• Nie Znaleziono Wyników

Miłość w dyskursie urzędowym

M iłość je s t obecna w kilku gatunkach n atu ry praw no-u rzędow ej.

R y tu a ł o fic ja ln e j c ere m o n ii - c y w iln e j lub k ościeln ej - z a w ie ra n ia m a łż e ń s tw a p rz e w id u je ta k ie sek w en cje, w k tó rych p rz y w o ły w a n e je s t to uczucie łączące pań stw a młodych, ja k form aln a p rzysięga m a ł­

żeń sk a 18, p erfo rm a tyw n y ak t zaw a rcia m a łżeń stw a w ygłoszon y p rzez w yposażon ego w odp ow iedn ie u p ra w n ien ia k ap łan a lub u rzę d n ik a 19, k a za n ie lub p rze m ó w ie n ie ok oliczn ościow e sk iero w a n e do n o w o żeń ­ ców i obecnych na u roczystości ślubnej, k tó re go z a s a d n ic zą tre ś c ią je s t u kazan ie isto ty uczucia20.

Rytuał ślubu zilustruję takim oto obrazem: ceremonia przebiega zgod­

nie ze scenariuszem , ale je s t prow ad zon a p rze z debiutującego w tej ro li kapłana, k tó ry odczu w a c ięża r od p ow ied zialn ości, co p rzek ła d a się na jego zachowanie język ow e - pom yłki, p rzejęzyczenia, jąk an ie się:

Kiedy pochód doszedł do końca nawy, Lydia zatrzymała się u boku Bernarda, a jej ojciec cofnął się i usiadł w najbliższej ławce. [...]

Kiedy państwo młodzi uklękli przed ołtarzem, muzyka organowa na moment ucichła, po czym znów rozbrzmiała. Kapłan zaintonował hymn, który podjęła tylko część zebranych. [...]

18 Ta form uła je s t jedn ym z ulubionych p rzykładów podawanych p rzez lin gw istów pragm atycznych, kied y w sk azu ją a k ty d ek laratyw n e (zob. np. Se a r l e, 1999: 236).

19 Por.: „A b y w yp ow ied ź pełn iła funkcję w ykonaw czą, koniecznym w aru n kiem jest w ygłoszen ie jej lub napisanie przez odpow iednio określon ą osobę lub organ państw a w określony proceduralnie sposób (kompetencji do stanowienia norm prawnych udzielają przepisy typu o rgan izacyjn ego)” ( Ma l i n o w s k a, 2001: 49).

20 Zob. scenariusz ślubu kościelnego i cyw iln ego w: Dy t m a n [w druku]. Zaw arcie m a łżeń stw a ma n a stęp u ją cy p rzeb ieg: w p r o w a d z e n ie : k a p ela n w y ch o d zi z m i­

nistrantam i do drzw i kościoła i tam pozdrawia po chrześcijańsku nowożeńców // urzędnik w p row ad za osoby za in teresow an e do sali m ałżeństw, w skazując m iejsce przeznaczone dla nowożeńców, św iadków i osób towarzyszących; czy n n o ści w stęp n e: krótka form uła pow itania // referen t w ręcza całość akt sprawy; p rz e d o b rz ę d e m w ła ś c iw y m : litu rgia słow a oraz krótka h om ilia o m ałżeń stw ie chrześcijańskim // p rzem ów ien ie k ierow n ika U S C na tem at m ałżeństw a; o b r z ę d w ła ś c iw y : pytan ie Czy chcecie d obrow olnie i bez ża d n ego p rz y m u s u zaw rzeć zw iązek m ałżeński?, ś lu b o w a n ie: z ło ż e n ie p r z y s ię g i m ałżeńskiej // złożenie oświadczeń, potw ierdzenie zaw arcia m ałżeństw a: Co Bóg złączył, człow iek niech nie rozd ziela . M a łżeństw o p rz e z was zaw arte j a p ow a gą K ościoła k a tolickiego potw ierdzam . II Wobec zgodnego ośw iadczenia obu stron złożonego przede mną, kierow nikiem U S C w obecności świadków, ogłaszam, że związek małżeński między X i Y został zawarty, w y m ia n a o b rą c z e k : N a znak zaw artego małżeństwa nałóżcie sobie obrączki. I/ Ja ko sym bol łączącego Was zw iązku małżeńskiego proszę w ym ienić te obrączki-, po o b rz ę d z ie w ła ś c iw y m : litu rgia E u charystii // przem ów ien ie k ierow n ika U SC .

5 Szeptem.

— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - powiedział ksiądz Gerald drżącym głosem, kiedy hymn dobiegł końca. - Amen.

—Amen — powtórzyli chóralnie zebrani; tyle umieli wszyscy.

— Kochani bracia i siostry, mód-mód-módlmy się — kontynuował wyraźnie zdenerwowany kapłan. - Boże, Tyś pouczył ser-serca wier­

nych świa-światłem Druha... przepraszam, Ducha Świętego: daj nam w tymże Zuchu... przepraszam, Duchu, poznać, co jest pra-pra-prawe i po-pociechą Jego zawsze się weselić. Przez Chrystusa, Pana naszego.

Amen.

— To jego pierwszy ślub — szepnął do mnie Matthew. — Jest kuzy­

nem Lydii.

— Rozumiem —powiedziałem, kiwając głową. [...]

Ksiądz Gerald zwrócił się tymczasem do Bernarda:

— Bernardzie Godfreyu...

— Geoffreyu... — poprawił go szeptem Bernard.

— Bernardzie Geoffreyu Belaney...

— Delaney... — szepnął Bernard.

— Bernardzie Geoffreyu Delaney... — wyrecytował ksiądz i zerknął pytająco na Bernarda, żeby się upewnić, czy znów czegoś nie przekrę­

cił. Gdy ten skinął głow ą kapłan mówił dalej: — Czy masz dobrą i nieprzymuszoną wolę tę Libię John Hibbott, którą tu przed sobą widzisz, za małżonkę sobie pojąć?

Bernard spojrzał na Lydię i zawahał się, bo przecież chciał się ożenić z n ią a nie z północnoafrykańskim państwem bogatym w ropę naftową albo z jakimś Johnem.

— Mam, ale Lydię Jane Hibbott — odparł w końcu.

Kapłan kiwnął głową, po czym zwrócił się do Lydii z podobnym pytaniem, na wszelki wypadek ograniczając się tylko do podania pierw­

szych imion obojga zainteresowanych:

—Lydio, czy masz dobrąi nieprzymuszoną wolę tego Bernardyna...

Gareth zarechotał głośno, więc ksiądz spojrzał zdziwiony w naszą stronę, ale mówił dalej, nie zorientowawszy się, o co chodzi.

— ...którego tu przed sobą widzisz, za małżonka sobie pojąć?

— Mam — powiedziała Lydia.

— Bóg wszechmogący niech wam u-udzieli Swej laski... przepra­

szam, łaski, aby to, co u-u-usty wypowiadać będziecie, było zasadą całego życia waszego — wydukał ksiądz.

—Amen — powiedzieli obecni.

I tak to mniej więcej szło przez całąceremonię. Ksiądz, czerwony na twarzy jak burak, jąkał się i co rusz mylił ze zdenerwowania, za­

równo kiedy błogosławił obrączki, jak i kiedy wkładał je na palce ob­

lubieńców. Ostatecznie jednak Bernard i Lydia powtórzyli za nim sło­

wa przysięgi małżeńskiej, ksiądz odmówił jeszcze jakąś modlitwę, od­

śpiewano jeszcze jeden hymn i wreszcie było po wszystkim.

Richard C u r t i s : Cztery wesela i pogrzeb.

Tłum. T. M i r k o w i c z. Warszawa 1995, s. 81-82

W s z e lk ie odstępstw a od scenariusza za k łó ca ją cerem onię. Tak je s t w d alej p rzed sta w io n ej scenie, k ied y na rytu a ln e p yta n ie s k ie ro w a ­ ne do obecnych, czy nie zn a ją żadnych przyczyn, dla których m a łżeń ­ stw o nie pow inno być zaw arte, pada odp ow iedź tw ierd ząca, k tóra z a ­ skakuje w szystkich - poza panem m łodym - i b u rzy spokój u roczysto­

ści, b y ostateczn ie j ą przerw ać:

Patrzyłem, jak Henrietta idzie ku mnie uśmiechnięta, i z każ­

dym jej krokiem moje serce kurczyło się coraz bardziej. Gdzie i kiedy zbłądziłem, że jednak nie Carrie, a Hen miała stać się moim przezna­

czeniem? [...]

- Witajcie, moi drodzy - powiedział pastor do zgromadzonych w kościele gości, kiedy Henrietta stanęła u mojego boku. - Zebrali­

śmy się tutaj przed obliczem Pana, aby na oczach was wszystkich połączyć tę oto parę świętym sakramentem małżeństwa. Właśnie w tym sakramencie urzeczywistnia się najpełniej dokonana na K rzy­

żu tajemnica związku Chrystusa z Kościołem, której małżeństwo jest figurą. Dlatego należy pamiętać, że decyzji o małżeństwie nie wolno podejmować pochopnie, lecz z całkowitym przekonaniem i odpowie­

dzialnością; nie beztrosko, lecz w pełni wiary i bojaźni Bożej. [...] - I dlatego - ciągnął pastor - niech żaden człowiek nie waży się rozłą­

czyć związku, gdy ten przed obliczem Pańskim zostanie zawarty. Je­

śli więc ktoś z obecnych zna jakikolwiek powód bądź przyczynę, dla którego tych dwoje nie powinno się połączyć świętym węzłem małżeń­

skim, niech wystąpi teraz i to powie albo niech po wieki wieków za­

chowa milczenie.

Pastor umilkł na moment i rozejrzał się po kościele. Już miał po­

nownie zacząć przemawiać, gdy nagle usłyszałem za plecami głośne stukanie. Henrietta spojrzała na mnie zaskoczona, aleja również nie wiedziałem, co się dzieje.

Znów się rozległo stukanie.

- Przepraszam bardzo, czy ktoś z państwa chce coś powiedzieć? - zapytał pastor.

Obejrzałem się i zobaczyłem, że stojący między Fionąa Sereną David podnosi rękę. W kościele zapadła cisza jak makiem zasiał, a wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę mojego ukochanego przyrodniego brata.

- Chwileczkę - powiedziałem do pastora, po czym zwróciłem się do Davida i zacząłem sygnalizować. - C o ty u licha wyprawiasz? [...]

- Tłumacz moje słowa, dobrze?

- Co się dzieje, Charles? — zapytał pastor.

- Co się dzieje, Charles? - Henrietta gniewnym głosem powtórzy­

ła pytanie duchownego.

- David prosi, żebym tłumaczył to, co mówi — odpowiedziałem.

- A c o mówi? - spytał pastor.

Skierowałem wzrok na Davida i zacząłem tłumaczyć jego gesty.

-M ó w i: „Podejrzewam, że pan młody ma wątpliwości. Podejrze­

wam, że chciałby się jeszcze zastanowić. Podejrzewam... podejrzewam, że pan

młody...-Urwałem i tylko śledziłem szybkie ruchy dłoni mojego brata.

- ...kocha kogo innego. Bo taka jest prawda, nie, Charlie? Zro­

zum, Charlie, to, co dziś robisz, robisz na całe życie. Więc nie ma sensu żenić się z kimś, kogo nie kochasz całym sercem. A poza tym, zapnij rozporek.

Wiedziałem, że z tym rozporkiem to żart, ale na wszelki wypadek zerknąłem w dół, żeby się upewnić.

- Co on mówi? — ponaglił pastor.

- Mówi, że podejrzewa, że pan młody kocha kogo innego - powie­

działem, nie podnosząc wzroku.

- Czy to prawda? — zapytał pastor. — Czy rzeczywiście kochasz kogo innego, Charles? Czy rzeczywiście?

Spojrzałem na pastora i nabrałem powietrza w płuca.

- Tak - oświadczyłem pewnym, zdecydowanym głosem.

Nie zdążyłem się uchylić; prawy sierpowy Henrietty trafił mnie prosto w twarz. Zanim się zorientowałem, co się dzieje, leżałem na ko­

ścielnej posadzce i kręciło mi się w głowie. Podnosząc się, wiedziałem, że przynajmniej przez tydzień będę chodził z podbitym okiem.

Ledwo wstałem, John, brat Hen, rzucił się na mnie z pięściami.

Na szczęście M atthew i Tom podbiegli do nas i zaczęli go odciągać.

W kościele wybuchło istne pandemonium. Ludzie zrywali się z ławek, krzyczeli, popychali się i poszturchiwali, a na środku nawy rozgorza­

ła prawdziwa bójka między krewnymi Henrietty i moimi. Mogłem mieć pewność, że tego ślubu długo nikt nie zapomni.

Richard Cu r t is: Cztery wesela i pogrzeb, s. 1 9 3 -1 9 5

S p ełn ien ie aktu illok u cyjn ego je s t zależn e od je go zgodności z o k re ­ ślon ym i kon w en cjam i kom u n ikacyjnym i, w tym ję zy k o w y m i. P ragm a- lin g w iś c i m ó w ią tu o w aru n k ach fortunności, k tóre J. S e a r l e (1969:

5 7 -6 1 ) p ogru p o w ał n astępu jąco: w a ru n k i w stęp n e (ich is to ta sp ro ­ w a d za się do tego, że osoba dokonująca danego aktu m usi być w y p o ­ sażon a w p re ro g a ty w y u p o w a żn ia ją ce czy u p ra w n ia ją ce j ą do s p e ł­

n ien ia określonego aktu), w a ru n k i szczerości (n ieszczerość w yk on aw cy aktu nie pow oduje k w estion o w a n ia aktu illoku cyjnego, ale w y k o n a w ­ ca popełnia nadużycie, kłam iąc, oszukując) i w aru n k i za sadn icze (siła illok u cyjn a w y p o w ie d zi n akłada na je go w ykon aw cę zo b o w iązan ie do pew nych in ten cji czy przekon ań ).

W takich m akroaktach m ow y (term in em tym posługuje się w sto­

sunku do w y p o w ied zi ad m in istracyjn ych E w a M a l i n o w s k a , 2001), ja k cerem o n ia zaślubin, p ro w ad zą ca j ą osoba, u p ra w n io n a do tego, w y ­

p ow iad a (a może: podpow iada?) m ik ro ak t p rzy s ię g i m ałżeń skiej, p o­

w ta rz a n y p rzez oboje p ań stw a m łodych, po czym ak t zaślu bin o g ła ­ szan y je s t p rzez od p o w ied n ią osobę w obecności św iad k ów w y d a rz e ­ n ia k om u n ik a cyjn ego (m a k ro a k tu ), ja k ie s ta n o w i za w a rcie m a łże ń ­ s tw a 21.

O fic ja ln e w y ra ż e n ie w o li p oślu b ien ia p a rtn e ra i w y p o w ie d ze n ie w zajem n ej p rzy s ię g i je s t w a ru n k iem w y gło szen ia p rzez k ap łan a lub w ła ściw eg o u rzędn ik a rep rezen tu ją ceg o p ań stw o form uły, której n a­

stępstw em je s t za istn ien ie now ego „stanu rzec zy ” : dw oje lu d zi zm ie ­ n ia stan cyw iln y, w ch odząc w z w ią z e k m a łż e ń s k i22. Ta w y p o w ie d ź o fu n kcji p erform a tyw n ej je st czyn n ością w e rb a ln ą ściśle kon w en cjo­

nalną.

Aby należycie dokonać działania o charakterze konwencjonalnym, wymaga się sformułowania wypowiedzi o ściśle ustalonym składzie leksykalnym (niniejszym zobowiązuję się..., niniejszym zaświad­

czam..., nadaję ci imię... itp.), co pociąga za sobą dominację funkcji nad treścią. Wypowiedzenie odpowiednich słów [...] przez dokonującego aktu nadania imienia nie jest w świetle przepisów organizacyjnych prostą czynnością psychofizyczną lecz staje się czynnością tetyczną czynnością prawną określonego rodzaju.

Ma l i n o w s k a(2001: 49)

R ytu aln ość i konw encjonalność aktu zaślu bin n ie w y k lu c z a ją w p ro ­ w a d z e n ia do n iego sk ład n ik ów in d y w id u a lizu ją cych to w a żn e w ż y ­ 21 W arunki skuteczności w yp ow ied zi w ykonaw czych w ym ien ion e są w: Ma l in o w s k a

(2001: 52-53).

22 Por. definicję m ałżeństw a: ‘ 1. socjologiczny, jed n a z najstarszych in stytu cji spo­

łecznych, polegająca na zw iązk u kobiety i mężczyzny, będącym p od staw ą utw orzen ia rodziny, w w iększości kultur za tw ierd zon ym p raw em pań stw ow ym albo re lig ijn y m ’.

( Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny. T. 20. Red. H. Z g ó ł k o w a . Poznań 1999).

A o to w izja m ałżeństwa w X X I wieku, ja k ą podaje Jacques At t a l i(2002:124): „In dyw idu a­

lizm , stając się w artością najw yższą, spraw i, że k ażd y będzie przed e w szystk im kon­

sum entem uczuć. M ałżeń stw o n ab ierze cech tym czasowości. O d sam ego początku, od ch w ili zaw arcia, u w ażane będzie za p row izoryczn e i potrw a tak długo, ja k postan ow ią w s p ó łm a łżo n k o w ie . Ślub sta n ie się m n iej u roczysty, lojaln ość m niej w y m a g a n a . U proszczon y zostanie rozwód, bez urazów i poczucia winy. N ie będ zie ju ż porażką, ale re a liza c ją wolności. D zieci zysk a ją swobodę wyboru, z którym z rodziców p ra g n ą żyć na stałe lub na przem ian.

Późn iej obrona autentyczności doprow adzi do zaniku w iern ości ja k o obow iązku i oceny niew ierności jako postępku nieuczciwego. K a żd y będzie m iał praw o zakochiw ać się w w ielu osobach jednocześnie, w sposób o tw a rty i jawny. A tak że budować w iele zw ią zk ó w w tym sam ym czasie. R e g u łą sta n ą się poligam ia i poliandria.

N a tu ra ln ie trzeba będzie dużo w ięcej czasu, aby taka zm ian a obyczajow a zn alazła p otw ierd zen ie w p ra w ie” .

ciu dw ojga lu d zi w y d a rzen ie. P oza stan dardow ą, p rze w id zia n ą c e re ­ m on iałem p rz y s ię g ą 23 lub n ie z a le żn ie od n iej p ań stw o m łodzi m o gą złożyć w ła sn ą p rzysięgę. Jest ona albo tek stem ułożonym p rzez nich na p otrzeb y uroczystości, albo w y k o rzystu je się w tej funkcji u tw ory litera ck ie, k tóre n arzeczen i u zn a ją za w y ra ża ją c e ich uczucia:

Nasz ślub odbył się w niedzielę. Nie zaprosiliśmy na tę uroczy­

stość rodziny Jenny przekonani, że pominięcie przez nas Ojca, Syna i Ducha Świętego może się okazać przeżyciem zbyt silnym dla pra­

wowiernych katolików. Ceremonia odbyła się w Gmachu Filipa Brooksa, starym budynku na północnym krańcu Harvard Yard. Uroczystość celebrował Tymoteusz Blauvelt, uniwersytecki kapelan unitariań- ski. [...]

- Czy jesteście gotowi? - zapytał pan Blauvelt.

- Tak - odpowiedziałem za nas obydwoje.

- Przyjaciele - zwrócił się pan Blauvelt do obecnych - jesteśmy tu, aby stać się świadkami połączenia dwojga ludzi w związku mał­

żeńskim. Posłuchajmy wybranych przez nich słów, które chcą odczy­

tać w tej uroczystej chwili.

Panna młoda najpierw. Jenny stała przede m ną recytując wybra­

ny przez siebie wiersz. Był bardzo wzruszający, zwłaszcza dla mnie, wybrała sonet Elizabeth Barrett:

Gdy duchy nasze staną pełne sił przed sobą I gdy ku skrzydłom skrzydła wśród ciszy łagodnie Rozpościerać się będą, aż zapłoną ogniem...

Kątem oka dostrzegłem Fila Cavilleri; był blady, miał rozluźnio­

ne mięśnie twarzy, oczy rozszerzone zdumieniem i uwielbieniem za­

razem. Słuchaliśmy, jak Jenny kończy sonet, który był jakby modli­

tw ą o:

Miejsce, by się zatrzymać, kochać przez dzień jasny, Otoczony ciemnością, tajemnicą śmierci.

Potem przyszła kolej na mnie. Bardzo mi było trudno wyszukać kawałek wiersza, który mógłbym odczytać bez rumieńca. To znaczy, nie potrafdbym tak stanąć i recytować jakichś ckliwych bredni. Nie potrafiłbym. Ale urywek Pieśni ze szlaku Walta Whitmana, choć tro­

chę krótki, powiedział za mnie wszystko:

... Rękę ci daję!

Miłość ci daję cenniejszą niż pieniądz,

Siebie ci daję, zanim to potwierdzi kaznodzieja bądź prawo;

Czy ty dasz mi siebie? i powędrujesz ze mną?

23 u ro c z y s to ś c i k o ś c ie ln e j p a ń s tw o m ło d z i ś lu b u ją s ob ie — w o b ecn o ści k a p ła n a , n a to m ia s t w c e r e m o n ii ś w ie c k ie j s k ła d a ją o ś w ia d c z e n ia n ie sob ie, le c z u p r a w n io n e m u u r z ę d n ik o w i (D ytm an, w d ru k u ).

Czy trwać będziemy, ja przy tobie, ty przy mnie, dopóki żyjemy?

Skończyłem, a w sali zaległa cudowna cisza. Potem Ray Stratton wręczył mi obrączkę i Jenny i ja — sami — wypowiedzieliśmy przysię­

gę małżeńską biorąc od tego dnia siebie nawzajem za małżonków, by się kochać i wspierać, aż śmierć nas rozłączy.

Powagą Wspólnoty Stanu Massachusetts pan Tymoteusz Blau- velt zatwierdził nasze małżeństwo.

Erich Se g a i,: Love story czyli o miłości.

Tłum. A. P r z e d p e ł s k a - T r z e c i a k o w s k a. Poznań 1992, 78-81

N a stęp u ją cy po uroczystości k olejn y rytu a ł n u pcjaln y ma w p is a ­ ny w swój scenariusz p rzem ów ien ie drużby, k tóre pow inno być je d n o ­ cześnie dowcipne, zabaw ne, nieco fryw oln e, u trzym an e w lek k iej to ­ nacji, ale też ma za w ie ra ć treści p o w a żn ie js ze 24. O tym , ja k trudno skon stru ow ać p rze m ó w ie n ie sp ełn ia jące w y m a g a n ia b ycia za ra zem le k k im i p ow ażn ym , m ożn a się p rzekon ać, k ie d y z e s ta w ia się dwa w ystąp ien ia drużbów i reakcje na nie zebranych gości:

Uderzyłem nieco zgiętą łyżeczką w kieliszek i wstałem z miejsca.

Oczy wszystkich skierowały się w moją stronę.

- Panie i panowie - zacząłem - niezmiernie mi przykro, że odry­

wam was od jakże smakowitego deseru. Brawa dla siostry panny mło­

dej! Jednakże jako drużba pana młodego muszę wam powiedzieć parę rzeczy. Dopiero po raz drugi w życiu jestem drużbą. Mam nadzieję, że poprzednim razem dobrze wywiązałem się ze swoich obowiązków.

W każdym razie oboje nowożeńcy nadal ze mną rozmawiają choć, nie­

stety, nie rozmawiająjuż ze sobą. Dwa miesiące temu otrzymali roz­

wód.

Rozległy się salwy śmiechu. Wśród gości przy sąsiednim stole dojrzałem Carrie. Patrzyła na mnie, z leciutkim uśmiechem. Zachę­

cony, podjąłem swoją przemowę.

- Tylko niech państwo nie m yślą że miałem w tym jakikolwiek udział.

Jak się okazało, Paula wiedziała, że Piers sypiał z jej młodszą sio­

strą zanim wspomniałem o tym w swoim przemówieniu. Zaskoczyła ją co prawda wiadomość, że sypiał również z jej m atką ale podejrze­

wam, że to był tylko jeden z bardzo wielu powodów, dla których ich małżeństwo trwało zaledwie dwa dni. Podobno wzajemne oskarżenia nie miały końca i doszło nawet do rękoczynów.

— Ale nie chciałbym psuć uroczystego nastroju tego podniosłego dnia, wspominając niepowodzenia innej pary, do której połączenia

ponie-24 Por. też prace poświęcone w iejskim cerem oniom zaślubin ujęte w części b ib lio ­ graficznej.

kąd przyłożyłem rękę. Nasz Angus, w każdym razie, nie ma nic do ukrycia. A przynajmniej tak mi się wydawało, zanim... zanim...

Zawiesiłem głos, a goście parsknęli pełnym oczekiwania śmie­

chem.

- Za chwilę powrócę do tego wątku, lecz na razie chciałbym powie­

dzieć jedno: jestem pełen podziwu dla Angusa i Laury za to, że zdecydo­

wali się na ten jakże ważny w ich życiu krok. Wiem, że sam nie potra­

fiłbym się na niego zdobyć, ale to w niczym nie umniejsza radości, jaką czuję, że postanowili się pobrać. A wracając do Angusa i owieczek... - znów zawiesiłem głos — w sumie nie było to nic ważnego. Panie i pa­

nowie, zdrowie młodej pary! — zakończyłem, podnosząc kieliszek.

- Zdrowie młodej pary! — zawołali chóralnie goście, też unosząc kieliszki.

Angus i Laura pocałowali się, pąsowi z przejęcia. Goście zaczęli klaskać. Kiedy brawa umilkły, ojciec panny młodej podziękował mi za przemówienie, po czym dał znak orkiestrze. Rozległa się muzyka.

Angus i Laura pierwsi ruszyli na parkiet.

R ich a rd C u r t i s : Cztery wesela i pogrzeb, s. 4 6 -4 7

Skierowałem spojrzenie w stronę Toma, który wstał z miejsca i ukłonił się obecnym, po czym wyjął z kieszeni kartkę i zabrał się do czytania przygotowanej przez siebie mowy.

- Szanowni państwo! Kiedy Bernard powiedział mi, że zamierza się zaręczyć z Lydią gorąco namawiałem go do tego kroku, gdyż wszyst­

kie jego poprzednie dziewczyny były jeszcze gorszymi szantrapami od niej. Ale oczywiście bardzo mi miło, że tak wiele z nich j est dziś obec­

kie jego poprzednie dziewczyny były jeszcze gorszymi szantrapami od niej. Ale oczywiście bardzo mi miło, że tak wiele z nich j est dziś obec­