• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 12]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 12]"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

• D ojeżdżając do W ie d n ia , gdzieś za N ikolsbur-

° giem , opatrzyli się dopiero, źe podróż ich dobiega kresu. Za kilka godzin stan ą u celu i w ypadnie im się pożegnać. M oże się gdzie jeszcze spotkają nazajutrz, lub n astęp n e g o d n ia; potem ona pojedzie do W ło ch , on do A m ery k i — i rzecz skończona! T en piękny b łę k itn y sen, k tó ry śnili w e dwoje, będzie już tylko w spom nieniem !

N ie m ogli się oswoić z tą m yślą, że to ta k krótko. Zdawało im się, że to b y pow inno trw ać wieki. P osm utnieli n ag le oboje, czując, źe im czegoś zabraknie, g d y się rozejdą. Um ów ili się, źe te trzy dni, k tó re mieli w W iedniu zabawić, przepędzą razem , o ile n a to pozw olą in teresa, k tóre tu załatw ić mieli. O bojgu zależało na tern, b y przedłużyć uroczą sielankę, k tó rą ich obdarzył przypadek.

N a dw orcu pożegnali się z so b ą; ona odjechała do k re w n y ch , stale m ieszkających w stolicy, on kazał się zawieźć do Grand-Hotel'xx, gdzie zw ykle zajeżdżał.

D ługo się przew racał na pościeli, nie m ogąc zm rużyć oka. Nie m yślał już o A m ery ce, cow-bnyach, S iouxach i pam pasach, jeno o tej kobiecie, k tó ra go oczarow ała sw ym niezrów nanym pow abem .

P rzed oczym a stała m u jej postać w spaniała, jaśniejąca ow ą królew skością »z Bożej łaski«, ja k ą

jaśnieją klasyczne greckie posągi. W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka

rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie koralow ej czary. W uszach m u brzm iał

jej głos m elodyjny, a ta k m iękki i słodki, źe w szystko, co m ów iła, zdaw ało się być pieszczotą.

(2)

I rozbierał ta k jedne po drugich jej w dzięki i odśw ieżał w pam ięci doznane w rażenia, a podniecona w yobraźnia ośw ietlała te obrazy sw em czarodziejskiem św iatłem , podnosząc jeszcze p iękność ich i p rz y stra­

jając je w b arw y urocze.

R ozm arzał się tem i m yślam i i tę s k n ił... T a k je s t! T a p u sta w esołość, ta kipiąca och o ta, je s t m aską ty lk o , poza k tó rą u k ry w a się niezaspokojone pragnienie miłości. Ono szczęście, ono zadow olenie, k tó re g o jej nie dostaje, onby je m ógł jej d a ć , uszczęśliwiony ty m podziałem , znajdując w nim i dla w łasnego serca ukojenie. N iestety, los ich rozdzielił, rozejść się m uszą, a jedynym nabytkiem , jak i m u przyniosła jej znajo­

mość, będzie tęsknota.

Zeszli się nazajutrz wieczorem w edle um ow y w Volks g a r tenie. P ełn o ludzi było w ogrodzie; orkiestra S traussa p rz y g ry w ała teg o dnia. P rzyszła tam w tow arzystw ie swej k re w n e j; przyw itała go uprzejm ie, z ser­

decznością naw et, w szelakoź nie b y ła już tą sam ą, co w czoraj, raczej może nie ta k ą , ja k ą sobie w ciągu nocy wym arzył.’ W czoraj byli dla siebie św iatem ; teraz stan ął św iat pom iędzy nim i, p atrz ąc n a nich tysiącem oczu. Nie dziw w ięc, źe m u się w ydała dalszą. Nie zastanaw iał się jed n ak nad tem i posm utniał, doznaw szy przy k reg o wrażenia.

W rażenie to zatarło się jed n ak niebaw em . S postrzeg ł, iż m iała bukiecik z czerw onym goździkiem u gorsu. W czoraj mówił jej, źe to je st kw iat jeg o ulubiony. B yłźe to przypadek ty lk o , byłoż to z zam iarem ? Cokolw iekbądź, znalazł w tym w idoku pociechę.

R ozm aw iając, w spom niała swej kuzynce, iż m u zazdrości podróży do A m eryki. R ów nocześnie dodała jed n ak , iż nie wierzy, b y tam wyjechał.

— D laczego ? — spy tał zdziwiony.

— T rudno mi powiedzieć dlaczego — odparła z uśm iechem . — Nie podobna mi uw ierzyć, b y się pan chciał zakopać w tym kupieckim ś w ie c ie ... W yobrażam sobie pana całkiem inaczej.

— A to rzecz c ie k a w a ... Czy wolno wiedzieć ja k ?

— P rzedew szystkiem zdaje mi się, żeś się pan urodził o kilkaset lat zapóźno i że pow inienbyś b y ł żyć w rycerskich czasach.

— W dzięczny jestem , źe mnie pani nie cofa do czasów mumij i piramid.

— N iech to pana nie obraża, bo to k o m p le m e n t... G dybym b y ła m ężczyzną, tobym żałow ała, iż nie żyję w rycerskich w iekach.

— A leż ja się w cale nie obrażam — odparł śm iejąc się. — Sam siebie niekiedy uw ażam za an a­

chronizm żyjący.

— Otóż w yobrażam sobie — ciągnęła dalej z uśm iechem — że pan jesteś podobnym do tych ry c e ­ rzy, k tó rzy w staw szy rano, puszczali z w iatrem szarfę, daną im przez ja k ą ś M eluzynę. lub C h o ry z a n d rę . . . W k tó rą stronę w iatr szarfą pow iał, w tę stronę udaw ali się ä la recherche de dame A d v e n tu re .

R oześm iał się, ubaw iony tym konceptem .

— A leż ja nie m am takiej szarfy i nie znam żadnej M eluzyny — zawołał.

— W sz y stk o jedno — odparła. — W ierzę, źe pan masz zam iar w yjechać do A m ery k i, lecz jestem przekonaną, żebyś pośw ięcił ten zamiar, g d y b y ś poczuł, że dame A d v e n tu re m ieszka w innej stronie.

S łow a te przeniknęły go do głębi. M iałażby to być w skazów ka? Spojrzał jej w oczy p ytającym w zrokiem , lecz nie m ógł z nich myśli jej w yczytać. Ożywione wesołością, jaśn iały szczerym jakim ś poczci­

w ym w yrazem , który’’ zdaw ał się nie u k ryw ać żadnego niejasnego zamiaru. O koło u st jej ig rał uśm iech na w pół życzliwy, n a w pół ironiczny, harm onizujący zupełnie z tem , co powiedziała”. Mimo to ziarno było rzu ­ cone i przyjęło się w gruncie, pod siew ten przygotow anym . Pojedzie za nią, pojedzie, chociażby n a koniec św iata ! U śm iech w esoły rozjaśnił m u lica. Przyszło m u n a m yśl zachow ać pow zięty zam iar w tajem nicy.

W ten sposób będzie się m ógł przekonać, jakie też w rażenie spraw i jej doznana niespodzianka, g d y zam iast żegnać, w siądzie z n ią do w agonu. K to wie zresztą, m ożeby ją spłoszył niew czesnem odkryciem ? M oźeby jej skrom ność kazała go unikać, m ożeby ją n aw et odw iodła od zam ysłu włoskiej podróży? N ie, to trzeb a w y k o ­ nać tajem nie, nie zdradzić się niczem , spaść n ag le na nieprzygotow aną i b ez b ro n n ą; w ted y jen o będzie się m ożna spodziew ać powodzenia.

In sty n k tu m yśliw skie odezw ały się w jeg o piersi. Zaczął w ięc opow iadać o dalekim am erykańskim W schodzie, o życiu, jakie tam prow adzą jeg o przyjaciele, a k tó re on niebaw em pędzić będzie w ich to w a­

rzystw ie. O to je s t w łaśnie kraj dla takich ja k on b łęd n y ch ry c e rz y ; oto je s t rzeczyw isty nie bajeczny A velun, gdzie m ieszka dame A d v e n tu re i gdzie ją spotkać m ożna na każdym k r o k u !

M ówił z w ielką sw obodą, zapraw iając rozm ow ę ow ą su b teln ą ironią, k tó ra zw ykła cechow ać wielko- św iatow ca, a k tó rą w ład a ł ta k znakomicie. Zapalała go sk ry ta g ra , ja k ą prow adził, a podniecał opór, jak i m u staw iała jeg o tow arzyszka. I ją także zapalał przedm iot tej rozm ow y. Szydziła z teg o k raju bez przeszłości, bez sztuki, z tej rzeczypospolitej, gdzie rządzą zbogaceni drw ale i rzeźnicy, i z teg o społeczeństw a złożonego z oszustów, szarlatanów i dziwaków. D la niej b y ła A m e ry k a tylko rodzajem M ongolii, k tó ra się od azyatyckięj tem jeno różni, iż pow ietrze jej zanieczyszczają dym y lokom otyw i fabrycznych kom inów .

R z e k ło b y się, iż jej n a tem zależy, b y odwieść p ana S tefana od zam iaru podróży, ta k w ym ow nie i z takim zapałem odpierała jeg o tw ierdzenia. C zytała dużo o A m ery ce, a w podróżach sw ych po E uropie m iała sposobność poznać wielu Y ankesów . M ogła więc podtrzym ać rozm ow ę i ożywić ją w łaściw ą sobie w e rw ą i dowcipem.

R ozeszli się po skończonym koncercie. Z achw ycone m iłym tow arzyszem panie, zaprosiły pana S tefana n a obiad n a jutrzejszy dzień. W p ie rw jed n ak mieli odwiedzić K ü n stle rh a u s i przy tej sposobności ułożyć p ro g ram reszty dnia. Podano sobie ręce do pożegnalnego uścisku i pan S tefan wrócił do dom u rozm arzony, z g ło w ą snów pełną.

* * *

(3)

W obeć arcydzieł sztuki, w róciła im znow u ow a b ło g a niepam ięć, k tó ra ich takim czarem upajała w czasie podróży. R ozkoszne w rażenia, jakich doznaw ali, postaw iły ich jak g d y b y na jakiejś wyżynie, na k tórej stojąc, stracili z oczu w szystko to , co ich m ogło rozdzielać. B y ła to czarodziejska m oc pięk n a, k tó ra ich teraz zbliżała k u sobie, ścieśniając w ęzeł sym patyi w zajem nej, ja k i ich łączył z sobą.

M iała w ielkie poczucie pięk n a i sm ak w y ro b io n y ; . on zaś urodził się artystą. N am iętność i życie burzliw e w ykoleiły go z drogi, k tó rą iść by ł pow inien, lecz w g łęb i duszy pozostał w ysoki k u lt dla sztuki, k tó rą n ieg d y ś, b ęd ą c uczniem szkoły sztuk piękych w W iedniu, z zamiłowaniem upraw iał. O dczuw ając się więc naw zajem , zwierzali sobie doznaw ane w rażenia, a ta w ym iana m yśli upajała ich słodkim urokiem . I nie było m iędzy nimi m ow y już o A m eryce, ani o W ło szech , ani o tem , czy się rozbiegną ich d ro g i; zanurzali się w rozkosz chwili obecnej, k tó ra zbyt w ielk ą ich nasycała błogością, lay m ogli dać przystęp innem u uczuciu.

Zwiedzanie now ych muzeów, przejażdżka po P raterze i w ysłuchanie kilku aktów w operze, zajęły im resztę dnia. N azajutrz — b y ła to niedziela — urządzili w ycieczkę parow cem do K lo ste rn e u b u rg u , a ztam tąd g ó rsk ą k oleją n a K a h le n b erg . B y ła to biesiada w stylu praw dziw ie m ieszczańskim , ale p ięk n ą G alicyankę zachw ycała nowTość doznaw anych wrażeń. N ie znała w cale tej okolicy, bogatej w piękne w idoki; dała się więc chętnie nam ów ić swej kuzynce, k tó ra rów nież w zięła udział wr tej przejażdżce.

A potem g w a r i zgiełk, k tó ry ją otaczał, te rozprom ienione tw arze odśw iętnie w ystrojonych m ie­

szczan, używ ających swojej niedzieli — w szystko to b y ły dla niej rzeczy nieznane i zajmujące. Z p rzy­

jem nością przeciskała się przez tłum ludzi zajętych w łasn ą tylko uciechą, upojona szczerą ich och o tą, mile zdziwiona tem , źe nie spo ty k a oczu ciekaw ych, — źe się m ożna zgubić w tej ciżbie i czuć ta k bezpie­

cznym i sw obodnym , ja k b y tam nie było nikogo.

Św iadom ość ta podniecała jej w esołość, której obecnie św iatow e nie krępow ały w zględy. O dnalazła znow u n u tę naiwnej poufałości, k tó ra ją ta k potężnym w yposażała urokiem . Zwinna ja k sarenka w spinała się po strom ej górze, zryw ając k w iatki do bukietu i nie zważając na lękliw e naw oływ ania swej kuzynki, k tó ra nie m ogła za nią zdążyć. Gdzieniegdzie w przykrzejszych m iejscach, m usiał jej pan S tefan pospieszyć z pom ocą. W te d y opierała się n a jeg o ram ieniu, zm ęczona tru d em , przeginając się k u niem u niedbale. I czuł m iękkie dotknięcie jej rę k i i przyśpieszone tętn o jej krw i, i płom ień jej oddechu, k tó ry ow iew ał m u skronie.

W szelakoż spokojną rozkosz tę , jakiej doznaw ał, zamącił niebaw em w ypadek niespodziew any. Grono m łodych a nieco podochóconych oficerów przysiadło się w K lo stern e u b u rg u na paro statek , w racający do W ied n ia , z uczestnikam i wycieczki. N ajm łodszy z nich i widocznie najbardziej rozm arzony, usiadł naprzeciw ko naszych znajom ych i począł się pięknej G alicyance przypatryw ać w sposób w yzyw ający. W idocznem było, że stara się zwrócić n a siebie jej uw agę.

P a n S tefan spostrzegł to i zakipiał gniew em . Cierpliwość nie należała do jeg o zalet. Nie chcąc jednakże narażać swej tow arzyszki n a niem iłą p rzygodę, um yślił usunąć ją z teg o sąsiedztw a. Zwrócił w ięc zręcznie u w a g ę ty ch pań n a piękność nadbrzeżnego krajobrazu i poprow adził je k u budce sternika, zk ąd panoram ę lepiej m ożna było ogarnąć.

Czas jakiś przypatryw ali się m alow niczem u w idokow i, k tó ry się przed niem i roztaczał. Słońce zaszło już było za góram i i cały zachód rozgorzał łuną', k tó ra odbijając się w wodzie, dzierżgała fale czerwonawo złocistym haftem . Z szum em i pianą w yryw ała się w oda z pod kół p aro sta tk u , znacząc na błękitnej powierzchni rzeki d łu g ą sreb rzy stą sm ugę. Z wieżyc okolicznych kościołów odzyw ały się dzwony, dając hasło do w ie­

czornych pacierzy. W ioski i m iasteczka zasuw ały się powoli w zm rok pięknego letniego w ieczora, k tó ry zda­

w ał się spływ ać na nie z ciszą i spokojem .

O biedw ie panie zachw ycały się ty m uroczym w idokiem , lecz pan S tefan nie m ógł się dostroić do ich zachw ytów . R ozdrażnił go b y ł przym us, jak i sobie przed chw ilą zadać uw ażał za stosowne. M iał jakieś złe przeczucie; um ysł jeg o opanow ał ów niepokój, k tó ry zw ykł nas ogarniać, g d y coś czujność naszą obudzi.

Rozmawfiając, spojrzał roztargnionem okiem n a sw ą tow arzyszkę i spostrzegł, iż zgubiła bukiet z pol­

ny ch kw iatków zerwranych na K a h le n b erg u . Zwrócił oczy w stronę m łodego oficera i zobaczył b u k iet ten w jeg o ręku. Śm iejąc się, daw ał go w ąchać swoim tow arzyszom . Nie b y ło w ątpliw ości, iż ^korzystając z teg o zdarzenia będzie szukał przygody, skoro w łaścicielka bu k ietu n a daw ne swe miejsce powroci.

P ozostaw iw szy w ięc swe tow arzyski przy budce stern ik a, oddalił się p an S tefan pod pozorem zapa­

lenia papierosa. W m ięszał się na chw ilę w tłum , b y tym paniom zejść z oczu, a nabyw szy przekonania, źe w tę stronę nie p a trz ą , podszedł żywo ku m łodem n oficerowi.

Zechciej m i pan zw rócić ten b u k iet — rzek ł po niem iecku uprzejm ie lecz stanowczo. — T o w ła ­

sność mej tow arzyszki. _

Oficer spojrzał na niego zuchw ale. U b o d ła go stanow czość tego w ezw ania; zag rzany trunkiem sądził, iż nie pow inien ustąpić.

W iem o tem — odparł szorstko. —■ B u k iet znalazłem na ław eczce, gdzie siedziała i sam go jej w ręczę bez pośredników .

N ie panie — ozw ał się n a to pan S tefan z lodow atym spokojem . —- Przyszedłem tu w łaśnie dlatego, b y panu tru d u o szczęd zić... P a n mi ten b u k iet oddasz natychm iast — dodał z przyciskiem .

— Nie oddam — zaw ołał czupurnie oficer.

To go sobie sam w ezm ę —■ rzekł pan S tefan z uśm iechem .

I schw yciw szy m u rę k ę ja k g d y b y w żelazne kleszcze, w yjął z niej b u k iet bez w ysiłku i za tk n ą ł go spiesznie w kieszonkę sw ego tuźurka.

R ozw ścieczony bólem i gniew em , rzucił się k u niem u zapam iętały młodzieniec.

H u le r , lass gehen H u b e r ! — uspokajali go tow arzysze usiłując rozźartego pow strzym ać.

P a n S tefan w yjął k a rtę wńzytową z pularesu.

(4)

— Jeżeli się pan czujesz pokrzyw dzonym — rzekł podając m u ją z uśm iechem —: to zechciej mi przysłać swoich przyjaciół do G rand - H o te lu . . . B ędę ich oczekiw ał jutro do dw unastej — dodał uchylając grzecznie kapelusza.

I pospieszył do sw ych tow arzyszek uradow any, że m u się udało odwrócić od nich to p rz y k re sp o tk a ­ nie ta k zręcznie, iż nie spostrzegły w cale zajścia.

W ró cił do dom u już po północy, spędziw szy resztę dnia w tow arzystw ie ty ch pań. P rz y g o d y dzi­

siejsze ożyw iły go i podnieciły jego wesołość. R ozp am ięty w ał k ażdy szczegół w ycieczki, każde słow o, każde spojrzenie swej tow arzyszki, k tóra go coraz mocniej p ętała sw ym urokiem .

Czuł się teraz całkiem w swoim żywiole. Szedł z p rzepaską na oczach k u czem uś nieznanem u, k u czem uś co m u jego w yobraźnia m alow ała w barw ach i b lask ach , zanurzając się coraz g łębiej w ów b łęk itn y sen, k tó ry go bezm ierną napaw ał błogością. M yśl o spotkaniu, jak ie go czekało z m łodym oficerem, rad o w ała go wielce. P ojedynek o nią staw iał m arzenia jeg o n a jakim ś realnym gruncie i w nosił w idyllę ona, k tó rą śnił dotychczas, akord now y i elektryzujący. Będzie się bił w jej o b ro n ie ; ta sam a rzecz już zbliża go do niej i upraw nia jeg o uczucie.

W e so łą gwiżdżąc piosenkę, chodził szerokiemi krokam i po pokoju, upojony w spom nieniem doznanych wrażeń. W te m dyskretne pukanie do drzwi zwróciło jego uw agę.

— H erein ! — zaw ołał przystając zdziwiony.

D rzw i się otw orzyły i do pokoju wszedł gość niespodziewany.

— Po ja jaśnie panie, to ja — zaw ołał Grześ przypadając do k olan p an a Stefana.

G rz e ś! . . . W imię Ojca i S y n a ! . . . A ty się zkąd tu w ziąłeś ? — za p y ta ł p an Stefan, nie m ogąc oczom sw ym uwierzyć.

Przyjechałem jaśnie panie, przyjechałem — odparł chłopiec głosem drżącym od wzruszenia. — Nie m ogłem w y trz y m a ć ... N iech się jaśnie p an nie g n ie w a ... Cóżem m iał robić bez jaśn ie p an a w W a r ­ szawie ?

— No i jakżeś się tu dostał bez paszportu?

A no przepłynąłem W isłę nocą w korycie; dojechałem furm anką do K ra k o w a , a z tam tąd już koleją t u t a j .. . A ch! ja k ja się bałem , że może już jaśnie p an a w W iedniu nie zastanę.

— No i cóżbyś b y ł zrobił g d y b y ś m nie nie zastał ?

— H a . . . n o , byłbym dalej gonił za jaśnie panem aż do A m eryki.

— D o A m e r y k i. . . A leż ja sam nie wiem czy pojadę do A m eryki.

—• W sz y stk o je d n o ... Gdzie jaśnie p an pojedzie, tam i j a . . . N iech się jaśnie pan na mnie nie gniew a — dodał błagająco — ale ja bez jaśnie p ana nie m ogę w ytrzym ać.

— W a ry a t z ciebie mój Grzesiu — rzek ł m iękkim głosem p an S te ­ fan, ^ nie m ogąc pow strzym ać wzruszenia. — Czy ja w iem co się ze m n ą stanie za miesiąc ? Czy ja w iem co m ię czeka pojutrze, j u t r o . . . W sz ak wiesz, żem w szystko s tr a c ił... Jestem ja k ten liść zw iędły, k tó ry m w iatr p o m ia ta . . . I gdzież masz rozum wiązać los swój z m oim losem.

^ Jaśnie pan mówi ta k ja k b y człow iek nie m iał serca — zaw ołał G rześ w ybuchając płaczem . — A toć ja b y m się w stydzić m usiał przed sam ym sobą, żebym jaśnie p an a teraz porzucił.

P an S tefan przeszedł się kilk a razy po p o k o ju , usiłując pokonać wzruszenie, k tó re go opanow ało.

— Stało się — rzek ł w końcu podchodząc ze łzami w oczach ku

^ w iernem u słudze. — Nie m yślę taić przed to b ą , że mi serce ująłeś tym dow odem tw ojego do m nie p rz y w ią z a n ia ... K o rzy stam z tw ej życzliwości i zatrzym uję cię przy s o b ie ... W y z n aję ci o tw arcie, żeś mi dziś więcej , _ potrzebny, niż k ie d y k o lw ie k ... W id o k tw ojego serdecznego uczucia, jest c a m nie pociechą.^ Nie m ogę ci powiedzieć gdzie się obrócim y w najbliższym czasie, bo sam jeszcze nie wiem co się ze m ną stanie j u t r o . . . A le gdziekolw iek będę, zostaw ię cię p rzy sobie, skoro tw oja ta k a w ola — dodał przyciskając głow ę jeg o do piersi. — Serdecznie ci w dzięczny jestem Grzesiu, za tw ą życzliwość.

, Jaśnie p a n ie ... d z ię k u ję ... Jaśnie p a n i e ... d y le łaski — szeptał G rześ zalew ając się łzam i i całując

rę k ę sw ego pana. j'* <

. "7 N °, no> uspokój się chłopcze, uspokój — rzekł pan Stefam dobrotliw ie. — K aź sobie num er otw o­

rzyć i połoz się s p a c . . . Musisz być zm ęczony p o d ró ż ą . . . Przyjdziesz tu ju tro rano o dziewiątej, to sie z soba rozm ów im y. . . B ędę może potrzebow ał usług tw ych prędzej niż się teg o spodziewasz.

, r 0 u j ś c i u Grzesia rzucił się pan S tefan n a fotel, wielce tem zajściem rozjątrzony. Z jednej strony roztkiiw ił go upor, z jakim ten chłopiec narzucał sw e pośw ięcenie. Miło mu było pom yśleć, że nie jest ta k zupełnie osam otnionym n a świecie, ja k m u się do niedaw na zdaw ało i że je s t dusza lud zk a, dusza poczciw ego sługi k tó ra w brew rozsądkow i i rachubie, p ragnie trw ać przy nim w niedoli, dzieląc niepew ne losy, ta k jak

n iegdyś w esołe z mm dzieliła chwile. ' J

Z drugiej jednakże strony odbierał mu przyjazd Grzesia ow ą sw obodę działania, k tó ra przed chw ila ł. B odka je g o wiozła już teraz dw ie osoby, k tó ry ch losy b y ły w- je g o ręku. Nadto, staw ała przy jego"

b o k u osoba cicha w praw dzie i pokorna, ale zaw sze m yśląca i rozw ażająca w szystkie je g o czyny. M ógł wpra-

(5)

J A N M A T E J K O .

W I T R A Ż E D O K A T E D R Y W P R A D Z E - Ć Z E S K I E J .

(

r y s u n e k h

) .

(6)

wdzie liczyć na dyskrecyę w iernego sługi, na to, źe się nie odw aży potępiać go, ani m u też robić w yrzutów , ale z tem w szystkiem czuł, źe go będzie m iał przy sobie i że w ierny słu g a te n , juz z pow odu życzliwości, ja k ą dla niego żywi, będzie m ilczącym w praw dzie, lecz nieobojętnym św iadkiem jeg o działania.

T ym czasem działanie jeg o , do czegóż ono zm ierza i jakim że je st cel, do k to re g o dąży w tej chw ili?

A m e ry k a ? — tę już z oczu stracił zupełnie. Zasłoniła m u ją postać kobiety, k tó ra go do siebie p rzy k u ła sw ym urokiem i dla której — praw dziw y b łęd n y rycerz ęuszcza sw ą k ru c h ą łó d k ę n a w olę w iatrów i fali.

O to już teraz pojedynek w jej obronie podjęty, krępuje sw obodę jeg o działania. K to wie jakim będzie w ynik teg o spotkania, k tó re go czeka? Lecz i w najszczęśliwszym w yp ad k u , nie zm ieni jeg o położenia. Co zrobi potem ? Pojedzie za nią, za m ężatką, goniąc za niepochw ytną może m rzonką, za szczęściem , k tó re n a ­ w et choćby je posiadał, długo trw ałem być nie moźę ? .

Z teg o w szystkiego nie zdaw ał sobie pan Boro^yski spraw y ta k dokładnie ; bądz co bądź jed n ak oprzy- tom nił go do pew nego stopnia przyjazd w iernego' sługi; P o raz pierw szy w tej chw ili, od czasu ja k poznał pięk n ą G alicyankę, ocucił się z tego snu, w jaki go ukołysała jej ponęta, zastanawiając się nad losem , k tó ry sobie gotuje. Nie w ysnuł ztąd zamiaru walczenia z p ółęusą; zb y t piękną b y ła m rzonka, za k tó rą gonić zam ie­

rzał, by się jej w yrzekł ta k snadnie. B ądź co bądź jed n ak , w yrobił sobie w tej chw ili ro z w ag i św iadom ość sw ego położenia. O dczuł się teraz bardziej jeszcze rozbitkiem , niż w czasie sw ego w yjazdu z W arszaw y. T am przynajm niej przyśw iecał m u cel jakiś daleki; obecnie p ły n ął gdzie go fala poniesie!

A le ta k ą już b y ła chciw ość w rażeń u teg o człow ieka i takim jeg o upór niezłom ny, g d y chodziło o gonitw ę za upodobaną m rzonką, źe go sm utny obraz, jak i się przed jeg o oczym a roztoczył nie o d stra ­ szył od pow ziętego zamiaru. N iosła go zuchw ałość człow ieka p rzy w y k łeg o do pow odzenia i ow a św iado­

mość własnej w artości, k tó ra mu szeptała do ucha, źe nie zginie, gdziebykolw iek się obrocił i jakb y k o łw iek - bądź pokierow ał sw ym losem.

— Vogue la g a le rę ! — zaw ołał swoim zwyczajem. — Je d n a chw ilka szczęścia w a rta te g o , b y za nią całe pokutow ać lata.

I ja k g d y b y p ra g n ąc się utw ierdzić w tem usposobieniu, począł ro zpam iętyw ać p rz y g o d y m inionego dnia. Zasnął ukołysany m arzeniam i o pięknej G alicyance, zapom niaw szy o tro sk ac h , k tó re g'o dręczy ły przed chwilą.

Zbudziwszy się nazajutrz, kazał przyw ołać posłańca i w ypraw ił go z listem do jed n eg o ze znajom ych, prosząc by czekał jeg b odwiedzin po dw unastej. U czynił to w przew idyw aniu przybycia św iadków oficera, k tó rem u wczoraj odebrał b ukiet z ręki. Przyszli istotnie z uderzeniem dziesiątej, ubrani en fileine parade, ja k każe zwyczaj w austryackiem wojsku. Pojaw ienie się ich było k a rtk ą w yciętą z savoir vtvre ; mimo to czuć było w nich p ew n ą nieswobodę. Im ponow ał im widocznie ten hotel w spaniały i p ań sk a m ina p an a S te f a n a ; niezręcznie im było przystąpić do rzeczy.

S tarszy z nich zabrał głos, ubolew ając, że skutkiem »wczorajszego przy k reg o zajścia«, zm uszony je st w imieniu porucznika von H u b e r żądać wyjaśnień, k tó ry ch »der H e rr Graf«, z pew nością nic odmówi. R zecz cąła p o leg a ja k zw ykle na nieporozum ieniu i da się z pew nością »przy odrobinie dobrej woli«, w sposób d la dżentelm enów nieubliżający, załagodzić.

— Zechciejcie się panow ie jaśniej tłum aczyć — odparł pan S tefan uprzejm ie. — P rzyznam się, źe nie dobrze rozumiem.

— M ogę p an a hrabiego zapew nić — ozw ał się słodko oficer — że k o le g ą nasz nie m iał zam iaru go obrazić, owszem n aw et, że nie przypuszczał wcale, b y pom iędzy niedzielną publicznością znajdow ał się ktoś należący do w yższego to w a rz y s tw a ... O zamiarze osobistej obrazy, nie m a w ięc m ow y z jego s t r o n y ...

J e s t ty lk o nieporozum ienie . . . ubolew ania godne nieporozum ienie.

W idocznie chodziło tym panom o zabicie tej spraw y.

— Chcę tem u w ierzyć i wierzę — rzekł pan S tefan u jęty tą uprzejm ością. — Lecz cóż dalej?

— Otóż sądzim y •— ozw ał się znów oficer — że b yłoby w interesie obopólnym , w interesie zarów no p an a hrabiego, ja k i naszego koleg i, b y spraw ę ztąd w ynikłą, w sposób godziw y zakończyć, u nikając niepo­

trzebnego r o z g ło s u ... K o le g a nasz złożył dow ód sw ego pojednaw czego usposobienia, upow ażniając nas do pow iedzenia panu hrabiem u, źe nie m iał zam iaru go o b ra z ić ... Chodzi więc o to, byś pan h rab ia rów nież

złożył dow ód sw ych dobrych chęci i to sam o uczynił. ,

W y w ó d ten ubaw ił p an a Stefana. M ów ca b y ł widocznie U lissesem sw ego pułku.

— Pozw ólcie panow ie — odparł — iż zrobię w am tę u w a g ę, źe mi nie podobna tłum aczyć się po­

m y ł k ą .. . P rzyjaciel wasz m ógł nie wiedzieć kim j e s t e m ... A le ja w iedziałem , iż m am przed sobą oficera, k tó ry mi oddać nie chce bukietu mej to w arzy szk i. . . T o cokolw iek zm ienia postać rzeczy, niepraw daż? — dodał z uśm iechem.

Ironiczny ton ty ch słów, zbił z tropu w ym ow nego oficera. P oznał, że m a przed sobą gracza i nie śm iał nalegać.

— W idzę — rzekł rum ieniąc się — źe pan hrab ia odm aw ia naszem u koledze pojednaw czego zadość­

uczynienia.

— M ówię panom , że com uczynił, uczyniłem św ia d o m ie ... T łum aczyć się nie m o g ę, a przepraszać nie mam powodu.

— W tym razie zechciej nam pan hrabia w skazać sw ych przyjaciół.

— Bądźcie panow ie ta k łaskaw i zostaw ić mi sw e a d r e s y ... P rzyjaciele moi odw iedzą panów w ciągu dnia dzisiejszego.

O godzinie dw unastej pojechał pan S tefan do przyjaciela, k tó reg o m iał zam iar prosić na św iadka, w odbyć się m ającym pojedynku. Opow iedział m u w czterech słow ach zajście, k tó re dało pow ód do niepo­

rozum ienia i upoważnił do prow adzenia tej sp raw y w e d łu g swej myśli.

(7)

O badw aj udali się potem do Jockeyclubu celem w yszukania drugiego sekundanta. S p raw ę tę zała­

tw iono bez trudności. N azw isko pana B orow skiego było powszechnie znanem , a usługi o k tó rą prosił, nie odm aw ia się bez w ażnych przyczyn nikom u.

Z abezpieczyw szy się w ten sposób, w stąpił na chw ilę do pani Sroczyckiej. Nie będąc pew nym kiedy m u św iadkow ie um ów ione w’arunki przyniosą, nie m ógł dziś rozporządzać sw ą osobą. W p a d ł więc na chwilę b y jej ośw iadczyć, że z pow odu w ażnych zajęć, służyć jej dnia dzisiejszego nie może.

— Jak to ? dziś w łaśnie, dziś — zaw ołała zdziwiona. — W ostatni dzień m ojego p o b y tu ?

— Czyż pani w yjeżdża? — spy tał zaniepokojony.

— Ju tro o piątej z r a n a . . . Załatw iłam już w szystko, co mnie dotychczas zatrzym yw ało — odparła tonem w ym ów ki. — A le nie, to nie podobna! P a n nie będziesz s i peit gala n t, b yś mię pozbaw iał dziś sw o­

jeg o to w arzy stw a — dodała nalegająco. — Voyons, nie daj się pan p ro sić . . . O biecyw ałam sobie ty le przy­

jem ności w dniu dzisiejszym.

M ówiąc to, kusiła go spojrzeniem i uśm iechem.

— Nie uw ierzy pani ja k m nie to boli, źe sobie odm ówić m uszę teg o szczęścia — oz wał się p rz y g n ę­

biony. — Nie rozporządzam dziś m oją o s o b ą ... B yć m oże, iż dziś jeszcze pow rócę, lub źe panią ju tro odpro­

w adzę n a k o le j ... D otychczas jed n ak nie wiem co, b ęd ę m ógł z r o b ić ... A ch! to fatalność, fatalność praw dzi­

w a ! . . . — dorzucił trąc czoło z niecierpliwością.

W a rg i jej zad rg ały n erw o w o ; m rok zasępił jej pogodne lica.

— W ty m razie nie śm iem p ana zatrzym yw ać — rzekła z w ym uszonym uśm iechem . — Nie m am p ra w a żądać od p an a ofiary — dodała z odcieniem urazy.

— A leż to nie b y łab y o f ia r a ! ... T o szczęście, to rozkosz, której się w yrzec m uszę — zaw ołał chw y­

tając jej rę k ę i przyciskając do u st nam iętnie.

T w arz jej oblał k ra śn y rumieniec. D łoń zadrżała w uścisku jeg o dłoni. O czy zam igotały fosforycznym blaskiem .

— Zostań, pan — rzekła dziwnie złam anym głosem . — Zostań, w szak widzisz, źe teg o chcę.

— Nie m o g ę, żadną m iarą nie m ogę — szeptał p okryw ając dłoń jej całunkam i. — K a żd a chw ila dziś nie do m nie n a le ż y ... W ró c ę skoro będę m ógł.

W y ję ła dłoń z uścisku jeg o ręki.

— S koro pana zwolni dame A d v e n tu r e ? — rz ek ła uśm iechając się złośliwie.

— A c h ! niechże pani raczy nie s z y d z ić !... P opatrz na m oją rozpacz, na m oją m ękę.

— I któż p an a zmusza, b yś mi odm aw iał rzeczy, o k tó rą proszę, byś się w yrzekał teg o co nazyw asz szczęściem i rozkoszą?

;— O bow iązek.

S pojrzała na niego z niedowierzaniem. I jakież on m ógł m ieć obow iązki, ten rycerz błędny, goniący za przy g o d am i? W y d a ł się jej nieszczerym, a uczucie to odbiło się n a jej w yrazistej tw arzy. P an Stefan spostrzegł to i odczuł boleśnie. Zaw ahał się chw ilę czyby jej nie w yjaw ić, jakim jest pow ód, k tó ry go od niej oddala, .lecz czyż m ógł jej w yznać całą p ra w d ę? Zdaw ało mu się, iżby się okry ł śm iesznością, g d y b y ją przed nią

odsłonił, a k łam ać nie było w je g o zwyczaju.

— M ogę panią zapew nić, iż to spraw a w ażna i nie cierpiąca zw łoki — rzek ł po krótkiej pauzie. — O bow iązek n ad e r dla m nie ciężki w tej c h w ili... W ięcej mi powiedzieć nie wolno.

A le ona spostrzegła w ahanie się jeg o , a spostrzeżenie to utw ierdziło ją w pow ziętem podejrzeniu.

U śm iech lekcew ażący rozchylił jej usta. B yłźe to ten sam S tefan B orow ski, ów rycerz s a m p e u r et sa m reproche, o k tó reg o przygodach ty le słyszała?

A leż nie — zaw ołała śmiejąc, się — niech się pan nie tłu m a c z y . . . Nie m am zam iaru zm uszać p ana do w ynurzenia mi swej ta je m n ic y . . . T o b y ł tylko p ro sty k ap ry s k o b ie c y ! . . . P rag n ęłam spędzić w pańskiem tow arzystw ie ostatni dzień m ego p obytu w W ie d n iu . . . Lecz skoro pana k rępuje obow iązek , to cóż robić ? W y rz e c się m uszę tej p rz y je m n o śc i... Do widzenia więc, do w idzenia, jeżeli panu obow iązek pozwoli — dodała podając m u rękę.

I w y buchnęła nerw ow ym śm iechem po jeg o odejściu.

I to on m nie m ówił o obow iązku, on, ten paliw oda, p którym tak ie k rą żą leg en d y ! — zaAvołała z goryczą. A le nie — dodała po dłuższej chwili milczenia — ja szalona je ste m ,' stanow czo s z a lo n a ! ...

P ow innam m u być owszem w dzięczną za to , źe mi przypom niał obowiązek.

P a n S tefan w yszedł z tej rozm ow y dziwnie przygnębiony. Zajście to przeleciało nad nim ta k ja k n a ­ wałnica. N am iętny a niespodziew any w ybuch pięknej G alicyanki, p ogrążył go w osłupieniu. Czuł, źe w tej uroczej sielance, k tó rą dotychczas snuł, coś się popsuło, »coś urzekło« — i przeklinał ten niew czesny pojedynek, k rę p u ją cy jeg o sw obodę i b ę d ą c y pow odem nieprzew idzianych zaw ikłan.

" N ie byłoź to dziw nem , źe ściągnął na siebie n iełaskę tej kobiety, tern w łaśnie, iż stan ął w jej obronie i że sen je g o b łęk itn y odlatyw ał w tej chwili, g d y m iał narazić sw e życie, by go zakląć i u trw alić? P rzyszło mu znow u n a m yśl, czyby nie napisać listu do pani Sroczyckiej, w yjaśniając jej oględnie, dlaczego nie m ógł zadośćuczynić jej żądaniu. M yśl tę jed n ak odrzucił; n a tu ra jeg o ry c ersk a w zdrygała się przed w tajem niczaniem k o b iety w spraw ę te g o rodzaju. A jed n ak to b y ł jed y n y sposób w ytłum aczenia się przed n iełaskaw ą i odsu­

nięcia ow ych podejrzeń, k tó re czuł, iż n a nim ciężyć muszą.

(Dalszy ciąg nastąpi). WŁODZIMIERZ ZAGÓRSKI.

(8)

S T A R O Ż Y T N E B U D O W L E U Ś w . D U C H A W K R A K O W I E .

1 W

■ 1 m

m .

w im śm

w

K u ltu ra średniow ieczna Polski wiele zaw dzięcza F rancyi. S ta re to dzieje X I i X I I wieku; przypom inają je im iona historyczne, insty tu cy e k la ­ sztorne benedyktyńskie i cysterskie, a św iadczą w ym ow nie pozostałe g m a ­ chy. O ty ch stosunkach m ów ią i te niepozorne' reszty sław nego w ciąg u w ieków szpitala Ś -go D ucha w K rakow ie, k tó re przed chw ilą zw róciły u w a g ę szerszych kół publiczności, z pow odu zam ierzonej budow y teatru.

W ielki biskup krakow ski Iw o Odrow ąż, widząc w stolicy k ra ju i jej okolicy opuszczenie ubogich i chorych, zamyśli! zbudow ać im dom schro-

szpital. D oszła biskupa niem a

wiadom ość o sław nem stow arzy­

szeniu religijnem w południowej F ran c y i, k tó re w tej epoce twmr- dych serc, zajęło się pom ocą dla podróżnych, udogodnieniem dróg i tw orzeniem schronisk dla cier­

piących. M ów im y o ta k zw anych Freres hospitalliers ftontifes, braciach m ostowniczych, o stowarzyszeniu, k tó re w edle najnow szych poszukiw ań księdza Gregoire zrodziło się w M aupas w r. 1164, a pod przew odni­

ctw em S. B enezeta stw orzyło takie dzieła ja k sław ne m osty na R odanie pod A vignonem i w St. E sprit. Z nako­

m itym był ich szpital w M ontpellier. Bo szeroko zakreślili sobie zadanie dobro­

dziejstw a dla podróżnych, budując i stałe dom y dla cierpiących w m iastach. Od r. 1204 zakonnicy ci są w R zym ie przy kościele S -go M arka in S ax ia zw anym S an Spirito. T u mieli szpital, a papież

S y k stu s IV założył przy nim oddział dla niem ow ląt i położnic, w yprzedzając n a ty le wieków' przedtem m yśl S -go W in ce n teg o a Paulo i je g o stow arzyszeń.

N iejednokrotnie przyszło nam podziwiać w ielkość rozum u i szerokość po­

glądów naszych biskupów i dostojników śwdeckich z epoki średniow iecza, po ­ tęg u je się to w Iw onie O drow ążu i jeg o n astępcy P randocie. D o ich działal­

ności należy założenie i uposażenie szpitala pod zarządem p ow ołanych z V ienne w e F ran cy i zakonników-' p ow yższych, pierw otnie pom ieszczonego w sąsiedniej K ra k o w a wiosce P rądniku, następnie w r.

1244 przeniesionego do naszego m iasta w ten za k ą te k około kościoła S -g o K rz y ­ ża, w k tó ry m dotrw ał do ostatnich niem al czasów szpital S -go D ucha.

Pierwrsi zakonnicy, k ierujący tym dom em schronienia dla ubogich i cho­

rych są francuzcy fr e r e s hospitaliers zwani u nas ćhichakami. Jeszcze za czasów D ługosza utrzym yw ała się trad y c y a pochodzenia ich z Francyi, a do V ienne posyłano ro k rocznie jed n ą grzyw nę m onety polskiej ty tu łem obediencyi. W X V w ieku podlegali już klasztorow i rzym skiem u S . S pirito d i S a x ia i odtąd znano ich w Polsce jak o kanoników de S a xia . Mieli od X I I I w ieku oprócz K rakow a, szpitale w Sandom ierzu (1222) i w S ław ko­

wie (1298). B iskup P ran d o ta oddał naszym zakonnikom szpitalnym parafię Ś -go K rzyża i jej dochody, zw iększył m ajątek biskup P aw eł z P rzem an- kow a r. 1268. Ś k ła d ał się on z g ru n tó w i łąk w P rąd n ik u i na K leparzu z browarów', m łynów ja te k i ogrodów . Posiadali oni K row o d rzą i W olę D u ch ack ą za W isłą. D o dobrodziei szpitala w X I V w ieku należeli: Spi- cimir, kasztelan krakow ski (1339), krokwva E lżbieta (137?), K azim ierz W ielki, k tó ry zbudow ał z c e g ły i kam ienia kościół Ś -go K rzyża i wielu innych. Ofiarność zw iększa się u m ieszczan w X V w ie k u ; spotykam y

w aktach ciągłe zapisy n a rzecz szpitala, a rajcy m iasta w glądać poczynają w g o sp o d ark ę zakonników . Szpital staje się publicznym zakładem miejskim, m a prow izorów z ram ienia ra d y m iasta, a sta ła ru b ry k a w y ­ datków na rzecz szpitala większego u Ś-go D ucha n ap o ty k a się( o dtąd w księgach rozchodów miejskich. K r a ­ ków m a jeszcze wrówczas dw a szpitale dla tręd o w aty ch , szpital Ś-ej Jadw igi n a Stradom iu i ubogich studentów . Z ty ch to czasów śwdetności instytucyi pozostały reszty widoczne w gm achach dzisiejszych u Ś -go D ucha, z którem i — szeregiem rysunków , z n a tu ry zd jęty ch , obeznać stara m y się czytelników Św iata.

P ierw otny klasztor D uchaków i ich szpital w K ra k o w ie były, ja k pisze D ługosz, zbudow ane z drzew a, dopiero w bliskich m u czasach zm urow ano je z ceg ły staraniem przełożonych i pobożnych »wszakże i te ra ­ źniejszy m ag ister M ikołaj z O paw y M oraw czyk zbudow ał dom szkolny w miejsce zrujnow anego drew nianego w r. 1474«. W obec teg o o resztach pozostałych, z czasów P randoty, m ow y b y ć nie może. A je d n a k i to co X V w iek i jeg o ofiarność dla szpitala zrobiły nie zachow ało do ty ła zupełnego artystycznego p iętna średnio-

IV.

(9)

J U L I A N F A Ł A T .

Z salonu A . K ry w u lta w W a rsza w ie.

P O K W E Ś C I E .

35

(10)

wiecznego, k tó reb y go obronić zdołało przed w andalizm em dzisiejszych czasów. Pozostałości są malownicze, jest w iele szczegółów pięknych i ciekaw ych, ale c h a ra k te ry sty k a stylow a X V w ieku je st do odtworzenia, ^ bo pożary i potrzeby udogodnienia gm achów w n astęp n y ch czasach i ubóstw o kraju sprow adziły do bardzo im er-

nego stanu piękne szpitalne średniow ie-

v - czne budynki. Przedew szystkiem zniszczo­

ne one zostały przez pożar m iasta w r. 1528;

spaliły się w tedy i w szystkie przyw ileje k la ­ sztorne. O dbudow any szpital popadł w k ró t­

ce w zaniedbanie, daw ne bud y n k i pokazały się za szczupłe, rozszerzony zakres przyjm o-

YI.

VII.

w ania chorych niew iast i niem ow ląt spow odow ał zaprow adzenie obok zakonników ta k zw anych P P . Duchaczek, zakonnic, k tóre sąsiedni szpitalowi dom zajęły i d aw n ą salę szpitalną na swój kościół zamieniły. G łów nym dobrodziejem szpitala w X V I I w ieku b y ł biskup krak o w sk i A n d r z e j Trzebicki. Jem u zaw dzię­

cza szpital S -go D ucha w ybudow anie p ię te r około roku 1683.

K oniec zeszłego w ieku widzi w ygaśnięcie zakonu D uchaków (1780), oddanie szpitala księżom świeckim , a w krótce pożar z r.

1786 dopełni zniszczenia. O d ro k u 1822 w odrestaurow anych pow ierzchow nie i przerobionych b u d y n k ach mieścił się do osta­

tnich niem al czasów szpital rządow y chorób skórnych i dla obłąkanych. W tej chwili opuszczone szpitalne g m ach y zajm ują szkoły początkow e miejskie.

Część w schodnia w łaściw ego obrębu fortecznego daw nego K ra k o w a, przy ty k ająca do nieistniejących dziś m urów i baszt, należała zawsze do podrzędnych za k ątk ó w stołecznego grodu. P>yły tu oprócz licznych

szpitali, k tó re d a ły dzisiejsze m iano jednej z ulic (Szpitalna), liczne bro­

w ary, spichrze, k u ry e zam iejskich klasztorów , a obok tego mieścił się ob­

szerny cm entarz starej parafii S -go K rzyża. Dopiero w ostatnich czasach zabudow ała się porządniej ta część m iasta, ale bądź co bądź zachow ała jeszcze w iele z daw nych brudów , w całym obrębie zajm ow anym przez

długie w ieki przez klasztor D uchaków i szpital S -go D u ch a pod jeg o zarządem będący.

O rganizacya zakonu D uchaków nie by ła odm ienną od innych zakonów śre­

dniowiecznych, zatem i pierw otne budynki drew niane francuskich D uchaków przy k o ­ ściele Ś -go K rzyża w K rakow ie m usiały się norm ow ać w edle planu przyjętego od B ened y k ty n ó w i Cystersów. K iedy stanął dzisiejszy kościół w X I V w. z tern swojem w spaniałem sklepieniem n a jednej środko­

wej kolum nie, stosunek zw ykły klasztoru do kościoła w idocznie zmienił się, odsunął się on od ściany północnej kościelnej, a związał jedynie przejściem na arkadzie w zniesionem , ja k dzisiaj. W miejsce dre­

w nianego klasztoru stanął m urow any z ce­

g ły w X V w ieku i jeg o to u k ład zachow ał się d o tąd w części na północ w ysuniętej. P różno dziś poszukiw ać tutaj k o ry tarzy d o ln y c h , praw dopodobnie b y ły one zbudow ane pierw otnie z drzew a i stanow iły zw iązek k o ­ m unikacyjny z lokalnościam i rnurowanem i, w łaściw em i klasztorom średniow iecznym . N a dołączonym planiku (I) sytuacyjnym liczby 4, 5, 6, 7, 8 i 9 oznaczają położenie w łaściw ego klasztoru z sw ym środkow ym dzie«

VIII.

(11)

dzińczykietn czyli w irydarzem . Dzisiaj to w szystko, w ciągu w ieków poprzerabiane i zmieniane, zatraciło swój pierw otny ty p klasztorny, ale u k ła d w ą tk u ceglanego ścian w jednym z narożników w pasy dw ubarw ne, profile ceglanego gzym su (II) obram ienia kam ienne okien, o uszkodzeniu budynków klasztornych z X V w ieku w ym o­

w nie świadczą. Załączam y dw a widoki (III) pozostałości daw nego w irydarza i (IV) w ysuniętego skrzydła od zew nątrz dziś bezstylow ego ale m alow niczego b u d y n k u , kierującego się k u plantacyom . T o co daje m iarę piękna stylow ego w zachow anych resztach klaszto ru , to niezaw odnie narożnik uw idoczniony liczbą 6 n a p o ­ w yższym planiku, a k tó reg o w idok znajdujem y na ry su n k u przedstaw iającym dziedziniec szpitalny (V). B u d y ­ n ek ten m a cechy w łaściw e naszem u budow nictw u św ieckiem u X V w ie k u , przypom ina D ługoszow y dom w S andom ierzu, tegoż probostw o w W iślicy i nieistniejący dom P sałterzystów na W aw elu. Szczegóły odrzwi i okien dają rysunki (VI, V II, V III) dołączone, szczegóły te w ykonane z kam ienia zachow ały się w dobrym stanie i posłuźyćby m o g ły za w zór dla dopełnienia całości, g d y b y o restauracyi gm achu była mowa.

(Dokończenie nastąpi).

W . Ł u s z c z k i e w i c z .

O S K A R K O L B E R G .

Ł atw o nam dzisiaj, jdo ty lu usiłow aniach naj­

rozm aitszych pracow ników , staw iać pew ne teorye spo­

łeczne, rozw iązyw ać zagadnienia socyologiczne i w y ­ ciągać w nioski na przyszłość; trudniej było zgrom adzić odpow iedni m ateryał, k tó ry m usiał b y ć w yszukany troskliw ie po dale­

kich za k ątk ach n a­

szej ziemi; najciężej podjąć m ozolną ro ­ bo tę obrabiania u- łam ków , jednocze­

nia części, spajania w p ięk n ą m ozajkę kam ieni rodzim ych, w śród w iosek i pól znalezionych. D la­

teg o przed czło­

w iekiem , co doko­

n ał olbrzymiej b u ­ dowy, zapuszczając w zrok w jeg o ży ­ cie, chylim y czoło

— i prag n iem y — m y m łodzi — n a ­ uczyć się, ja k nale­

ży darów bożych używ ać i ja k złoto­

d ajn ą glebę u p ra ­ wiać.

K ied y rozw aży- %)(

my, jak i m ógł być

pow ód psychologi- a . czny, k tó ry zdołał ę . . skierow ać um ysł

K o lb e rg a w stronę zbierania pieśni lu­

dow ych i spisyw a­

nia rysów' etn o g ra­

ficznych n a r o d u , w ystępuje na plan pierwrszy a rty sty ­ czna organizacya przezacnego jubi­

lata. P oczątkow e otoczenie K o lb e rg a napojone było w onią sztuki. Sąsiedztw o bliskie (mieszkano w jednym domu) F ry d e ry k a Chopina, m usiało w yw ierać w pływ potężny n a rozwńjającą się duszę m łodego O skara.

Geniusz polskiego kom pozytora oddziaływ ał n a w y o ­ braźnię w rażliw ego młodzieńca, udzielał jej blasków , rozsiew ając prom ienie tej oryginalności, co przez wieki

rozbrzm iew ać będzie w drogich nam m azurach i polone­

zach. U p a tru je m y w tem zbliżeniu się O skara do Cho­

pina najw ażniejszą przyczynę, p opychającą K o lb e rg a w danym kierunku. C harakter pieśni polskiej, dźwię­

czący w kom pozycyach Chopina zapładniał um ysł K o lb e rg a i p rzy­

g o to w y w ał go do dalszej pracy. Nie u leg a wątpliwości, że g ru n t n a k tó ry p adło ziarno by ł nadzw yczaj żyzny.

R odzinne zdolności (brat O sk ara, A n ­ toni, by ł m alarzem) dzielnie d o p om aga­

ły do w zrostu n a ­ sion zam iłow ania w sztuce. M a ją c lat io zaledw ie (uro­

dził się 1814 roku w P rzysusze koło Opoczna), daw ał już dow ody t a l e n t u . W y tra w n y nauczy­

ciel dom owy, V e t­

ter, rozdm uchał w sercu jego iskrę u- podobania do m u­

zyki. P otem O skar kształcił się pod kie­

runkiem d y re k to ­ rów opery: D o­

brzyńskiego i E l­

snera. W m iarę dojrzew ania u m y ­ słowego, tw ardniał je g o -charakter, a w ola nabierała har- tu. P o głow ie cho­

dzić zaczęły m yśli śm iałe — pośw ię­

cenia w łasnych sił badaniom życia ludow ego. Już się był oddaw na czuł P olakiem ten chłopiec, zrodzony z rodziców cudzo­

ziem ców (ojciec N ie m ie c , m a tk a Francuzka). A b y stw ierdzić obyw atelstw o sw oje, ułożył w cześnie plan akcyi, k tó rą przeprow adził z dziw ną w ytrw ałością, uwieńczając ją pow ażnem i rezultatam i. O d r. 1834 do 1836 studiuje pod G irschnerem i R u n g e n h a g e n e m kon-

O S K A R K O L B E R G .

(12)

tra p u n k t i harm onię w Berlinie. Zdobyw szy wiedzę teo rety czn ą, pow raca do kraju, osiada w W arszaw ie i tutaj zaczyna wcielać swoje pom ysły. W społeczeń­

stwie m igocą now e zamiary. Ludzie nauki z zapałem oddają się etnograficznym poszukiwaniom. W acław z Oleska, K a ro l Lipiński, K . W ł. W ójcicki, Ż egota Pauli, w zbogacają literatu rę now ym kruszcem z łona ludu dobytym ; św iat um ysłow y w ysoce interesuje się tem i badaniam i. P o p ęd artystyczny — a nieza­

wodnie i głębsze pow ody wielkiej u- źyteczności teg o rodzaju zajęć o- tw ierają przed K o l­

bergiem szerokie pole dla je g o żą­

dzy działania. Od r. 1839 poczyna się płodny w owoce żyw ot badacza, k tó ­ re g o jubileusz św ię­

ciliśmy przed dw o­

m a tygodniam i.

G dy p rzegląda­

m y dwudziesto-sie- dmio-tomową biblio­

te k ę , stw orzoną przez K o lb erg a, po­

dziw w nas budzić m usi ta niesłycha­

n a skrupulatność i cierpliwość, z ja k ą pracow nik dokony­

w ał dzieła w ieko­

pom nego. Toż tutaj zgrom adzono z g ó ­ rą ośm tysięcy me- lodyj ludow ych, o- prócz rysunków7 i tekstu. K ażd a w y ­ cieczka ja k ą przed­

sięw ziął, była dla K o lb e rg a skarbni­

cą. W y d o b y w ał z niej now e klejnoty.

P ow racał nieraz trzykrotnie w7 jedno miejsce, aby lepiej się zapoznać, lepiej odczuć tętna, u k ry te w piosnce lub opowiadaniu. J a k pielgrzym do Ziemi Świętej, ta k K o l­

b erg do ziem szerokich biegł, schylał się po drodze, ucho do serc i piersi przyciskał, chw ytał rozproszone dźwięki i więził je n a papierze. I zm ieniały się przed jego w zrokiem okolice, i lata b ie g ły . . . aż ich kilkadziesiąt na swoim kosturze pielgrzym im naznaczył. B arki ugięły się pod ciężarem , ale duch K o lb e rg a wiecznie miody, wciąż energiczny, -wciąż pracow ity, upraw ia rolę bog atą. P o p ęd y artystyczne znalazły ujście w ope­

rze p. t. -i/Krdl Pasterzy^, ja k ą napisał w 1857 roku.

Cieszyła się ona w W arszaw ie powodzeniem . N a ­

A . G R O T T G E R .

S Z K IC DO P O R T R E T U .

stępnie skom ponow ał m uzykę do ludow ego w odew ilu J. K . G regorow icza p. t. »Janek z pod Ojcowa«.

A przy tern zbiera i pisze ciągle, bierze udział w ró ­ żnych wydawmictwach zbiorow ych, pracuje dla »En- cyklopedyi powszechnej«. Nie podobna, w' zw ięzłym i okolicznościowym rzucie oka n a tę półw iekow ą dzia­

łalność objąć ją krótkiem słow em , jędrnie charakte- ryzującem całą jej d ziałalność; niech nam wolno b ę­

dzie zatem powołać się n a k o m p eten tn e słow a prof.

K o p e r n i c k i e g b , k tó ry o c e n i a j ą c dzieło i dzieła K o l­

berga, m ówi: »jest to ta k św ietny n a ­ b y te k dla etnografii ojczystej, słow iań­

skiej i powszechnej, jakim jeszcze w7 ża­

dnym k ra ju i w ża­

dnym narodzie nie obdarzyła nauki p raca jed n eg o czło­

wieka«.

O sk ar K o lb erg , z radością to zapi­

sać m ożem y— dzie­

lnie się trzym a. R z e ­ śki ja k dawmiej, nie zatracił ognia m ło ­ dzieńczego do sw7ej ulubionej p ra c y ; m ieszkając w K r a ­ kow ie i m ając jak o członek A kadem ii U m iejętności dużo m iejsca do w y ła ­ dow ania sw ego za­

p ału , m oże długo jeszcze m nożyć zdo­

bycze i świecić g o ­ dnym naśladow a­

nia przykładem . K rak ó w uczcił pięć­

dziesiątą rocznicę je g o zaw odu, ja k o tern m ów im y na innem miejscu. Z chw ilą tą p o łą ­ czyły się w szystkie um ysły i serca, ab y oddać zasłu­

dze cześć należną. A by ł to m om ent uroczysty i zna­

m ienny, kied y włościanie z okolic K rakow a, biorący udział w7 jubileuszow ym wieczorze, dziękow ali K o l­

b ergow i za to, źe się dolą i życiem ich zajął; na szary dzień zaw odów spadł ztąd uśm iech s ło ń c a .')

A d a m D o b r o w o l s k i .

) Zamówioną przez nas obszerniejszą i bardziej wyczerpującą pracę o działalności O. Kolberga, której — niestety — nie otrzym ał Hśmy na czas, pomieścimy w Świecie później, może jeszcze w roku bieżącym. (P rzypisek redakcyi).

S P I R Y T Y Z M J A K O F A K T I D O K T R Y N A .

D laczego spirytyzm ow i tak bardzo zależało na w ytoczeniu uroszczeń swoich w obec nauki — to nie trudno zrozumieć. N auka dziś jest siłą, z k tó rą się nie liczyć niepodobna. Mieć ją za sobą — to znaczy

(Ciąg dalszy).

być zw ycięzcą; mieć ją przeciw ko sobie — to znaczy

być szermierzem, k tó ry dotrzym uje k ro k u w w alce

z ta k ą potęgą. Obie role są wdzięczne, bo zarów no

sojusznik ja k i przeciw nik, potężni,—są bardziej zaszczy-

(13)

R O Z R Y W K A W I E L K I E G O K A R D Y N A Ł A .

Ś W I A T

(14)

tni, niż nędzni. R zec zą je st dla naszej epoki zna­

mienną, że spirytyzm zachow uje się w cale obojętnie w obec w yznań chrześciańskich, pomimo, że w yzna­

nia te zajm owały nie zawsze przyjazne w zględem nie­

go stanowisko. Spirytyzm przypisuje sobie naw et zasługę, iż dostarcza dow odów nieśm iertelności duszy i istnienia św iata duchów, i z tego ty tu łu przybiera chętnie rolę sprzym ierzeńca religii, jakkolw iek sfery kościelne niechętnie w idzą teg o nieproszonego sprzy­

m ierzeńca, gdyż m a on pretensye dowodzenia tego, co już dla odnośnych system ów religijnych je st do­

statecznie udow odnionem i to w sposób o wiele lepszy, niż doświadczenie, eksperym ent, k tó ry przez eksperym ent obalony b y ć m oże; nadto spirytyści nie zbyt są w ybredni w subtelnościach dogm atycznych, czego w yrobione już system y teologiczne słusznie ścierpieć nie m ogą. Całkiem inaczej rzecz m a się z n au k ą; tu spirytyzm oczywiście traci zim ną krew sw oją i w ystępuje w rolach pogrom cy tryum fującego, ofiary obojętności i złej woli, wreszcie reform atora i odrodziciela, stosownie do zawodu i tem peram entu wyznawcy. Jedni, pochw yciw szy w ypłow iałą chorą­

giew kę m ateryalizm u i nie będąc w stanie zrozumieć, że n au k a dzisiejsza w istocie swojej je st z zasady idealistyczną, ogłaszają, iż oto przyszli zburzyć za­

tw ardziały m ateryalizm nauki za pom ocą jej w łasnego narzędzia, któiem jest doświadczenie. Inni, udrapo- waw szy się w to g ę ofiar praw dy nieuznanej, zarzu­

cają nauce doktrynerstw o i ślepotę n a fakta oczy­

w iste, złą wolę scholastyków , zam ykającą oczy na praw d ę i lekcew ażącą albo piętnującą m ianem oszu­

stów tych, którzy się dom agają tylko, aby zechciano przyjść i bez uprzedzeń przekonać się o fakcie. W r e ­ szcie inni, najczęściej uczeni spirytyści, -w przeświad-..^

czeniu, że jedynym w arunkiem w yw alczenia dla,, spi­

rytyzm u praw obyw atelstw a w e włościach nauki jest zbudow anie bypotczy praw dopodobnej i sprawdzalnej, biorą się do dzieła i budują hypotezy, z tych' zaś tuż n a poczekaniu w ysnuw ają daleko sięgające wnioski, k tó re na odległym w idnokręgu odsłaniają nam rą b ek w schodzącego słońca odrodzenia duchow ego i m o­

ralnego. Odrodzenie to jest specyalnym przywilejem w szystkich tajem nic dobijających się uznania: niegdyś m esm eryzm wieszczył nam odrodzenie, ja k ta jaskół­

k a co m iała morze spalić; a jed n ak po latach k ilk u ­ dziesięciu pracy przyszło nic odrodzenie lecz poznanie.

A le poznano nie wszystko, więc tajem nica poddaw a­

nia psychicznego przez usta gorącego jej zw olennika p. Ochorowicza zapow iada nam znowu odrodzenie ').

R zecznikiem odrodzenia w imię spirytyzm u pom ię­

dzy wielu innym i je st Zöllner.

Z częmźe n au k a m a rzeczyw iście do czynienia w tym razie i o ile słuszne są uroszczenia w zględem niej spirytyzm u i czynione jej zarzuty? Nie dajm y się złudzić takim argum entem , że spirytyzm liczy w yznaw ców na miliony w A m eryce, na setki tysięcy w E uropie, że prasa jeg o oprócz licznych książek i broszur, wynosi 89 sam ych czasopism w różnych językach. Zasada głosow ania w zagadnieniach n au ­ k ow ych przyw iodłaby nieuniknienie do odrzucenia sy ­ stem u K opernika. Ileż to głupstw m iało i m a miliony w yznaw ców i literaturę obfitą. T rzeba rozw ażyć cze­

go chcą te miliony, co ta lite ratu ra głosi. S p iry ty ­ styczna literatu ra pod wielu w zględam i je st zajmu-

l) P atrz D r. Jul. Ochorowicz. L a suggestion mentale. P a ­ ryż. 1887.

ją c ą ; w niej, ja k w źwierciedle, odbijają się p rą d y spółczesnej filozofii, teoryi poznania; roztrząsają się tu w formie polemicznej kw esty e m echaniczne, psycho­

logiczne; z pow odu spirytyzm u przew ertow ano filo­

zofów, w ciągnięto do dyskusyi m atem atykę. J e st to słowem odłam współczesnej k u ltu ry duchow ej, przed­

m iot g o dny uw agi filozofa i socyologa.

D ość przeczytać kilka książek, jeden, drugi ro ­ cznik jakiegokolw iek czasopism a spirytyzm ow i p o ­ św ięconego, b y się przekonać z jakim to naciskiem, z jakim tryum fem niem al zaznaczanem tam byw a, że spirytyzm w szeregach w yznaw ców swoich liczy uczonych tej m iary, co Crookes, W a lla ce, Zöllner, B utlerów . N a w szelkie w ątpliw ości i zarzuty odpo­

w iada się t a m : takie pow agi, zbrojne we w szystkie środki m etody dośw iadczalnej, stoją ponad wszelkie- mi podejrzeniam i i p o w ą tp iew an iam i; ci ludzie nie m ogli b y ć sprzym ierzeńcam i oszustw a, ani ofiarami łatw ow ierności i złudzenia; co oni uznali — to uznała nauka. Jednem słowem , im iona te stały się sztan d a­

rem i ucieczką; są to święci patronow ie kościoła w iernych. W olno nie szczędzić mediów, takich n a ­ w et ja k H om e i S lade i sam e pism a spirytystyczne niezbyt dow ierzające zachow ują się w zględem ich rzetelności, ale nie ufać w ym ienionym m ężom nauki, to znaczy w ogóle podaw ać w w ątpliw ość św iadectw a uczonych.

B y się przyjrzeć tej kw esty i bliżej nieco, weź­

m y tak ieg o C rookes’a. Je st to niew ątpliw ie chem ik zasłużony, uczony niepospolity, chociaż jednostronny, w każdym razie c h a rak ter nieskazitelny i m oralnie g o dny w szelkiego zaufania. W nauce je d n a k rę k o j­

m ia w iarogodności m oralnej i nieposzlakow anych -intencyj stanow i probierz praw dy bardzo podrzędny, bo tu w ałczyć w ypada nietyle z fałszem, k tó ry łatw o pokonać, ile z błędem , k tó ry nie tk w i w św iado­

m ych intencyach i często w ciągu w ieków poko n an y być nie m oże. N iektóre szczegóły z k a ry e ry n a u k o ­ wej C rookes’a zdają się św iadczyć w każdym razie, że jest to um ysł sk ło n n y do uprzedzania się i przej­

m ow ania się d o k try n ą aż do zaślepienia n a św iade­

ctw a rzeczywistości. P rzypom nijm y ty lk o sobie jeg o ra d io m e tr; dro b n y ten przyrząd m ożna dziś oglądać w w itrynach każdego składu optycznego: w szklanej bańce bezpow ietrznej n a osi pionowej osadzone są cztery sk rz y d ełk a czy blaszki m etalo w e, z jednej stro n y okopcone; pod w pływ em p adających prom ieni słonecznych skrzy d ełk a te w irują m łynka. Proszęż teraz porów nać to, co C rookes chciał widzieć i w i­

dział w ty m niew innym przyrządzie, z tern co dziś stanow czo w yjaśnionem zostało. Żadnej nowej siły, żadnych now ych torów, po k tó ry c h m iała technika i wraz z tech n ik ą ludzkość stąp ać; poprostu zachodzi tu nagrzew anie się okopconych pow ierzchni i po w sta­

ją c y z teg o pow odu p rą d w rozrzedzonem pow ietrzu.

A lbo znów przypom nijm y sobie jeg o zapał i m arze­

nia na tem at kilku zjaw isk charakterystycznych, na k tó ry ch Crookes nie w ah ał się oprzeć sw oją d o k try ­ n ę czw artego »stanu prom ienistego« m ateryi. Dziś nietylko sam C rookes nie będzie bronił swojej d o k try ­ ny, lecz i klasyczne trzy stan y m ateryi przedstaw iają się nam nie ta k bezw zględnie i o wiele prozaiczniej J).

fi Gibier wymienia oba te odkrycia Crookes’a, jako tytuły

jego do sławy naukowej, chociaż przemilcza o tem, źe w obu razach

spekulacye teoretyczne uczonego angielskiego spotkały się tu z zawo-

deip. (P rzypisek autora).

Cytaty

Powiązane dokumenty

W undt, przyjrzawszy się jak nieprzymuszenie Zöllner i jego towarzysze badają cuda spirytyzmu i przekonawszy się, źe w tych warunkach, które dla badań

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się

Przyszłam do tego przekonania najprzód, że od ludzi niczem innem się nie różnię tylko wychowaniem, sferą w której wyrosłam, myślami, jakie w niej