• Nie Znaleziono Wyników

(Przychody)

Stsygoń

(fragment powieści)

Pan na Siedmiu Morgach

Noce niby już dużo krótsze, ale dni tak ponure, że niewiele od nocy lepsze. Może trochę podczas nich mniej strasznie, ale jeżeli tak, to mniej ledwie niewiele. Tyle, że przy słońcu człowiek czuje się bezpieczniej. Nie to co nocą, kiedy mrok karmi strachy. Kiedy cienie wyolbrzymiają kształty.

Nocą, kiedy tylko słońce się schowa, człowiek też powinien szukać dla siebie kryjówki. Szczególnie tutaj, szczególnie teraz.

Znowu się nie dobrze na wsi dzieje, straszno z chałupy wychodzić.

Mówią ludzie, że młynarczyk dalej nie chce w grobie leżeć. Mówią, że znowu po świecie nocą łazi i niczemu niewinnych ludzi napastuje. To ten, to tamten widział go jak nocą przemyka. To tu, to tam go widziano, jak wszystkie ścieżki dookoła obchodzi. Niczym nocny stróż… tylko, że on nie strzeże, ale to przed nim strzec się należy. Dzień w dzień, gdy tylko schowa się słońce nowe sobie zabawy wymyśla, ale tylko on się przy nich dobrze bawi; strzechę rozrywa, ze zwierząt krew pije, w okna wali, drzwi pazurami rysuje, z głośnym śmiechem po wsi pędzą. Tylko ten kto musi, ten po zmroku wychodzi na zewnątrz. Kto nie musi w chałupie siedzi, okna i drzwi szczelnie zamyka, pacierze klepie, gromnice pali, siekierę pod ręką trzyma. Jeżeli zasnąć jeszcze potrafi, to zasypia, przed snem rojąc sobie, że jak się obudzi wszystko już lepsze będzie.

Jaką to odwagą… jaką to głupotą, trzeba się wykazać, żeby w taką noc iść przez tę wieś przeklętą? Gdzie szukać obrony, gdy zaatakuje siła nieczysta? Bóg jest tylko jeden i chociaż w trzech osobach, to za mało, żeby wszystkiego dojrzeć. Zresztą tutaj to nawet nie zagląda, te ziemie diabłu w dzierżawę oddał. Kusy tutaj dziedzicem. Kto tu żyje, żyje tylko z jego łaski.

Dwoje ludzi, nie zważając na to czyje to ziemie, w ciemną noc idą przez nie. Nie myślą o tym, że w każdej chwili mogą spotkać pachołków piekielnego gospodarza… a może właśnie o tym tylko myślą? Zaś żeby zapomnieć, dodać sobie otuchy, czarne myśli rozproszyć, próbują żartować.

Śmiechem strach chcą odgonić.

– I mówił on, że tak to było, że byli dwaj sąsiedzi, a sąsiedzi to sąsiedzi nie kochali się za bardzo. Jeden drugiemu miedze podorywał. I na wszystkie

świętości się bożył, że tak nie robił, że miedza jak była, tak jest dalej. Na grób matki przysięgał, że nawet o palec jej nie naruszył. No, ale ten drugi w te zapewnienia nie wierzył i do księdza poszedł skarżyć na sąsiada. Czekaj, czekaj jak to dalej było? Dobrze pamiętałem. Za chwile przypomnę…

Kacper i Kuba szli szybko, ale stale rozgląda się na boki. Bali się, że zaraz coś wyłoni się z nocy. Kuba opowiadał swoją historię bardzo cicho, tak cicho, że mógł ją usłyszeć jedynie jego kompan, dlatego też szli ramię przy ramieniu.

– Już pamiętam. Ten ksiądz mówi do niego, że zarzucać kłamstwo bliźniemu, to nie po chrześcijańsku, to grzech ciężki. Nie powinien tak robić i jak nie przestanie, to ciężko mu będzie wejść do niebieskiego królestwa.

Chłop na to głowę spuścił i pyta co ma teraz robić, żeby jednak do nieba trafić. Pleban mu więc poradził, że następnym razem jak będzie chciał bliźniemu kłamstwo zarzucić, to niech się lepiej za język ugryzie, albo jeszcze lepiej niech zacznie gwizdać. Zawsze kiedy będzie chciał oskarżyć kogoś o łgarstwo, niech gwiżdże ile ma w brzuchu powietrza. Chłop posłuchał, wziął sobie do serca i poszedł do domu, tam sprawę lepiej przemyśleć.

Kacper słuchał opowieści uważnie, cały czas jednak też kręcił głową na boki. Był czujny, przygotowany by w momencie zagrożenie, ratować się szybką ucieczką. Kuba ciągnął swoją opowieść.

– Przyszła potem niedziela, msza święta w południe, suma. Ksiądz co chłopa wcześniej upominał mszę odprawia. Wchodzi na ambonę, ale tylko zdanie powiedział, a tu słyszy taki świst, że aż się wzdrygnął. Dalej zaczął mówić i znowu to samo. I tak już do końca kazania. Gwizd głośniejszy niż organy księdza zagłuszał.

Kacper zaśmiał się, ale cicho, przez zęby.

– Gdzie to było?

– Nie wiem. Nie powiedział. Mówił tylko, że sam tego chłopa i księdza spotkał. Płanetnik kawał świata schodził. Może gdzieś tutaj niedaleko, a może za górami, lasami. Nie wiem, po nim wszystkiego można się spodziewać. Kto wie gdzie on bywał?

– Oj, nie mów mi o nim. Taki niby gieroj, a uciekł jak tylko się okazało, że wszystkie jego sztuczki z Ignacem na nic.

Kuba jednak bronił tajemniczego wędrowca.

– Może i tak, a może i nie. Ciągle mówił, że musi iść dalej, to w końcu poszedł. Po co miał tu zostawać? Takich nic nigdzie długo nie zatrzyma.

Ostatnie zabudowania były już za nimi. Każdy krok coraz bardziej oddalał ich od wsi, którą uważali za przeklętą. Jednak nocny las wcale nie wyglądał przyjaźniej. Wybrali by każdą inną gdyby tylko była jakaś lepsza droga, którą mogliby odejść niezauważeni.

Sporawe tobołki na ich plecach wskazują, że idą w daleką drogę.

Wydaje się, że zabierają ze sobą cały swój dobytek.

– Szkoda zostawiać Antoniego. Nie było u niego źle.

– No, nie było…

Przyznał Kacprowi rację Kuba. Żaden jednak z nich nie myślał wracać.

Nie było źle, ale ostatnio było strasznie. Ciężko dłużej u niego zostać. Każda noc bez snu, bo byle szmer dawał pożywkę wyobraźni. Nie wiadomo czy strzygoń znowu sobie nie namyśli ojca odwiedzić...

Nie miło o tym myśleć w ciemną noc, w mrocznym lesie, gdy jeszcze mijają przeklętą zbliżają się już do rozstajnych dróg.

– Jak to się skończy?

– Nie wiem i nie chce wiedzieć. Zostań jak jesteś ciekawy.

Kacper widocznie, aż tak ciekawy nie był. Zamiast zostać przyśpieszył kroku.

*

– Boże miłościwy swój lud miłujący. Ojcze Adama, Mojżesza, Eliasza, Jezusa i nasz Ojcze. Nie porzucaj w potrzebie. Broń przed zakusami sił nieczystych. Osłoń swą potęgą.

Najświętsza Panienko, Matko Zbawiciela, co wężowi głowę depczesz, nie daj nas pokornych na pożarcie jego paszczy.

Wszyscy Święci Pańscy, co dookoła tronu Najwyższego stoicie wspomnijcie nasz w swoich prośbach, nie zostawiajcie nas samych diabłu na stracenie. Pamiętajcie o nas. Sił użyczcie. Złemu mocy odbierzcie. Nie zostawiajcie nas samych. Nie zostawiajcie samych. Nie zostawiajcie nas samych!… Amen

Gromnica stojąca na stole była jedynym źródłem światła. Niezbyt szczodrze, na pół szaro, nieostro obmacywała swoim blaskiem kontury przedmiotów. Oświetlała obraz Matki Ostrobramskiej i krucyfiks wiszący na ścianie, nad świecą. Półcieniem obrysowywała Jędrzeja i jego rodzinę klęczącą przed świętościami.

Modlili się już dosyć długo. Prosili o to by przeklęty Ignac znowu nie nawiedził ich domu. Ani też żadne inne licho. A także żeby jaka kara nie przyszła za to jak Jędrzej potraktował dziedzica. Za wysoko rękę podniósł, oj żeby jej mu teraz za to nie ucięli.

Płomień gromnicy niespodziewanie wydłużył się podkarmiony nagłym powiewem wiatru, następnie zmniejszył się i w końcu zgasł. Z podwórza słychać było gwizd i śmiech. Głos nieludzki, przerażający, przenikający aż do szpiku kości. Czyżby świeca nie zgasła od wiatru? Czyżby złe się zbliżało?

Rudy Jędrzej złapał za gromnice i po omacku kierował się z nią do paleniska. Ręce drżały mu z nerwów, chwile trwało zanim na nowo udało mu się odpalić świecę. Nagły trzask i wiatr, który wraz z tym hałasem wpadł do środka ponownie ją zgasił.

Jednak światła, podobnie jak wrzawy, zrobiło się teraz w środku dosyć

dużo. Promienie księżyca wpadały do środka przez wyłamane okiennice.

Dokładnie było widać ignacową głowę, którą wrzucono na środek izby. Na przekór rozsądkowi przeczącemu by było to możliwe, martwe truchło śmiało się głośno. Niespodziewany hałas jak na gębę, która nie może nabrać powietrza z płuc. Nieludzki śmiech zagłuszała nawet piski i płacze Jędrzejowej i jej dzieci. Wszyscy uciekli od głowy w najdalszą część izby, pod samą ścianę. Głowa zasłaniała drzwi, więc chcieli uciekać przez okno.

Zamarli w pół kroku, gdy zobaczyli postać stojącą na zewnątrz. Wrócili pod ściany, zastygli.

Spokojnie, wolnym krokiem, przekładając nogę przez okienną ramę, do środka wszedł bezgłowy Ignac. Ramiona, a za nimi całe ciało wykonało taki gest, jakby rozglądał się szukając czegoś. Jakby omiatał wszystko spojrzeniem. Z tym, że przecież jego oczu nie było nad ramionami. Nie przeszkodziło mu to w odzyskaniu zguby. Nachylił się i podniósł z ziemi wciąż śmiejącą się głowę. Włożył ją pod ramie. Jednym potężnym kopniakiem wyważył drzwi do sieni. To samo po chwili zrobił również z drzwiami na zewnątrz.

Jak gdyby nigdy nic odszedł w ciemność, z wciąż głośno zaśmiewającą się głową.

Rys. Wioletta Kurczak

iskry życia