Już od wczesnej młodości marzy
łem o tern, aby zwiedzić ziemie da
wnej Rzeczypospolitej, owe prastare gro
dy, w których władali przem ożni ksią
żęta i królowie polscy, poznać lud bratni w różnych stronach Polski, roz
bity od stu lat z górą na trzy części, przez trzy zaborcze m ocarstw a: Prusy, Rosyę i Austryę.
Toż nie posiadałem się z radości, gdy ogłoszono wycieczkę nauczyciel
ską z Krakowa do Gdańska, Wisłą naszą ukochaną. Byłem u celu mych marzeń.
Uczestnicy wycieczki, nauczyciele ludowi, zjechali się w Krakowie 3-go sierpnia 1908 r . , gdzie już czekała lodź umyślnie zbudowana. Po za
łatwieniu niezbędnych zakupów, wsie
dliśmy do łodzi przed mostem zwie
rzynieckim, a gdy fotograf wykonał zdjęcie, podniesiono „kotwicę" i łódź, poruszana czterema wiosłami, pomknęła raźno naprzód.
Tęsknym wzrokiem pożegnaliśm y oczerniałe mury wawelskiego zamczy
ska — ten i ów westchnął z cicha, szepcąc jmodlitwę o szczęśliwy po wrót. Niebo, dotychczas zachmurzone i zapłakane, wypogodziło się, napeł
niając otuchą nasze serca. Rozmowa z początku gwarna, cichła, w miarę, jak oddalaliśm y się od ukochanego Kra
kowa.
Lecz niebawem mieliśmy doświad
czyć skutków nadciągającej burzy.
Przed wsią M ogiłą zahuczały gro
my — a z czarnych opon, wiszących nad nami chmur, lunął deszcz. Z trwo- żnych piersi rozlega się pieśń; „Kto się w opiekę",.. Zmoczeni do suchej nitki dopłynęliśm y pod wieczór do Niepołomic. Jedni mieli wyszukać
nocleg, drudzy wypytać się, czy droga wolna, gdyż lewym brzegiem Wisły włada „biały car", mający na rozkazy bagnety wiernych sołdatów. Dwu naj
odważniejszych przeprawiło się na dru
gi brzeg do komory rosyjskiej i wró
ciło wkrótce z uspakajającemi wie
ściami. Nocleg ofiarował nam p. Ja
rzyna w szkole miejscowej. Na słomie, mając tornistry pod głowami, a pła
szcze na grzbietach, ułożyliśmy się pokotem do snu.
Ju ż o 4-tej zrana budzi nas trąbka przewodnika, jakoby trąba archanioła, zwołującego zmarłych na „Sąd osta
teczny". Sadowimy się na łodzi, ten i ów przeciera zaspane oczy, dzień nie bardzo obiecujący, dżdżysty i po
chmurny. Z niewesołej sytuacyi ratuje nas nadpływający statek holowniczy
„Mazur", na którego pokładzie zna
leźliśmy przed „kapuśniaczkiem" przy
zwoite schronienie. Łódź naszą uwią
zano na długiej linie do tyłu holo
wnika. Statek ten zawiózł nas aż do ujścia Dunajca.
W Ujściu Solnem przesiedliśm y się na naszą łódź i tak szczerze pracuje
my do 2-giej po południu. Żołądek nie wrażliwy na cuda natury, srodze nam dokucza. Nie było rady, należało gdzieś wylądować. W pośród wikliny, w zacisznym zakątku, rozniecono o- gnisko, ugotowano herbatę — przegry
zamy wędlinam i i popijamy herbatą.
Oblicza wypogodzone. Jesteśm y, jak Robinzon Kruzoe, wyrzuceni na odlu
dne pustkowie. Tymczasem wiatr tylko szumi w gałęziach wiklin nadbrzeż
nych, a słońce srebrzy lekko wzbu
rzone fale Wisły. — Po skromnym posiłku puściliśmy się w dalszą dro
gę. — Chmury dzikich kaczek zapa
dają co chwila w nadbrzeżne bajora.
Fale tłuką o naszą łódź, bo wiatr po
wstał silniejszy i z boku podchodzi nas niecnota. Ż lewego brzegu gapią się na nas „objezdczyki" rosyjskie.
O godzinie 6-tej wieczorem przy
biliśmy do wsi Ostrówka. Sprowadzo
na fura przewiozła nas przez grząskie wybrzeże i wa
\
wiślany a w chacie wójta tak się nas przelękli, że po dobrej chwili dopiero ze strachu ochło
nęli. Wzięli nas bowiem za „socyali- stów “ z Królestwa. Po posiłku wie
czornym, zaprowadzono nas na nocleg do szopy. Gwar zwolna ucichał, a tyl
ko wiatr uroczyście szem rał m onoton
ny pacierz, przedzierając się przez szpary w ścianach. Sąsiad mój p ostę
kuje z cicha. Nic dziwnego, podróż nużąca, a bezsenność wyczerpała nie
jednego.
Dzień 5 sierpnia wstał jasny i po
godny. Mijamy z respektem statek rzą
dowy „W a w e l b o fale, idące od statku, m ogą nas razem z łodzią po
grążyć na dno rzeki. Czaple m ajesta
tycznie brodzą na mieliznach, a po
pielate rybitwy chybko zataczają kręgi, zapadając na m oment w wodę, jakby całowały lustrzaną topiel. W ygrzewa
my się do słońca, niby jaszczurki, ale tych, co. są przy wiosłach, los nie we
soły. To nasi „galernicy". Przy sterze sztab okrętowy wymierza na mapach przestrzeń odbytej drogi. Robimy w godzinie 7 — 8 kim., a starszyzna mówi, że dobrze płyniemy. Mijamy Tarnobrzeg, a wkrótce mamy ujrzeć Sandomierz. Na „pokładzie" ruch oży
wiony, załoga krząta się żywo około swojej garderoby.
Jakoż o godzinie 12 spostrzegam y wieżyce i mury zamkowe Sandom ie
rza. W idok to piękny i przejmujący.
M iasto ma wygląd wiekowego starca, nad którym przeszły wichry i burze minionych wieków.
Zawinęliśmy do portu w Nadbrze- ziu, a po zgłoszeniu się na komorze austryackiej, przeprawiliśm y się na
drugi brzeg do Sandomierza. Żołnierz rosyjski odprowadził nas do komory.
Po zawizowaniu paszportów zwiediz- liśmy miasto. W środku rynku ratusz z XIV w., kilkakrotnie niszczony, tuż nad Wisłą katedra z XII w. Tron bi
skupi okryty fioletową zasłoną, zape
wne na znak żałoby po zmarłym bi
skupie Zwierowiczu, wygnańcu z Wil
na. Przed kasami rządowemi stoi straż wojskowa, która niema wcale groźnej miny, jest raczej dobroduszna. Tuż pod bram ą „Opatowską" opowiada nam jakiś staruszek wśród łez o swo- jem nieszczęściu. Oto drugiego syna uwięziono mu, a pierwszy zginął od kul bandytów. W spółczujemy ze star
cem. — Po odbiorze paszportów tą samą drogą wróciliśmy do portu, a w Nad- brzeziu wypadało zanocować. Dla pil
nowania łodzi, trzech zanocowało na niej, a siedmiu spędziło noc na sia
nie w pobliskiej szopie.
O 4-tej nieubłagany przewodnik zagrał pobudkę, zerwaliśmy się na ró
wne nogi i do łodzi. Już zdała dola
tują nas narzekania kolegi kuchmi
strza, który o 3-ciej musiał wstać i po wiada, że ma dość świeżego powie
trza, Wisły, Sandomierza i wszystkich przyjemności karkołomnej wypraw y—
ale na wspom nienie W arszawy i uro
czych W arszawianek uspokaja się.
W Zawichoście ma być rewizya ro
syjska, wyruszamy więc bez śniada
nia, aby stanąć na czas. Porannem słońcem oświecony Sandomierz zosta
wiamy za sobą, a dźwięk wybijanej godziny rozlega się daleko.
Przepłynęliśmy na wprost ujścia Sanu, stąd zdaleka na wzgórzu ukazuje się Zawichost. W ysiadamy w porcie, gdzie jesteśm y przedm iotem gapienia się i podziwu, a strażnicy portowi biorą nas w opiekę, t. zn. jeden od
biera paszporty, drugi nas liczy.
Stawieni przed oblicze urzędnika komory, widzimy, że nie może nas zrazu wyrozumieć, gdzie jechać chce
my. Wreszcie, gdy się dowiedział, że
płyniemy do Gdańska, stropił się nieco i polecił nam udać się do naczelnika komory, z pochodzenia Polaka.- W y
słani towarzysze wrócili z wiadomo- czasem musimy czekać choćby do cćią, że władza tutejsza łodzi naszej wieczora.
przepuścić nie może, potrzeba na to Uzyskawszy pozwolenie na
zwie-Wyjazdz Krakowa z pod Wawelu.
pozwolenia od gubernatora. Nasi za
telegrafowali do Warszawy do guber
natora i konsula austryackiego, a
tym-dzenie miasta, dźwigamy się pod górę.
Trzech nas skierowało kroki swoje do pobliskiej świątyni, a gdy podwoje jej zastaliśmy zamknięte, przechodzący staruszek wskazał nam mieszkanie pro
boszcza. Los nam sprzyjał, bo właśnie ks. proboszcz, siwy starzec, wybiera
jąc się na zwiedzenie swego gospo
darstwa, spotkał nas w drodze. Po przedstawieniu się, gdy dowiedział się, żeśmy Polacy z Galicyi, ożywił się staruszek, a chęć nasza zwiedzenia kościółka, widocznie miłą mu była, bo skwapliwie zawrócił do plebanii i my też za nim podążyliśmy. D om o
stwo pochylone latami jak i jego wła
ściciel. W alkierzyku na ścianie wi
dnieje portret Naczelnika Kościuszki w krakowskiej sukmanie.
W chodzimy do kościoła przez za- krystyę. Fundacya kościoła sięga XII.
wieku, a proboszcz wymienia r. 1147, jako rok założenia świątyni, wzniesio
nej pod wezwaniem Matki Boskiej W niebowziętej. W ewnątrz przerażające u b ó stw o , ołtarze zczerniałe, ściany omszone ociekają wilgocią, a tylko tablice marmurowe i nagrobki świad
czą o świetnej niegdyś przeszłości.
Staruszek rozgadał się na d o b re ; jest tu proboszczem od lat czterdziestu.
O bjął parafię w sile wieku, dziś jest starcem siedmdziesięcioletnim. — Do
chody z parafii małe, ludność uboga, jest jej około 5 tysięcy razem z ży
dami.
Z cmentarza rozlega się wspaniały w idok na Wisłę i okolicę. W zrok obej
muje ogromny szmat kraju pięknego.
Tu w okolicy zamku, z którego nie pozostało ani śladu, stoczył bitwę Le
szek Biały z Romanem, księciem ha
lickim r. 1205, w której to bitwie Ro
m an zginął. Resztki murów zamczy
ska użyto do budowy kościoła refor
mackiego w Sandomierzu i Zawicho
ście.
O bok kościoła parafialnego leży kościół Reformatów, do którego prze
chodzimy przez ogród plebański, a
przerażająca pustka, ruina i cisza cmen
tarna przywodzą na myśl słowa z „Dzia
dów" :
„Dziedziniec mech zarasta, piołun, osty, [zioła, Jak nacmentarzu w północ, milczenie
do-[koła".
Kościół reformacki przedstaw ia o- braz ruiny i opuszczenia. Przerabiany kilkakrotnie, ulega z każdym rokiem zniszczeniu.W ewnątrz sklepieniew prez- byteryum wspiera się na filarach wi
szących. Ołtarze zczerniałe, z każdego kąta wyziera ruina i opuszczenie. P o
stacie marmurowych nagrobków mar- twemi oczyma spoglądają na nas, jak na natrętów ęiekawych, mącących im wieczny spoczynek. Spieszno nam o- puścić to cmentarzysko minionej chwały.
Ząb czasu zniszczył to, co ręka pobo
żnych przodków wzniosła, a barba
rzyństwo rządu moskiewskiego reszty dokonało. Niszczycielski rząd ten wy
pędził pobożnych zakonników, a Dom Boży, zostawiony opuszczeniu, szybko chyli się ku upadkowi. Tylko spieszna restauracya m ogłaby ocalić ten cieka
wy i godny ochrony zabytek architek
tury od zagłady. Lecz opiekuńczy rząd moskiewski w sposób jem u właściwy tak sprawami w Polsce kieruje, aby ani śladu nie pozostało z dawnej kul
tury polskiej. Jest u nas p rzysłow ie:
„Gdzie przeszedł koń tatarski, tam trawa nie porośnie", a sposób rządze
nia Moskali w Polsce jest iście tatar
ski. Do świątyni przypiera klasztor, w którym mieści się szkółka począt
kowa i mieszkanie dla nauczyciela.
Pożegnawszy miłego staruszka, pospie
szyliśmy do portu.
Niektórzy z nas zażyli ożywczej kąpieli w Wiśle, a że do wieczora czasu było wiele, więc dyskutowali
śmy zawzięcie. Towarzysze wysłani na zwiady do urzędu, wracają z niczem, bo odpowiedzi z Warszawy niema. Co tu począć? Naczelnik komory radzi nam odwieźć łódź na kom orę austrya- cką, a dalszą podróż odbyć statkami
parowymi. Rada w radę, gdy pobyt w małej mieścinie nie był wcale za
chęcający, postanowiliśm y wyprawić łódź naszą do Chwałowic, najbliższej austryackiej komory. Przy pomocy przewoźników dostała się łódź na dru
g ą stronę. Gdy wróciliśmy, oznajmiają nam koledzy, że przyszła odpowiedź z Warszawy, ale wielce dyplomatyczna.
W każdym wypadku nic nam z od
powiedzi, ani z pozwolenia, bo łódź odprow adzona, więc m osty spalone.
Zanocowaliśmy w gospodzie Fajew- skiego, jegom ościa o typie Wielkorusa,
i handlarzy ; w kojcach gęsi, kury i kaczki, każdy rodzaj po swojemu Boga chwalący.
Brzegi Wisły urozmaicone wzgó
rzami lub przechodzące w rozległe ró
wniny. Przysiadam się do dwu podróż
nych, pochodzących, jak mię objaśnili, z gubernii kaliskiej. Obaj rośli męż
czyźni, przedstaw iają piękny typ pol
ski. O pow iadają mi, że oświata stoi u nich nizko, a rząd pilnuje, aby nie czytać zakazanych gazet.
Przepływam y mimo ruin odwiecz
nego zamczyska koło Solca, dalej koło
Widoczek z nad ożenionego z Polką. W rogach izb wyzłacane ikony, z których wyzierają Święci prawosławni jacyś nadęci i zbyt poważni.
O godzinie 8-ej zrana zabrał nas statek pasażerski „Sokół" na pokład.
Rozłegł się przeraźliwy gwizd m a
szyny, koła zachlupotały, wyrzucając wodę z boków, i rozbijając ją na pianę. Statek raźno mknie naprzód.
Towarzystwo nasze bardzo rozm aite;
składają się nań przedewszystkiem ży
dzi, oficer prawosławny, sporo inteli- gencyi, trochę chłopów, robotników
brzegów Wisły.
Jan ow ca, gdzie stoi zamek dobrze zachowany, zbudowany w XVI. wieku przez Firleja. Po prawym brzegu mi
jam y Kazimierz, urocze letnisko, licz
nie zwiedzane przez polską inteligencyę.
Wiele tu zabytków z czasów Kazimie
rza W ielkiego — ruiny sterczą nagimi głazami, jako nieme swiadki lepszej niegdyś przeszłości. Świątynie zam
knięte, opuszczone, czekają swego przeznaczenia, którem jest ruiną i zapomnienie. Okolice Kazimierza ob
fitują w piękne lasy szpilkowe. Piękne panie, jakby duchy zamczysk i ruin
przechadzają się po uroczych wzgó
rzach, okrytych zielenią drzew szpil
kowych. „Cudze kraje znajmy, ale swój kochajm y". Królestwo Polskie posiada wiele uroczych i godnych zwiedzenia miejsc i współrodakom go
rąco można zalecić zwiedzanie nadwi
ślańskich okolic, zamiast wydawać pie
niądze na zachwalane „zagraniczne cuda".
Zbliżamy się do Puław, słusznie zwanych niegdyś „Polskiemi Atenami", dawnej siedziby Czartoryskich, prze
zwanych przez rząd rosyjski „Nową Aleksandryą". Statek zatrzym uje się tu na noc, więc mamy czas do zwie
dzenia miasta. Zaraz na skraju miasta po prawej stronie na wzgórzu mamy kościółek, zbudowany w stylu greckim.
Oczy nasze uderza napis: „W niebo
wziętej Bogarodzicy". Po kamiennych schodach wchodzi się do przepięknej świątyńki, a nad drzwiami wchodo- wemi czytamy: „Pomny na wiarę i cnoty ukochanej Matki swojej Maryi z Sieniawskich, Księżny Czartoryskiej N. R. Adam Kazimierz poświecą". J a kiż wspaniały i chwytający za serce widok w n ę trz a ! Istne cacko. Panujący w świątyni półmrok, potęguje wraże
nie. Kościółek zbudowany w kształcie rotundy, górą biegnie wokoło galerya, a na co rzucimy o k iem : czy na ołtarz wielki, czy na ambonę, krużganki wo
koło biegnące, wszystko jest dziełem sztuki i składa się na harm onijną ca
łość.
W mieście napotykam y co krok rosyjskich żołnierzy i oficerów , a wracająca rota kozaków przyśpie
wuje sobie za przewodem naczel
nego śpiewaka. Pieśń to jakaś dzika, stepowa, niepojęta dla mieszkańca Za
chodu. Postacie jeźdźców na pół dzi
kie, o ponurem wejrzeniu, a długie spisy i włosy ucięte nad karkiem po
tęgują dzikość tego wojennego orsza
ku. Można być pewnym, że wojsko to dzielnieby się spisało w nśpadzie na bezbronnych mieszkańców.
Zwiedzamy park, niegdyś Czarto
ryskich dziś własność rządowa, m ie
szczący w dawnym pałacu szkołę agro
nomiczną czyli rolniczą. Pałac prze
piękny, prawdziwe cacko, zbudowany symetrycznie i z wdziękiem, daje nam obraz wielkopańskiej rezydencyi XVIII.
wieku. Zwiedziliśmy wnętrze pałacu a na wzmiankę zasługuje dawna ka
plica pałacowa, zamieniona dziś na salę konferencyjną, której sklepienie gotyckie spiera się na smukłych ko
lumnach. Jest i kaplica prawosławna, przeładowana złoceniami. W szystko tu zdaje się urągać przeszłości i mówić do n a s: „Biada zwyciężonym".
Odetchnęliśm y w parku, którego drzewa chłodziły głowy znakomitych Polaków. Nad urwistym brzegiem , niby nad przepaścią, wznosi się „Świą
tynia Sybilli", budowa okrągła, wznie
siona w stylu greckim. Porozrzucane w parku świątyńki, niesmacznie odno
wione. Pełno tu posągów, grot, pod
ziemnych jaskiń, studzień a wszystko wymaga gruntownej restauracyi i o- pieki. Nic dziwnego, że park ten i je go cuda natchnęły biskupa .W oroni
cza do napisania poem atu „Świątynia Sybilli". W uroczym tym raju w róg rozsiadł się, złupiwszy dawne zabytki i zbiory, a tylko część tch uratowali Czartoryscy i wywieźli do Krakowa, gdzie mieszczą się w muzeum ich imienia.
Dzień nachylał się ku wieczorowi, pospieszyliśm y więc do portu, gdzie przenocowaliśm y na statku.
Dzień 8-go sierpnia wstał m glisty.
Wisła przepływa kraj piaszczysty, ró
wny i senny. To Mazowsze. Mijamy Gołąb, Dęblin (Iwangród), miejscowoś silnie ufortyfikowaną, Stężycę, wre szcie Maciejowice, leżące w dole. M y
ślą cofamy się w lata ubiegłe, kiedyto Naczelnik ranny pada z konia a w róg chce słyszeć z ust jego słow a: „Ko
niec Polski". N a polu widzimy zboże, stojące w półkopkach, zczerniałe od nieustannych. deszczów. Prawie na wi
dnokręgu sterczą ruiny okazałego zam czyska. Stoją one jakby na straży da
wnej stolicy udzielnych książąt mazo
wieckich. To Czersk. W nim chętnie przebywała królowa Bona, żona Zyg
m unta Starego. Mijamy Górę Kąl- waryę, a wkrótce oczom naszym uka
zują się szczyty kościołów, złociste i wydęte banie prawosławnego soboru, szczyty kominów fabrycznych,co wszyst
ko zapowiada ogromne miasto — W ar
szawę.
do hotelu, a sami piechotą. Po lewej stro
nie mamy olbrzymi most żelazny dla ru
chu pieszego i wozowego, prowadzący na Pragę. W padam y w ruch wielko
miejski, który nas porywa, jak fala potoku w czasie wiosennych roztopów.
Mijamy koszary kozaków, okazały Za
mek królewski, idziemy obok kolum ny Zygmuntowskiej, wreszcie dochodzimy do hotelu Drezdeńskiego, gdzie mamy zagościć. Po krótkim wypoczynku wy
ruszamy na miasto.
Kazimierz.
Miasteczko odznaczające się bardzo ładnem położeniem i ruinami budowli z czasów Kazimierza Wielkiego.
Jakoż W arszawa istotnie wznosi się przed nami. Zdała widzimy rusztowa
nia i rozpoczęte wiązania trzeciego mostu. Oczom nie chce się wierzyć, że się ma przed sobą Warszawę, pol
ski Paryż, ową wietrznicę lekkomyślną, za dni księcia Józefa Poniatowskiego, pokutnicę po roku 31. i 63, radośnie obchodzącą manifest konstytucyjny a tak później broczącą we krwi bratniej za dni naszych. Gorączkowo chwyta
my za pakunki i wysiadamy. Bagaże nasze wyprawiliśmy z kwatermistrzem
Ruch tu ogromny, z trudnością przeciskamy się przez różnobarwny tłum. W arszawianki pełne elegancyi i szyku. Na ulicach czystość, co chwila zlewają chodniki z wodociągów. Po zwiedzeniu „Starej W arszawy'1, zdąża
my do archikatedry św. Jana. Świąty
nia ta nie ma przed sobą rozległego frontu — wciśnięta jest niejako w sze
reg kamienic — a tylko od strony placu zamkowego m ożna jej fasadę widzieć. O grom na ta świątynia, która w murach swoich widziała tylu kró
lów, dzieliła z W arszawą złe i dobre czasy. Ileż razy śpiewano tu uroczy- czyste „Te D eum “, gdy oręż polski święcił tryumfy nad nieprzyjacielem.
W duchu ukorzyłem się przed m aje
statem tych murów i pamiątek, tak drogich sercu polskiemu. Rozgląda
liśmy się po okazałej świątyni. Prze
prowadzano właśnie odmalowanie w nę
trza ścian, odczyszczanie i odnawianie stall w prezbyteryum , ołtarza głównego, arcydzieła sztuki snycerskiej w stylu odrodzenia.
Szczęśliwym trafem spotkaliśm y w świątyni p. S., artystę-malarza, prze
prowadzającego roboty restauracyjne w katedrze. Jest wielce uradowany z pobytu w W arszawie braci Polaków z zaboru austryackiego. Czasu do o- prowadzania nas w tej chwili po ka
tedrze nie ma, lecz dowiedziawszy się, co mamy zwiedzać, zaleca nam zwie
dzić Wilanów, zaś w poniedziałek ra
no wystara się o bilet wstępu do Zamku królewskiego i Łazienek, gdzie nas oprowadzi. Tymczasem sami zwie
dzamy katedrę. Budowa świątyni w stylu gotyckim, a sklepienie jej roz
piera się na kolumnach, które dzielą wnętrze na trzy nawy. Boczne skrzy
dła wieńczą kaplice, w tej chwili za
słonięte z powodu restauracyi. Po prawej ręce mamy ogrom ny pom nik Stanisława Małachowskiego, ostatnie
go m arszałka Sejmu polskiego — z białego m armuru, dłuta Canovy. P o mnik ten miał stanąć na placu publi
cznym, jeszcze za dni rządu Królestwa Polskiego, ale rząd rosyjski nie zezwo
lił na to — umieszczono go więc w archikatedrze. Postać m arszałka w stro
ju rzymskim, niżej na stopniach żoł
nierz rzymski w zbroi, uosabia siłę, gdy po lewej stronie postać niewieścia z twarzą, ukrytą w dłoniach, przed
stawia smutek. W kaplicach bocznych pełno marmurów, bronzu, ozdób w roz
m aitych stylach, stosownie do tego, w którym wieku wykonane zostały.
Całość świątyni nastraja Polaka ogro
mnie, przypom inając mu, że przod
kowie nie żałowali grosza na wzno
szenie świątyń Pańskich, na ozdabia
nie ich marmurem i złotem.
Przyszły inne czasy z dopuszczę nia Bożego, a przez błędy ojców. P o lak kryć się musi w własnej swojej Ojczyźnie i patrzeć, jak wróg sadowi się brutalnie w jego gnieździe a na każdym kroku ciska mu w tw a rz :
„Biada zw yciężonym !“.
W arszawa jest milcząca, sm utna i przygnębiona. O bo żandarm pilnuje
W arszawa jest milcząca, sm utna i przygnębiona. O bo żandarm pilnuje