• Nie Znaleziono Wyników

NOCLEG MISTRZA

W dokumencie Zwrot, R. 39 (1987), Nry 1-12 (Stron 38-44)

Idą. Idą moje nogi. Przeklinając krzywe, wyłupiaste bruki, choć poty­

kają się to na chodniku, to na asfalcie. Zatrzym ują mnie. Głowa oglą­

da się, oświetlając nieodległą przeszłość rozognionymi źrenicami w oprawie rubinowo użytkowanych białek.

Jest noc: groźna pustką wyludnionych ulic, żółtawo ćmiących la­

tarń. Wielkie miasto śmieje się zębami balustrad; moloch z uporem jamochłona usiłuje wessać mnie w trawienną czerń bram.

„W nich znajdę sen kojący i pijaczy“ — pomyślał mózg, lecz wnet podjął, na zasadzie echolalii, pieśń. Towarzyszącą od lat, złożoną z jednej strofy i słów niezrozumiałych.

Pieśń tę mógł zanieść dobrotliwy wiatr między zbryzgane gorzkimi wspomnieniami karty mych myśli. Rytm pieśni spieszy się do sza­

leństwa, serce kiwa ciałem na boki, kołysząc do snu najdłuższego.

Każda myśl o śmierci — moje wielkie nad sobą roztkliwienie; melan­

cholia; depresyjny upadek.

Nagle padam na trotuar. Twarz odzieram z naskórka, poprzez ból czując nienawiść do swej fizys. To mnie stawia na łopatki. Wspom i­

nam swą biedną żonę, nieszczęśliwą. Jakże się o mnie troszczyła, jakże łagodna była i sumienna. Ubranie cerowała. Czasem podała kli­

na do łoża śmierci i płakała w żałości, gdym leżał na marach, skut­

kiem opilstwa. Tylko ona nieco rozumiała fascynację śmiercią właściwą artystom. Lgnięcie do niej i niepokojące umiłowanie. Artys­

ta chadza ze śmiercią pod rękę.

— Proszę — powiadała żona, gdy szedłem do kawiarni literackiej

— oto kanapki. Straciłeś talent, to przynajmniej nie trać pieniędzy.

A jam tymi kanapkami psy po drodze c zę s to w a ł. . .

Pieśń od nowa zaczyna rozsadzać czaszkę, lecz oto nadjeżdżają radiowozem i biorą. Jedziemy wśród wielgachnych domów, które skutkiem przeraźliwej prędkości łazika bezszelestnie walą się na nas. O ułamek czasu wyprzedzamy zległe w pastelowych tem pera­

mentach neonów i wystaw gruzowiska.

„O, moja biedna żono — biadoli mózg. — Czemu mnie nie wyratu­

jesz teraz, jako czyniłaś wielokrotnie, gdym leżał na m arach?!“

Od szaleńczej prędkości światła latarń rozmazują się na mych lep­

kich od potu skroniach. W żałości docierają do mnie dźwięki drugie­

go „Koncertu skrzypcowego“ Bartoka, w wykonaniu — zdaje się — Igora Ojstracha. Czuję intensywny zapach konwalii.

Już wiem !: to artysta malarz Kuczman utkał intrygę. Przecież po­

wiedziałem w kawiarni „Podobno twoje „dzieła“ omyłkowo trafiły na konkurs skrzypcowy imienia Wieniawskiego i . . . otrzymały na­

g ro dę!“ Bardzo się obraził.

Chcę uciekać. Rozpełzam się jak pocięta rozgwiazda, by restytuo­

wać się z dala od zagrożenia, w wielości identycznych osobników.

Ręce uciekają od szyb; nogi wybijają dziurę w podłodze, głowa rzuca się w przód — ale troskliwi milicjanci przywracają jedność istnienia.

Pokornieję.

Tak nakazuje mózg utraconego talentu. Czyż nie zniszczył mi go artysta malarz Kuczman?

— Zdrowie! — mówił, gdym postanawiał przestać pić, kusząc z dia­

belską zdolnością, kołysał kieliszkiem, łyskał jak brylantem w świet­

le, mamił bulgotem, znów stawiając stopkę na stole. I gadał coś, ga­

dał, a ja oglądałem kieliszek.

— Nie piję! — mawiałem stanowczo przez knebel postu.

— Od kiedy . . . ? — dziwił się, obłudnie kryjąc szelmostwo.

Wtedy moja dłoń powolutku skradała się przez blat, jak wąż grze-chotnik drżąca, porywała kielich, usta szeptały :

— Od jutra nie p iję . . . — i smakowały wchlustany trunek z goryczą niedotrzymanego słowa.

Kuczman wykrzykiwał:

— Zostaw mój koniak! Piję go na s e rc e !. . .

O moja żono łagodna i kochanko; czyż nie mówiłaś, odwodząc od nałogu: „Czemu nie bierzesz przykładu z Jasia Kuczmana? Nie tylko nie pije po zawale, ale nigdy nie miał skłonności. A ty . . . Byli u nas wczoraj, gdyż nie mogli ciebie znaleźć w żadnej knajpie. Proponują ci posadę redaktora technicznego w wydawnictwie lub cenzora.

Władze nie chcą, abyś całkiem się stoczył. Już nawet nie możesz pi­

sać książeczek dla dzieci i musimy z siostrą robić to za ciebie, bo żyć przecież trzeba“ .

Wprowadzono mnie na korytarz tak dobrze znajomej izby wytrze­

[ 3 7 ]

źwień. Drażnią dźwięki, po chwili układające się w ulubioną melodię

„Błotnego robaka“ , graną przez Gary Maligen Sextet. Zasłuchuję się.

Wchodzi lekarz, młody, ogolony, jakby nigdy nie pił tydzień pod rząd. Wstaję.

— Półobrót, odchył, przysiady — komenderuje.

Wyrzucam z siebie treści, po których doktor zmyka, milicjanci mnie hamują.

— To pisarz! — mówi nagle jeden z nich. — Ostatnio pisze książeczki dla dzieci.

Jeszcze się awanturuję.

— Taki artysta — gani mnie drugi — a tak się zachowuje. Mistrz . . .

„Artysta“ — brzmi w powietrzu nurtowanym westchnieniami ska­

cowanych pijaków zamkniętych w celach. „Artysta“ — wije się jak elastyczne pawie pióra i tęczowo ugłaskuje bajeczną miłość własną oraz talentu utraconego, obyż na wojnie jakiej, a tu . . .

Łagodnieję: czujna jednak moja potulność.

— No, proszę — puszczają mnie — jakie pan ostatnio wydał książki?

— Chyba „Śpioszek Misio“ i, zdaje się, „Pan Dentysta i Tygrysek“ . Chwała na niby, zbliża się pielęgniarz jak obłaskawiony bazyliszek.

Cenzuralnymi słowy żąda mojego ubrania.

Reaguję na to.

— Panie Wór — krzyczą — bo weźm iemy w pasy obezwładniające.

— Cooo? — ryczę. — Zamykacie mnie na noc dlatego, żeby iść do mego wystygłego łoża małżeńskiego! O, w y ! . . . Kuczman was przy­

słał!

Tego im za wiele. Niosą mnie do „pasow ni“ izolować od pijanej społeczności, a ja na całe gardło śpiewam swą pieśń niezrozumiałą.

Niesiony przez nich cały jestem błogością, niby ptak u lazuru nieba, w cieśninie skrzydeł fiołkowych. Czuję zapach konwalii. Jak grzmot przepaja ciało przecud elektronicznego utworu „Zarys zwierząt mi­

tycznych“ ; zadziwia i przeraża.

Zawieszony, czujny na cień i mgnienia, śledzę mozaikę lastrico ko­

rytarza. Dopatrując się z wysokości zwierząt znanych i stworów przedziwnych. Oglądam iluzoryczne bestie o spotworniałych wyglą­

dach i widzę skamieniałe twarze, którym demonicznych rysów przy­

dała szczerbiąca erozja.

Ciśnięty na twarde łoże izolatki, niby w chmurę najeżoną pioruna­

mi, wydaję grzmoty pieśni i wraz z nią upadam rzęsistością spoconej ulewy w pyły ziemi. Między nikczemność robactwa i błoto świata ro­

zedrgane płodną żywotnością mikrobów.

Wiążą mnie i odchodzą.

„O najmilsza — myślę o żonie. — Z jakąś błogością wspominam te­

raz chwilę, kiedy włożyłem ci rękę pod sukienkę. A ty fuknęłaś na cały autobus: „Co pan! Raków pan tam szuka?“ Tak się pozna­

liśmy . . . “ i

ilustracja KAGA

Zapada cisza, odcięta brutalnym zgrzytem solidnej zasuwy i jes­

tem skazany na bezruch w okowach pasów. Na długie godziny żółta­

wo ćmiącej żarówki osłoniętej siatką. Nie mogę z żalu rwać włosów ani obgryzać palców w szale.

Mijają chwile. Tyka zegar serca i posuwa czas ku śmierci. Jestem sam i nikt z bliskich nie przyjdzie towarzyszyć mi w chwilach, które wysypują się z żył. Wzywam Jasia Kuczmana. Odpowiada mi znie­

kształcone echo z sardonicznym pogłosem.

Cicho płaczę w chwili śmierci. Żałość moja wielka, niby biblijnego proroka, który ujrzał przyszłe męki świata, i ból mój hiobowy. Wpijam się oczyma w przyszłość, utożsamianą z obitymi stalową blachą drzwiami hermetycznie zespolonymi z futryną. Wydają się być płas­

kim zwierzęciem szacującym mą niemoc jednoocznym spojrzeniem wizjera.

Odstraszam je trzykotnym rykiem Iwa nubijskiego i znów odpowiada mi urągliwe echo korytarza nurtowanego westchnieniami opilców. Daleko moja dobra żona nie może usnąć, trawiona niepoko­

jącymi przypuszczeniami wiążącymi się z moją nieobecnością. W jej oczach zbierają się łzy troski.

„Och, jakim podlec — myślę. — Na rękach będę ciebie nosił miła, gdy mnie stąd wypuszczą. Daję sobie słowo h o n o ru . . . “ Zapewniam o tym ciszę trzykrotnym rykiem Iwa nubijskiego.

Odgryza się echo. Serce tyka niby zegar, coraz bardziej zwalniają­

cy sprężynę obowiązków — to umęczenie. Nagle z ciszy — cechy za­

mykającej mnie przestrzeni — wykluwa się druga cisza. Cisza — zwierzę obdarzone świadomością; cisza bestia. Cisza-opiekunka za­

pewniająca swą obecność.

Śpiewam jej pieśń o sercu bolejącym z powodu zepchnięcia na śmietnik utraconyęh talentów. I nagle, bez powodów, zaczynam jej się zwierzać. To mówiąc, znów waląc pełnym głosem o zasłuchane ściany, w naśladownictwie sardonicznego echa.

— Kuczman! — krzyczę. — Trzymają mnie tu przez ciebie. A prze­

cież ocaliłem cię przed kompromitacją jako artystę. Podczas bankie­

tu dla zagranicznych twórców zerwałem twoje bohomazy ze ścian, aby nie mówiono o tobie jako o miernocie!

Cisza słuchała pilnie, choć wiedziałem, że jest w niej Jasio Kucz­

man; zasłuchany i nieruchomy jak odlany z brązu.

— Jestem autorem jedynej poważnej książki — szeptałem. — Wyniosła mnie na Parnas, rozpętując z nędz przemyśliwania nad beznadziejnością tworzenia. Później oswajano gniewnego. Byłeś między nimi, Kuczman. Byłeś!!!

Echo siadło mi na nosie i powtarzało: „ . . . yłeś“ , „ . . . yłeś“ nie mogłem się podrapać, dłonie obcierały się o pasy.

— Kuczman! — ryknęły usta. — Przyjacielu, ratuj w biedzie! Jesteś ilustratorem zapewniającym wzięcie moim książeczkom! Gdzie jes­

teś . . .

— Żono — przypomniałem sobie — czyżbyś uprawiała miłość les- bijską z własną siostrą?!

Mój głos zmienił się w syk:

— A czemuż to siedzicie do białego rana przy mojej maszynie do pisania? Udając, że przepisujecie moje bajeczki. Dlaczego, kiedy wracam nad spłowiałym ranem, lękliwe wzroki dwojga pierzchają­

cych oczu mej szwagierki rozbiegają się jeszcze bardziej? Co raz to uźądlając różne przedmioty, byleby nie urazić majestatu mej grozy.

Grozy zgasłej gwiazdy literatury, która zamachuje się na szwagierkę i . ..

— Zdrada! W okół zdrada! — krzyczę w pasach.

Cisza odchodzi, stając się wypiennie nieczułą. Zrobiło mi się bo­

leśnie żal mojej dobrej żony i Jasia Kuczmana. Ciało cyklinowały dreszcze, żołądek przypominał wulkan wypełniony torsjami.

Jednooczność drzwi spojrzała na mnie ludzko i ozwała się z człe- cza:

— No, jak tam, szaleństwo minęło?

Odpowiedziałem urywkiem pieśni, a drzwi zareagowały zacichają- cymi krokami. Zapach konwalii stał się tak intensywny, że wniknął w ciało i nagle skądś rozbrzmiałe „Kyrie d-m oll“ Mozarta na chór i orkiestrę wabiło wzrok ku sufitowi.

Runął na mnie sen; krótki, bolesny. Zbudził — widok milicjanta, skąpo oświetlonego ranną jasnością wnikającą przez osiatkowany świetlik. Pielęgniarz jął mnie uwalniać z pasów. Zbliżała się godzina wyjścia. Przypuszczałem, że w dyżurce czekają żona z Jasiem Kucz- manem. Zawsze tak było.

Nie zamierzałem powstawać.

— No, niechże pan wstaje — rzekł funkcjonariusz.

Przygważdżałem się do ciepła rozgrzanej męką pryczy. Obaj cze­

kali ; było mi dobrze.

Po długiej chwili milicjant znów się ozwał:

— Czeka na pana żona i przyjaciel domu.

Ścichło „K yrie“ Mozarta; sufit intrygował pospolitym plafonem spękań. W otwartych drzwiach wietrzał zapach konwalii i zegar serca tykał miarowo, usypując czasu z żył. Byłem wolny, a mogłem nie wstawać.

— Pan ma talent do zrażania ludzi — rzekł funkcjonariusz z irytacją.

„Talent“ wibrowało w powietrzu, „Talent“ — skłaniając do działa­

nia. Tarzając się na bok usiadłem i jąłem powstawać z wolna, jak Go­

lem ożywiony tchnieniem alchemisty.

Usta cichutko szemrały pieśnią.

„Talent“ wibrowało, „talent“ . Znów czułem się wielki.

[ 41 ]

WŁADYSŁAW

W dokumencie Zwrot, R. 39 (1987), Nry 1-12 (Stron 38-44)