Idą. Idą moje nogi. Przeklinając krzywe, wyłupiaste bruki, choć poty
kają się to na chodniku, to na asfalcie. Zatrzym ują mnie. Głowa oglą
da się, oświetlając nieodległą przeszłość rozognionymi źrenicami w oprawie rubinowo użytkowanych białek.
Jest noc: groźna pustką wyludnionych ulic, żółtawo ćmiących la
tarń. Wielkie miasto śmieje się zębami balustrad; moloch z uporem jamochłona usiłuje wessać mnie w trawienną czerń bram.
„W nich znajdę sen kojący i pijaczy“ — pomyślał mózg, lecz wnet podjął, na zasadzie echolalii, pieśń. Towarzyszącą od lat, złożoną z jednej strofy i słów niezrozumiałych.
Pieśń tę mógł zanieść dobrotliwy wiatr między zbryzgane gorzkimi wspomnieniami karty mych myśli. Rytm pieśni spieszy się do sza
leństwa, serce kiwa ciałem na boki, kołysząc do snu najdłuższego.
Każda myśl o śmierci — moje wielkie nad sobą roztkliwienie; melan
cholia; depresyjny upadek.
Nagle padam na trotuar. Twarz odzieram z naskórka, poprzez ból czując nienawiść do swej fizys. To mnie stawia na łopatki. Wspom i
nam swą biedną żonę, nieszczęśliwą. Jakże się o mnie troszczyła, jakże łagodna była i sumienna. Ubranie cerowała. Czasem podała kli
na do łoża śmierci i płakała w żałości, gdym leżał na marach, skut
kiem opilstwa. Tylko ona nieco rozumiała fascynację śmiercią właściwą artystom. Lgnięcie do niej i niepokojące umiłowanie. Artys
ta chadza ze śmiercią pod rękę.
— Proszę — powiadała żona, gdy szedłem do kawiarni literackiej
— oto kanapki. Straciłeś talent, to przynajmniej nie trać pieniędzy.
A jam tymi kanapkami psy po drodze c zę s to w a ł. . .
Pieśń od nowa zaczyna rozsadzać czaszkę, lecz oto nadjeżdżają radiowozem i biorą. Jedziemy wśród wielgachnych domów, które skutkiem przeraźliwej prędkości łazika bezszelestnie walą się na nas. O ułamek czasu wyprzedzamy zległe w pastelowych tem pera
mentach neonów i wystaw gruzowiska.
„O, moja biedna żono — biadoli mózg. — Czemu mnie nie wyratu
jesz teraz, jako czyniłaś wielokrotnie, gdym leżał na m arach?!“
Od szaleńczej prędkości światła latarń rozmazują się na mych lep
kich od potu skroniach. W żałości docierają do mnie dźwięki drugie
go „Koncertu skrzypcowego“ Bartoka, w wykonaniu — zdaje się — Igora Ojstracha. Czuję intensywny zapach konwalii.
Już wiem !: to artysta malarz Kuczman utkał intrygę. Przecież po
wiedziałem w kawiarni „Podobno twoje „dzieła“ omyłkowo trafiły na konkurs skrzypcowy imienia Wieniawskiego i . . . otrzymały na
g ro dę!“ Bardzo się obraził.
Chcę uciekać. Rozpełzam się jak pocięta rozgwiazda, by restytuo
wać się z dala od zagrożenia, w wielości identycznych osobników.
Ręce uciekają od szyb; nogi wybijają dziurę w podłodze, głowa rzuca się w przód — ale troskliwi milicjanci przywracają jedność istnienia.
Pokornieję.
Tak nakazuje mózg utraconego talentu. Czyż nie zniszczył mi go artysta malarz Kuczman?
— Zdrowie! — mówił, gdym postanawiał przestać pić, kusząc z dia
belską zdolnością, kołysał kieliszkiem, łyskał jak brylantem w świet
le, mamił bulgotem, znów stawiając stopkę na stole. I gadał coś, ga
dał, a ja oglądałem kieliszek.
— Nie piję! — mawiałem stanowczo przez knebel postu.
— Od kiedy . . . ? — dziwił się, obłudnie kryjąc szelmostwo.
Wtedy moja dłoń powolutku skradała się przez blat, jak wąż grze-chotnik drżąca, porywała kielich, usta szeptały :
— Od jutra nie p iję . . . — i smakowały wchlustany trunek z goryczą niedotrzymanego słowa.
Kuczman wykrzykiwał:
— Zostaw mój koniak! Piję go na s e rc e !. . .
O moja żono łagodna i kochanko; czyż nie mówiłaś, odwodząc od nałogu: „Czemu nie bierzesz przykładu z Jasia Kuczmana? Nie tylko nie pije po zawale, ale nigdy nie miał skłonności. A ty . . . Byli u nas wczoraj, gdyż nie mogli ciebie znaleźć w żadnej knajpie. Proponują ci posadę redaktora technicznego w wydawnictwie lub cenzora.
Władze nie chcą, abyś całkiem się stoczył. Już nawet nie możesz pi
sać książeczek dla dzieci i musimy z siostrą robić to za ciebie, bo żyć przecież trzeba“ .
Wprowadzono mnie na korytarz tak dobrze znajomej izby wytrze
[ 3 7 ]
źwień. Drażnią dźwięki, po chwili układające się w ulubioną melodię
„Błotnego robaka“ , graną przez Gary Maligen Sextet. Zasłuchuję się.
Wchodzi lekarz, młody, ogolony, jakby nigdy nie pił tydzień pod rząd. Wstaję.
— Półobrót, odchył, przysiady — komenderuje.
Wyrzucam z siebie treści, po których doktor zmyka, milicjanci mnie hamują.
— To pisarz! — mówi nagle jeden z nich. — Ostatnio pisze książeczki dla dzieci.
Jeszcze się awanturuję.
— Taki artysta — gani mnie drugi — a tak się zachowuje. Mistrz . . .
„Artysta“ — brzmi w powietrzu nurtowanym westchnieniami ska
cowanych pijaków zamkniętych w celach. „Artysta“ — wije się jak elastyczne pawie pióra i tęczowo ugłaskuje bajeczną miłość własną oraz talentu utraconego, obyż na wojnie jakiej, a tu . . .
Łagodnieję: czujna jednak moja potulność.
— No, proszę — puszczają mnie — jakie pan ostatnio wydał książki?
— Chyba „Śpioszek Misio“ i, zdaje się, „Pan Dentysta i Tygrysek“ . Chwała na niby, zbliża się pielęgniarz jak obłaskawiony bazyliszek.
Cenzuralnymi słowy żąda mojego ubrania.
Reaguję na to.
— Panie Wór — krzyczą — bo weźm iemy w pasy obezwładniające.
— Cooo? — ryczę. — Zamykacie mnie na noc dlatego, żeby iść do mego wystygłego łoża małżeńskiego! O, w y ! . . . Kuczman was przy
słał!
Tego im za wiele. Niosą mnie do „pasow ni“ izolować od pijanej społeczności, a ja na całe gardło śpiewam swą pieśń niezrozumiałą.
Niesiony przez nich cały jestem błogością, niby ptak u lazuru nieba, w cieśninie skrzydeł fiołkowych. Czuję zapach konwalii. Jak grzmot przepaja ciało przecud elektronicznego utworu „Zarys zwierząt mi
tycznych“ ; zadziwia i przeraża.
Zawieszony, czujny na cień i mgnienia, śledzę mozaikę lastrico ko
rytarza. Dopatrując się z wysokości zwierząt znanych i stworów przedziwnych. Oglądam iluzoryczne bestie o spotworniałych wyglą
dach i widzę skamieniałe twarze, którym demonicznych rysów przy
dała szczerbiąca erozja.
Ciśnięty na twarde łoże izolatki, niby w chmurę najeżoną pioruna
mi, wydaję grzmoty pieśni i wraz z nią upadam rzęsistością spoconej ulewy w pyły ziemi. Między nikczemność robactwa i błoto świata ro
zedrgane płodną żywotnością mikrobów.
Wiążą mnie i odchodzą.
„O najmilsza — myślę o żonie. — Z jakąś błogością wspominam te
raz chwilę, kiedy włożyłem ci rękę pod sukienkę. A ty fuknęłaś na cały autobus: „Co pan! Raków pan tam szuka?“ Tak się pozna
liśmy . . . “ i
ilustracja KAGA
Zapada cisza, odcięta brutalnym zgrzytem solidnej zasuwy i jes
tem skazany na bezruch w okowach pasów. Na długie godziny żółta
wo ćmiącej żarówki osłoniętej siatką. Nie mogę z żalu rwać włosów ani obgryzać palców w szale.
Mijają chwile. Tyka zegar serca i posuwa czas ku śmierci. Jestem sam i nikt z bliskich nie przyjdzie towarzyszyć mi w chwilach, które wysypują się z żył. Wzywam Jasia Kuczmana. Odpowiada mi znie
kształcone echo z sardonicznym pogłosem.
Cicho płaczę w chwili śmierci. Żałość moja wielka, niby biblijnego proroka, który ujrzał przyszłe męki świata, i ból mój hiobowy. Wpijam się oczyma w przyszłość, utożsamianą z obitymi stalową blachą drzwiami hermetycznie zespolonymi z futryną. Wydają się być płas
kim zwierzęciem szacującym mą niemoc jednoocznym spojrzeniem wizjera.
Odstraszam je trzykotnym rykiem Iwa nubijskiego i znów odpowiada mi urągliwe echo korytarza nurtowanego westchnieniami opilców. Daleko moja dobra żona nie może usnąć, trawiona niepoko
jącymi przypuszczeniami wiążącymi się z moją nieobecnością. W jej oczach zbierają się łzy troski.
„Och, jakim podlec — myślę. — Na rękach będę ciebie nosił miła, gdy mnie stąd wypuszczą. Daję sobie słowo h o n o ru . . . “ Zapewniam o tym ciszę trzykrotnym rykiem Iwa nubijskiego.
Odgryza się echo. Serce tyka niby zegar, coraz bardziej zwalniają
cy sprężynę obowiązków — to umęczenie. Nagle z ciszy — cechy za
mykającej mnie przestrzeni — wykluwa się druga cisza. Cisza — zwierzę obdarzone świadomością; cisza bestia. Cisza-opiekunka za
pewniająca swą obecność.
Śpiewam jej pieśń o sercu bolejącym z powodu zepchnięcia na śmietnik utraconyęh talentów. I nagle, bez powodów, zaczynam jej się zwierzać. To mówiąc, znów waląc pełnym głosem o zasłuchane ściany, w naśladownictwie sardonicznego echa.
— Kuczman! — krzyczę. — Trzymają mnie tu przez ciebie. A prze
cież ocaliłem cię przed kompromitacją jako artystę. Podczas bankie
tu dla zagranicznych twórców zerwałem twoje bohomazy ze ścian, aby nie mówiono o tobie jako o miernocie!
Cisza słuchała pilnie, choć wiedziałem, że jest w niej Jasio Kucz
man; zasłuchany i nieruchomy jak odlany z brązu.
— Jestem autorem jedynej poważnej książki — szeptałem. — Wyniosła mnie na Parnas, rozpętując z nędz przemyśliwania nad beznadziejnością tworzenia. Później oswajano gniewnego. Byłeś między nimi, Kuczman. Byłeś!!!
Echo siadło mi na nosie i powtarzało: „ . . . yłeś“ , „ . . . yłeś“ nie mogłem się podrapać, dłonie obcierały się o pasy.
— Kuczman! — ryknęły usta. — Przyjacielu, ratuj w biedzie! Jesteś ilustratorem zapewniającym wzięcie moim książeczkom! Gdzie jes
teś . . .
— Żono — przypomniałem sobie — czyżbyś uprawiała miłość les- bijską z własną siostrą?!
Mój głos zmienił się w syk:
— A czemuż to siedzicie do białego rana przy mojej maszynie do pisania? Udając, że przepisujecie moje bajeczki. Dlaczego, kiedy wracam nad spłowiałym ranem, lękliwe wzroki dwojga pierzchają
cych oczu mej szwagierki rozbiegają się jeszcze bardziej? Co raz to uźądlając różne przedmioty, byleby nie urazić majestatu mej grozy.
Grozy zgasłej gwiazdy literatury, która zamachuje się na szwagierkę i . ..
— Zdrada! W okół zdrada! — krzyczę w pasach.
Cisza odchodzi, stając się wypiennie nieczułą. Zrobiło mi się bo
leśnie żal mojej dobrej żony i Jasia Kuczmana. Ciało cyklinowały dreszcze, żołądek przypominał wulkan wypełniony torsjami.
Jednooczność drzwi spojrzała na mnie ludzko i ozwała się z człe- cza:
— No, jak tam, szaleństwo minęło?
Odpowiedziałem urywkiem pieśni, a drzwi zareagowały zacichają- cymi krokami. Zapach konwalii stał się tak intensywny, że wniknął w ciało i nagle skądś rozbrzmiałe „Kyrie d-m oll“ Mozarta na chór i orkiestrę wabiło wzrok ku sufitowi.
Runął na mnie sen; krótki, bolesny. Zbudził — widok milicjanta, skąpo oświetlonego ranną jasnością wnikającą przez osiatkowany świetlik. Pielęgniarz jął mnie uwalniać z pasów. Zbliżała się godzina wyjścia. Przypuszczałem, że w dyżurce czekają żona z Jasiem Kucz- manem. Zawsze tak było.
Nie zamierzałem powstawać.
— No, niechże pan wstaje — rzekł funkcjonariusz.
Przygważdżałem się do ciepła rozgrzanej męką pryczy. Obaj cze
kali ; było mi dobrze.
Po długiej chwili milicjant znów się ozwał:
— Czeka na pana żona i przyjaciel domu.
Ścichło „K yrie“ Mozarta; sufit intrygował pospolitym plafonem spękań. W otwartych drzwiach wietrzał zapach konwalii i zegar serca tykał miarowo, usypując czasu z żył. Byłem wolny, a mogłem nie wstawać.
— Pan ma talent do zrażania ludzi — rzekł funkcjonariusz z irytacją.
„Talent“ wibrowało w powietrzu, „Talent“ — skłaniając do działa
nia. Tarzając się na bok usiadłem i jąłem powstawać z wolna, jak Go
lem ożywiony tchnieniem alchemisty.
Usta cichutko szemrały pieśnią.
„Talent“ wibrowało, „talent“ . Znów czułem się wielki.
[ 41 ]