• Nie Znaleziono Wyników

Już od wczesnej młodości marzy­

łem o tern, aby zwiedzić ziemie da­

wnej Rzeczypospolitej, owe prastare gro­

dy, w których władali przem ożni ksią­

żęta i królowie polscy, poznać lud bratni w różnych stronach Polski, roz­

bity od stu lat z górą na trzy części, przez trzy zaborcze m ocarstw a: Prusy, Rosyę i Austryę.

Toż nie posiadałem się z radości, gdy ogłoszono wycieczkę nauczyciel­

ską z Krakowa do Gdańska, Wisłą naszą ukochaną. Byłem u celu mych marzeń.

Uczestnicy wycieczki, nauczyciele ludowi, zjechali się w Krakowie 3-go sierpnia 1908 r . , gdzie już czekała lodź umyślnie zbudowana. Po za­

łatwieniu niezbędnych zakupów, wsie­

dliśmy do łodzi przed mostem zwie­

rzynieckim, a gdy fotograf wykonał zdjęcie, podniesiono „kotwicę" i łódź, poruszana czterema wiosłami, pomknęła raźno naprzód.

Tęsknym wzrokiem pożegnaliśm y oczerniałe mury wawelskiego zamczy­

ska — ten i ów westchnął z cicha, szepcąc jmodlitwę o szczęśliwy po ­ wrót. Niebo, dotychczas zachmurzone i zapłakane, wypogodziło się, napeł­

niając otuchą nasze serca. Rozmowa z początku gwarna, cichła, w miarę, jak oddalaliśm y się od ukochanego Kra­

kowa.

Lecz niebawem mieliśmy doświad­

czyć skutków nadciągającej burzy.

Przed wsią M ogiłą zahuczały gro­

my — a z czarnych opon, wiszących nad nami chmur, lunął deszcz. Z trwo- żnych piersi rozlega się pieśń; „Kto się w opiekę",.. Zmoczeni do suchej nitki dopłynęliśm y pod wieczór do Niepołomic. Jedni mieli wyszukać

nocleg, drudzy wypytać się, czy droga wolna, gdyż lewym brzegiem Wisły włada „biały car", mający na rozkazy bagnety wiernych sołdatów. Dwu naj­

odważniejszych przeprawiło się na dru­

gi brzeg do komory rosyjskiej i wró­

ciło wkrótce z uspakajającemi wie­

ściami. Nocleg ofiarował nam p. Ja­

rzyna w szkole miejscowej. Na słomie, mając tornistry pod głowami, a pła­

szcze na grzbietach, ułożyliśmy się pokotem do snu.

Ju ż o 4-tej zrana budzi nas trąbka przewodnika, jakoby trąba archanioła, zwołującego zmarłych na „Sąd osta­

teczny". Sadowimy się na łodzi, ten i ów przeciera zaspane oczy, dzień nie bardzo obiecujący, dżdżysty i po­

chmurny. Z niewesołej sytuacyi ratuje nas nadpływający statek holowniczy

„Mazur", na którego pokładzie zna­

leźliśmy przed „kapuśniaczkiem" przy­

zwoite schronienie. Łódź naszą uwią­

zano na długiej linie do tyłu holo­

wnika. Statek ten zawiózł nas aż do ujścia Dunajca.

W Ujściu Solnem przesiedliśm y się na naszą łódź i tak szczerze pracuje­

my do 2-giej po południu. Żołądek nie wrażliwy na cuda natury, srodze nam dokucza. Nie było rady, należało gdzieś wylądować. W pośród wikliny, w zacisznym zakątku, rozniecono o- gnisko, ugotowano herbatę — przegry­

zamy wędlinam i i popijamy herbatą.

Oblicza wypogodzone. Jesteśm y, jak Robinzon Kruzoe, wyrzuceni na odlu­

dne pustkowie. Tymczasem wiatr tylko szumi w gałęziach wiklin nadbrzeż­

nych, a słońce srebrzy lekko wzbu­

rzone fale Wisły. — Po skromnym posiłku puściliśmy się w dalszą dro­

gę. — Chmury dzikich kaczek zapa­

dają co chwila w nadbrzeżne bajora.

Fale tłuką o naszą łódź, bo wiatr po­

wstał silniejszy i z boku podchodzi nas niecnota. Ż lewego brzegu gapią się na nas „objezdczyki" rosyjskie.

O godzinie 6-tej wieczorem przy­

biliśmy do wsi Ostrówka. Sprowadzo­

na fura przewiozła nas przez grząskie wybrzeże i wa

\

wiślany a w chacie wójta tak się nas przelękli, że po do­

brej chwili dopiero ze strachu ochło­

nęli. Wzięli nas bowiem za „socyali- stów “ z Królestwa. Po posiłku wie­

czornym, zaprowadzono nas na nocleg do szopy. Gwar zwolna ucichał, a tyl­

ko wiatr uroczyście szem rał m onoton­

ny pacierz, przedzierając się przez szpary w ścianach. Sąsiad mój p ostę­

kuje z cicha. Nic dziwnego, podróż nużąca, a bezsenność wyczerpała nie­

jednego.

Dzień 5 sierpnia wstał jasny i po­

godny. Mijamy z respektem statek rzą­

dowy „W a w e l b o fale, idące od statku, m ogą nas razem z łodzią po­

grążyć na dno rzeki. Czaple m ajesta­

tycznie brodzą na mieliznach, a po­

pielate rybitwy chybko zataczają kręgi, zapadając na m oment w wodę, jakby całowały lustrzaną topiel. W ygrzewa­

my się do słońca, niby jaszczurki, ale tych, co. są przy wiosłach, los nie we­

soły. To nasi „galernicy". Przy sterze sztab okrętowy wymierza na mapach przestrzeń odbytej drogi. Robimy w godzinie 7 — 8 kim., a starszyzna mówi, że dobrze płyniemy. Mijamy Tarnobrzeg, a wkrótce mamy ujrzeć Sandomierz. Na „pokładzie" ruch oży­

wiony, załoga krząta się żywo około swojej garderoby.

Jakoż o godzinie 12 spostrzegam y wieżyce i mury zamkowe Sandom ie­

rza. W idok to piękny i przejmujący.

M iasto ma wygląd wiekowego starca, nad którym przeszły wichry i burze minionych wieków.

Zawinęliśmy do portu w Nadbrze- ziu, a po zgłoszeniu się na komorze austryackiej, przeprawiliśm y się na

drugi brzeg do Sandomierza. Żołnierz rosyjski odprowadził nas do komory.

Po zawizowaniu paszportów zwiediz- liśmy miasto. W środku rynku ratusz z XIV w., kilkakrotnie niszczony, tuż nad Wisłą katedra z XII w. Tron bi­

skupi okryty fioletową zasłoną, zape­

wne na znak żałoby po zmarłym bi­

skupie Zwierowiczu, wygnańcu z Wil­

na. Przed kasami rządowemi stoi straż wojskowa, która niema wcale groźnej miny, jest raczej dobroduszna. Tuż pod bram ą „Opatowską" opowiada nam jakiś staruszek wśród łez o swo- jem nieszczęściu. Oto drugiego syna uwięziono mu, a pierwszy zginął od kul bandytów. W spółczujemy ze star­

cem. — Po odbiorze paszportów tą samą drogą wróciliśmy do portu, a w Nad- brzeziu wypadało zanocować. Dla pil­

nowania łodzi, trzech zanocowało na niej, a siedmiu spędziło noc na sia­

nie w pobliskiej szopie.

O 4-tej nieubłagany przewodnik zagrał pobudkę, zerwaliśmy się na ró­

wne nogi i do łodzi. Już zdała dola­

tują nas narzekania kolegi kuchmi­

strza, który o 3-ciej musiał wstać i po ­ wiada, że ma dość świeżego powie­

trza, Wisły, Sandomierza i wszystkich przyjemności karkołomnej wypraw y—

ale na wspom nienie W arszawy i uro­

czych W arszawianek uspokaja się.

W Zawichoście ma być rewizya ro­

syjska, wyruszamy więc bez śniada­

nia, aby stanąć na czas. Porannem słońcem oświecony Sandomierz zosta­

wiamy za sobą, a dźwięk wybijanej godziny rozlega się daleko.

Przepłynęliśmy na wprost ujścia Sanu, stąd zdaleka na wzgórzu ukazuje się Zawichost. W ysiadamy w porcie, gdzie jesteśm y przedm iotem gapienia się i podziwu, a strażnicy portowi biorą nas w opiekę, t. zn. jeden od­

biera paszporty, drugi nas liczy.

Stawieni przed oblicze urzędnika komory, widzimy, że nie może nas zrazu wyrozumieć, gdzie jechać chce­

my. Wreszcie, gdy się dowiedział, że

płyniemy do Gdańska, stropił się nieco i polecił nam udać się do naczelnika komory, z pochodzenia Polaka.- W y­

słani towarzysze wrócili z wiadomo- czasem musimy czekać choćby do cćią, że władza tutejsza łodzi naszej wieczora.

przepuścić nie może, potrzeba na to Uzyskawszy pozwolenie na

zwie-Wyjazdz Krakowa z pod Wawelu.

pozwolenia od gubernatora. Nasi za­

telegrafowali do Warszawy do guber­

natora i konsula austryackiego, a

tym-dzenie miasta, dźwigamy się pod górę.

Trzech nas skierowało kroki swoje do pobliskiej świątyni, a gdy podwoje jej zastaliśmy zamknięte, przechodzący staruszek wskazał nam mieszkanie pro­

boszcza. Los nam sprzyjał, bo właśnie ks. proboszcz, siwy starzec, wybiera­

jąc się na zwiedzenie swego gospo­

darstwa, spotkał nas w drodze. Po przedstawieniu się, gdy dowiedział się, żeśmy Polacy z Galicyi, ożywił się staruszek, a chęć nasza zwiedzenia kościółka, widocznie miłą mu była, bo skwapliwie zawrócił do plebanii i my też za nim podążyliśmy. D om o­

stwo pochylone latami jak i jego wła­

ściciel. W alkierzyku na ścianie wi­

dnieje portret Naczelnika Kościuszki w krakowskiej sukmanie.

W chodzimy do kościoła przez za- krystyę. Fundacya kościoła sięga XII.

wieku, a proboszcz wymienia r. 1147, jako rok założenia świątyni, wzniesio­

nej pod wezwaniem Matki Boskiej W niebowziętej. W ewnątrz przerażające u b ó stw o , ołtarze zczerniałe, ściany omszone ociekają wilgocią, a tylko tablice marmurowe i nagrobki świad­

czą o świetnej niegdyś przeszłości.

Staruszek rozgadał się na d o b re ; jest tu proboszczem od lat czterdziestu.

O bjął parafię w sile wieku, dziś jest starcem siedmdziesięcioletnim. — Do­

chody z parafii małe, ludność uboga, jest jej około 5 tysięcy razem z ży­

dami.

Z cmentarza rozlega się wspaniały w idok na Wisłę i okolicę. W zrok obej­

muje ogromny szmat kraju pięknego.

Tu w okolicy zamku, z którego nie pozostało ani śladu, stoczył bitwę Le­

szek Biały z Romanem, księciem ha­

lickim r. 1205, w której to bitwie Ro­

m an zginął. Resztki murów zamczy­

ska użyto do budowy kościoła refor­

mackiego w Sandomierzu i Zawicho­

ście.

O bok kościoła parafialnego leży kościół Reformatów, do którego prze­

chodzimy przez ogród plebański, a

przerażająca pustka, ruina i cisza cmen­

tarna przywodzą na myśl słowa z „Dzia­

dów" :

„Dziedziniec mech zarasta, piołun, osty, [zioła, Jak nacmentarzu w północ, milczenie

do-[koła".

Kościół reformacki przedstaw ia o- braz ruiny i opuszczenia. Przerabiany kilkakrotnie, ulega z każdym rokiem zniszczeniu.W ewnątrz sklepieniew prez- byteryum wspiera się na filarach wi­

szących. Ołtarze zczerniałe, z każdego kąta wyziera ruina i opuszczenie. P o­

stacie marmurowych nagrobków mar- twemi oczyma spoglądają na nas, jak na natrętów ęiekawych, mącących im wieczny spoczynek. Spieszno nam o- puścić to cmentarzysko minionej chwały.

Ząb czasu zniszczył to, co ręka pobo­

żnych przodków wzniosła, a barba­

rzyństwo rządu moskiewskiego reszty dokonało. Niszczycielski rząd ten wy­

pędził pobożnych zakonników, a Dom Boży, zostawiony opuszczeniu, szybko chyli się ku upadkowi. Tylko spieszna restauracya m ogłaby ocalić ten cieka­

wy i godny ochrony zabytek architek­

tury od zagłady. Lecz opiekuńczy rząd moskiewski w sposób jem u właściwy tak sprawami w Polsce kieruje, aby ani śladu nie pozostało z dawnej kul­

tury polskiej. Jest u nas p rzysłow ie:

„Gdzie przeszedł koń tatarski, tam trawa nie porośnie", a sposób rządze­

nia Moskali w Polsce jest iście tatar­

ski. Do świątyni przypiera klasztor, w którym mieści się szkółka począt­

kowa i mieszkanie dla nauczyciela.

Pożegnawszy miłego staruszka, pospie­

szyliśmy do portu.

Niektórzy z nas zażyli ożywczej kąpieli w Wiśle, a że do wieczora czasu było wiele, więc dyskutowali­

śmy zawzięcie. Towarzysze wysłani na zwiady do urzędu, wracają z niczem, bo odpowiedzi z Warszawy niema. Co tu począć? Naczelnik komory radzi nam odwieźć łódź na kom orę austrya- cką, a dalszą podróż odbyć statkami

parowymi. Rada w radę, gdy pobyt w małej mieścinie nie był wcale za­

chęcający, postanowiliśm y wyprawić łódź naszą do Chwałowic, najbliższej austryackiej komory. Przy pomocy przewoźników dostała się łódź na dru­

g ą stronę. Gdy wróciliśmy, oznajmiają nam koledzy, że przyszła odpowiedź z Warszawy, ale wielce dyplomatyczna.

W każdym wypadku nic nam z od­

powiedzi, ani z pozwolenia, bo łódź odprow adzona, więc m osty spalone.

Zanocowaliśmy w gospodzie Fajew- skiego, jegom ościa o typie Wielkorusa,

i handlarzy ; w kojcach gęsi, kury i kaczki, każdy rodzaj po swojemu Boga chwalący.

Brzegi Wisły urozmaicone wzgó­

rzami lub przechodzące w rozległe ró­

wniny. Przysiadam się do dwu podróż­

nych, pochodzących, jak mię objaśnili, z gubernii kaliskiej. Obaj rośli męż­

czyźni, przedstaw iają piękny typ pol­

ski. O pow iadają mi, że oświata stoi u nich nizko, a rząd pilnuje, aby nie czytać zakazanych gazet.

Przepływam y mimo ruin odwiecz­

nego zamczyska koło Solca, dalej koło

Widoczek z nad ożenionego z Polką. W rogach izb wyzłacane ikony, z których wyzierają Święci prawosławni jacyś nadęci i zbyt poważni.

O godzinie 8-ej zrana zabrał nas statek pasażerski „Sokół" na pokład.

Rozłegł się przeraźliwy gwizd m a­

szyny, koła zachlupotały, wyrzucając wodę z boków, i rozbijając ją na pianę. Statek raźno mknie naprzód.

Towarzystwo nasze bardzo rozm aite;

składają się nań przedewszystkiem ży­

dzi, oficer prawosławny, sporo inteli- gencyi, trochę chłopów, robotników

brzegów Wisły.

Jan ow ca, gdzie stoi zamek dobrze zachowany, zbudowany w XVI. wieku przez Firleja. Po prawym brzegu mi­

jam y Kazimierz, urocze letnisko, licz­

nie zwiedzane przez polską inteligencyę.

Wiele tu zabytków z czasów Kazimie­

rza W ielkiego — ruiny sterczą nagimi głazami, jako nieme swiadki lepszej niegdyś przeszłości. Świątynie zam­

knięte, opuszczone, czekają swego przeznaczenia, którem jest ruiną i zapomnienie. Okolice Kazimierza ob­

fitują w piękne lasy szpilkowe. Piękne panie, jakby duchy zamczysk i ruin

przechadzają się po uroczych wzgó­

rzach, okrytych zielenią drzew szpil­

kowych. „Cudze kraje znajmy, ale swój kochajm y". Królestwo Polskie posiada wiele uroczych i godnych zwiedzenia miejsc i współrodakom go­

rąco można zalecić zwiedzanie nadwi­

ślańskich okolic, zamiast wydawać pie­

niądze na zachwalane „zagraniczne cuda".

Zbliżamy się do Puław, słusznie zwanych niegdyś „Polskiemi Atenami", dawnej siedziby Czartoryskich, prze­

zwanych przez rząd rosyjski „Nową Aleksandryą". Statek zatrzym uje się tu na noc, więc mamy czas do zwie­

dzenia miasta. Zaraz na skraju miasta po prawej stronie na wzgórzu mamy kościółek, zbudowany w stylu greckim.

Oczy nasze uderza napis: „W niebo­

wziętej Bogarodzicy". Po kamiennych schodach wchodzi się do przepięknej świątyńki, a nad drzwiami wchodo- wemi czytamy: „Pomny na wiarę i cnoty ukochanej Matki swojej Maryi z Sieniawskich, Księżny Czartoryskiej N. R. Adam Kazimierz poświecą". J a ­ kiż wspaniały i chwytający za serce widok w n ę trz a ! Istne cacko. Panujący w świątyni półmrok, potęguje wraże­

nie. Kościółek zbudowany w kształcie rotundy, górą biegnie wokoło galerya, a na co rzucimy o k iem : czy na ołtarz wielki, czy na ambonę, krużganki wo­

koło biegnące, wszystko jest dziełem sztuki i składa się na harm onijną ca­

łość.

W mieście napotykam y co krok rosyjskich żołnierzy i oficerów , a wracająca rota kozaków przyśpie­

wuje sobie za przewodem naczel­

nego śpiewaka. Pieśń to jakaś dzika, stepowa, niepojęta dla mieszkańca Za­

chodu. Postacie jeźdźców na pół dzi­

kie, o ponurem wejrzeniu, a długie spisy i włosy ucięte nad karkiem po­

tęgują dzikość tego wojennego orsza­

ku. Można być pewnym, że wojsko to dzielnieby się spisało w nśpadzie na bezbronnych mieszkańców.

Zwiedzamy park, niegdyś Czarto­

ryskich dziś własność rządowa, m ie­

szczący w dawnym pałacu szkołę agro­

nomiczną czyli rolniczą. Pałac prze­

piękny, prawdziwe cacko, zbudowany symetrycznie i z wdziękiem, daje nam obraz wielkopańskiej rezydencyi XVIII.

wieku. Zwiedziliśmy wnętrze pałacu a na wzmiankę zasługuje dawna ka­

plica pałacowa, zamieniona dziś na salę konferencyjną, której sklepienie gotyckie spiera się na smukłych ko­

lumnach. Jest i kaplica prawosławna, przeładowana złoceniami. W szystko tu zdaje się urągać przeszłości i mówić do n a s: „Biada zwyciężonym".

Odetchnęliśm y w parku, którego drzewa chłodziły głowy znakomitych Polaków. Nad urwistym brzegiem , niby nad przepaścią, wznosi się „Świą­

tynia Sybilli", budowa okrągła, wznie­

siona w stylu greckim. Porozrzucane w parku świątyńki, niesmacznie odno­

wione. Pełno tu posągów, grot, pod­

ziemnych jaskiń, studzień a wszystko wymaga gruntownej restauracyi i o- pieki. Nic dziwnego, że park ten i je ­ go cuda natchnęły biskupa .W oroni­

cza do napisania poem atu „Świątynia Sybilli". W uroczym tym raju w róg rozsiadł się, złupiwszy dawne zabytki i zbiory, a tylko część tch uratowali Czartoryscy i wywieźli do Krakowa, gdzie mieszczą się w muzeum ich imienia.

Dzień nachylał się ku wieczorowi, pospieszyliśm y więc do portu, gdzie przenocowaliśm y na statku.

Dzień 8-go sierpnia wstał m glisty.

Wisła przepływa kraj piaszczysty, ró­

wny i senny. To Mazowsze. Mijamy Gołąb, Dęblin (Iwangród), miejscowoś silnie ufortyfikowaną, Stężycę, wre szcie Maciejowice, leżące w dole. M y­

ślą cofamy się w lata ubiegłe, kiedyto Naczelnik ranny pada z konia a w róg chce słyszeć z ust jego słow a: „Ko­

niec Polski". N a polu widzimy zboże, stojące w półkopkach, zczerniałe od nieustannych. deszczów. Prawie na wi­

dnokręgu sterczą ruiny okazałego zam ­ czyska. Stoją one jakby na straży da­

wnej stolicy udzielnych książąt mazo­

wieckich. To Czersk. W nim chętnie przebywała królowa Bona, żona Zyg­

m unta Starego. Mijamy Górę Kąl- waryę, a wkrótce oczom naszym uka­

zują się szczyty kościołów, złociste i wydęte banie prawosławnego soboru, szczyty kominów fabrycznych,co wszyst­

ko zapowiada ogromne miasto — W ar­

szawę.

do hotelu, a sami piechotą. Po lewej stro­

nie mamy olbrzymi most żelazny dla ru­

chu pieszego i wozowego, prowadzący na Pragę. W padam y w ruch wielko­

miejski, który nas porywa, jak fala potoku w czasie wiosennych roztopów.

Mijamy koszary kozaków, okazały Za­

mek królewski, idziemy obok kolum ny Zygmuntowskiej, wreszcie dochodzimy do hotelu Drezdeńskiego, gdzie mamy zagościć. Po krótkim wypoczynku wy­

ruszamy na miasto.

Kazimierz.

Miasteczko odznaczające się bardzo ładnem położeniem i ruinami budowli z czasów Kazimierza Wielkiego.

Jakoż W arszawa istotnie wznosi się przed nami. Zdała widzimy rusztowa­

nia i rozpoczęte wiązania trzeciego mostu. Oczom nie chce się wierzyć, że się ma przed sobą Warszawę, pol­

ski Paryż, ową wietrznicę lekkomyślną, za dni księcia Józefa Poniatowskiego, pokutnicę po roku 31. i 63, radośnie obchodzącą manifest konstytucyjny a tak później broczącą we krwi bratniej za dni naszych. Gorączkowo chwyta­

my za pakunki i wysiadamy. Bagaże nasze wyprawiliśmy z kwatermistrzem

Ruch tu ogromny, z trudnością przeciskamy się przez różnobarwny tłum. W arszawianki pełne elegancyi i szyku. Na ulicach czystość, co chwila zlewają chodniki z wodociągów. Po zwiedzeniu „Starej W arszawy'1, zdąża­

my do archikatedry św. Jana. Świąty­

nia ta nie ma przed sobą rozległego frontu — wciśnięta jest niejako w sze­

reg kamienic — a tylko od strony placu zamkowego m ożna jej fasadę widzieć. O grom na ta świątynia, która w murach swoich widziała tylu kró­

lów, dzieliła z W arszawą złe i dobre czasy. Ileż razy śpiewano tu uroczy- czyste „Te D eum “, gdy oręż polski święcił tryumfy nad nieprzyjacielem.

W duchu ukorzyłem się przed m aje­

statem tych murów i pamiątek, tak drogich sercu polskiemu. Rozgląda­

liśmy się po okazałej świątyni. Prze­

prowadzano właśnie odmalowanie w nę­

trza ścian, odczyszczanie i odnawianie stall w prezbyteryum , ołtarza głównego, arcydzieła sztuki snycerskiej w stylu odrodzenia.

Szczęśliwym trafem spotkaliśm y w świątyni p. S., artystę-malarza, prze­

prowadzającego roboty restauracyjne w katedrze. Jest wielce uradowany z pobytu w W arszawie braci Polaków z zaboru austryackiego. Czasu do o- prowadzania nas w tej chwili po ka­

tedrze nie ma, lecz dowiedziawszy się, co mamy zwiedzać, zaleca nam zwie­

dzić Wilanów, zaś w poniedziałek ra­

no wystara się o bilet wstępu do Zamku królewskiego i Łazienek, gdzie nas oprowadzi. Tymczasem sami zwie­

dzamy katedrę. Budowa świątyni w stylu gotyckim, a sklepienie jej roz­

piera się na kolumnach, które dzielą wnętrze na trzy nawy. Boczne skrzy­

dła wieńczą kaplice, w tej chwili za­

słonięte z powodu restauracyi. Po prawej ręce mamy ogrom ny pom nik Stanisława Małachowskiego, ostatnie­

go m arszałka Sejmu polskiego — z białego m armuru, dłuta Canovy. P o ­ mnik ten miał stanąć na placu publi­

cznym, jeszcze za dni rządu Królestwa Polskiego, ale rząd rosyjski nie zezwo­

lił na to — umieszczono go więc w archikatedrze. Postać m arszałka w stro­

ju rzymskim, niżej na stopniach żoł­

nierz rzymski w zbroi, uosabia siłę, gdy po lewej stronie postać niewieścia z twarzą, ukrytą w dłoniach, przed­

stawia smutek. W kaplicach bocznych pełno marmurów, bronzu, ozdób w roz­

m aitych stylach, stosownie do tego, w którym wieku wykonane zostały.

Całość świątyni nastraja Polaka ogro­

mnie, przypom inając mu, że przod­

kowie nie żałowali grosza na wzno­

szenie świątyń Pańskich, na ozdabia­

nie ich marmurem i złotem.

Przyszły inne czasy z dopuszczę nia Bożego, a przez błędy ojców. P o ­ lak kryć się musi w własnej swojej Ojczyźnie i patrzeć, jak wróg sadowi się brutalnie w jego gnieździe a na każdym kroku ciska mu w tw a rz :

„Biada zw yciężonym !“.

W arszawa jest milcząca, sm utna i przygnębiona. O bo żandarm pilnuje

W arszawa jest milcząca, sm utna i przygnębiona. O bo żandarm pilnuje