sutannie — księże Zygmuncie! Co księdza właściwie skłoniło do rzucenia intratnej parafii i do puszczenia się w wir walki zawrotny, w któ-rym zginąć tak łatwo? O ile słyszałam, był ksiądz zastępcą kanonika i dziekana.

Kariera wielka w tak młodym wieku.

Ksiądz Zygmunt był to istotnie prawie młodzieniec. Przed pięciu laty dopiero został wyświęcony. Znakomity, płomienny mówca, pełen energii i bezinteresow-ności, pełen wielkich talentów, posiadacz historycznego, szlacheckiego nazwiska, znajdował się na drodze do wysokich kościelnych dostojeństw.

— Panno Heleno! Chciałem być kapłanem Chrystusowym i dlatego włożyłem na siebie tę czarną sukienkę, lecz w istniejących warunkach nie mogłem. Przekonałem się, że musiałbym pójść drogami występku, więc rzuciłem wszystko i jestem między wami, aby potępiony, obrzucony klątwą, pracować dla dobra ogółu.

— A czy ksiądz wytrwa?

— Chcę wytrwać i Bóg da, wytrwam.

— Dla siebie niczego ksiądz nie pragnie? Czy młodość nie zawoła czasem o swo-je prawa? — szeptała Helena, patrząc z szatańsko kokieteryjnym przymileniem.

Oczy ich się spotkały. Zadrżał. Od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył, Helena wprost demoniczny wpływ wywierała na niego. Teraz zaś, kiedy zaczęła mówić, kiedy znać umyślnie rozmowę kierowała na osobiste tory, poczuł, że dłużej opierać się jej nie może. Z gorącymi wypiekam krwi na twarzy zawołał głosem przytłumionym:

— Dotychczas, do tej chwili, nic dla siebie nie pragnąłem, teraz pragnę ciebie, Heleno! Pragnę cię bardziej niż nieba, bardziej niż prawdy, dla której rzuciłem

W dokumencie Papierowi bandyci (Stron 151-157)