• Nie Znaleziono Wyników

Nowina : dwutygodnik ilustrowany. R. 2, 1927, nr 2, 1 II

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Nowina : dwutygodnik ilustrowany. R. 2, 1927, nr 2, 1 II"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

NOWINA

DWUTYGODNIK I LV$TROWANY

R. II

d n ia l.II 1927 r.

Nr. 2

W A R S Z A W A — P O Z N A Ń — K R A K Ó W — W I L N O — Ł Ó D Ź

DO CZYTELNIKÓW „NOWINY" I ORGANIZACYJ PRACOWNIKÓW

UMYSŁOWYCH.

Na zasadzie u m o w y z W y d a w n i c t w e m „N ow i ny " o d n i n i e j s z e g o zeszyt u p r z y s t ę p u j e m y do r e ­ d a g o w a n i a pisma, które p o ś w i ę c o n e bę dzi e spra­ w o m p r a c o w n i k ó w u m y s ł o w y c h oraz s p ra w om kul­ tury polskiej, l iteraturze i s z t u c e . Z m u s z e n i j e s t e ś m y z a zn a c z y ć , iż nie m o g l i ś m y odrazu p r z e j ś ć z d o ­ t y c h c z a s o w e g o kierunku pisma o charakte rze w y ­ bitnie literackim do t e go , w j akim p r o w a d z i ć j e n a da l b ę d z i e m y • W c zę ś ci , p o ś w i ę c o n e j p r a c o w n i ­ kom u my sł ow ym, p o r u sz a ć b ę d z i e m y z a gadn ie ni a s o c j a l n e , g o s p o d a r c z e , kulturalne i o r g a n i z a c y j n e , d o t y c z ą c e p r a c o w n i k ó w u m y s ł o w y c h , i n f o r m o w a ć b ę d z i e m y o p r a c a c h P o l s k i e j K o n f e d e r a c j i P r a ­ c o w n i kó w U my sł ow y ch . W c zę ś ci , p o ś w i ę c o n e j sp r a­ w o m kulturalno-literackim, b ę d z i e m y starali się u tr z yma ć w mo żl iwi e szerokic h ro zmiara ch dział

K A Z IM IE R Z K O S IŃ S K I:

lit eracki i n a d a ć mu o k re ś l o n y kierunek, z a ­ m i e s z c z a ć artykuły naukowe, p o d a w a ć w i a d o m o ś c i z Techniki.

P o w o ł a l i ś m y do w s pó ł p r a c y n a j wy b i t ni e j s z y c h p r z e d s ta w ic i el i świat a literatury, sztuki i nauki, tudzież d zi ał ac zy na po l u o r g a n i z a c j i b i t e l i g e n c j i p r a c u j ą c e j , c o d a j e n am p e w n o ś ć wy kon an ia n a ­ s z y c h zamierzeń.

Nie wątpimy, iż o r g a n i z a c j e i c z y t e l n i c y p o s p i e ­ szą nam z p o m o c ą i dołożą starań w c e l u j a k n a j ­ s z e r s z e g o r o z p o ws z ec h ni e ni a , , Now in y“, t embardziej, że c z ę ś ć d o c h o d ó w , u zy skan yc h z pisma o g ł o s z e ­ nia) zostanie, użyta na u ru c ho m i en i e w ars zt ató w p r a c y dla b e z r o bo t ny c h p r a c o w n i k ó w u m y sł ow y ch .

K O M IT E T R E D A K C Y J N Y Polskiej Konfederacji Pracowników Umysłowych.

S T A N I S Ł A W W I T K I E W I C Z .

K

ie d y p rzed W itk ie w ic z e m , n aw et C h ału­

b iń ski spoglądał na kulturę lu d o w ą P o d h ala z punktu w id zen ia etnograficznego, W itk ie ­ w icz przeko n ał się o je j w artości w yż sz e j ogó ln o p o lskiej i sięgn ął do n iej po now e p ier­ w ia stk i d la ż y c ia p o lsk iego . Z daniem W it­ k ie w ic z a , n a P odhalu p rzech o w ały się istotne c e c h y p lem ien n e p o lsk ie: w m owie, w zdo­ b n ictw ie i b udow nictw ie. N aturalnie, że W it­ k ie w ic z nie był tu odosobniony, a le stanął n a cz e le ruchu, który pogłębił i p o n iek ąd stw orzył. T e z a W itk ie w ic z a , d o tycz ąca stylu z ak o p ań sk ieg o b yłab y n astę p u jąc a: T a k zw.

sty le h isto ryczn e w cz ystej p o staci n a le ż ą do n ajrzad sz ych p rz ejaw ó w lu d z k ie j siły tw órczej- W itk ie w ic z od czasó w G otyku w idzi jeden tylk o tak i styl, t. j. Rococo, n a g in a ją c y w sz y st­ ko do sw o jej w łasn ej istoty. Pozatem w sz y st­ ko je st tu k o m p lik a c ją takich , czy innych p ierw iastk ó w o rygin aln ych w arch itekturze. P ie rw iastk i o rygin aln e p o lsk ie z daw n ych w ie ­ kó w doch o w ały się w b ud o w n ictw ie ludow em na Podhalu, które to budow nictw o je st z ab y t­ kiem starej d rzew n ej k u ltury p o lsk iej. A zatem sty l z ak o p ań sk i je st w sk rz esz en iem daw nego ogólno-polskiego stylu, je st naw rotem do

(2)

pier-w iastk ó pier-w p lem ien n ych p o lskich pier-w budopier-w ni­ ctw ie. W aru n k iem k ażd ego stylu jest, z d a­ niem W itk ie w ic z a , jego zdolność rozrodcza, jego p o ten cjaln a siła ro zw o jo w a przy możno­ ści o gran iczen ia się do p ew n ych tylk o m o­

tyw ów tw órczych . „K ażdy styl, od Partenonu

do ch ałup y B artusiow ego Ja ś k a lub K uby Ko­ ło d zieja, je st stylem z tych sam ych pow odów : że m a sw o je w łasn e stosun ki w ym iarów , swój układ form y i sw o je szczegó ln e p ie rw iastk i k o n stru k cy jn e " 1).

Byłoby n ie sp ra w ie d liw o śc ią w szak ż e, g d y ­ b yśm y nie w sp o m n ieli tutaj o p racy i zasłu ­ dze W ład y sław a M atlak o w sk iego , który z e ­ brał m aterjały do b udo w n ictw a i zdobnictw a ludow ego na P odhalu. W p racach sw oich położył on fundam ent w ie d z y o tych rzeczach . W itk ie w ic z ato li był tym , któ ry ten sty l w y ­ dobył, po staw ił go przed społeczeństw em i n a ­

le ż y c ie rozw inął. P racow ał tu W itk ie w ic z

św iado m ie, aby dokonać odrodzenia sztuki p o lsk ie j w oprom ienieniu je j w łasn ą narodo­ w ą ideą...

W itk ie w ic z był od p o czątku p atrjo tą irra­ cjonalnym , t. j zasadniczo p rzeciw n ym p o li­ ty c e p o lsk iej t. zw re aln e j po r- 63, która w re zu lta cie p rz e ja w iła się w postaci t. zw tró jlo jalizm u.

Bowiem w id ział w nim fataln e sku tk i

rozbiorów , jak o że naród rozdzie lił się w so ­ bie z ale ż n ie od trzech obcych organizm ów p ań stw o w ych : A u strji, Prus i R osji.

P o lityc e u godow ej, m yśli p o lityczn ej p o l­ sk ie j tró jlo ja ln e j, W itk ie w ic z p rzeciw staw ił p o lsk ą e ty k ę b o h aterstw a, id e ę w a lk i o n ie ­ podległość, w s z e lk i zaś kom prom is w tej m ie­ rze u w ażał za up o d len ie i zan ik p o lskiego sum ien ia. .

W itk ie w ic z w p o gląd zie swoim na naród je st jed n ym z łnoralistów , sto jących obok A n d rz e ja F rycza i M ic k ie w icz a. W arto ść n a ­ rodu i siły p ań stw a u z ależ n iał on całk o w icie od m oralności zbiorow ej ogółu.

Już w r. 1905 W itk ie w ic z m yślał, że doko­ na się dzieło w yz w o le n ia w R osji, co w p łyn ie i na P o lsk ę , teraz przekonał się o ko nieczn ości w o jn y, która n ad e jść m iała. W L egjonach skup ił się w W itk ie w ic z u p atrjo tyzm irracjo n aln y i to było ostatnie jego u ko ch an ie przed śm iercią. 5 w rz eśn ia 191 5 r W itk ie w ic z umarł w L o w ran ie, 17 w rześn ia p o ch o w an y został w Z akopanem .

W a ż n ie jsz e zag ad n ien ia, poruszone przez W itk ie w ic z a , z n ajd u je m y w n a stę p u jąc y c h jego pism ach:

1 tak: p o gląd y społeczne zn alazły sw ój p eł­ ny w yraz w e w stęp ie do drugiego w yd an ia „Na p rzełęczy" p. t. „Po l a t a c h " i w re d a k c ji

II „ Ż yc ia , et yki i r e w o l u c j i " , p o g ląd y p o lityczn e w re d a k c ji I „Ż yc ia , etyki i r e w o l u c j i " , w szk icu p. t. „ W a l l e n r o d y z m c z y zn ik cze mni e ni e , w li­ stach z czasu w o jn y do siostry, z których fragm enty zostały ogłoszone p t. „ Ostatnie

s ł o w a “ i w listac h do Jó zefa P iłsudskiego, po­

g lą d y religijn o -m o raln e w d z iele p. t. „ Chrze­

ś c i j a ń s t w o i k a t e c h i z m i w c u k lu „ Z Tatr",

w którym w yió żn iam y trzy utw ory: „ W o j t e k

Gandar a", „Jędrek Cajka", i „Zośka G a li c ka“.

Pozatem w szak ż niem a pism a W itk ie w ic z a ,

w którem by tych uczu i m yśli nie było. W itk ie w ic z nie w yp isał się c a łk o w ic ie i nie p rz ejaw ił się cały w sw o jej sztuce. A le bo też W itk iew ic z n ie był tw órcą, nie był p is a ­ rzem w e w łaściw em tego słow a zn aczen iu C elem jego tw órczości było życie: to ch ciał urobić, to pragnął zm ienić, to przeprom ienić id e ą i tutaj podał się cały wichrom zagad n ień ,

które go niosły na szczyty W itk iew ic z był

poetą życia, był jego m yślic iele m i n ajw ięk sz em arcyd ziełem był d la niego czło w iek, zaś jak o Polak pragnął, ab y ten czło w iek w y ż sz y w c ie lił się i w jego o jczyźnie.

K iedy W itk ie w ic z um arł, n azw ał go O rkan, w e w spom nieniu pośm iertnem , S o k ratesem polskim , że jak o S o krates, gw arząc, przepro- m ien iał sobą życie naokół i krzątał się koło niego. A le ten S o k rates p o lski um iał być g n iew n y, ja k tam ten przed w ie k am i, w a lc z ą c y z tern, co było w jego narodzie n ikczem n e i p lu g aw e . S o k rates u czył dzieln ości i bo­ h aterstw a, w yz b y cia się egoizm u, i dom agał się n ap raw y dusz. W itk ie w ic z tak ż e, — nie w ahał się n azw ać „B a g n e m “ stosunków z ak o ­ p iań sk ich w tern p rz eśw iad cz en iu , że na trz ę­ s a w isk a c h b agn a nic się nie zbuduje w n a­

rodzie. S o k ra tesa otruli sw oi, W itk ie w ic z a

rów nież pozw ano przed sąd w e L w o w ie

w r. 1903. S o k ta tes proces sw ój p rzegrał

i umarł, W itk iew ic z płom ienną m ow ą w s ą ­ dzie się obronił. W te d y zebrała się m łodzież

na w iecu ak ad em ickim 18 cz e rw ca 1903 r.

i złożyła mu hołd, któ ry był so k ra tejsk ie m zw ycięstw em W itk ie w ic z a nad narodem w ła­ snym , że u ż yje m y słów N orwida.

Z ak o ń czm y słow am i tego n iezn anego dziś aktu hołdu:

„Z asłużonem u o b yw atelo w i i w ie lk ie m u a rty ­ ście polskiem u, S tan isław o w i W itk iew ic z o w i, zeb ran a na w ie cu a k a d e m ic k a m łodzież p o l­ sk a w e L w o w ie, sk ład a n in iejszem sw ój hołd za jego o b y w a te lsk ą p racę, w ytrw ałą w a lk ę , p o dejm ow aną zaw sze i w szęd zie, w im ię po­ stępu, p raw d y i dobra p u blicznego, za to n ie­ u gięte strzeżen ie czysto ści m yśli, uczuć i n a ­ rodow ych h aseł naszych , za to p ię c ie się c o ­ raz w y ż e j bez trw ogi i kom prom isu".

T a k , to był W itk ie w ic z .

(3)

S T A N IS Ł A W M AR JA SALIŃ SK I:

PALMY, BANANY I BAŻANTY

( N o w e l a , n a g r o d z o n a II n a g r . n a k o n k u r s ie ^ K o ł a L it . S U. W . w m a j u 1925 r.)

I.

F

rau K arolina Knothe p o siad a trzy córki

i syna. A m e lja — zam ężna, K lo tylda — d z iew ic a (bardzo sub teln ie g ry w a „Trau- m e re i“ na fortepianie,), B rygida — stud en tk a filozofji, syn Karol tech n ik portowy. Pozatem w m ieszkan iu K aroliny Knothe je st łazien k a, k a n a re k i b ib ljo tek a lite ratu ry w s z e c h św ia ­ tow ej.

N aprzeciw domu, w którym m iesz k a ją — drzw i; nad drzw iam i szyld z w ym alo w an ą bu te lk ą szam p an a i nap isem „Unter M agellan und L ap eruzo ". T u kończy się w stęp do tej opow ieści.

W iosenn e w ie cz o ry w tej d z ie ln ic y są n ie­ zw yk łe i p ięk n e. Na szero kich skrzyd łach alb atrosów n ad latu je p ach n ący zm ierzch i ostro­ żnie ląd u je na w yso k ich d ach ach . 7 portu

Nawigacja na wodach, co niewidziały śniegu, ni lodu.

'Pięliności^ludów ko'oroWych.

przez k an ały u lic n ad p ływ a w ilgo ć. Domy s ta ją się tajem niczem i- P achnie krabam i, p ach­

nie w erb en ą, pachnie morzem. C zern ieją

c ię ż k ie barki, z ap a d ając e w m rok, i m ruczy m ro czn iejące m orze

Z balkonu frau K aroliny Knothe — s trz e li­ sty w ylo t w morze. Od nieruchom ej w ody — w zw yż, nad sele d yn o w ą w odą — w dal: liljo - w a m glistość, w ib ru jący dym ek „C aporal Na- v y C u t“ i zap ach indigo i orzechów ko ko so ­ w ych. P ły w a ją w dole tłuste p lam y żółtych latarni, w ysoko w yp ręż a się niebo. Od ig lic y

Gro ote K e rk o d p ad ają bryły ‘ szum ów, to d u ­

dnią dzw ony godzin, grzm ią w m ilczen iu u li­ czek, a potem dostojnie odchodzą w ysoko, d rę tw iejąc nad dym iącym K on i ng s HaOen i d alą.

Drzwi na balkon otw arte. Frau A m e lja

cierp i na ból zębów . F raulein B rygida,

stu-Z życia krajów tropikalnych.

*) F o t o g r a f je te z a w d z i ę c z a m y p o d r ó ż n i k o w i o ś w i a t o w e j s ł a w i e — O s s e n d o w s k i e m u

(4)

d en tk a filor ofji w U trecht, u siłu je zrozum ieć Sved en b o rga. F rauiein K lo tylda gra po raz

d w u n asty od p o czątku „T rau m erei". Je st

p ię k n ie .

— Otóż w y jd z ie m y na p o w ietrz e, — m ówi do p rz y ja c ie la Lotar Eg on R a f f e l d , — w y jd z ie ­ m y n a po w ietrze, p rz y ja c ie lu ! I w ych o d zą ro zczu len i i ch w iejn i przez drzw i, nad które- mi szy ld z b u te lk ą i „U nter M ag e llan und L ap eruzo ! Nad n im i— w ą z k a w stąż k a pom a­ rań czo w ego nieb a. P o w ietrze p ach n ie sp iry ­ tusem . Z a d z ie ra ją głow y i d z iw ią się, n ie­ z w y k le w zruszen i: — z p ierw sz eg o p ię tra m u­ z yk a, ślicz n a m uzyka. W łaśn ie to, co w ypu- k u ją z k law isz ó w b iałe p a lc e sm utnej Kio tyld y, d z iew ic y.

— C hodźm y na w yb rzeże B o o m p j e s , p rz y­ ja c ie lu . Je s t nader m iły w ieczó r p rz y ja c ie lu . W ez m ę cię pod rę k ę , p rz y ja c ie lu ; u w a ż a j: ja ­ k a p ię k n a ta u lica , — tak m ówi L otar Egon R affeld .

Idą na w yb reż e B oom pjes. Nad nim i do­ okoła nich — sz a rz e je p ię tn asty w ie k ; przed nim i — coraz to głęb sz e rezo n an sy u c ie k a ją ­ cy ch u lic, w yso k ich ciasn yc h k u rytarzy. M i­ ja ją ko los, g o ty c k ie cudo — Groote K erk; w czarn ej n iszy Groote M arkt cz e rn ieje w ie l­

k i sm ukły fallo s „U w ażaj — to pom nik n a ­

szego sław nego E razm a" — m ówi L o tar Egon R a ffe ld do p rz y ja c ie la , który i tak oddaw na w ie o tem . A le je st w zruszony. Idą d a le j. Nad K onings H aven — b asen em ze stopionem szk liw em — fa lu ją liljo w e opary. O gromne b arki ro z p rę ż a ją czarn e ram io na i s z e le s z c z ą w m rok — cich e zaczaro w an e p tak i. P rz esz u ­ m iał z aafe ro w an y p aro sta tec z ek do A m ster­ d a m u . W yp ien ił się, w yb ulgotał, w y d y m ił,—

znikł O m ury molo o ciera się m ruczące m o­

rze, cz a rn y czarci odw ar z ryb i wodorostów. T a c isz a je st w ię k s z ą od m align y Svedenbor- g a, od łez „ T rau m e rei“; je st w ię k s z ą ponad w szystk o .

— A w ię c, tak! To mój ostatni w ieczó r w moim m ieście, — mówi Lotar Egon R affeld. T a k ! Jutro — jazd a. R ozum iesz, p rz y ja c ie lu — w jo! Ja w a , B atavia — w jo! A je d n ak : jestem

sam otny i kocham E lizę U w aż asz Daj dłoń,

Jestem m arynarzem Je j C e sa rsk ie j M ości i k o ­ cham E lizę, a ona m nie. P ocałujm y się, jestem s z c z ę śliw y !

— P rz ed e w sz y stk iem , ścierw o, je ste ś p ija ­ ny — ponuro m ówi p rz y ja c ie l.

— Nie A le ty nie rozum iesz, co to m oja

miłość. O!

T a k g aw ę d z ą sobie, p o gadują p rz y ja c ie le . Bardzo w zn io śle i serjo. Od w ie lk ie g o z n ie­ ruchom iałego m orza, które n agle w y p a p la sw e „ulalum “ i znów zam ilk n ie, — idzie odór —

cierp k i, sp rężysty, duszny ja k zm ora Ciem no

Cicho. O gnie śp iąc yc h parow ców . A lb atro sy. Dal. Co kw ad ran s — b aso w e dzw ony z Groote

K erk Nad K onings H aven p rz e la tu ją sny.

Z e Lotar Egon R affeld kocha E lizę (i to

p ow ażnie) — nie ulegało w ątp liw o ści żadn ej. E liz a —z którą ta k dobrze, ta k swojo- Z aw sze ja k „L eygraaf,, w ra c a z Liverpool — R affeld

w tram w aj i do L e yd e n A ona już cz e k a,

już się cieszy , ta k a słodka, ta k a p o czciw a. T eraz „L eygraaf" s ta je na lin ję R otterdam — B atavia. I m esk o ń cz en ie sm utno R affeldow i: aż trzy m ie sią c e nie b ęd zie L izy. A i rado śn ie, bo oto łopocą n iem o żliw e m orza, oto fa lu je z d u m iew ają ca d al — w p alm y, w słońce, sen o których tam ow ał oddech od d zieciń stw a. W n ad z w y cz ajn ą dal, w któ rej w ię cej, niż fan­

ta sty c z n y K rzyż Południa G dzie najsłodsze

p ie k ie ln e o w o ce, m an gustan y n ap rzykład .

G dzie liljo w ie je lazu r w ody i p łyn n y lazu r n ieb a. G dzie bronz i h eb an ciał. G dzie tak dziw nie, n iezn ajom o, nowo. Boże! — to się śniło przez d w a d z ie śc ia cz tery lata a teraz — je st!

Z drzw i „U nter M ag e llan und Laperuzo" w yrzucono do śm ietn ika u lic y o statn iego kli-

jen ta. M adchen , p o d ająca klijen to m piw o,

u k ład a się do snu. W domu frau K aroliny Knothe śpią. Bronzowe z e g a ry Groote K erk p rz e c iąg le i gęsto w y d z w a n ia ją godzinę drugą po północy. P rz y ja c ie l Lotara E gona Raffel- da k rz y k liw ie ch oruje na sk u tk i nadm iernego

sp o ż ycia alko h o lu. Żona p rz y ja c ie la je st

w śc ie k ła, ale w ystraszo n a. C zarne b arki — szaro sk rzyd łe n ieto p erze — przez nieruchom e m gły sz e le sz c z ą w mrok. Z m iło w anie niech b ęd zie nad syn am i V asc o —d e —G am a, odpły­ w ają c y m i w noc.

II.

P o żegn an ie z E lizą:

(E liza m a w ie lk ie jasn o -b łęk itn e oczy, w k tó ­ rych ż y je w ie c z y ste zdum ienie).

— W ię c frauiein E liza b ęd zie p am iętać o m nie?..

— Ja? Będę, herr Lotar. — Z aw sze?

— Ja? Z aw sze.

— Ja też. W tych bardzo ładnych k ra ja c h zaw sze będę m yślał o frau iein E lizie. T am są ta k ie w yso k ie zielone p alm y. G dy spojrzę n a p alm y — pow iem : ja kocham frau iein E lizę.

— O! P alm y! (B łęk itn e o czy o tw ie rają się szeroko).

— S ą tam je sz c z e śliczn e ow oce. N azyw a­ ją się b an an y i pachną. G dy zjem ta k ie ba­ n an y — pow iem : ko cham E lizę.

— O! B anany! S ą sło d kie? (O czy są n ie ­ ruchom e, ja k m orze).

— Bardzo. A potem : tam je st moc ptakó w , straszn ie k o lo ro w ych . L a ta ją w ciąż i śp ie w a ­ ją. O gony m ają czerw one, ja k ogień. To są b ażan ty. I tak sam o pow iem ! ko cham frauiein E lizę.

— O! B ażan ty! M uszą być p ięk n e. (O czy p atrzą w d al).

(5)

— O. tak: I b ę d z i e frau lein E li­ za t ę s k n ić za m ną? — Ja? Bę­ dę, herr Lo- tar. — H e r r L otar, — (głos łam ie się, błękitne o czy patrzą w d al), — herr Lotar. C h c ę p o ­ w i e d z i e ć coś. Oto list L ist do herr L otara. T y lk o pro­ szę p r z e ­ cz y tać g o aż tam .w B o-

taw ji. Dobrze ?

— D laczego aż tam, fraulein E liza?

— D latego, że n iech b ęd zie n iesp o d zian ka. P rzecież p rzyjem n ie b ęd zie herr Lotarow i n a­ raz m ieć list ode m nie. T am gd zie palm y.

— A le , frau lein E liza...

— Je ż e li herr Lotar ko ch a m nie, zrobi, ja k proszę. I proszę dać słowo.

— D a]ę słowo, fraulein E liza. P rzeczytam aż tam .

— Bardzo d z ię k u ję , herr Lotar.

A teraz Lotar Egon R affeld m usi w racać

na pokład. D w ad zieścia m inut tram w ajem

i—R otterdam , — port, — zapach p ary.—h ałas,— brzeg odsuw a się zw olna, — utonie w p ian ie horyzontu w ie ż ą Groote K e rk ,— i zaczną się zielo n e, n ieo kiełzn an e długie m orza — ku p a l­ mom, bananom , bażantom- N iew ym ow nie sm u­

tno i rzew n ie je st Lotarow i Duszom m ary­

narskim , zbłąkan ym w bezdro żach tran satlan ­ ty ck ich lin ji — tułaczom po go ściń cach ś w ia ­ ta — dzieciom w ie lk ie j ko n fratern ji p ie lg rz y ­ mów do R a ju — je st z aw sze smutno. Z w łasz ­ cza, gd y gd zieś — w jak im ś porcie, p rzystan ku przy n ieu stan n ych drogach błądzeń — opuszcza się narzeczoną.

III.

1 n ieu stan n ie, rytm iczn ie, w pół-śnie d ysz ą turbiny: — co k—sok, co k—sok, co k—sok. H oryzont unosi się do góry i opada, opada i unosi się. S y c z ą i w arc z ą ro zb ryzgiw an e fale; słońca p rz e b ie g a ją niebo i n a s ta ją noce

Noc odszum i — w yp ływ a now y dzień G dy

upał złotym kurzem o syp uje się z n ieb a, — pod podw ójnym i tentam i n a słom ianych chais- long’ ach le ż ą p an o w ie i p an ie, ubrane na

biało i spo­ ceni, P iją c — io e-cream i w h isk y i pa lą w onne, o m i o d n y m n i e p o k o ją ­ cym z a p a ­ chu opjum „N avy Cut C aporal". I w s z y s t k o dokoła ost­ ro p ach n ie n a g r z a n ą farbą, parą, w iędn ącem i ow ocam i i „Navy Cut C a p o r a l “. L a d ies roż­ ni a w i a j ą p i ę k n e m i głosam i, p i­ ją lem o n jad y i p atrzą na o d u rz ając e horyzonty. G antlem ens c z y ta ją „T im es”, „Tem ps" i „Z ei- tu n g“, ro z m aw iają basem o p o lityce i p iją w h isk y .

N ad b iegają cy k lo n y. Na pokładach w ted y

p an ika. C yk lo n y w rz esz cz ące , spienione,

w ście k łe. W y ją , w arc z ą i rżą tabuny m am u­ tów — ro zp ętan e, d z ik ie i groźne. P an o w ie i p an ie k o n ają z p rzerażen ia i innych n ie ­ p rzyjem n ych przyczyn.

N ocam i w ogrom ie odpoczynku — d o sto j’

nie oddycha dal Kolorowe g w iaz d y p lu s k a ją

się w n ieb ie — złote ry b y w b azalto w ych b a ­ sen ach ; słodkie nabrzm iałe cz e rw ien ią ow oce na p u szystych g ałęziach obłoków. Pokład — upstrzony plam am i zielo nych reflektorów . O d­ d y c h a ją śm ielej, rozm aw iają głośn iej i sn uią się w szę d zie, ubrani na biało. P ach n ie p arą, m iodem i „Navy C u t“. T u rb in y drżą w g łę­ bokich cz e lu śc iac h : — co k—sok, cok—sok. Z otw artych ilum inatorów „cabin co m p an y” ro zlega się b rzęk ta le rz y i rap sodje L iszta w d z w an ia ją się w p lu sk a ją c ą , rozko łysaną n ajd z iw n ie jsz ą św iatło ścią dal.

IV.

Słońce ko łuje nisko nad zachodem Je sz cz e k ilk a godzin — utonie w ru ch liw ej rtęci oceanu- „L eygraaf" sun ie pow oli i ostrożnie. Po obu stronach burt — w yso k ie am etysto w e brzegi. Coraz b liżej: — doki, molo, domy. Na p o k ła­ d z ie — stosy w a liz e k , pan ow ie i panie w ystro ­ jen i, w e se li, n iecierp liw i. G warno i p ach n ie perfum am i, p arą, miodem „Navy C u t1. Grzm ią łańcuchy ko tw ic.

‘Patrol ratunkowy na plażach podzwrotnikowych Załoga tych łodzi jest niezwykle odważna sprawna W działaniu.

(6)

Port B ataw ji — Priok. Już tu — obok — z ie ­ lona, g o rąca, w onna' Jaw a.

W zatoce — łodzie bez lik u , b ystre ya ch ty. n ieruchom e c ie ls k a parow ców w ie lk ic h i ma łych, p rz e jm u ją c e s y re n y i łoskot ziem i. Lo- tar Egon R affeld cz e k a n a rozkaz ro zlu źn ie­ n ia łań cuch ó w i bez słów śp ie w a p ię k n ą w e ­ sołą p io sen k ę :— „O hej! Dobry w ieczór, Ja w o !“ D onośny p rz eciąg ły gw izd, dzw onki, m ilk n ą turb in y; głos: —

— A nco or m a ajn a! Z trz ask iem w p a d a ją

k o tw ice w zielone głęb ie. Koniec. „O hej!

Dobry w ieczó r, Ja w o !“

Z grzyty, ścisk , tupotanie s e te k nóg, tłok, p o żeg n an ia, w rzask i, ruch, w aliz k i, białe h eł­ m y, k rz y k i w przeró żnych ję z y k a c h , bronzo- w e i czarne ciała, n aw o ływ an ia, dzw onki, złote galo n y urzędn ikó w , śm iech, k w ia ty , p aszp o rty, p o w itan ia, ow oce, gorąco! Przy- pruszone le k k im pyłem niebo, dokoła strz e­ liste ch w iejn e p alm y, dym y i ku rz aw a d ym ią­ cego portu. Jaw a !

Lotar Egon R affeld id zie brzegiem z ato k i— d a le j. S k rzyp i zło cisty żw ir pod nogam i. N a­ prawo — tuż zaraz — gęstw in a palm ow ego gaju; n alew o — tuż u nóg — fala m ruczy sw e n ie ­ zm ienne „ulał u m — u la lu m “ i ró ż o w ieją o p ry­ sk an e p ian ą m uszle. W ie lk ie , m ałe i zupełnie m alu tk ie p tak i o cięż ale i lek k o fru w ają do­

okoła „To p ew n ie b ażan ty", — m yśli Lotar.

Ż ółte u śm iech n ięte ow oce cz e p ia ją się k o ­ ron drzew . „A to ban an y" — m yśli Lotar.

W y d o b y w a z k ie sz e n i list. „Kocham E li­ zę" — m pwi tak głośno, że płoszy nap uszone lory C ałuje ko p ertę. S z e le ś c i p ap ier: C zyta: — „Szanow ny H err L otar! M yślę, że przy jem n iej panu, ja k pan dow ie się o tern na Jaw ie , bo pan m nie pew no już trochę zapom ni i nie b ęd zie pana to bolało. Otóż — zaręczyłam się z pan em Karolem Knothe w R otterdam ie, a k ie d y pan od­

c z y ta ten list — już b ędę jego żoną. M u ­ szę tak zrobić, bo on je st bardzo m iły i szlach etn y, o b iecu je u trzym yw ać m oją m atk ę, która je st staru szk ą. N iech p an a to nie boli, mój dobry H err Lotar, gdyż ta k je st le p ie j dla m nie, a pan mi złego

ii

n ie...

S z e le s z c z ą p alm y. P rz era ź liw ie p ac h n ą nie słych an ie ko lorow e ostre k w ia ty —ja k zap ach p ię d z ie się c iu dni c ię ż k ie j n iep o trzeb n ej tę ­ sknoty. M orze — czułe i d rap ieżn e — m a­ mroce ulubione „ulalum — u la lu m “ i p rz esu ­ w a różow e konchy m uszel na żółtym p iask u. L otar Egon R affeld — dw u d ziesto cztero letn i m arynarz z p aro w ca „L eygraaf" le ż y tw arzą ku ziem i i dław i się ch rap liw ym szlochem .

O gnistopióre b ażan ty pocichu p rz e la tu ją z g ałęz i na gałąź i g a w ę d z ą po — m ala jsk u : — — C zy k o le g a nie u w aża, że ten człow iek w y g ląd a dość z ab aw n ie?

K o lega m a rac ję. S ąd ząc z jego głosu — <r n płacze.

— T ak , a le ta k ie zach o w an ie się je st mi n iesym p atyczn e. Ś w ia d c z y o braku ku ltury.

C zy n ie tak? N aturalnie. B an any szep cą:

— Już d o jrzeliśm y i je st bardzo gorąco, są- sied z ie Może tak ch lu p n iem y do w ody.

— A le tam w dole je st czło w iek. Z je nas ^anie B ananie.

— Nie, sąd zę, że on umarł.

Żółte ow oce, n asiąk łe sokiem słońca, z p lu ­ sk iem sp ad ają do zielo nej słonej wody.

W R otterdam ie — o tej porze — pow olne dzw ony Groote K erk dzw onią w p o w ażn ej cisz y północy i w ie lk ie b ezsz elestn e b arki — szaro sk rzyd łe p u h ac z e —tajem niczo o d p ływ ają w m glisty d u sz ąc y m rok. Z m iło w anie niech b ęd zie nad płyn ącym i w ciem ność

J E R Z Y S O S N K O W S K I :

P R A W D Z I W A

Ż O N A

B

yło tak, że T ym (zdrobniałe od T ym o

teu sz) zachorow ał. T rzeb a było w te d y w id z ieć S tefę !

B a ! M atk a, i to b yłab y gorszą o p iek u n ­ k ą od n ie j.

S tefa, a le tylko ona, o tern w ied ziała, tak , ja k o tern w ie d zie ć trzeb a, k o ch ała T ym a. T ym , tak, trochę w ied ział, trochę czuł. M ało! Z am ało! I, g d yb y w ied ział i znał to u czu cie, tak, ja k ono na to zasługiw ało, ko ch ałb y S tefę bardzo, - bardzo! A le to był typow y m ęż c z y­ zna. W ię c e j żył sw o ją p racą, niż m iłością. W ię c e j w ie lb ił to, co robił, niż S tefę, — to „serce na d ło n i" ,- to żyw e uczucie, ten skarb ,

na który, je ś li m ężczyzn a raz trafi, pow in ien trzym ać rękam i i nogam i, bo u cie k n ie!

T y m ? T ym był to chłopiec już nie taki bardzo m łody, bo m iał około trzyd ziestk i. M oże n aw et w ię c e j .. Może trz yd z ie śc i jed en ... C odzień n astęp o w ała z w yk ła w ym ian a zdań ! — S tefa, ko chasz?

— T a k ! — Bardzo? — T ak ! — Ja k ?

— W ię c e j, niż sieb ie — Mało.

(7)

— Mało.

— W ię c e j, niż w szystko .

— Nie ch ciałab yś, ż eb yśm y się ro zeszli? — T ym , nie ! A ch, nie!

— A ż tak? — T ak , T ym !

A T ym był trochę ego istą. Nie takim

w ie lk im znowu. L o jaln ie dotrzym yw ał um o­ w y. P o w ied ział je j k ied yś:

— Nie licz n a to, że b ęd ę z T o b ą zaw sze. W iesz , że w ogóle n ie w ie le mogę. Ż y c ie m asz zapew nione, żebym m iał po ło kcie urobić sw ój rozum (T ym był literatem i zarab iał, ciężko, oj, ciężko , piórem na ż yc ie!), dotrzy­ mam tego! A le . .

I dotrzym yw ał. On sam w ie d ział i Pan

Bóg, ja k mu czasem ciężk o było Jak c z a sa ­

mi um ysł m iew ał w yjało w io n y, z czego sobie sp raw y ko m p letn ie nie z d aw ała S tefa Z aw sze m iał d la n iej u śm iech n iętą tw arz. Z aw sze.

Mimo w szystko . Mimo te, h am sun o w skie

zm artw ien ia. K ied y mógł, starał się spraw ić je j ja k ą ś p rzyjem n o stkę. M oże to był ,,sui g e n e ris ” egoizm , bo i jem u to dostarczało nie- la d a ,,fr a jd y ”, gdy w id ział słon eczny uśm iech na je j tw arzyczce.

M oże egoizm ... A le m oże i nie...

Z anim poznał S tefę, sw o ją żonę, znał

cały sz e reg ko biet. — N aturalnie. M łody, miły, sym p atyczn y czło w iek .

No, b yła ta k a jed n a... druga... Ł adn a.

I A la ...

— T ym , żeb yś ty w ied ział... Jab ym w s z y ­ stko... Jab ym ..

T ym się śmi ał.

— A le ! P rzesad zasz! Z nam trochę k o b ie­

ty. W s z y stk ie je ste śc ie , w grun cie rzeczy,

ta k ie sam e ego istki. Ja też. A le w y — po-

prostu — eg o istycz n y suprem atyzm . W ie sz

co to jest m ężczyzn a? Pójdź na film francu ski, — zobacz tego p ięknego, ufarbow anego i ufryzow anego am anta, — a potem idź na film am e ryk ań sk i i zobacz tw ardego, pełnego p o św ięc en ia, a le św iadom ego sw ych p ra­ gn ień — — buba. P o m ieszaj to razem , niby w p uszce od coctaihu! To b ęd zie p ro je k c ja m ężczyzn y!

M oże w tern w łaśn ie le ż a ła tajem n i­

ca pow odzenia, ja k ie T ym m iał u kobiet. M oże, — — dość, że je miał. Z resztą, to w szystk o jedno, — pow odzenie, licho w ie, od czego z ale ży . A ch , — n ap raw d ę, — licho w ie!

I u Li, T ym był, ja k b y m ięd zy młotem

kow adłem . K ochał Stefę, m owy niem a, lu ­

bił bardzo A lę . No, i zresztą, łączyło go p rzecie z nią co ś-niecoś, z czasó w byłych...

A la ... m ow y nie było o tern, żeb y ch ciała z nim zerw ać. G odziła się na w szystko, — n aw et na żonę, — To był w e d le w yo b rażeń T ym a, istotny dow ód je j sz c z erej miłości. A le cóż! T ym był m ężczyzn ą! A to z n aczy tak w ie le!... W ich zw łaszcza p o jęciu , m ężczyzn!

Ba, S tefa w ie d zia ła o A li A A la — —

w ie d ziała no, o c z y w iśc ie, o S tefie. ' iadomo, jak w e w szy stk ic h farsach francuskich, tylko, że w tym w yp ad k u — — odw rotnie. Nie, ja k to z w y k le b y w a ! m ąż, p rz y ja c ie l, żona, — ale — — A la Stefa, T ym .

T ak -to jak o ś d ziw n ie szło. C zasam i, T ym m iew ał ch w ile w ątp liw o ści. C zasam i staw ał przed lustrem , bo T ym nie był p ozbaw iony szlach etn ych odruchów, — i tłukł się sam po p rzysto jn ych p o liczk ach , i sam sobie w y ­ m yślał:

— T y, łobuzie, ty szelm o! M asz żonę,

jak brylant, ja k szcz ere złoto, ja k kryształ! I czego ch cesz w ię c e j? Z a czem się u g a­ niasz? O co ci chodzi? T y, stary m ałpiszonie, ty k ab o tyn ie, ty im itacjo n ędzn a C asan o w y!

T a k , to b yły m om enty szczero ści!

Cóż, k ie d y za dni p arę, gn an y tym w łaś­ nie dziw nym popędem , który zrozum ieją w s z y ­ scy m ężczyźn i, gnał do A li, ja k opętany. Gnał, a potem w racał z głow ą spuszczoną, z chm urnem spojrzeniem , pełen n ie w ia ry i n ie ­ pew n o ści sam do sieb ie.

D aw n iej, o p o w iad ali mu ko led zy, ja k to b yw a: m asz narzeczoną, ko chasz ją, — je st miła, dobra, zacna, jedyna- A le po w iecz o ­ rze u n iej...

Gryzł się. M asz tobie — — sy tu a c ja !

Hm, b yw a... że czło w iek zapom ni o w szyst- kiem d la nam iętności. N iebyło o tem m ow y. R a c z e j ..

T ym przypom niał sobie ta k ą starą, w i­ d zian ą gd zieś je sz c z e w zam ierzch łej, w c z e ­

T ym k lął U w ażał to w szystk o , popro-

stu, za — św iństw o. S tarał się (to był w o gó le n iezły p rzecie chłopak) ja k o ś dać sobie z tem radę. S p raw ę całą tłom aczył tak i tak. Ż e to je st bez sensu, że Stefa, to jego m atk a i siostra i żona i p rzyjació łk a, — a tam ta co? Poprostu . A la .

I w łaśn ie, do tej — poprostu A li — —

w racał. L icho w ie, ja k ie go tam zresztą po­ budki p ch ały. Nie był z.ly, m oże nie chciał d ziew czyn ie zrobić dram atu, a podejrzew ał, że się tem sko ń czy, je śli zerw ie. N apewno zresztą, nie było w nim złych i o b leśn ych in ­ ten cji.

(8)

snej młodości farsę. Pod tytułem : „mąż z g rz e ­ czności". C zy to nie była s y tu a c ja odw róco­

na? C zy nie był on sam, — — p rz y ja c ie ­

lem — .,z grzeczn o ści” ?

T y le razy T ym bał się, i p o d ejrzliw em okiem śled z ił, czy S tefa się czegoś nie d o ­ m yśla. T o b y było dlań k lę s k ą . P an o w ie m ę­

żow ie! W y zn acie sw e u cz u cia d la żon! To

głębokie, trochę na ego izm ie oparte, uczucie! W y w ie c ie , że — o ile łatw o je st rozstać się z p rz yjació łk ą, o ty le trudniej. .

Nie b ędę się nad tern rozw odził. M yślę, że w sz y sc y już dobrze w cz u liście się w stan p sych icz n y m ego bohatera

A zarazem , A la . . Nie, to dopraw dy,

w ściec się m ożna!

C zasam i, T ym (w łaśn ie w ró ciw szy od

A li) p o d e jrz liw ie patrzał na żonę. M iała z a ­ w sze ta k ą spokojną, tak straszn ie miło zró­ w now ażoną m inę!

— Stef?

— Co, k o ch an ie? — K ochasz? — O. tak.

C ała cerem o n ja i cały k atech izm m iłosny, p rzyto czo n y na p o czątku , pow tarzał się do­ kładn ie.

U spokojony T ym , z w estch n ien iem u lg i i w d zięczn o ści, brał drobną tw arzy cz k ę w dło­ nie i cało w ał długo

Z ełgałbym , gdybym p o w ied ział, że A la

nie była zazdrosna o Stefę. T o lero w ała ją,

jak o zło k o n ieczn e, ale były ch w ile

.-S k a k a ła w ó w czas ,,z pazuram i do oczu” T ym ow i.

— A ch, ty! P rzecie, w gruncie rż eczy,

ty je ste ś podły! I tak i m iły zarazem ! Ja n ie ­ szcz ęśliw a! Ja k sobie pom yślę...

N astępow ały łzy. i rozpacz tak szczera, że T ym truchlał O, Boża! Nie ch ciałb y prze cie m ieć na sum ieniu tego m łodego ż y c ia! Czuł się w ted y ta k i m arny, tak i rz ec zy w iście podły i n ik czem n y, że z c h ę c ią w id ziałb y pod

sobą ro zstęp u jącą się ziem ię, Cóż je d n ak

było robić? T a k trwało

S z a le m iłosnej w agi T ym a, sz a le obu ko b iet c ią g le były na jedn ako w ym poziom ie. B yw ały znów m om enty, w których T ym p ra­ gnął, by żona, czy to d o w ied ziała się — — może le p iej zaczęła p o d ejrz ew ać — — żeb y p o staw iła sp raw ę n a ostrzu noża. .

Ję z y c z e k od w ag i p rz ech yliłb y się wów czas w ja k ą ś stronę.

Nic nie zap o w iadało podobnej sy tu ac ji.

Z b liż ały się św ięta Bożego N arodzenia.

T ra d y c y jn a g w iaz d k a. T ym p rzystaw ał przed w ystaw am i. Co kup ić żonie? A co A li?

D la żony zd ecyd o w ał się na św ietn ą bran

so letkę. A d la A li? Nic mu innego nie

przychodziło na m yśl. T eż ja k iś k lejn o t?

T ak , ja k żonie? W yd aw ało mu się to trochę... n ietego . T a k ie ja k ie ś p o k rew n e przedm ioty...

A je d n ak , gdy kupow ał b ran so letk ę dla żony, aż mu się łza w oku zakręciła, że z a ­ n ied b u je A lę. P rz ec ie to, w grun cie rzeczy, ta k a b ied n a d z iew c z y n a ..

K iedy szu k ał prezentu dla n iej, ni stąd ni zow ąd oburzył się. Mam w sza k ż e żonę, a to ch yb a p ierw sze. . M asz tobie... robię

z T y m a m az g aja Proszę tak źle o nim nie

m yśleć. Nie był nim. T y lk o że m iał nieco serca, to w szystko

P rzyszła n aresz c ie g w iaz d k a.

I... w ytłom acz tu sobie, czło w iek u, natu rę lu d zką...

T ym tonął w cichem , ciepłem szczęściu. Ba! P rzyjem n e w nętrze, gd zie na każdym kro ku znać k o c h a ją c ą , k o b iec ą rę k ę .. Cudna, pełna n ie w yp o w ied z ian y ch uroków u czta w e dw oje. S tefa, — poprostu czarow na w now ej to a le c ie . Stół, zastaw io n y, a le ja k ! Cicho. Miło. P rzytuln ie. L śn iąc y, b iały obrus. T en ton tapet, ja k ie razem n iedaw n o d o b ierali K ryształy i srebra. M ale ń k a ch oinka w k ą ­ c i e — to już w yłącz n ie d la niego bo S tefa go

zaw sze u w aż a trochę za d ziecko M iła, dobra

ko b ieta, ten szczery^ p raw d ziw y p rz y ja c ie l, — czy ro zu m iecie to, p an o w ie?

A T ym , T ym je st pochm urny. W łaśn ie te ­ raz m usi m yśleć —- — — o A li

Ż e je st sam a — — że też sied zi p rzy b ia­ łym stole — och zam iłow anie A li do trad ycji T ym z ra !

A la je st sam a N iem a rodziny. S p ęd z a

dzień w ig ilijn y sam iuteń ka, ja k ko łek. T ym w y ry w a się tam m yślą i cz ą stk ą serca. C zuje się niedobrze. Jej. tej — — też p rzecie, do­ brej d z iew czyn ie, je st smutno,

S te fa p atrzy nań zpod oka. — T ym !

— Słucham , m iła.

— Co mi dasz na gw iazd k ę? T ym pośpiesznie w y c ią g a pudełko. O krzyk radości i zach w ytu .

— T ym , ja k iś ty dobry!

T ym z p o w ątp iew an iem k iw a głow ą. Pocałunki.

A A la ?

S tefa p rzytula sw ój p ach n ący p o lic z ek do T ym o w ego.

— 1 ja ci prezent w ybrałam .

— Z ab łysła złota p ap iero śn ica, ślicz n a

zgrabna.

(9)

— M oja droga S tefa. Ż e też p am iętasz! W n astępnym m om encie szeroko o tw iera oczy.

'/ S tefa mówi, zaw stydzona:

— A to .. — ro z w ija bibułkę. Oczom T ym a

u k a z u je się, rz ec z y w iście p ię k n e j roboty,

srebrna to reb ka — — d am ska, — — a to, — k u p i ł a m d l a — — — A l i . . .

T ym najprzó d b ledn ie, potem p o n so w ieje, ja k rak. Potem — — b ierze m ach in aln ie to­ reb k ę z rąk S tefy.

I... ani w ie, k ie d y mu się|z^ust zryw a:

R A D O S Ł A W K R A J E W S K I :

— Och, Stefa, d z ię k u ję ... I z a ty k a sobie u sta dłonią.

A le n a w argach S tefy d rga dobry, choć tro­ ch ę sm utny uśm iech.

— T ym , p rzecie ja daw no o tern w iem 1 w iem , ja k je j m usi być przykro. Ja je j. . m nie je j żal... ja ją lubię. I ja k sobie pom y­ ślałam , że ona też cię znała, ja k ja, że... T ym , to dobra d z iew c zy n a m usi być, skoro cię aż tak ko ch a. M yślę, że to tak, ja k b y była m oja siostra...

A teraz zastan ó w m y się, — przy kim o sta­ teczn ie pozostał ten słaby m ęzczyzn a, i z ara­ zem — ten p r a w d z i w y m ężczyzn a, — T ym ?

N A R U IN A rC H T E A T R Ó W

N A S Z Y C H

T e atr w P o lsce je st obecnie pod z n a­ kiem up ad k u . N ie wolno nam Tego p rz e­ m ilczać.

Był k ie d y ś K o­

ch an o w ski, M ic­

k ie w ic z , K ras i li­

ski, Fredro, W y ­ sp iań sk i. Były w i­ d o w isk a n a r o d u p o lskiego , n ie w o ­ lą c e w idzów do w spółudziału w nich, w u ja w n ia ­ niu i p rz e z w y c ię ­ żaniu ó w czesn ej

n asz ej trag ed ji B y­ ły gm ach y prze

ku nsztow ne, ob­

szerne, w yp ełnio­ ne po b rzegi w raż­ liw ą, ja k ocean, m iąższą, n ie p rz e li­ czoną t ł u s z c z ą lu d zką.

Dziś rum ow iska zostały z tych g m a­ chów w ie lk ic h ,h u czn ych od barw i głosów życia. Tu, gd zie były rzęd y sie d z isk , r o s n ą

d rzew a, m c h y ,

i dym nofioletow a- w e sz a le je . G ipsa-

tury, stiuki, tynk opada ze ścian i pilastrów . B łąkam się po ruinach teatrów naszych, patrzę w pu stkę kom nat d yrek to rsk ich , na szcząty m aszyn erji te atraln ej i tej sceny,' która k ie d y ś o gn isko w ała w sobie całą m yśl/i tra- g e d ję P o lski.

T u i tam na zm urszałych, z ap a d ając yc h się d esk ach sceny, jac yś f zagran iczn i k o m iw o ja­

żerzy u s t a w i a j ą w łasne re k w iz y ty , d ek o racje ku k ły, tw orzą m i s t e r ja n ie z r o z u m ia ły c h d la nas tro sk,p o żą­ dań, w a lk i uszczę- śliw ień . To też ludność n asza nie in te re su ­ je się tem i opo­ w iad an iam i ludzi obcych o lu d ziach

je sz c z e bardziej

nam obcych. I z ag ab n ięta od­ po w ie: w e w idow i sko lu b ią patrzeć, ja k w zw ierciad ło , łubie w niem c ią g ­ le o d n ajd yw ać s ie ­ bie. Nie in te resu ją m nie sztuki dra- m aryczne, g d z i e śm iech, płacz, ra ­ dość, m iłość, je st tak mało m oją w ła­ sną rad o ścią i m i­ łością, moim w ła­

snym śm iechem

i płaczem .

Z ag ab y w an y d ram atopisarz nasz odparł: Cóż m nie m oże obchodzić m uzealn ość lub k rz y k ­ liw y egzetotym ? M y, P o la cy p rz eż yw am y dziś n ajstra sz liw sz e trag ed je, dziś w łaśn ie przed nam i sto ją n ie zw y k łe z ag ad n ien ia podziału dóbr społecznych, problem w ojny, postępu, p racy, problem n aszego p iękn a, n aszej w ięzi

(10)

so c ja ln e j. T e i d z ie sią tk i in n ych n asz yc h pro­ blem ów d o m agają się n atarc z y w ie scen icz n ej ek sp resji. Dałem im tę e k sp re sję , a le w espoły z K H. R oztw oro w skim darem nie ko łaczem y do gab in etó w d yrek to rsk ich . P su ją nam u c z y ­ n ien ie tego zagran iczn i k o m iw o jaż erz y teatraln i i ja k ie ś sw o jsk ie n iezw alczo n e ciem ne moce.

T e atry , w łoski i fran cu sk i k w itn ą i są p rze­ pełnione p ub liczn o ścią, re a g u ją c ą żyw o na to, co się d z ie je na scen ie.

W ię c e j! T e atr w łoski i fran cu sk i dziś c h w y ­ ta ją w sw e ręce rz ąd y w szystk ich scen św iata. H iszp an ja pod naporem P ary ż a już daw no z a ­ pom niała o św ietn o ści w łasn ego teatru. O ry­ g in a ln y eg z o tyc zn y teatr Jap o n ji u p ad a pod naporem sztuk Francji.

D obrobytu d ram ato p isarzy w ło sk ich strzegą urzędow i poborcy, ś c ią g a ją c y p o d atek od w i­ dow isk- F ran cja w z asad z ie g ry w a tylk o sztuki sw o ich dram aturgów , ch o ćb y były tylk o po­ praw n e

Czem u ta k nie je st u nas?

T am n a u licy w id ać n iep rzeliczo n e tłum y pub liczn o ści, gn an ej przez głód baśni, głód teatraln o ści od scen ki do p ółscen ki, od estrad ki do estrad y, od k in a do k in a i n iem ogącej z a­ spokoić tego głodu.

To też mimo ciągłego m ask o w an ia się co raz w y ra z iśc ie j u jaw n ia się ta rz ec zy w isto ść , że nad ruinam i n aszych teatrów zap an o w ały istotnie ja k ie ś ciem ne m oce, strz egące, by te atry się n ie zalu d n iały, by n ie przebudziło się z le targ u dram atopisarstw o nasze.

I mimo ciągłego m ask o w an ia się sztukam i p seu d o p o lsk iem i lub grafom anją narodow ą, coraz do kładn iej p o zn ajem y tę rz eczyw isto ść, że je ż e li ch cem y, by piśm iennictw o, by teatry n asze stan ęły dostojnie i n a niew zruszo n ych p o d w alin ach winniśmy p is a ć i w y s t a w i a ć sztuki

op art e na n a sz e j m y ś l i i na n asz em se rc u, na n a­

szym św iato p o gląd zie, na naszem p o jęciu tra­ gizm u. Dość już greckiego fatalizm u, a z ja ty c ­ kiego nihilizm u, ib sen o w sk iego realizm u i fran ­ cu sk ie j so fistyczn ej szm inki.

W in n iśm y z an iech ać polityki||fstosow ania ch iń sk iego rauru w obec m łodych dram ato p i­ sarzy i w inniśm y raz n areszcie zn iszczyć ow e n iezn isz cz aln e m oce, co zam ien iły f|w ruiny nasze teatry ak adem izm em sz t u k i m uzealn ych i rep ertuaram i zagran iczn ych „w ielk o ści"

Pierwsze kro­ ki Polski na morzu z począt­ kiem r. b Ton- naż naszych o- krętóu) handlo­ wych nader szybko się zwiększa P rzy­ byto zakupio­ nych we Fran­ cji 5 państwo­ wych okrętów do Gdyni, 2 nadto budowa ne są na Stocz­ ni Gdańskiej, f \pszedsiębior-stwo prywatne „ W isła-Bał- tyk “ również podczas zimy bieżącej nabyło 6 holowników i 14 lichtug morskich. Bank Gospodarstwa Krajowego po­ czyna realizo­ wać zakup 2-ch okrętów, które połączą Gdynię z wybrzeżami Morza Śród- ' ziemnego. Chc iał by m z P an i ą w y j e c h a ć w e d w o j e , Wszystko j e d n o do ką d — b y le g d z i e — O p o w i e d z i e ć P a n i ż y c i e s w o j e W s l e e p i n g o w e m , z a c is zn e m c ou pe . 1 c z ę s t u j ą c P a n i ą sł ody c zami , M y ś l ą Wracać do s t r a c o n y c h dni — I c a ł o w a ć — c a ł o w a ć o c z a m i Usta P a n i — i o c z y — i brwi — — I d o c z e k a ć się w r e s z c i e t e j c hwil i Gdy się ś c i e m n i — i m a r z y ć W półśnie Z e j e d z i e m y , g d z i e ś m y raz j u ż byli — Z e j e d z i e m y — Wszystko j e d n o g d z i e I po n o c y , s p ę d z o n e j w p i e s z c z o c i e ,

Tak dr aż ni ąc ej , niby z a pa ch róż — R a n o o c z y o t w o r z y ć — i w z ł o c i e Uj rz e ć s ł o ń c e p o ł u d n i o w y c h mórz.

Błądzim y od skonu W ysp iań sk ieg o po ruinach n asz ych teatrów .

T u w m agistracie słych ać lam en ty ojców m iasta, że do „N arodow ego", do „Letniego" dziś n ik t n ie ’ch ce chodzić, że ś w ie c ą pustkam i

X . G L IN K A :

(11)

S T E L L A O L G IE R D :

P O T A M T E J S T R O N I E

DOKOŃCZENIE.

I znów m inęło d w a m iesiące. K rz em iń sk ie­ mu zdaw ało się, że ja k iś raj otworzy przed nim sw e w rota, że to nie rzeczyw isto ść go otacza, lecz ja k ie ś cudne m arzen ie. Nie od­ stępo w ał p raw ie od boku u ko ch an ej, a cho­ ciaż nic się nie zm ieniło, w ierzył niezłom nie, że w re sz c ie zbudzi w n iej miłość, a w ó w ­ czas z aż yw ać b ęd zie doskonałego szczęścia.

P ew nego dnia w y b rali się ja k z w y k le oboje na dancing. B yły to p ierw sze dni lipca, jak o ś dziw nie chłodne i d eszczo w e w tym roku.

Na d ancingu K rzem iński spotkał k o leg ę

z u n iw e rsy tec k ic h czasów , zajm u jącego o b ec­ nie w yb itn e stanow isko w dyp lo m acji. P rz y ­ w itali się serd ecz n ie, gdyż nie w id z ieli się od szereg u lat. A ced o ti, w yso k i brunet bar­ dzo p rzysto jn y, w ytw orny zw rócił u w ag ę pani

M eli.

— Kto je st ten pan, z którym w ita liśc ie się tak serd eczn ie? — sp ytała K rzem ińskiego, gdy zn alazł się znów przy n iej.

— D aw ny mój k o le g a, o b ecn ie „ w ie lk a

fig u ra “.

— Niech mi go pan p rzed staw i, podoba m i się ten chłopiec.

K rzem iński żach n ął się; to poprostu potwor­ ne w ym agać od niego p rz ed staw ien ia u k o c h a­ nej czło w ieka, o którego już w tej ch w ili je st

zazdrosny. A le ch ęć pani M eli była dia

niego rozkazem . Z re z y g n ac ją dopełnił for­ my to w a rzy sk iej i już ani na c h w ilę nie p o ­ zbył się straszn ej m ęki, ja k ą mu sp raw iła odczuw a zazdrość.

G dy w e troje o p u szczali salę, był już jasn y dzień.

— W ie c ie co panow ie? jed źm y za m iasto! — proponowała pani M ela.

M ieli sobie ty le do p o w ied zen ia, ona z no-

w opoznanym m ężczyzn ą, że na rozm ow ę

z K rzem ińskim poprostu nie było czasu S ie ­ dział w ięc osow iały, d usząc w sobie zazdrość gdyż w ied ział, że pani M ela znosić nie może je j objaw ów . N adszedł n areszc ie ko n iec m ę­ ki, p an o w ie, odw iózłszy po p rz ejaż d żc e p an ią do domu, w ra c a li k a ż d y do sieb ie.

— Bardzo c ie k a w a ko b ieta — przerw ał m il­ czen ie A cedo ti — daw no ją znasz?

K rzem iński n ie zaraz odpow iedział; o p u ś­

cił głow ę, z a sta n a w ia ją c się nad czem ś,

w resz cie ja k b y p o w ziął pew n e postan ow ienie odrzekł:

— C zy daw no? Nie, w łaściw ie niem a je s z ­ cze roku odkąd się znam y, ale mimo to, zd a­ je mi się, że urodziłem się po to, ab y żyć d la n ie j. Kocham ją, ja k sz a le n ie c , pożądam je j k a ż d ą kro plą krw i, ja k je sz c z e żadn ej w życiu , o św iad czyłem się je j i ona zgodziła się w y jść

za m nie w ó w czas, gdy m nie pokoch a; od dw óch m iesię cy przeszło p o z w ala mi zdoby­ w ać sw ą m iłość i odtąd jestem tak s z c z ę ś li­ w y, ja k nim nie byłem je sz c z e w życiu.

A ced o ti uśm iech nął się le k ce w n ż ąc o . — Nie w iedziałem , że tak i m arz yc iel z c ie ­ bie! Istotnie w ierzysz w to, że t a k a k o b ie­ ta c i e b i e poślubi?

— Jak to ? Co to m a z n aczyć? D laczego? — Bo to nie je st typ, k tó ryb y się w ziął na śp iew an ie p ieśn i m iłosnych pod oknem , przy d ź w ięk ach m andoliny, na w iern ą służbę ry ­ ce rsk ą w b arw ach u k o ch an ej — nie, ona je st z tych kobiet, które trzeb a ch w ycić b rutaln ie za gardło i trzym ać potem ja k n iew olnicę, 0 którą się dba tylk o w n iektó rych m om en­ tach. Z łą m etodę obrałeś, C uciu.

— Co ty m ożesz w ie d zie ć o n iej. R o zstali się m niej serd eczn ie

N azajutrz K rzem iński stęskn io n y zjaw ił się w m ieszkan iu p ię k n e j w dow y. B yła dziw nie rozkapryszona, w resz cie w yb uchnęła:

— T en p ań sk i znajom y, to ja k iś zaro zum ia­

le c , ja k ie g o św iat nie w idział W id o czn ie

nie zasłu gu ję w oczach tej „ w ie lk ie j fig u ry “, ja k go pan n azw ał na to, by mi złożył w i­ zytę; talefonow ał p arę razy, d o w ia d u ją c się od słu żącej, czy jestem w domu, a n areszcie, gdy się dow iedział, że niem a, zostaw ił b ilet. To poprostu o burzające.

A le K rzem iński m iał inny punkt w id zen ia na tę spraw ę.

— To porządny chłop, proszę pani — w y- tzek ł pojednaw czo .

P an i M ela je d n ak snąć z ag ię ła parol na ow ego zarozum ialca, kto w ie, m oże ch ciała go upokorzyć w łaśnie, bo na n a jb liż sz e j czar­ nej k a w ie , którą u rząd zała u sieb ie co dw a tygodnie, zjaw ił się A ced o ti na sk u te k go rą­ cego pisem nego zap ro szen ia w dow y.

K rzem iński spojrzał na niego jad o w itym

w zrokiem , mimo je d n ak n ajb y strz e jsz e j o b se r­ w a c ji nie mógł zarzucić ko led ze żad n ej, n a­ w et ch ęc i zb liż en ia się do p ię k n e j bani. Z a to ona poprostu oczu nie o d ryw ała od niego, p ro w o k u jąc go na k ażd ym kro ku.

Ja k ż e ch ętn ie byłby K rzem iński w edług m etody k o leg i ch w ycił ją b ru taln ie za gardło 1 bił n aw e t za m ęk ę, ja k ą przez nią cierpiał, A p rzecież m usiał się uśm iech ać i nie dać niczem poznać, ja k a s z a le je w nim burza.

W re sz c ie goście się ro zeszli, a K rzem iński ż e g n a jąc ostatni p an ią M elę, odetchn ął z u l­ gą. Je d n a k ż e w stosunku jego z w dow ą coś się popsuło. Gdy przychodził, ja k d aw n iej, w itała go z tw arzą zachm urzoną, lub odpra­ w iała w k ró tc e pod pozorem bólu głow y. Ja

(12)

k ie s p o d ejrz en ia poczęły się rodzić w u m yśle K rzem ińskiego mimo, że je zw alczał je sz cz e o statk iem w oli

P ew n ago dn ia, gd y p rzyszed ł ja k z w y k le ,

w d o w a n ie p rz y ję ła go zupełnie Z darzyło

się to o b ecn ie po raz p ie rw sz y od czasu jego o św iad czyn . U szom nie ch ciał w ierzyć.

— M nie pan i nie k a z a ła przyjm o w ać,

m nie? — pow tarzał k ilk ak ro tn ie p ytan ie. — N ikogo proszę pan a — p o tw ierd ziła raz je sz c z e słu żąca i nie m ogąc in acz ej pozbyć się n atręta, zam kn ęła drzw i. K rzem iński z a ­ toczył się, ja k p ija n y; ch ciał dzw onić, ch ciał bić p ię śc iam i w drzw i, a le opanow ał się. Na­ razi się n a śm ieszn ość wobec lokatorów , a nic nie w skó ra. Z eszed ł przeto wolno po sch o ­ dach i stanął na chodniku, po p rzeciw n ej stronie u licy . O kna pani M eli były nie ośw ie tlone Po pew nym je d n ak cz a sie ktoś p o d ­ szedł, zasun ął ro lety, poczem w m ieszkan iu rozbłysło św iatło, a K rzem ińskiem u zdało się, że na tle ro le ty m ignęła s y lw e tk a m ężczyzn y. Z atrząsł się cały ja k szalo n y, przeb iegł u licę dw om a susam i p rzeszko czył schody. Z ad z w o ­ nił, a gdy słu żąca j u ch yliła drzw i, runął w nie całym im petem , o d p y ch ając struch lałą. W p ad ł do syp ialn i, gbyż z tam tąd biło św iatło, ro zejrzał się, nie było nikogo. L ecz łóżko z którego z d ję ta była k ap a na nowo podnie ciło w nim w ściek ło ść. W b iegł do salonu; tu z ręk am i podłożonem i pod głowę s ie d z ia ­ ła w su n ięta głęboko w k a n a p k ę pan i M ela, a uśm iech je j był uśm iech em istoty rozm a rzonej. Na w idok K rzem ien ieck iego , z ja w ia ­ jąc eg o się tak n iesp o d ziew an ie drgnęła i p o ­ dniosła się, a tw arz je j z astyg ła w zw ykłym zagad k o w ym w yra z ie.

— A p an czego sobie tu życzy o tej porze? sp ytała zimno.

— Ja... pani nie ch ciała m nie p rz y ją ć , bo tu był ten łotr, ten dyplom ata, ten p rz ek lęty A cedo ti. Ja zaraz w ied ziałem że coś z tego w yn ik n ie. No i przekonałem się d z isiaj na w łasne oczy.

— Co to m a zn aczyć p an ie Krzemiński?^ — To m a zn aczyć, że m nie cz ło w iek a u czciw ego , który w y c ią g a ł dłoń po p an ią p o ­ przez ołtarz, k a z a ła pani odpraw ić d z isiaj od drzw i, bo w o lała gach a, co p rz ysz ed ł ła ­ kom y je d y n ie na pani w d zięk i. Tfu!

— Ja k pan śm ie! Proszę n atyc h m iast opuś­ cić mój dom i nie p o k az yw ą ć mi się w ię c e j n a oczy, rozum ie pan?

— W łaśn ie że nie rozum iem i nie p ó jd ę

nigdzie. Mógł^on k o rzy stać, m ogę i ja. — Precz!

P an i M e la o b ejrzała się po pokoju; nie m ia­ ła pod rę k ą n aw et k ija , a tak b y ch ętn ie p rz e­ je ch ała szp icru tą po tw arzy tem u b e zc z eln e­ mu cyn ik o w i. O czy je j p ad ły na w isz ą c y nad k a n a p k ą na tle tu reck iego sz a la długi k a u k a s k i sztylet. A le s z y b c ie j, niż je j m yśl, posun ęła się ku sztyleto w i dłoń K rzem ińskigo Z erw ać go ze ścian y i obnażyć z poch w y było dziełem sek un d y. Ja k furjat podskoczył ku bezbronnej... K rzykn ęła straszn ie i u m kn ę­ ła w bok, rów nocześnie zaś K rz e m ien ie ck ie­ mu rę k a zw isła b azw ład n ie, a strach n ie lu d zk i z jeż ył włosy: oto na szyi poczuł w yraźn ie d o tkn ięcia noża, który p rz esu w ać się począł tam i z pow rotem ... tam i z powrotem ... S k ąd ś

zap ach n iały jab łk a... oprzytom niał. W tej

ch w ili n a jw y ra ź n ie j ujrzał przed oczym a k a rt­ k ę pap ieru, a na n iej słow a:

„Z aw isła nad tobą groźba cięż k ie g o p rz e­ w in ien ia, od dziś za rok m asz stać się m o r­

dercą..

— Boże! K tórego dziś m am y, pani A m eljo , na miłość boską, którego dziś m am y? — w y ­ szeptał zb ielałem i w argam i.

Pani M ela była zdum iona tern dziw nem i n ieo cz ek iw an em zap ytan iem . Nie d o w ierza­ ła je sz c z e jego spokojow i i nie ru szała się

z m iejsc a. Patrzył na nią b łagaln ie

D rugiego sierp n ia — w yrz e k ła n areszcie głucho i bardzo powoli.

K rzem iński sch w y cił się n agle za głowę i w yb ieg ł z m ieszkan ia.

(13)

S T A N IS Ł A W M ŁO D O Ż E N IE C :

U

P

I

Ó

R

W

salo n ie pan i E m ilji p an ow ał przem iły

nastrój. P an o w ie c h rz ą k a ją c p o p raw iali k raw aty , a dam y układ ały tw arze w obo­ w ią z u ją c e w tak ich w yp ad k a ch p ółuśm iechy.

P an Erazm — m ag istrack i b u ch alter, a je d n o ­ c z e śn ie znany sp irytysta i w o d zirej n a w s z y s t­ kich b alach - ko nstatow ał z p rzyjem n o ścią — p rz ytu p u jąc praw ym lak ierk iem .

— E leg a n cja w ytw orność — polor — i w o­

dził zam glonem i rzęsam i za w ijąc ym się tre­ nem uroczej gospodyni.

O, tak ! Pani E m ilja była w e k staz ie k o lo ­ rów, uśm iech ów i pow iedzeń. Była szc z ęśliw a szczęściem ludzi i sw ojem . Była dum na.

P rz e d staw ic ie le w ładz p ań stw o w ych i m 'ej- skich .

— Ja k ż e do tw arzy kochanem u burm istrzow i w tych o k ularach ! — p o chw aliła głośno nową i m odną—w rogow ej opraw ie in w e sty c ję gło­ w y m iasta.

D ziałacze społeczni z przełożoną sem inarjum na czele.

— Pani dopraw dy m a cudow ny pom ysł z tym u n iw ersytetem d la d o rastający ch panien w m ieście.

P atrjotki, filantropki i saw antki- W sz y sc y! W s z y sc y ! W rzęsistem św ie tle lam p, w toni kw iató w , w zielo nym p luszu rozradow anych m ebli — w je j salo n ie! A ch ! Była w szęd zie. K ażdem u coś p o w ied ziała m iłego. R ozlegał się je j srebrny głos dzw onił p e rlisty śm iech. I za je j sp raw ą w net się w szczyn ała ta bły s k o tliw a rozm ow a o w szystk iem i niczem , — ja k a , w edług p an a Erazm a, je st udziałem tylko w yż szy ch to w arzystw . Bo on kochał ten b ry­ lan to w y szm er dobrze prow adzonych rozmów U p ajał się d źw ięk am i, których nie trzeb a ro­ zum ieć. Tonął w ięc uszam i w boskim żyw io le d źw ięk ó w , a oczam i w falistem morzu czarn ej suk n i pani E m ilji - - o ślep io n y alab astrem je j szy i i rąk.

M arzył i trw ał, stojąc pod palm ą.

Pow ab zrodzony z ro zko szy i m iłosnego sm utku w yp ięk n ił jego tw arz, w yb ielił i tak już b iały gors i znęcił je j oczy.

Z b liż ała się ku niem u w e la sty c z n e j modu­ la c ji kształtów . Głęboko w estch n ął i składał długi -- ja k roczn y bilans, p o całun ek — n a je j

p u lch n ej, ch łon ącej ręce Już się z n ią w itał

po p rz yjśc iu , w przedpokoju n aw et — a le po­ w tórzył p rz yw itan ie d la p o d k reślen ia dobrego tonu i m oże n aw et w innym celu . N ikt się je d n ak nie dziw ił, bo dam y uw ażały p an a E razm a za arb itra w tym w z g lęd z ie.

— O ja k ż e jestem s z c z ę śliw y — d ek lam o ­ w ał ze w z ru sz en iem ,—że pani m nie w reszcie przypom niała.

— P am iętałam i pam iętam o pan u. Na do­

w ód (p an ie E razm ie, ten uśm iech!!) mam

do p an a prośbę.

Nie odm ówi pan? P raw da?

— A le ż dla pani?! D la pani gotów jestem

na w szystk o odparł głosem pełnym oddania i szarm anckim ukłonem .

— Nie u w ierzę, że aż tak ! H a — ha — h a — A le mi łatw ie j p an a prosić.

—- Słucham i spełniam z rozkoszą.

— Otóż proszę p an a w im ieniu sw ojem i w szystk ich , ab y p an zagrał „Rotę".

— Fani — nie tylk o „ R o tę“— dla pani będę grał w szystko, co k o lw iek um iem

— W ięc, proszę p an a — Podała mu ram ię, które pochw ycił z n ależ n ą mu w p raw ą i g r a ­ cją — Ona n ied b ale się p rz e c h y lając i w ijąc trenem — ja k p o k u szen iem — w iodła pan a E razm a do fortepianu. N atchniony m uzyk i sp irytysta siad ł—rozejrzał się po zeb ran ych , opuścił p o w ieki, „wzdął policzki ja k b a n ie “ i rozpoczął p atrjo tyczn ą m elodję.

Pani E m ilja, oparta o fortepjan, sp o w ażn iała na tw arzy i poczęła w yd o b yw ać z fa lu ją c e j p iersi początko w e słow a hym nu. — P ierw sza zorjen tow ała się w sy tu a c ji przełożona sem i- narjum . Z erw ała się z m iejsca i dołączyła

sw ój p is k liw y sopran. Z a je j przykładem

poszło całe tow arzystw o i w kró tce salon roz­ brzm iew ał potężną p ieśn ią. — Z ap o m in ali w sz y sc y o sp raw ach co dziennych, p rzym yk ali oczy i k am ien ie li w uro czystej w zniosłości ch w ili. T y lk o z p iersi w y ry w a ły się płom ien­ ną la w ą tony, sk ąp an e w nurtach entuzjazm u. Bas burm istrza, podobny do grzm otu, p odrzu­ cał w górę strz eliste trele przeło żo n ej—która, m ach ając ręką, dyrygo w ała zaim prow izow a­ nym śpiew em .

Głos pan i E m ilji szedł środkiem i w ibrow ał

w ilgotnem w zruszen iem Po lew ym je j po­

lic zk u to czyła się pow oli prom ienna łza. Pan Erazm nie w id ział nic, oddany całk o ­ w ic ie fortepianow i i m elodji. G dy sko ń czył le d w ie mógł u n ieść się na nogach — tak był

osłabiony w ew n ętrznem w ysiłk iem G łowa

mu p ałała — ja k w go rączce S ła n iając się,

podszedł do okna i przytknął p u lsu jąc ą tw arz do szyb y, ab y się ochłodzić.

N agle odskoczył na środek pokoju — ja k

oparzony. W jego m arz yc ielsk ich oczach

stanął b lad y słup p rzerażen ia. B ezw ładnie

opuszczone ręce znam ionow ały stan b lisk i om dlenia

W n e t go usadzono n a k a n a p ie i otoczono

w ieńcem zain trygo w an ych głów. T o w a rz y ­

stwo było zm ieszan e. P an i E m ilja b iegła po wodę.

Cytaty

Powiązane dokumenty

W undt, przyjrzawszy się jak nieprzymuszenie Zöllner i jego towarzysze badają cuda spirytyzmu i przekonawszy się, źe w tych warunkach, które dla badań

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

W swoim czasie Sieroźa umrze i prochy jego z należytą pom pą odwiozą naprzód na dworzec kolei warszawskiej, a ztam tąd do m ajątku rodzinnego, gdzie

Daw ny m entor nie śmiał już wchodzić do pokoju, gdzie rozlegał się śmiech jego niewdzięcznych uczniów, lecz stawał skromnie przy bufecie, gdzie T atar

rów. Nie dziwi nas zatem wcale, że przy tych warunkach studyum jego pseudo-krytyczne jest po prostu odą pochwalną — niczem więcej, ale dziwi nas kult, jaki wyznajemy

Na pułkach gromadzą się książki, których cel z góry jest zastrzeżony, mianowicie przylepiono na nich etykietę »wydanie ludowe«.. Autor artykułu — w