1/87
Ilustrując przeszłość i teraźniejszość Związku chcemy przedstawić w tym miejscu zdjęcia archiwalne oraz fotografie współczesne. Wydarzenia, które miaiy miejsce przed laty, w pierwszym okresie działalności PZKO, kojarzymy tu z rozgrywającymi się współcześnie, niekiedy w tej samej, choć zmienionej scenerii.
Prezentujemy sytuacje oraz idee, które się krystalizowały i z czasem przybrały dzi
siejszy, współczesny kształt. Na zdjęciu powyżej I Krajowy Zjazd PZKO, tzw.
..połączeniowy" z r. 1950 z czeskocieszyńskiego ho te lu ,,Piast". Poniżej uroczyste zebranie Plenum ZG PZKO w karwińskim „D om u Przyjaźni", na którym 12 listopa
da 1986 r. zainaugurowane zostały obchody 40-lecia powstania Związku.
fot. ARCHIWUM ZG PZKO, ADAM SZOP
IERWSZY STATUT
GŁ3iłO«ł-
W roku ju b ile u s zo w ym P o lskieg o Z w iązku K u ltu raln o -O św ia to w eg o ch ce m y na łam a ch Zw rotu p rzyp o m n ie ć C zy teln ik o m d o k u m en ty, któ re stały się kam ieniam i m ilow ym i w jeg o historii. Po raz p ierw szy Z w iązek, je g o praw a i fu n kcje, o k re ś lo n y zo stał „S ta tu te m “ w ażn ym dla ó w c zes n y ch d w u o rg an izacji p ow iato w ych — fry szta ckiej i czesk o c ie szy ń s kiej. O to p ierw sze p ara g rafy ó w c zes n e g o „S ta tu tu “ (z zacho w an iem o ryg inaln ej p iso w n i):
§ 1. Nazwa, siedziba, zakres działania, rok administracyjny i tytułowanie członków.
Związek nosi nazwę: „Polski Związek Kulturalno-Oświatowy w powiecie f r y s z - t a c k i m “ , w skrócie PZKO. Związek rozwija swoją działalność na całym terytorium powiatu F r y ś t a t . Siedzibą związku jest K a r v i n n ä . Jest związkiem niepolitycz
nym. Językiem obrad jest język polski. Członkowie tytułują się wzajemnie: obywate
lu, obywatelko.
§ 2. Cel związku.
Celem związku jest:
a) skupianie wszystkich zwolenników postępowej kultury i oświaty z szeregów obywateli narodowości polskiej bez względu na przynależność polityczną, wyznanio
wą lub stanową;
b) wychowywanie ludu polskiego w duchu wzajemności słowiańskiej, zwłaszcza z bratnimi narodami czeskim i słowackim;
c) obrona interesów narodowościowych, kulturalnych i socjalnych ludu polskiego;
d) oddziaływanie na obywateli narodowości polskiej w sensie spełniania zadań go
spodarczych, ustanowionych przez rząd, np. spełnianie planu dwuletniego itp.;
e) pomaganie pod względem finansowym, organizacyjnym i moralnym przy poko
nywaniu trudności związanych z wychowaniem, szkoleniem i socjalnym zabezpie
czeniem polskiej młodzieży i dorosłych;
f) dopomaganie do wszechstronnego rozwoju kulturalnego ludności polskiej.
„S ta tu t“ zam yk a stw ierd ze n ie, ż e z o s ta ł za tw ie rd zo n y p rzez „M o raw sko śląski K rajow y K o m itet N a ro d o w y — ek s p o zy tu ra w O stra w ie ro zp o rząd zen ie m z dnia 2 7 .6 .1 9 4 7 ć. j. II/3 — 6 0 3 0 “ . T a k sa m o b rzm iał ró w n ież d o k u m en t, o kreślający d zia ła ln o ść PZK O w ó w c zes n y m p o w iecie c ze sk o c ie szy ń s kim . W obydw u m o żn a zau w aży ć d ążen ie w ła d z R epu b liki d o n arzu ce n ia Zw iązkow i ap o litycz
ności. P o w stan ie now ej o rg an iza cji sp o łe czn ej P o lakó w w C zech osłow acji było je d n a k p rze d e w szy stkim d zie łe m lew icow o n asta w io n e j klasy ro b otn iczej, re
p reze n to w an ej p rzez g ru p ę d zia ła czy ściśle zw ią zan yc h z p ism em ko m u n is tyc z
nym „G ło s L u d u “ . Ju ż w kró tce , bo w lutym 1948 roku czło n k o w ie n o w eg o Z w iąz
ku w ykazali, ż e w p ro w a d ze n ie p ojęc ia „n ie p o lity c zn y “ d o „ S ta tu tu “ było tylko fo rm a ln ym u stęp stw e m , n ie z aś o k re ślen iem rze czy w iste j p o staw y w iększości Polaków , zam ie szk u jąc yc h cze ch o sło w ac ki Ś ląs k C ieszyń ski.
»GÓRNICY«
Bardziej „męscy“ z wyglądu, nieraz już doro
słe chłopy, bardziej rubaszni w zachowaniu, nie stroniący od przeciągających się do nocy zabaw we własnym gronie — to chłopcy.
Dziewczyny podobne — oczywiście na swój sposób — do nich: odważniejsze, głośniejsze, ale uroku też im nie brak. Do takich wniosków można dojść po pierwszych, pobieżnych ob
serwacjach członków zespołu tanecznego kanwińskiego „Górnika“ , porównując ich z „Olzą“ , w której przeważa raczej młodzież gimnazjalna, czy z innymi zespołami. Jacy są jednak naprawdę? Do bliższego zapoznania się z nimi miał mi posłużyć wyjazd z zespo
łem do NRD, do Serbów Łużyckich na za
proszenie ich związku „Domowina“ . Cztero
dniowe tournee rozpoczęło się 13 listopada 1986.
Autobus wyruszył nad ranem, prawie po całej trasie do Vamsdorfu towarzyszyła nam mgła. Pojazd wypełniony do ostatniego miejsca był jednak jakiś inny — porówny
wałem go z wycieczkami, jakie organizują Koła, czy z wyjazdem zespołów na festiwal do Rzeszowa. Tam wszędzie towarzyszyły mi śpiewy i wesoła zabawa. Tymczasem tu spo
kój, czasem tylko usłyszeć można jakiś do
wcip, czasem któraś z dziewcząt spróbuje zaintonować piosenkę, jakby nieśmiało dołączy kilka głosów. Nieraz na przekór zu
pełnie inną melodię wprowadzają chłopcy, by wkrótce obydwie strony zrezygnowane zamil
kły. Głośno i zgodnie reaguje cała „załoga"
dopiero po przejechaniu granicy — brawami wita się z przedstawicielem zapraszającej or
ganizacji Feliksem Cheżką, który towarzy
szyć będzie „Górnikowi“ przez całe cztery dni. Cicho i spokojnie jest również wieczorem w ośrodku wypoczynkowym w Oppach, gdzie zostaliśmy ulokowani. „T o cisza przed bu
rzą“ — zapowiada żartobliwie kierownik ze
społu Władysław Stolarz — „ja już ich znam.
Jak jest spokój to wiadomo, że coś gotują.
Zdarzyło się na przykład, że po takim spokoj
nym wieczorze poszedłem spać, a tu nagle wpadają do mojego pokoju dziewczyny, wy
ciągają z łóżka i zaczynają się wokół mnie podejrzanie kręcić. Ze zrozumiałych powo
dów pilnuję przede wszystkim mojego nie
kompletnego przecież stroju nocnego, a one tymczasem za moimi plecami wyniosły mi cichcem z pokoju całą pozostałą garderobę!“
Tym razem jednak burzy nie było, choć z nie
jednej chatki słychać było głosy do wczes
nych godzin porannych. Okazuje się jednak rano, że w niejednym wypadku była to zaba
wa ponad siły — ktoś wolał do południa zos
tać w chatce, inny zasypiał zaraz po zajęciu miejsca w autobusie, wiozącym nas do „sto
licy“ Serbów Łużyckich Budziszyna. Dziew
czyny ożywają dopiero, kiedy mają wyjść na miasto zrobić obowiązkowe podczas każde
go wyjazdu zagranicznego zakupy. Rozpierz
chły się szybko, za chwilę jednak spotykałem je na tej czy innej ulicy, w końcu w samym Budziszynie prócz małego centrum handlo
[2]
wego nie ma gdzie robić „interesów“ . Z upły
wem czasu natrafiałem na coraz bardziej osowiałe miny — sklepy sprawiły naszym za
wód. Owszem, towarów dużo, ale nic „s u per“ , nie ma tu poszukiwanych np. w Polsce modnych strojów, butów, czegoś, w czym można by wzbudzić zazdrość koleżanek.
A jeżeli już coś się znajdzie, to cena za wyso
ka. Spotykamy się ostatecznie przed obia
dem w restauracji hotelu, na którego drzwiach widnieje napis „Bety kóń“ ; wersję niemieckojęzyczną Weise Ros zauważamy dopiero na jadłospisach, pisanych z kolei tyl
ko po niemiecku.
Po południu zespół przygotowuje się do pierwszego występu. Oni spokojni, może na
wet zaspani, poruszują się jakby wbrew swo
jej woli, ja zaś zaczynam patrzeć na nich z obawami. Przecież występ wymaga od nich czegoś zupełnie innego, czy więc zdołają się ożywić? Czy zdążą — w tym kraju przecież dokładność jest rzeczą świętą . . . Z ośrodka wyjeżdżamy z opóźnieniem półgodzinowym, na miejsce, w którym ma się odbyć pierwszy koncert, docieramy po kilku próbach organi
zatorów znalezienia właściwej ulicy. Jes
teśmy w Wojerecach, znajdujących się pra
wie na granicy regionu, zamieszkiwanego przez Serbów Łużyckich, widać nie znają miasteczka zbyt dokładnie nawet nasi prze
wodnicy. Coś jakby przygnębienie rośnie, ki
edy wchodzimy na salę, przystosowaną rac
zej tylko do zabawy przy muzyce (taka zresztą ma się rozpocząć od razu po wy
stępie „G órnika“ ). „T u mamy występować?
A gdzie szatnia? To nie ma sensu, raczej od razu pakujemy manele, lepiej odwołać wy
stęp!“ — słychać było z kręgu najmłodszych.
Zadowoleni nie byli na pewno również starsi, z troską oglądał salę i malutką scenę bez po
trzebnego zaplecza kierownik. Sam wspólnie ze starszymi oraz kimś z miejscowych znosi ze sceny zmagazynowane tu ławy, krzesła (młodzi ze zdziwieniem patrzą na nich, dopa
lając pierwszego papierosa). Zwołuje jeszcze przynajmniej tych, którzy występują pierwsi, by przygotowali się do próby, jakoś jednak się nie udaje, część powoli przebiera się za sceną, inni po drugiej stronie budynku, w sal
ce obok działającej bez przerwy restauracji.
Stamtąd co jakiś czas rozlegają się dziwne szmery, pomrukiwania, a czasem piski — to miejscowi raz po raz odchylają zasłony, od
dzielające ich od przebierających się na
szych dziewcząt. Na sali, ponad godzinę przed koncertem, zbierali się już pierwsi wi
dzowie. Takie zainteresowanie? Może i tak, ale najczęściej powodem była godzina przy
jazdu autobusów ze wsi. A było widzów z okolicznych wiosek dużo, zauważyłem wśród nich grupkę dziewcząt w strojach ludo
wych, co pono jest tu sprawą normalną, no
szą je nie tylko kobiety starsze. Przybyła rów
nież pani, która wyprowadziła się przed trzydziestoma laty z Cieszyna i zamieszkała wśród Łużyczan. Powitała się z dziewczę
tami „p o naszemu“ — poczęstunkiem.
Zaczynamy — zespół zapowiada po polsku Miriam Wranik, po serbsku i niemiecku mówi o nim sekretarz kultury „Domowiny“ Jan Handrik. Na pierwszy ogień w skróconym na życzenie organizatorów programie idzie obrazek typowy dla środowiska, które „G ór
fot. PIOTR PRZECIEK [ 3 ]
nik" powinien przedstawiać przede wszyst
kim — „U nas w kolóniji“ . Jakoś w niej smętnie, uśmiechy strojone, pary poświęcają nieraz więcej uwagi temu, by się na matej scenie zmieścić. My, siedzący na sali, z nie
pokojem spoglądamy to na salę, to nawzajem na siebie. Potem — jeszcze gorzej. Orkiestra nie może znaleźć „wspólnego języka“ , tem
pa tercetu dziewczęcego. Coś się chyba roz
kleiło. Podobnie jak my na sali czują to jednak chyba i za kulisami. Z większą zaciętością, na jaką zresztą pozwala im ten folklor, pre
zentują ogniste tańce słowackie, zbierając ogromne brawa publiczności, pomogło to nie
wątpliwie i w finale — tańce rzeszowskie wy
konane zostały brawurowo, długo były oklas
kiwane, sala po ich zakończeniu odśpiewała swoje „sto lat“ , czyli pieśń zaczynającą się od słów ,,Slava, slava im“ , „G órnik“
odpowiedział niespodziewanie serbołużycką ludową pieśnią „Weseło dźensa“ . Widzowie wstali, wszyscy teraz śpiewali razem, zau
ważyłem dyskretnie ocierane łzy w oczach starszych. Poczuliśmy się nagle inaczej — jakby nie wśród obcych, lecz swoich naj
bliższych znajomych, jakby wśród rodaków.
Może to właśnie ten moment sprawił, że następny dzień — sobota — był inny. Może też przyczynił się do tego program, dzięki któremu mogliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o tym małym, wysuniętym najbardziej na zachód słowiańskim narodzie. Zwiedzi
liśmy szkołę, jakże podobną nawet z ze
wnątrz do naszych, choćby błędowickiej czy suskiej, skrzętnie przechowującej w izbie tra
dycji wszystko, co w jakiś sposób związane było z jej patronem, budzicielem narodowym, Jakubem Bartem-Ćiśinskim. Byliśmy w Chróś- cicach, gdzie w ostatnich dniach wojny hitle
rowska dywizja pancerna zaatakowała nie
spodziewanie żołnierzy Wojska Polskiego, nie szczędząc nawet rannych w szpitalu po- lowym. Widać było, że Serbowie, mieszkają
cy w pobliżu, dbają o pomnik, nawet w czasie naszej wizyty jakaś babcia z grupką dzieci sprzą
tała tu, grabiła liście. Skojarzeń, podobieństwa do naszych stron rodzinnych, nastroju zadumy nie rozwiało nawet zakończenie tego relakso
wego przedpołudnia — przechadzka po Sau- rierparku, czyli lasku w pobliżu miejscowości Mały Wjelkow pełnym prehistorycznych zwie
rząt, odtworzonych w naturalnej wielkości.
Przedstawiciele ,,Domowiny“ na czele z J. Grosem (pierwszy z lewej) oklaskują ,,Górnika"
Tańce słowackie na scenie w Bukecach Po obiedzie, jeszcze podczas przygotowań
do wyjazdu na drugi występ, słyszę „Róbmy coś, oni tak się nami opiekują, co sobie o nas pomyślą", jest inna niż wczoraj atmos
fera. Przyjeżdżamy do miejscowości Bukecy.
Miała być mała wiejska sala, a tymczasem witają nas w zrekonstruowanym i poszerzo
nym obiekcie czegoś, co u nas nazwano by Domem Robotniczym. Jest wszystko, czego zespołowi potrzeba, choć oczywiście w roz
miarach odpowiednich do małego miastecz
ka. Scena i tym razem trochę za mała, wyso
ko nad parkietem sali. Optyczną granicę miały tworzyć doniczki, ustawione na samym skraju — one właśnie spełniły jednak zupełnie inne zadanie, pomogły rozładować napięcie.
Na sali zbierali się widzowie i tak samo ponad godzinę przed występem, i tym razem musi
ało się obejść bez próby. W pierwszym rzędzie zasiedli przedstawiciele „Domowiny“
— jej I sekretarz Jurij Grós, sekretarz kultury Jan Handrik, redaktor naczelny pisma ser- bołużyckiego „Rozhlad" Cyril Kola, były miejscowe władze. „G órnik“ wystartował tym razem do swoich popisów z animuszem od samego początku, w wirze tańca od razu też
któraś z dziewcząt musnęła sukienką piękny asparagus. Wraz z doniczką, podstawką i wodą w niej zebraną poleciał na salę, roz
prysnął się, a razem z nim buchnął na sali serdeczny śmiech. Ten moment chyba ostatecznie zjednoczył wszystkich — widzów, członków zespołu, oficjalnych gości i nerwo
wych jeszcze organizatorów. Od tej chwili ze
spół tańczył z takim zapałem, jakby chciał rozsadzić swoim dynamizmem scenę (a po
szerzał ją wszelkimi sposobami, niejedna do
niczka powędrowała jeszcze z hukiem i śmie
chem obustronnym na parkiet, nieraz wspólnie z wirującymi tancerzami kręcić się zaczynały i lekkie, okalające scenę draperie).
Nagle widać było już nie strojone, wyćwiczo
ne na dziesiątkach prób uśmiechy, lecz szczere, radosne twarze. Tak uwidacznia się zadowolenie z własnej, dobrej roboty. Nagle przedstawił mi się, a równocześnie prawie czterem setkom widzów, inny niż w Wojere- cach „G órnik“ , chyba ten prawdziwy, jaki znają ludzie w wielu miejscowościach Śląska Cieszyńskiego.
Jaki więc jest naprawdę, jacy są tancerze i tancerki tego „dolańskiego“ reprezentanta
fot PIOTR PRZECZEK [ 5 ]
naszego Związku? Wydaje mi się, że tworzą zespół (mowa przez cały czas o grupie ta
necznej oraz towarzyszących jej wokalist
kach i orkiestrze, a więc bez chóru, który do NRD nie wyjeżdżał) bardziej od innych zróżnicowany, spotykają się w nim ludzie z różnych środowisk, z różnymi przyzwycza
jeniami, są bardzo młodzi (Janka Wranik ma dopiero 15 lat, Łucja Kornuth i Irka Chmiel po 17), razem z nimi wyjeżdżają jednak również ci, którzy podczas wieczornych rozmów nie
raz wracają do swoich wspomnień z lat, spędzonych w obozie koncentracyjnym. Py
tałem najmłodszych, co sprowadza ich do ze
społu, co w nim trzyma. Odpowiedź była pro
sta — tańczyli w „Górniku“ rodzice, więc i my przychodzimy. A trzyma nas to, że możemy w ten sposób ciekawie wypełnić wolny czas. Nie ma więc wielkich słów o utrzymywaniu tradycji przodków, o kultywo
waniu zwyczajów itp. Może nawet nikt o tym nie myśli. Jeżeli jednak łączy ich tylko to, że chcą w jakiś bardziej kulturalny sposób spędzać czas, a niedużo mają w górniczych miastach takich możliwości, to i tak jest to dużo. W końcu przecież właśnie takimi dro
gami możemy osiągać nadrzędny cel, którym jest wychowanie do życia w społeczeństwie.
W niejednym wypadku można by krytycznie się ustosunkować do ich zachowania, na pewno dużo pod tym względem pozostaje do zrobienia. Na pewno jednak już teraz „G ór
nik“ wszczepił swoim młodym i najmłodszym poczucie odpowiedzialności za kolektyw, za dobre imię tej grupy i całego społeczeństwa, które podczas swoich występów reprezen
tują. I to jest najcenniejsze, bo pozostaje na całe życie.
PIOTR PRZECZEK
.Powrót do Edenu" — czyli Z P iT ,, Górnik" w prehistorycznym skansenie
Et?
[ 6 ] fot. PIOTR PRZECZEK
TANIEC
POWSZEDNI
W dyskusji „N a d u ch w ałą X IV Z ja zd u P Z K O “ i w całym P Z K O -w s kim bloku w o kre sie p o p rze d za ją cy m n astę p n y zjazd , któ ry o d b ę d z ie się w p aźd ziern iku br„ ch cem y p ow ró cić do tem atyki d ziałaln o ści p o s zcze g ó ln yc h d zied zin P Z K O - -w skiej kultury i ośw iaty, b y sp raw dzić, ja k zad an ia w yn ik a ją c e z u ch w ały zo stały w p raktyce zrealizow an e. P ierw szym te m a te m ro zm o w y je s t tan iec, a p rzy o k rą głym sto le z p rzed sta w ic ie lk ą redakcji sp o tkali s ię : O d o n ia C h arvät, kie ro w n ic z
ka zespo łu tan ec zn e g o z O rło w ej-L u ty n i, Ja ro sław S ied lo k — kiero w n ik kó łka ta n eczn ego z O ld rzych ow ic, o raz re p reze n tu jący ze s p ó ł ta n e c zn y z S u ch ej G órnej inż. M arian W eiser.
ZWROT: Proponuję, żebyście najpierw przedstawili swoje zespoły i ich historię.
ODONIA CHARVÄT: Zespół nasz zorgani
zował Ferdynand Król, ten, który był później kierownikiem „B ajki“ . Był to jeden z pierw
szych zespołów, jeszcze przed „Górnikiem“
i „O lzą“ . Do dziś została nazwa „Lutynia Górna“ , żeby zachować tradycję, bo właści
wie dzisiaj już tej Lutyni Górnej nie ma, jest to już Orłowa IV. Ja byłam jedną z pierwszych jego tancerek. Jeździliśmy wtedy na uroczys
tości do Pragi, do Strażnicy, Hronowa. Tam spotkaliśmy się z Vitem Nejedlym. Tańczy
liśmy na Dniu Górnika w r. 1950 w Karwinie, gdzie obecny był Klement Gottwald. Tradycja tego zespołu jest więc znaczna. Potem się zmieniali kierownicy, a od r. 1961, z małymi przerwami, prowadzę zespół ja. Repertuar jest różnorodny, program przygotowujemy i tworzymy dla potrzeb PZKO, naszych
wewnętrznych, w ostatnim czasie specjalizu
jemy się w naszym miejscowym folklorze.
ZWROT: Czyli jest to jakaś realizacja jed
nego z postulatów, wynikającego z dys
kusji pn. „Zielone światło dla widowisk ta
necznych“ w Zwrocie przed dwoma laty, kiedy Adam Palowski apelował do zespołów, by brały na warsztat naszą ro
dzimą kulturę, nasz śląski folklor.
CHARVÄT: Na pewno, myśmy zresztą od tego wychodzili. Zaczynaliśmy od wiązanki tańców śląskich, potem robiliśmy i polskie tańce narodowe, mazura, tańce lubelskie, i tańce charakterystyczne, ale mnie raczej stale ciągnęło do naszych tańców, śląskich.
Ostatnio wiele się mówiło o widowiskach ta
necznych i o tym, żeby wrócić do folkloru.
Moja babcia była kiedyś wodzirejem na zaba
wie. U niej robił zapiski pan Król, ale te notatki zginęły. Coś z tego zapamiętałam, kilka
[ 7 ]
przyśpiewek, coś zapamiętał wujek i ojciec.
Poszłam do dziewięćdziesięcioletniej cioci, która opowiedziała mi, jak to kiedyś przy mu
zyce w Lutyni bywało, jak stały dziewczyny, jak to wyglądało w gospodzie. Robiłam notat
ki i to wszystko służyło mi jako powiązanie do tego widowiska. Moim celem było również nawiązanie współpracy pomiędzy zespołami Koła: chórem, zespołem teatralnym i tanecz
nym. Zwróciłam się do nich o pomoc, przygo
towałam scenariusz widowiska, oni się zgo
dzili i razem zrealizowaliśmy to widowisko.
JAROSŁAW SIEDLOK: U nas w Oldrzy- chowicach pracuje tak samo oprócz kółka ta
necznego i chór, i kółko teatralne, wszystkie bardzo aktywnie. Nasz zespół taneczny nie ma tak bogatej tradycji, jak lutyński, istnieje około 15 lat. Ja zostałem jego kierownikiem w następstwie za Halinę Szlauer, ona pracuje tam od początku, ja od r. 1979. Repertuar jest różnorodny, nie możemy sobie pozwolić na pójście w jednym tylko kierunku. Przy
chodzi np. kierownik ROKM-u trzynieckiego i zamawia u nas występ z określonej okazji i my się do tego dostosowujemy. Mieliśmy oprócz tańców góralskich wiązankę śląskich, jest aerobik dla najmłodszych, są tańce dis
co, są widowiska taneczne.
ING. MARIAN WEISER: Zastępuję tu nieo
becną kierowniczkę, panią Jankę Rzyman.
Ja zajmuję się głównie przygotowaniem mu
zyki, a ona potem według tego opracowuje układy taneczne. Historia naszego zespołu jest bardzo bogata, ponad 30-letnia, w tym czasie wymieniły się setki członków, aktual
nie jest nas ponad 30. Charakter zespołu jest bardzo wszechstronny, ponieważ musimy tworzyć na różne okazje różne programy.
W ostatnich pięciu latach podstawą naszej egzystencji stały się programy balowe, z tego żyjemy. Mamy nawet 15 występów w sezonie. Chyba wszyscy znają nasz blok tańców słowackich, wystawiamy go dosyć długo, wyćwiczyliśmy również tańce śląskie, ale powiem otwarcie, że to było raczej oka
zyjnie, nie jest to dla nas ani atrakcyjne, ani na pewno to nie będzie stanowiło podstawy naszej działalności. A dlaczego, o tym pomó
wimy chyba później.
ZWROT: Podstawową przeszkodą
w działalności zespołu, nie tylko taneczne
go, jest brak nowej kadry, brak narybku.
Jak wam się ten problem udało rozwiązać?
CHARVÄT: Robimy to w ten sposób, że co roku prezentując zespół występuję na wal
nym zebraniu i apeluję do rodziców i dziad
ków, żeby posłali dzieci do zespołu. Wywo
dzimy się właściwie z Klubu Młodych, członkowie zespołu często sami na rowerach rozwożą do domów zaproszenia do zespołu, wręczając je kolegom osobiście. Utrzymuje
my się stale na jednakowym poziomie — dziesięć par. To są wszystko młodzi ludzie — od 14 do 25 lat.
SIEDLOK: U nas jest tak samo. Chociaż było nas w zasadzie dosyć — około trzy
dziestki — po występie ,,Janosika“ na przeglądzie w Cieszynie dołączyli do nas dal
si młodzi, nawet 10—14-latki. Mamy więc te
raz właściwie dwa zespoły — starszy i młod
szy — w sumie około 50 ludzi. Ci najmłodsi to uczniowie podstawówki, a kieruje nimi właśnie Halina Szlauer, ja pracuję z tymi starszymi. Kiedyś co rok przychodziło kilku, dwóch lub trzech, a w ostatnich dwóch latach przychodzi więcej osób.
WEISER: U nas również w tym roku był wielki urodzaj, doszło prawie dziesięciu ludzi.
To chyba dzięki temu, że zespół ostatnio pre
zentuje wysoki poziom. Jego trzon stanowi dwudziestka starszych tancerzy, a reszta to młodzi, tuż po podstawówce. Powróciły do nas nasze asy, z Brna z „Janosika“ powró
ciły siostry Adamiec.
ZWROT: Interesują mnie warunki, w ja
kich zespół pracuje, czy macie lokal do prób, własną kapelę, stroje, choreogra
fów?
CHARVÄT: Stroje — to nasze największe zmartwienie. Wyrywamy je sobie w czasie przeglądów z rąk jeden drugiemu. Obiecał nam teraz ZG PZKO stroje laskie, bo chcemy zachować ten nasz folklor, ma on tradycję u nas w Lutyni. Stroje przestudiowałam, prof.
Fierla publikował je w Kalendarzu „Zwrotu“
w r. 1958. Na razie Sibica nam obiecała pożyczyć własne stroje. Co do lokalu, to ma
my ładną świetlicę, dwa lokale, ale my ćwi
czymy w tym mniejszym, ponieważ w tym sa
mym czasie w piątek jest próba chóru. Do [ 8 ]
Z T ,,Lutynia Görna“ w charakterystycznym dla regionu stroju laskim
większej sali schodzimy przed samym wystę
pem. Naszą kapelę tworzą studenci konser
watorium. Jeden z członków zespołu jest stu
dentem konserwatorium i on opiekuje się- sprawami muzycznymi. Do ludowych tańców organizuje swoich kolegów, razem opraco
wują muzykę. Jest to więc taka półprofesjo
nalna orkiestra. Teraz ten kolega poszedł do wojska, zostawił nam jednak piękne opraco
wania. Pomaga nam nauczyciel Buława, któ
ry gra w kapeli „Górnika“ i w „Przyjaźni“ . Dziś mam oparcie w Zbyszku Jeżowiczu, to jest tancerz, muzyk i chórzysta. Wydaje mi się, że zespół ma już teraz większe wsparcie, za dziećmi stoją rodzice, chyba współpraca będzie się układała lepiej.
SIEDLOK: Pracujemy w świetlicy PZKO- wskiej, mamy do niej dostęp w piątki, a kiedy potrzebujemy spotykać się częściej, nikt nam nie przeszkadza, mamy pełne poparcie.
Pewną przeszkodą jest to, że często w piątki świetlica przygotowywana jest np. do wesela i wtedy nas „wyrzucają“ do szkoły lub do sali w gospodzie u „Tyrasa“ . Własnej kapeli nie mamy. W zasadzie tańczymy przy muzyce
reprodukowanej, ale przy tańcach śląskich tak się nie da. Mamy młodzież — 14—15-lat- ków, którzy grają np. na klarnecie, harmonii, więc potrafią nam przygrywać, ale nie można tego na razie nazwać orkiestrą. Z kostiu
mami są problemy tego samego rodzaju.
CHARVÄT: Z tym są rzeczywiście ogrom
ne problemy. Ostatnio na występie nawzajem zdejmowaliśmy sobie buty. Zespół musiał być według scenariusza cały czas na scenie, ale buty ściągano schodzącej ze sceny kapeli.
SIEDLOK: My dużo pożyczamy od innych zespołów, od Sibicy . . .
CHARVÄT: Laskie stroje pożyczamy od Sibicy, ale to są tylko dziewczęce, dla chłop
ców bierzemy stroje z szatni PZKO w Cz.
Cieszynie, ale te same stroje potrzebne są Błędowicom, nie ma też butów. Ten problem spędza mi nieraz sen z oczu, w co ubrać ze
spół? Bo do naszego folkloru i tańców naro
dowych stroje są bardzo drogie. Zespół ta
neczny to na pewno najdroższy zespół do utrzymania w Kole.
fot. FRANCISZEK BALON [ 9 ]
Program balowy w wykonaniu zespołu z Suchej Górnej
WEISER: U nas sytuacja lokalowa jest bardzo dobra, mamy do dyspozycji salę gim
nastyczną w szkole, dwa dni w tygodniu. We wtorek jest aerobik dla dziewczyn, a w piątek ćwiczy cały zespół. Przed balami ćwiczymy codziennie, nawet w soboty i nie
dziele. A stroje na te programy balowe to jest sprawa bardzo denerwująca. Chodzi o to, że my mamy dziesięć, a nawet więcej występów w sezonie, nawet wyjazdy do Polski. Zdarza się jednak tak, że szatnia PZKO nie chce nam strojów pożyczyć na cały ten okres, 2—3 miesięczny. Pono inne zespoły też chcą tańczyć, ale oni zatańczą 2—3 razy i koniec, a my tych kostiumów nie mamy czym za
stąpić. Do tańców ludowych mamy własne, ale to są stare rzeczy, do słowackich coś nam zafundował ZG PZKO. To są bardzo drogie rzeczy i my nie mamy zamiaru do tego inwestować. To nam znacznie utrudnia życie.
To właśnie jeden z powodów, że nie tańczy
my tańców ludowych. Ma to związek również z mużyką. Nie mamy własnej kapeli, a tańców śląskich nie można tańczyć bez te
go. Teraz tańce słowackie były na muzykę re
produkowaną, którą żeśmy sami zrobili. I tu jest następny problem, na który chciałbym zwrócić uwagę. Chcemy nagrać tę muzykę na jakimś poziomie, bo ja nie mogę słuchać, jak na różnych przeglądach coś „charczy"
z kasetowych magnetofonów. Nie ma jednak możliwości porządnego nagrania. Od zeszłe
go roku biblioteki zablokowały nagrywanie ze względu na ochronę praw autorskich. Dopie
ro teraz się zorientowali, po tylu latach? Jes
teśmy więc zmuszeni kupować płyty, np. do ostatniego programu balowego musiałem ku
pić 7—8 płyt po 50 Kćs. Jeśli chce się mieć dobrą jakość nagrania, potrzebna jest droga aparatura. Miksuję to z trzech magnetofonów plus mikrofony — w sumie 30 000 Kćs. Na to sobie zarząd Koła nie może pozwolić, korzy
stamy więc z aparatury prywatnej.
ZWROT: A czy nie można by do tego ce
lu wykorzystać aparaturę ZG PZKO?
CHARVÄT: My takie nagrania robimy właśnie w ZG PZKO .. .
WEISER: Na przeglądzie w Kocobędzu mieliśmy własny magnetofon, japoński, zupeł
nie nowy. Polecono nam jednak wykorzystać aparaturę ZG. która miała być lepsza. Oka
zało się, że ZG-owski magnetofon grał szyb
ciej. U aparatury niesprawdzonej zawsze ry
zykujemy. Wolimy więc wozić samochodem własny sprzęt, który nie zawodzi, sami to in
stalujemy. Musimy być samowystarczalni.
ZWROT: Sekcja taneczna ZG PZKO or
ganizuje kursy dla choreografów na Ko- szarzyskach, towarzystwo „Polonia“ takie kursy, kilkustopniowe, organizuje w Pol
sce. Czy wy korzystacie z tych możli
wości?
CHARVÄT: W Polsce jeszcze nikt z nasze
go zespołu nie był.
ZWROT: Czy wam tego nie proponowa
no, czy może nie było chętnych? W jaki sposób wychowuje pani swoich na
stępców — choreografów i przyszłych kie
rowników zespołu?
[ 1 0 ] fot. PIOTR PRZECIEK
CHARVÄT: To jest sprawa trudniejsza.
Sam taniec i kroki — tego można się nauczyć na kursie, ale problemy zaczynają się przy rozstawieniu i tworzeniu obrazu choreogra
ficznego. Kiedy byłam chora, to przychodzili do mnie i musiałam im rysować obrazy. Oni już to potem byli w stanie sami wyćwiczyć.
Boją się sprawy choreografii — ta niepewność spowodowana jest nowoczesnym tańcem, choć w tym się jeszcze czują stosunkowo do
brze.
SIEDLOK: My raczej też byliśmy tylko w Koszarzyskach. Ale wiedzieliśmy o tym, że była szansa wyjazdu do Polski. Nie było jed
nak chętnych ze względu na czas.
ZWROT: A czy są w ogóle w zespole ta
cy, którzy mogliby z tych kursów skorzys
tać?
WEISER: U nas jest dużo dobrych tance
rzy, zwłaszcza w ostatnich latach, ale o ile chodzi o choreografię, to sytuacja jest taka,
jak w Lutyni. Są tacy, co potrafią wszystko zatańczyć, ale kiedy Janka Rzyman wycho
dzi na chwilkę i mówi, żeby ćwiczyć dalej, to to nie idzie — nie ma tej iskry. Na razie chyba nikogo z nich nie stać na to. Nikt na razie jeszcze niczego nie wymyślił samodzielnie.
To musi być człowiek . . .
CHARVÄT: .. . z wyobraźnią, musi widzieć i czuć, jak wygląda całość. Zawsze trzeba za
czynać od ludzi, z którymi się pracuje . . . WEISER: . . . I widzieć tych ludzi, których się ma do dyspozycji, wyobrazić sobie, kto to będzie tańczyć, dostosować to do możliwości zespołu, wychodzić od muzyki. Ja przygotuję muzykę i przedstawiam to zespołowi. Oni mają pokazać, jak sobie wyobrażają taniec, i na tym się wszystko rozbija. Musi przyjść kierowniczka i trzeba im to pokazać. Może będzie to wyglądało na użalanie się na 2G PZKO, ale chciałbym powiedzieć jeszcze o jednym. W tym roku mieliśmy pojechać do
Młodzież z Oldrzychowic przedstawiła podczas ,,Spotkania z tańcem" w roku 1985 w Kocobędzu taniec sceniczny
fot. RADOMIR KRYGIEL
Torunia, a naraz dowiedzieliśmy się, że nie wiadomo z jakiego powodu do Torunia zespól nie pojedzie. Było duże rozgoryczenie. Nie
którzy chłopcy chcieli zrezygnować z pracy w zespole. Proponowano nam zastępczy wy
jazd do Oświęcimia, ale myśmy na to nie po
szli. Teraz mamy własne możliwości, nasze Koło nawiązało współpracę z Lubomią, z FSM w Bielsku-Białej. Ale to są nieprzyjem
ne zgrzyty. Co do organizacji przeglądów ta
necznych, to np. w Kocobędzu są problemy z odjazdem, nie ma połączenia autobusowe
go do niektórych pociągów, to się stale powtarza i tworzy nieprzyjemną atmosferę.
Może należałoby to wyjaśnić.
SIEDLOK: U nas też były podobne skargi na Kocobędz z powodu opóźnionego progra
mu, wszystko się przez to opóźniało. Mie
liśmy tam nasze 14-latki, które nie mogły wcześniej odjechać, i później matki robiły nam wymówki.
CHARVÄT: Ja miałam trudne chwile na ostatnim przeglądzie w Czeskim Cieszynie.
Przestawiono nam scenografię i zespół był jak w zwierciadle. Na próbie musieliśmy zejść ze sceny. Myślałam, że to ostatnie chwile mojej kariery w zespole. Po prostu było za mało czasu na zapoznanie się ze sceną, na zorientowanie się w sytuacji, w zespole było sporo młodych debiutantów. Trzeba brać pod uwagę również ten aspekt psychologiczny.
Przy okazji chciałabym powiedzieć jeszcze o jednym, takim naszym wewnętrznym pro
blemie. Nasze Koło traktuje nas trochę po macoszemu. Teraz w Lutyni była piękna aka
demia. Nasze ostatnie widowisko wystawia
liśmy już w Czeskim Cieszynie, w Karwinie, ale nie widziała go jeszcze nasza miejscowa PZKO-wska publiczność. To widowisko miało być pokazane na akademii z okazji wystawy w ,,Domu Kultury“ . Do jednej części progra
mu zaproszono „O lzę“ — w drugiej przedsta
wiły się zespoły Koła — oprócz naszego, nam tego nie zaproponowano. Dostałam teraz list od dr. Kadłubca, gdzie wysoko ocenił nasz występ na Dniach Folkloru w Karwinie, gdzieśmy wprowadzili, jak pisze, wyjątkową atmosferę. Przeczytam go w zarządzie, żeby wiedzieli, jak inni nas cenią. Zespół bardzo to odczuł, dzieci są zrażone. Tak się cieszyły.
Myśmy wprawdzie na walnym z tym występo
wali, ale tylko cztery pary na kawałeczku sali, a to trzeba było pokazać na scenie, gdzie tańczyło dziesięć par. Chodziło o 20 minut programu. Uważam, że to wielka szkoda.
ZWROT: Uważam, że rzeczywiście, gdzie jak gdzie, ale we własnym Kole powin
niście byli wystąpić na dużej scenie, skoro była taka możliwość, bo to wasz lutyński folklor.
WEISER: Myślę, że warto walczyć 0 swoją pozycję w Kole. Nasz zespół też był kiedyś niedoceniany, były chóry, zespół „G a ma", „M elodia“ — to była czołówka. Ale teraz jesteśmy uznawani za najbardziej aktywnych, za zespół z największą perspektywą na przyszłość. Wybiliśmy się trochę dzięki temu, że doszło do zmiany w zarządzie, weszli tam ludzie młodsi, którzy mają rozeznanie, kto pracuje. To trzeba pokazać i o tym należy mówić. Na zebraniu np. mówiono o tym, ile kto przepracował godzin przy organizacji ba
lu. Myśmy też swoje podliczyli, ile godzin 1 prób, i te cyfry wszystkich zaskoczyły — to były setki godzin. Trzeba forsować swoje i trzeba iść za tym, po prostu się nie dać.
My robimy coś, czego chyba nie ma ni
gdzie — kręcimy z każdego programu balo
wego kolorowy film, robimy dokumenty.
Później wyświetlamy to na zebraniach i spot
kaniach. Tak było np. na jubileuszu 30-lecia zespołu, gdzie tak samo spotkało się kilka generacji tancerzy. To też pomaga utrzymać kolektyw.
ZWROT: Gdybyście spróbowali porów
nać warunki, w jakich pracują wasze ze
społy, wasze możliwości — z czołowymi ze
społami ZG PZKO — „Górnikiem“ czy
„Olzą“ ? Przecież wasze zespoły stanowią jakby szkółkę, z której rekrutują się często tancerze tych silniejszych zespołów. Zda
rza się, że ci najlepsi są przeciągani do np.
„Olzy“ .
SIEDLOK: My nie możemy się równać z „O lzą“ lub „Górnikiem“ , gdzie pracują rzeczywiście wybrani ludzie, z którymi można coś stworzyć. My pracujemy z tymi, którzy do nas chętnie przychodzą, choć może nie po
trafią tyle, co tamci. Staramy się nie zrażać nikogo, choć i to się zdarza.
[ 1 2 ]
CHARVÄT: W tym wypadku trzeba po
stępować bardzo taktycznie. To jest mrówcza robota, ale mnie to nie zraża. My musimy pracować na żywo, nie możemy sobie po
zwolić na przygotowanie programu i wystawianie go przez dwa lata. Pracujemy dla potrzeb naszej i sąsiednich miejscowości, reagujemy na ich potrzeby i zamówienia.
SIEDLOK: Taki program za rok byłby
„otańczony“ , my nie mamy takich możliwości wyjazdu, jak duże zespoły, musimy stale po
kazywać naszej publiczności coś nowego.
WEISER: Nasze tańce słowackie już lecą dwa lata, ale to już koniec, to jest tak „og ra
ne“ w terenie, że już nie chwyta. Może jesz
cze coś na temat wychowania tancerza. Tan
cerz, który zaczyna pracować w zespole w wieku 14—15 lat, przez cztery lata się „d o ciera“ , a potem na szczycie swojej formy od
chodzi — do wojska, na studia. I to jest praca na marne. Powinien jeszcze przez 4—5 lat potańczyć. Tak właśnie jest z tymi naszymi chłopcami, którzy chcą odejść, ale oni już swoje odtańczyli. Zdarza się, że zespół wyćwiczy dobrego tancerza, a ten później odchodzi właśnie do innego zespołu, bardziej renomowanego, lepszego. Trzeba podziwiać niekiedy tych kierowników, to niejednego może zrazić.
CHARVÄT: Znamy to, bo już na przeglą
dach za kulisami odbywa się taki werbunek i rozmowy z najzdolniejszymi tancerzami, do
„Olzy“ , do „Górnika“ . Niektórym to imponu
je, to zależy od samego człowieka.
ZWROT: To znaczy, że wy to potępiacie, to, że ktoś zdradzi własny zespół, własną grupę dla lepszego zespołu?
CHARVÄT: Niezupełnie. Taką możliwość musimy dać im zawsze, nie możemy tego ni
komu zabronić, ale to jest na niekorzyść na
szego zespołu.
SIEDLOK: To w końcu zespoły reprezenta
cyjne. Porównałbym to ze sportem, gdzie też zespół klubowy musi niekiedy ucierpieć, żeby reprezentacja była silna.
WIESER: Ale ta reprezentacja nas niekie
dy d ra ż n i. . .
CHARVÄT: Pozwalamy na to z pobudek patriotycznych, bo wiemy, że te zespoły po
trzebują młodego, zdolnego narybku.
SIEDLOK: Uważam, że od tego są właśnie małe kółka taneczne, żeby pomagały tym sil
niejszym. Ale jeżeli my pomagamy silniej
szym zespołom, oddając im niekiedy najlep
szych tancerzy, to czy te zespoły nie mogłyby nam pomóc np. pożyczając stroje? Przecież stale w nich nie tańczą?
MARIA GRZEGORZ
Problemy, przedstawione w dyskusji, są dla działalności zespołów niewątpliwie bardzo ważne i trzeba o nich mówić, wied
zieć, że istnieją — na tym między innymi polega rola pisma związkowego. Przede wszystkim jednak trzeba je rozwiązywać, i to na wszystkich szczeblach PZKO, po
cząwszy od samego zespołu, a na Za
rządzie Głównym PZKO kończąc. Nie zapo
minajmy, że w bieżącym roku oceniać będziemy realizację uchwał XIV Zjazdu PZKO, a w nich stwierdza się m. in., że trze
ba „poświęcić maksimum uwagi i troski rozwojowi wszystkich form amatorskiego ruchu artystycznego, nieustannie podno
sić poziom ideowy i artystyczny zespołów“.
t 13]
r
[ 1 4] fot. FRANCISZEK BALON
REFLEKSJE PO PREMIERZE
„Ludowe wartości, które z regionalnych awansowały do wartości ogólnonarodo
wych, były i będą bez wątpienia czynnikiem najbardziej uaktywniającym zarówno sze
rokie kręgi społeczeństwa, jak i kręgi zwią
zane z bezpośrednim oddziaływaniem kul
turalnym . . . “ — stwierdza prof. J. Burszta (wybitny polski folklorysta). I dalej „ . . . Nawiązywanie w akcji regionalistycznej do dóbr i wartości tradycyjnych może pełnić szereg funkcji twórczych wobec osobo
wości człowieka . . . stąd prosta droga do identyfikowania się z własnym regionem kulturowym, do wzmocnienia z nim więzi uczuciowej i refleksyjnej“ .
Ma to szczególne znaczenie, gdy nawią
zywanie do tradycji i wybieranie ze spich
lerza tradycji narodowej i ludowej odpo
wiednich elementów ma ścisły związek z określaniem tożsamości kulturowej i psy
chospołeczną postawą jej akceptacji.
Doskonałym tego przykładem była XIV premiera nowego programu Zespołu ZG PZKO „Olzy“ zatytułowana „Kwiaty Pol
skie“. Udowodniła ona, że kultura ludowa jest na Zaolziu ciągle żywa, upowszechnia
na, a prezentowane wartości osiągają rangę najwyższą.
Przygotowywano się do tego zdarzenia cały rok. W zespole amatorskim to mini
mum czasu, aby stworzyć w miarę ambitny
program, zaspakajający potrzeby własne i środowiska. Tym bardziej, że „Olza“ pra
wie całkowicie zmieniała skład zespołu, a i kierownictwo przeszło w nowe ręce. Stało się to właśnie przed rokiem. Tak więc, ma
jąc do dyspozycji prawie zupełnie „suro
wych“ tancerzy, zaledwie kilku „starych“
członków no i własne doświadczenie nowy kierownik artystyczny zespołu „Olza“ - Otto Jaworek podjął się trudnego zadania:
przygotowania nowego programu, wyksz
tałcenia młodej grupy tancerzy i podtrzy
mania dobrych tradycji „Olzy“ . Specyfika pracy w grupie amatorskiej nie sprzyja cią
głości pracy i wymiernym do wysiłku efek
tom. W „Olzie“ przeważyła jednak moty
wacja uczestnictwa. Tutaj, po czeskiej stronie Śląska Cieszyńskiego działalność kulturalna to nie tylko zabawa w ludowość, moda czy rekreacja. Przyna
leżność do polskiego zespołu stanowi is
totny element związku z Macierzą, z jej his
torią i kulturą. Znalazło to odbicie w masowym napływie członków do ze
społu, w jego strukturze społeczno-zawo
dowej i młodej, wyjątkowo uzdolnionej młodzieży. I chyba nigdzie nie można spot
kać naraz tyle dorodnych i pięknych blon
dynek, brunetek, szatynek, tylu ognistych i przystojnych młodzieńców . . .
Zauroczyli wszystkich swoją postawą, [ 1 5 ]
zaangażowaniem w sprawy zespołu, ciężką i żmudną pracą, niewiarygodnymi postępa
mi. Zaskoczyli swoją dojrzałością scenicz
ną, ideowością programu, no i kulturą by
cia.
Tajemnica tej błyskotliwoj kariery „Olzy“
leży chyba m. in. w pracy podstawowej ze
społu. Dzięki pieczołowitej opiece ze stro
ny ZG i nowego kierownictwa oraz jasno wytyczanym celom dokonał się przyśpie
szony proces socjalizacji członków, uksz
tałtowały postawy społecj:no-moralne, sprawdzianem których było zachowywanie się ich w różnych sytuacjach życiowych, sposób ujmowania rzeczywistości z punk
tu widzenia interesów ogółu, uczuciowe wartościowanie tego punktu widzenia.
Można to było obserwować już w Rzeszo
wie podczas Światowego Festiwalu Polo
nijnych Zespołów Folklorystycznych, w sy
tuacjach powszednich. Poprzoz swój program „Olza“ wywarła i wywiera ogrom
ny wpływ na kształtowanie uczuć patriotycznych i ich rozwój. Demokratycz
n a struktura zespołu wpływa na zacieranie różnic społecznych i zawodowych między członkami, kształtuje więzi międzyludzkie i narodowe. Mimo tak krótkiego czasu istnieje tutaj silna zasada spoistości wewnętrznej, co świadczy o szybkiej inte
gracji członków z zespołem.
Te nielicznie wymienione funkcje ze
społu amatorskiego realizowane były z pewnością od samego początku istnienia
„Olzy“ . Miała ona zawsze doborową kadrę wychowawczą, która wykształciła wielu in
struktorów tańca, obecnej grupie dała zdrowe soki, które pozwoliły jej rozkwitnąć.
Obecny „szef" zespołu Otto Jaworek jest przecież wychowankiem „Olzy“. Tu nau
czył się pracy, dyscypliny i koleżeńskości.
Tu znalazł swoją wielką pasję życiową — ta
niec. Poświęcił się jej bez reszty i dzięki te
mu dojrzała wybitna osobowość wycho
wawcy młodzieży i nauczyciela tańca. Pod jego „srogim“ okiem „Olza“ szybko osiągnęła poziom, na jaki inne zespoły pra
cują wiele lat. Cenną inicjatywą nowego
kierownictwa było korzystanie z pomocy polskich specjalistów w zakresie tańca.
Dobrze się też stało, że znalazł się ktoś, kto wykonuje pracę niezbyt wdzięczną, niewidoczną z zewnątrz, bez której żaden zespół amatorski nie może się obyć. Mowa tu o p. Danusi Janik, która wzięła na siebie obowiązki kierownika organizacyjnego. Na niej spoczęły troski i przeszkody związane z ogranizacją zespołu, szatni, prób, wyjaz
dów itd. Nie wiadomo, czy tego uczono ich na farmacji, czy w jej macierzystym zespo
le „Górnik“ , gdzie tańczyła wiele lat, ale efekty są widoczne: zespół jest schludny, zadbany, lśniący świeżością i bielą.
Wszystko ma tu swoje miejsce, począwszy od kostiumów, skończywszy na gumkach, zapinkach, guzikach. Ona panuje nad tymi tysiącami drobiazgów, bez których nie można by było normalnie funkcjono
wać . . .
Praca wrzała nie tylko na zapleczu. Pró
by stawały się coraz częstsze, zgrupowa
nia coraz dłuższe; wreszcie festiwal w Rzeszowie, koncerty w Polsce i znowu próby na Bożka i codzienne kłopoty. A pre
miera coraz b liżej. . .
Aż nadszedł dzień, na który wszyscy czekali z niecierpliwością. 8 listopada.
Do gmachu teatru w Czeskim Cieszynie zaczynają się schodzić grupy szczęśliw
ców, którym udało się zdobyć bilety. Tra
dycyjnie już bowiem wszelkie nowe premiery zespołów PZKO cieszą się dużym zainteresowaniem miejscowego środowis
ka. Szeleszczą strojne suknie pań, ele
gancko prezentują się garnitury panów.
Wśród zaproszonych gości konsul PRL z Ostrawy Henryk Zieliński i przedstawiciel Towarzystwa „Polonia“ z Warszawy.
Za kulisami niepokój — czy nie zawiedziemy zaufania i potrafimy zaspo
koić potrzeby widzów, czy podtrzymamy dobre tradycje artystyczne „Olzy“ . . . ?
I zaczęło się . . .
Kiedy kurtyna poszła w górę, wszyscy odnieśli wrażenie, że otwarły się wrota do- czegoś, co można by nazwać krainą kwia
[ 1 6 ]
tów. Oto pierwszy z nich: cieszyński — „na żywotkach listki rosną, wyszywane zgrab
ną rączką, czy jesienią, czy to wiosną, mie
nią się barwnością pączków . . . Jeszcze widzowie nie nacieszyli się barwą i brzmieniem słów polskich, a tu serce ra
duje lekkość i gracja tancerek i tancerzy, którzy płyną, wirują, pląsają po scenie led
wo ziemi tykając, delikatnie wabiąc swoją powściągliwością, dają posmak jabłonne
go kwiecia. Cała harmonia ruchu, ciała, stroju, przestrzeni i muzyki. Tańce miesz
czan cieszyńskich (chor. J. Marcinek) w wykonaniu Olzian były zapowiedzią tego, na co stać tych młodych artystów. Trudno było dostrzec, co w tej jutrzence piękniej
sze: czy malowniczość strojów, czy uroda wykonawców i perfekcyjne wykonanie trudnych figur tanecznych, czy też świetna choreografia.
fot. FRANCISZEK BALON
Tę chwilę zapomnienia przerwała nie
spodziewanie kapela H. Chmielą, która przyśpiewki cieszyńskie gościom serwuje, to bawi, to podrywa do tańca, to łzę w oku k rę c i. . . Oj, Chmielu, Chmielu!!!
Jakże tu dzielić się wrażeniami, głębią, kolorytem tego, co można było wchłaniać ze sceny w Czeskim Cieszynie, za Olzą.
Najlepsze chęci nie pomogą, ażeby opisać słowami, nie mówiąc już o braku tychże . . . Płyną strofy wierszy pieczołowicie wybra
nych z arcydzieł literatury polskiej, dowcip
na konferansjerka (E. Branna), suną pary w polonezie, mazurze, kujawiaku, oberku
— bukiecie kwiatów najpiękniejszych, naj
dorodniejszych, najcenniejszych. Duma i szlachetność, liryzm i zapomnienie, żywioł i temperament: cała gama wyzwolo
nych możliwości w jedności ciała, tańca, muzyki i duszy . . .
[ 1 7 ]
W przerwie widzowie zerkają w program, gdzie wśród znanych nazwisk jak: Janina Marcinek, Otto Jaworek, Janina Ferfecka, Tadeusz Bar pojawia się nowe:
Marta Mikuła. W części regionalnej nato
miast Alicja Haszczak (t. rzeszowskie), Da
nuta Koziełło-Fudali (t. wielkopolskie).
Opracowanie muzyczne: Eugeniusz Fierla, Bronisław Kalina i Tadeusz Such.
Za kulisami chwila oprężenia. Gorące oklaski publiczności pozwoliły już przeła
mać tremę I wydobyć trochę jaśniejsze uśmiechy. Ale przed nimi zadanie najtrud
niejsze — trzeba zejść z wyżyn salono
wych, wzniosłych gestów i słów, a przeis
toczyć się w żwawą i rubaszną grupę wieśniaków z Wielkopolski, a potem Rze
szowa. Zmiana uczesania, fruwają piekiel
nice (halki), gorsety, spódnice, czepce, far
tuchy, kubraki, kapelusze.
Zadźwięczał trzeci dzwonek. . .
I faktycznie. Zniknęły gdzieś te piękne mieszczki i szlachcianki, zwiewne nimfy w wiankach i kwiatach, a na scenie pojawiła się gromada chłopów z Wielkopolski:
pełna temperamentu, gwarna, przysadzis
ta. Powiewają chusteczki, strzelają baty . . . oj, biada tej, która nawinie się pod rękę!
Okazuje się, że wszędzie są podobne prob
lemy moralne i normy obyczajowe, których naruszyć nie wolno. Przekonał się o tym każdy z nas, a na scenie doskonale ode
grali Bolek Niedoba, Andrzej Kraina i Ewa Branna. Komizm sytuacji, ich dojrzałość aktorska i technika taneczna, dostarczyły widzom wiele uciechy. Także charakterys
tyczne dla Wielkopolan wiwaty, przodki, równe, zabawy z miotłą oparte o typowo re
gionalny rysunek i zmienność figur w wy
konaniu Olzian wyglądały dziwnie swojsko
i naturalnie; zyskały więc zasłużony aplauz publiczności.
Zdawać by się mogło, że „Olza“ już ni
czym nie zaskoczy widza, że to już szczyt ich możliwości, gdy . . .
„Od Rzeszowa burza wyszła, ty dziew
czyno, po coś przyszła?“ — to niebezpiecznie zadawać takie pytanie każdej dziewczynie, a cóż dopiero, gdy jest nią Beata Miarka . . .
A burza przyszła rzeczywiście. Tańce rzeszowskie wraz z tańcami bardziej na południe położonego Pogórza nie znajdują sobie bowiem równych pośród tańców po
zostałych regionów Polski. Ich specyficzny styl, dynamika, ich choreotechniki z za
dzierżystymi gestami rąk, żywe tempo i charakterystyczny rytm oraz brzmienie muzyki, soczysta przyśpiewka — porywały wszystkich. „Olza“ przeszła samą siebie.
Iluż jurnych chłopaków, jakie zaczepne i zalotne są te baby rzeszowskie! „Nie ma kacek“ w wykonaniu P. Brannego podo
bało się nie tylko w Rzeszowie, a apodyk
tyczne „GREJ“ A. Krainy spotykało się z salwami śmiechu i dodawało suicie spe
cyficznego posmaku. Hej, tańcowali, tańcowali Olziacy, i to nie tylko na scenie, ale i później na Bożka, aż blady świt zastu
kał w o k n a . . .
„Olza“ zdała kolejny egzamin przed pu
blicznością, a tożsamość kulturalna stała się nurtem, który porwał ich i wypieścił, na
poił i umożliwił znalezienie swojego miejs
ca i własną kreację. XIV premiera „Olzy“
użyźniła ten teren, ukazała perspektywy wyżycia się kulturalnego młodzieży, a śro
dowisku dała dużo radości i optymizmu.
Oby tak dalej.
dr DANUTA KOZIEŁŁO-FUDALI
[ 1 8 ]
31 MAJA 1987 - KARWINA
IAT
ROZPROWADZENIE BILETÓW W LICZBIE ODPOWIADAJĄCEJ 80 % BAZY CZŁONKOWSKIEJ
HONOROWYM ZADANIEM KAŻDEGO KOLA PZKO
znak graf. ZBIGNIEWA KUBECZKI, repr. ADAM SZOP [ 1 9 ]
W i
[ 20]
UROCZYSTE PLENUM ZG PZKO
Zarząd Główny PZKO zainau
gurował obchody 40-lecia PZKO i kampanię przedzjaz- dową uroczystym zebraniem plenarnym. Zebranie odbyło się 12.11.86 w sali Domu Przyjaźni w Karwinie-Frysz- tacie. W obradach wzięli u- dział zaproszeni przedstawi
ciele KO KPCz w Ostrawie z członkiem Prezydium, se
kretarzem KO KPCz Ćeńkiem Milotą, ambasador PRL w Czechosłowacji Andrzej Jedynak, przedstawiciele Konsulatu Generalnego PRL w Ostrawie na czele z konsu
lem generalnym Edmundem Warda, sekretarz generalny Towarzystwa Łączności z Po
lonią Zagraniczna POLONIA z Warszawy, ambasador Woj
ciech Jaskot. I sekretarz KP KPCz we Frydku—Mistku Ladi- slav Rućka, sekretarz KP KPCz w Karwinie Karol Sio- strzonek, członek KC FN CRS w Pradze Zdenek Peterka oraz inni przedstawiciele życia politycznego, społecz
nego i kulturalnego. Obecne były delegacje zaprzyjaźnio
nych z PZKO towarzystw kul
turalnych i regionalnych z Torunia, Katowic, Opola i Tarnowskich Gór. Ambasa
dor PRL w Czechosłowacji Andrzej Jedynak przekazał przy tej okazji na ręce prze
wodniczącego i I sekretarza ZG PZKO wysokie odznacze
nie państwowe przyznane przez Radę Państwa — Ko
mandorię Orderu Zasługi PRL, którym uhonorowano Polski Związek Kulturalno- -Oświatowy za zasługi położone na polu umacniania przyjaźni pomiędzy bratnimi narodami oraz za upo
wszechnianie kultury polskiej w Czechosłowacji.
spotkanie 1.
PRACOWAĆ W EKSPORCIE
Rośli i dojrzewali razem z Nim, po dziewięciu latach nauki opuścili mury swojej pierwszej szkoły, spotykali się potem w klubach młodych, zespołach, aż pewnego dnia zaczęli poważniej myśleć o przyszłości. Założyli rodziny, zdobyli zawód i uznanie w oczach przełożonych, wresz
cie swoje pierwsze samodzielne stanowisko. Niektórym szczęście sprzyjało bardziej, inni trud
niej dochodzili do najniższych szczebli tego, co jeszcze nie tak dawno pogardliwie nazywali karierą, a co było tylko dopełnieniem życiowego przeznaczenia. Dziś mają lat trzydzieści, może trochę więcej, może trochę mniej, niektórzy zaś są rówieśnikami Związku. \N tym cyklu rozmów przedstawimy PZKO-wców z dwunastu zawodów. Wyszli z naszego środowiska w czasie, kie
dy miało ju ż ono pełne prawo rozwijać swoją działalność.
Komu nie marzy się zawód związany z wyjaz
dami, z poznawaniem obcych krajów, ze zdo
bywaniem uznania w oczach zagranicznych partnerów? Już sam fakt, że dostanie się na wydział handlu zagranicznego wyższych u- czelni o kierunkach ekonomicznych nie na
leży do spraw łatwych, stawia absolwentów w gronie wybrańców losu. Ale wyobrażenia laików o egzotyce tego zawodu nie zawsze pokrywać muszą się z praktyką.
Inżynier Bronisław Haratyk z Jabłonkowa
ma dziś zaledwie lat trzydzieści cztery. Na drzwiach jego gabinetu widnieje szyld ,,kie
rownik eksportu huty trzynieckiej“ , kombina
tu, który eksportuje dziś swoje wyroby do pięćdziesięciu krajów świata wszystkich kon
tynentów oprócz Australii i Antarktydy. Naj
większe regularne dostawy otrzymują odbior
cy starego kontynentu, dalej Azji, dużo towarów, zwłaszcza stali zbrojeniowej dla bu
downictwa, ładowanych jest na statki portów śródziemnomorskich i kierowanych do państw Afryki północnej. Bardzo ważnym
rynkiem zbytu z punktu widzenia ogólnospo
łecznego jest coraz częściej rynek amery
kański i kanadyjski.
— Czy łatwo zdobyć sobie zaufanie zagra
nicy? — pytam na początku naszej rozmowy.
— Zdobyć ten rynek jest w obecnych wa
runkach ostrej konkurencji bardzo trudno, a jeszcze trudniejsze jest utrzymanie swojej pozycji lub rozszerzenie możliwości ekspor
towych.
— W ja ki więc sposób można zaintereso
wać świat swoimi towarami?
— To jest sprawa bardziej złożona. Pierw
sze informacje o możliwościach zbytu prze
kazują nam pracownicy PHZ Ferromet, którzy podróżują często za granicę w celu zyskania nowych zamówień, albo też pracownicy na delegaturach w poszczególnych państwach.
- A wasze wyjazdy?
— Jeśli chodzi o bezpośredni kontakt do
stawcy, czyli przedstawicieli naszej huty z odbiorcą, to odbywa się on najczęściej w ramach krótkotrwałych podróży naszych pracowników.
— Ale czy będziemy mieć powodzenie, 0 tym chyba decyduje ostatecznie towar, a ściślej mówiąc ludzie w wydziałach produ
kujących dla zagranicy?
— Towar eksportowy rodzi się właściwie w zakładzie nr 1 Wielkie Piece, i to z rud im
portowanych ze Związku Radzieckiego 1 dalszych komponentów. Kolejnym zakładem wykorzystującym surówkę do produkcji jest stalownia, która daje produkt wyjściowy dla walcowni, a walcowania jest już właściwie decydującym rejonem produkującym na eks
port. Najważniejszym naszym materiałem ek
sportowym jest drut produkowany w najno
wocześniejszym zakładzie walcowni D, uru
chomionej w roku 1974. Jest to drut o średnicy 5,5 do 11 mm. Dla zagranicy pro
dukuje również walcownia C, a to stal zbroje
niową, różne gatunki stali profilowanej od płaskiej przez okrągłą po kątowniki. Oprócz tego ważnym towarem są szyny kolejowe z walcowni A, które wywozimy w ramach specjalnej umowy państw RWPG do NRD w ilości 35 tysięcy ton.
— Czy te zakłady, o których pan wspo
mniał, są na tyle nowoczesne, by powstające tu wyroby mogły być konkurencyjne na ryn
kach światowych ?
— Dzisiejsza sytuacja wymaga obniżenia do minimum kosztów własnych, zmusza pro
dukować jak najefektywniej wysokojakościo- we lepiej płatne gatunki stali. Niezbędny jest więc proces modernizacji naszego liczącego 150 lat kombinatu. Jak wiadomo, w roku 1983 uruchomiła produkcję nowoczesna sta
lownia tlenowo-konwertorowa, która obecnie produkuje ponad 200 gatunków stali. Naj
ważniejszą inwestycją jest teraz dwuetapowe wprowadzenie ciągłego odlewania stali, które ma być zakończone w roku 1993. Wówczas dojdzie do obniżenia kosztów produkcji stali, co znajdzie odzwierciedlenie we wskaźnikach efektywności produktów opuszczających na
szą hutę.
— Rok temu był pan na stażu w Wielkiej Brytanii. Mógł pan porównać nasze i angiel
skie stalownictwo.
— W czasie mojego stażu w Anglii, gdzie pracowałem na afilacji przedsiębiorstwa han
dlu zagranicznego Transakta-Exico w Londy
nie w sekcji metalurgicznej, miałem możli
wość między innymi zapoznać się z dalszym wykorzystaniem i przerobem naszych towa
rów walcowniczych, przede wszystkim w cią- garniach drutu, zwiedzić niektóre konkuren
cyjne fabryki, porty, gdzie wyładowywane są nasze dostawy drutu na cały rynek angielski.
Byłem również w znanych stalowniach w Sheffield w północnej Anglii, gdzie stal pro
dukowana jest podobnie jak u nas na wydzia
le STK i gdzie osiągane są bardzo dobre wy
niki w jakości. Niemniej w Anglii mają obecnie kłopoty z zatrudnieniem i nie wszystkie urządzenia inwestycyjne są w pełni wyko
rzystywane. Z tego powodu też angielscy handlowcy są zainteresowani produktami walcowanymi z naszej huty.
— A nie taniej byłoby im produkować u sie
bie?
— Może taniej, ale tylko w wypadku wyso- kojakościowych gatunków stali, niższe gatun
[ 2 3 ]