• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 3]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 3]"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

>

ss < .w - ‘ . £.v . V

' v'*; ":3|

- Ö-’, - v “ ' ’

-? •'

\ : * W

,i t , •5,'

'/Jt

Iss.i.r 3Ä '

i a ^ ś g

. - -/

; v ^ t;"C

-

.

i

Wm

S ü l r'T-

. -

.

, / I

S A M J E D E N !

N O W E L L A .

»Ach, najszczęśliwsi na świccie niew iedzą,

•v ’ Gdzie duchy skrzydła na ramiona kładną«.

Służący podniósł storę i smuga jasnego świa­

tła wpłynęła do pokoju. Lecz światło to pochwy­

cone i niejako wessane zostało w ciemność zale­

gającą mieszkanie. Ciemno tu było dokoła, ciemne tapety zdobiły ściany, ciemne draperye portyer zwieszały się żałobnie z czarnych strzał ozdo­

bionych oksydowanemi kółkami, ciemne ramy okalały przygasłe zwiercia­

dła, a nietnal czarny plusz okrywał fotele i otomany.

Wszędzie cień, dokoła c ie ń !...

W ponurych kątach czerniały jakieś masy: stare meble, biurka o dziwnych kształtach, etażerki w formie lir o połamanych trzcinowych strunach. Na ścianach rozpinały się gobeliny o ciemnych barw ach, zni­

szczone, z piętnem wielkiej starości na szarem ciele kobiet, które gdzie­

niegdzie wysuwały się z pośród czarnych plam , mających przedstawiać krzaki. Po nad drzwiami umieszczono kilka zczerniałych płócien, bardzo cennych zapewne, ale niezmiernie tajemniczych co do przedmiotów, jakie przedstawiać miały.

Było to królestwo ciemności, jakaś trupia alkowa, grob za życia, kaplica cmentarna.

W esoły promień słońca wpadł tam nagle, jak gwiżdżący ulicznik na próg domu, z którego wynoszą właśnie trumnę. Promień zatrzymał się zalękniony i nieśmiały,_ pokornie rozłożył się na ciemnym dywanie, pokrywającym posadzkę. Do zczerniałych przedmiotów zbliżyć się nie śmiał.

W pokoju nie było nikogo. Cisza zapanowała po wyjściu służącego, którego ciemnej barw y liberya ńie różniła się od ogólnego, przeważającego tonu. .

Po chwili otworzyły się drzwi prowadzące do dalszych pokojow i siwowłosy starzec ukazał się na progu.

Stał chwilę nieruchomy, mrużąc oczy, jakby rażony tą odrobiną światła, która się przez szyby przedzierała.

Powoli przecież postąpił naprzód.

(2)

50 Ś W I A T

Był to wysoki atletycznej niemal budowy mężczyzna. Miał w sobie to »coś«, które imponuje tłumom.

W ysoki wzrost pozwalał mu patrzeć na wszystkich z góry. Znać w niem było pew ną egzageracyę wielkiego pana, który życie swe całe patrzał z pogardą na motłoch, uwijający się u stóp jego.

Małe siwe oczy miały w sobie wyraz dziwnie ostry, przejmujący — błyskały ja k ostrze sztyletu. Nos krogulczy, usta wąskie, zaciśnięte, wyrażały opuszczeniem kącików bezmierne lekceważenie całego świata.

Czaszka, zaledwie pokryta siwemi włosami, posiadała rysunek ludziom silnej woli właściwy. R ę c e , pokur­

czone reumatyzmem i pokryte guzami, były m ałe i rasow e, jak i nogi wsunięte w ciepłe, futrem wybite pantofle.

Słowem był to człowiek, od którego biło zdaleka arystokratyczne pochodzenie... dobre urodzenie.

Tego piętna nic odebrać nie może. Przebije się zawsze i wszędzie.

B ył to — wielki pan.

W ielki pan, może zrujnowany moralnie, fizycznie i m ateryalnie, ale »pańskość« jego istniała w du- mnem podniesieniu głowy, w mrużeniu oczów, w podaniu oszpeconej reum atyzm em ręki.

Powoli przesunął się po pokoju i usiadł opodal okna na wielkim, ciemną skórą obitym fotelu.

Promień słońca odsłonił m ałe, kształtne nogi starca, obute w czarne, ciepłe pończochy i wsunął się w puszysty włos miękkiego futerka, wyściełającego pantofle.

Starzec pochylił głowę na piersi i zamyślił się głęboko.

Cała twarz pokryta siecią zmarszczek, występowała teraz w świetle i wykazując piękność rj^sów, świadczyła zarazem o burzliwej przeszłości, jaką bezwątpienia ten starzec przejść musiał.

Bolesna brózda przecinała mu czoło.

Nic dziwnego.

B ył s a m !

Sam jeden, ostatni z rodu, ostatni po śmierci syna, którego zabalsamowane zwłoki złożył przed pięciu laty do grobu.

Zabił go niemal — a dziś żałował; zabił, wypędzając z domu i skazując na poniewierkę pomiędzy ludźmi. Zbrodnię, jaką mu miał do zarzucenia, było potajemne zaślubienie biednej lecz uczciwej panienki. Gdy chłopiec nieprzyzwyczajony i nienauczony żadnej pracy służył za ekonoma lat k ilk a . . . pan nie dowiadywał się nigdy, Co robi jedyne jego dziecię.

— Skanaliował s ię ! — odpowiadał, gdy go pytano o syna.

Lecz gdy m łody człowiek umarł na suchoty płucne, zwalczony pracą i niedostatkiem , kazał balsa­

mować ciało i włożyć w wspaniałą srebrną trumnę. H erby po czterech rogach świeciły zdaleka, a szklane wieko dozwalało widzieć wychudłą, piękną twarz młodzieńca, którem u nędza zamknęła oczy na wieczny sen.

Ojciec tymczasem niezmiernie correct w żałobnym stroju, łamał ręce powtarzając:

— W y g asł r ó d !

I płakał jak Zamoyski — nie syna, lecz króla.

W starcu tym była dziwna mieszanina złego i dobrego. Chwilami miał jakieś dziecięce porywy, zaj­

mował się światem i przerażał nowym zdrowszym prądem , który bił od młodszego pokolenia. On jeszcze podawał dwa palce lub całą rękę ludziom, dzieląc ich w ten sposób na źle lub dobrze urodzonych.

Z dziwną ciekawością przyglądał się pracującym, otwierając szeroko bezzębne usta. Nie uniżał się wszelako nigdy przed wyższymi od siebie, dla tej przyczyny, źe nie uznawał niczyjej wyższości. Każdemu mówił »panie!«, akcentując tylko ten wyraz w sposób sobie właściwy.

Nie kochał nic i nikogo prócz siebie samego i swego nazwiska. Żonę pojął dla posagu i hrabiowskiej korony, ale traktowTał ją , ja k niewolnicę swych kaprysów i namiętności. O detchnęła dopiero po raz pierwszy swobodnie wraz z skonem.

W ielkie m ajątki jego topniały mu w rękach, płynąc jak i życie jeg o ... na m arne! Sum y całe ulatniały się, nie pozostawiając po sobie śladu. On nie rachow ał nigdy. Dziwił się, gdy skrytka w biurku okazała się pusta. Mruczał tylko i w ydaw ał rozporządzenie, aby las wyciąć lub którą z wiosek sprzedać.

W jedną tylko potęgę wierzył ten człowiek, w potęgę — pieniędzy. Sądził, źe pieniędzmi wszystko opłacić i okupić można. K ażdy żal, każdy zawód serdeczny miał wedle niego sw ą cenę. N aw et życie ludzkie chciał kupić i dziwił się, źe go nabyć nie można.

Gdy mu dano znać o śmiertelnej chorobie syna, posłał znaczną sumę pieniężną z lakonicznem roz­

porządzeniem :

— Za te pieniądze wyleczyć g o ! Chcę tego.

W ięcej nic.

. W edług niego było to dostateczne do wlania życia wt kostniejące już ciało.

Gdy otrzymał telegram , donoszący mu o zgonie syna, pierwsze jego słowa b y ły :

— Chyba nie otrzymali pieniędzy!

Nie on był winien wszakże tej strasznej niemoralności pojęć; wychowanie spaczone, wychowanie m agnackiego dziecka, samowolnego, gw ałtow nego, pełnego dum y i nieukróconego zuchwalstwa było tu głó­

wnym czynnikiem, popychającym go do tworzenia przez całe i$mie czynów napozór potwornych, przerażających sam olubstw em , a według jego pojęć zupełnie nienagannych.

Gdy w przystępie szału odgryzł leśniczemu ucho za spłoszenie zwierzyny do której celował, w yna­

grodził go przecież dając mu chatę i grunt, a naw et niemałą sumę na zagospodarowanie. Leśniczy dziękow ał Jasnem u Panu i w zasadzie zdawał się naw et zadowolniony.

Dziś pan się nudził.

Oczekiwał wizyty doktora, którem u płacił dukatam i w złocie i zanudzał opowiadaniem swych dole­

gliwości.

(3)

Ś W I A T 51 Nie miał nawet sprzętu jakiegokolwiek, do któregoby się przywiązał. Żadnej pamiątki do przejrzenia, żadnego listu do przeczytania, listu, którego zżółkłe kartki nosiłyby ślady łez lub pocałunków g o rą c y c h ...

nic! nic!... nawet psa wiernego, ciągnącego nogi ze starości, grzejącego się w wązkiej strudze światła, które majowe słonko do tej ciemnicy wlewało.

Z ulicy, przez szczelnie zamknięte okno wdzierał się gw ar tysiąca głosów, pomieszanych w cieple wiosennem razem z całym chórem zapachów wonnych, dobywających się ze śwńeźej zieleni.

Od łąk, od pól niósł wiatr całe fale ciepłych zapachów, całą gam ę woni aromatycznych ziół, począw­

szy od kluczyków, aż do macierzanki. I kłęby tej woni owijały wysokie szczyty domów, wpadały do otwartych okien, poza któremi widać było jasne ściany mieszkań i ożywione, wesołe twarze dzieci, śmiejących się w świe­

tle maj o wem.

Pan hrabia nudził się piekielnie.

Miał umysł zmienny i wrażliwy. Opłakał już wygaśnięcie rodu, pragnął jakiegoś innego zajęcia.

Obejrzał się rozpaczliwie po pokoju. Ciemno i smutno było dokoła.

Zaczął się przyglądać gobelinom, ale wprędce odwrócił oczy. Te szare kobiety nużyły go — zresztą przyglądał się im od lat tylu.

Zapragnął czegoś żywego, czegoś, coby się poruszać mogło i ruchem tym zajmować go choć przez chwilę.

Znużone jego oczy zaczęły szukać bodaj jakiej muszki, p a ją c z k a... Ale wszystko dokoła niego było czyste, okurzone, lśniące od porządku — jak nowa trumna.

Starzec poruszył się na siedzeniu niecierpliwie.

Stanowczo nudzi się zanadto, musi sobie wynaleść jaką rozrywkę przed przybyciem lekarza, który przyjedzie za godzinę, może za półtorej.

N agle, tuż przed samem oknem, ozwały się tony jakiejś dziwacznej piszczałki i brzęk małych dzwo­

neczków.

H rabia powoli podniósł się i stanął przy oknie.

Z wysokości pierwszopiętrowej dostrzegł łatwo, co się na ulicy dzieje.

Pośród zgrai uliczników szedł środkiem ulicy mały chłopczyk, odziany w jaskrawe łachmany. Grał na małej piszczałce i kiedyniekiedy wstrząsał główką, przyozdobioną w rodzaj metalowej korony, poobwiesza- nej dzwoneczkami. Na prawem ramieniu chłopca siedziała małpa, brzydka, ruda, z w ytartą sierścią, niemal łysym łbem, przystrojona w czerwoną kaszmirową sukienkę.

Małpa ta wzbudzała entuzyazm w tłumie, otaczającym chłopczynę. Cała gromada dzieci biegła za nią, wykrzykując radośnie. Ona zaś siedziała na ramieniu swego pana z miną wielkiej damy, przyjmującej obo­

jętnie należne jej hołdy.

Tylko chwilami z jakąś dziwną inteligencyą spoglądała na małego chłopca, który nie przestając grać na swej piszczałce, zwracał na małpę swe wielkie, czarne oczy, w których przebijał smutek i tęsknota iście sieroca.

Twarzyczka chłopca zachwycała na pierwszy rzut oka. Śniada, o rysach drobnych, okolona gęstwiną czarnych włosów, ożywiona wielkiemi czarnemi oczyma, była typem twarzyczek, zrodzonych w południowej Francyi, gdzie gorące tchnienie W łoch i Hiszpanii miesza się z krwią gallijską. Chłopak miał na sobie ponsową kurtkę, zrobioną z tegoż materyału co sukienka małpy, a na nogach sandały. Szedł raźno pośród otaczającego go tłum u, potrząsając głow ą strojną w dzwoneczki, uderzając w małe tamburino i . . . spoglądając ciągle na małpkę.

Pomiędzy tem dwojgiem istot, wyrzuconych na bruk obcy, istniało jakieś porozumienie, sympatya, nieledwie miłość.

Te dwie pary oczu, spotykały się z sobą co chwila i obie zdawały sobie wzajemnie przesyłać za­

chętę, cień nadziei i zapewnienie wzajemnego uczucia.

I cóż dziwnego! Przyniósł ją z tak daleka, ciągle uczepioną na jego ramieniu, ciągle skrzeczącą mu nad uchem i patrzącą łzawemi oczyma w twarz jego. K ochał ją — tę biedną pomarszczoną istotkę, która mu przypominała wspaniałe góry i słońce Południa, oblewające go codziennie potokami światła i woni. Kochał ją, bo ona była tym ostatnim węzłem jaki wiązał go z ojczyzną, z tą słoneczną ojczyzną, gdzie włoska can- zpnetta tańczy i drga w powietrzu, łącząc się z hiszpańską serenadą.

M atka mu ją dała, kupiwszy od przechodzącego przez wieś człowieka, który nadto wiózł z sobą dwa uczone psy i kilka świstaków śpiących na dnie koszyka.

Tiens! v ’la ta fo rtu n e .1 — mówiła stara, podając mu małpę.

A chłopak porwał inteligentne stworzonko i śmiał się z radości, że to jego własność.

I pokochało się bardzo tych dwoje istot jednako wesołych, jednako słońca potrzebujących, a nawet później g d y chciwa m atka pchnęła w świat syna oddając go przedsiębiercy razem z wytresowaną już małpą, kochali się jeszcze więcej, jeszcze silniej, złączeni wspólną niedolą, smutkiem i tęsknotą za włoską Cauronną, drgającą w słonecznych promieniach Południa.

Gdy było zimno w krajach przez które gnała ich chciwość przedsiębiercy, chłopak zdejmował kurtkę i otulał małpę drżącą od mrozu iskrzącego się w powietrzu. Początkowo małpka i chłopiec chcieli chwytać te migotliwe brylanty, które słały im się pod nogi, ale wyciągnięte łapki opadały zmrożone lodowatem tchnieniem zimy.

Przytuleni więc do siebie szli cicho i smutno coraz dalej, rozgrzewając się na dziedzińcach, gdzie m ałpka przewracała koziołki, sztywniejąc w powietrzu jak kawałek drzewa, a chłopak tańczył rodzaj tarantelli i bolera, drepcząc po śniegu odmroźonemi i poranionemi nogami. Potem chwytali się znów w objęcia i szli dalej przez zaśnieżone ulice, otoczeni tłumem zmarzniętych wyrostków, dopóki nastający zmrok nie zapędził ich do wśpólnej nory, służącej im za rodzaj pomieszkania.

(4)

I tam jeszcze nie rozłączało się tych dwoje. Chłopak siedział grzejąc się przy piecu, a na ramieniu jego uczepiona siedziała m ałpa, gryząc stare skórki chleba i zaglądając figlarnie raz po raz w oczy chłopcu.

On oddawał jej część pożywienia, dzieląc się z nią każdą lepszą kruszyną, kładąc jej drobne kawałki cukru w pociesznie wykrzywioną mordeczkę.

Dla dziecka tego, to brzydkie kosmate stworzenie, ohydne, pomarszczone, miało urok wielki, bo mu niosło wspomnienie rodzinnego kraju, lat wolności, śmiechu, słońca i woni kwiatów.

W ięc kochał ją, kochał Toto swą Ninę, tuląc ją do piersi z .tęsknotą n ajw yższą; a gdy wszystko ■ ucichło i czarne oczy chłopca senne powieki pokryły, widać było u wezgłowia nędznego posłania skurczoną m aluchną postać m ałpki, czuwającej nad snem dziecka z jakąś m acierzyńską pieczołowitością.

I ona go kochała, tak jak zwierzęta tylko kochać umieją. P od stopy mu się kład ła figlując, gdy sm utny był i zn ę k an y ; długiemi rękam i w ycierała sierść ze łba w przystępie rozpaczy, gdy nic chmury z czoła chłopca rozegnać nie mogło.

M iała w sobie wiele z kochanki, która w łasną wielkość poniża i drobną, nędzną się czyni, aby uśmiech na usta koniecznie wywołać.

Toto brał ją w tedy na ręce i całował długo jej sierść rudą i w ytartą. R zec można, iż koił w tym pocałunku bezbrzeżną tęsknotę, jaka mu duszę rw ała na strzępki i łzy do oczu cisnęła. Poczem wychodzili razem przy odgłosie dzwonków, dreptać po śn ie g u . . . a chłopiec wołał przenikliwym gło sem ;

Charih ! chariti! mon beau monsieur !

*

H rabia stojąc przy oknie otworzył szeroko bezzębne usta.

M ałpa wyprawiała tak ucieszne skoki, źe aż wielki pan w swej próźniaczej nudzie uczuł się ożywio­

nym. Pokurczone palce wpił w ciemno-bronzowy wałek leżący na oknie i podniósł się, aby lepiej zobaczyć wesołe zwierzątko.

Tłum dzieciaków otaczający T ota tworzył rodzaj amfiteatru; — klaskano, śmiano się i bawiono. Czarne kędziory chłopca rozsypywały się dokoła jego śniadej twarzyczki, ożywionej w tej chwili rumieńcem. To wio­

senne słonko rumieniec ten wywołało. Dziecko wciągało ciepłe powietrze całemi piersiami, koszulka ponsowa na zapadłej piersi wznosiła się przyśpieszonem tempem. Drobne nóżki, obute w podarte sandały, deptały zźółkłe gałązki mchu wyrzuconego przed chwilą przez okno; oczy błyszczały weselej, pogodniej jakoś.

I Nina dziś była weselsza, a grym asy jej i skoki rzeczywiście zdawały się w ypływ ać z dobrego jej wewnętrznego usposobienia. Łysego czoła nie przecinały zmarszczki, a ruchy pełne zaniedbania miały w sobie jakąś radość dziecinną, coś zapożyczonego ze słońca, z wiosny, z radosnych głosów drgających w powietrzu.

H rabia uśmiechał się w dziwacżnem skrzywieniu. Małpa ta zaczęła go interesow-ać potrosze. Jej figle i skoki przejmowały go podziwem. Kiedyniekiedy m ruczał: »kanalia!« i otwierał potem coraz sze­

rzej usta.

R ad b y przyjrzał się jej bliżej.

^ Co tam było pod jej skórą, że łam ała się tak dziwacznie, jakby kości nie m ia ła ? ... I zapragnął nagle dotknąć się tego brzydkiego stworzenia, spojrzeć mu prosto w m ordkę pom arszczoną, mieć je tuż przy sobie, zwinięte w kłębek na ciemnem tle dywanu. Byłaby to rozryw ka zanim doktor nadejdzie. To coś żyjące i drgające koło niego rozweseliłoby go choć na chwil kilka.

Przywołany służący wprowadził do salonu dziecko wraz z małpą.

lo to zatrzymał się u progu, jakby przerażony ciemnem wnętrzem żałobnej kom naty. Nina ucze­

piona u jego ramienia spochmurniała nagle. Jej ponsowa sukienka krwawTą plam ą zaśwneciła na ciemnem tle portyery.

H rabia postąpił kilka kroków i w yciągnął rękę. M ałpa cofnęła się i wyszczerzyła żółte zęby.

H rabia był zachwycony. T a kanalia nie lubi go widocznie, ale on sobie z nią poradzi.

Toto chmurny i nieufny spoglądał na przyczulanie się tego starca do swej ulubienicy.

Nie pomogły cukierki. Nina wciąż siedziała na ramieniu chłopca zanurzywszy swą kosm atą łapkę w jego kędzierzawą czuprynę.

H rabia zniecierpliwił się wreszcie. Gdyby małpa pozostała z nim sama, udobruchałby ją z pewnością.

Zaproponował więc chłopcu znaczną sumę, aby mu pozostawił Ninę na m ałą godzinkę.

lo to zawahał się — po chwili wszakże nadzieja sutego zysku przemogła. W szak Nina pozostanie w dobrych rękach, a za te pieniądze kupi dla niej i dla siebie d u ż o ... owsianego cukru.

Toto lubił cukier owsiany a nie jadł go już tak dawno! Nina lubiła także bardzo ten przysmaczek.

H rabia wsypał w dłoń chłopca garstkę srebrnej monety. Toto odpiął łańcuszek, ucałow ał małpę i posadził ją na ziemi.

Reste-y petióte, fre v ie n s d ’suite — tłum aczył zaniepokojonemu zwierzątku i pobrzękiwał wesoło pieniędzmi.

Za chwilę ponsowa koszulka i kędzierzawa głów ka chłopca zniknęła za portyerą.

H rabia pozostał sam z Niną.

Czas jakiś przypatryw ał się jej, jakby obawiając się, czy żółte zęby zwierzęcia nie dotkną się jego skory ^powoli przecież się ośmielił i począł jej końcem buta podsuwać porzuconą na dywanie poduszkę.

Nina oparła się na czterech łapkach i wpatrzona uważnie w oczy hrabiego, zdawała się chcieć w yba­

dać, jakie ten człowiek ma _ względem niej zamiary. D ługo tak siedziała nieruchoma, jak brzydki potwór z bronzu, a tylko pulsowanie żył na czole dawało do poznania, iż żyje i rozmyśla. Nagle jednym susem rzuciła się ku poduszce — spadła na sam środek i szybko wywróciła zręcznego m łynka, migając przytem ponsową spódniczką.

(5)

J U L I U S Z K O S S A K .

v . . - ' . i n i i plilS K L sL S L U t

LL:'LEj&f;L®LC?

- ; L :, L .

^ » p i

Z wystawy Tow. Przyj. Sztuk Pięknych w Krakowie-.

B I T W A P O D P Ł O W C A MI.

(P O D A N IE O FL O R Y A N IE SZARY M ).

01co

ŚWIAT

(6)

54 Ś W I A T

H rabia zachwycony aż przysiadł na ziemi, dusząc się w napadzie astm atycznego kaszlu, przeryw a­

nego śmiechem. .

W głębi, przez uchylone drzwi, służący przyglądał się tej rozrywce swego chlebodawcy z jakimś wpół litośnym, wpół drwiącym uśmiechem.

I bardzo szybko ten bezmyślny starzec i to sprytne zwierzę porozumieli się z sobą.

Nina poczuwszy dobry grunt pod stopami, rozwinęła cały swoj zasób zręczności i szalonemi skokami wprowadzała w entuzyazm hrabiego. Szybko jak wiewiórka czepiała się portyer, spadała, zwiniętym kłębkiem na fotele, czerniała brudną plam ą na szarem ciele gobelinowych kobiet, brzęczała kółkam i oksydowanych łańcuchów. AA^szędzie jej było pełno, a w półzmroku zalegającym pokoj błyskały tylko jej wyszczerzone zęby.

T e fałdy aksam itne podobały się jej bardzo — owijała się niemi wysuwając swą kosm atą mordkę,^ a rzeźby rani zwierciadlanych służyły jej za szczeble drabiny. Z niezmierną łatwością umiała obracac się wsrod prze­

pychu i kom fortu, w którym znalazła się po raz pierwszy.

Miała w sobie coś z natury pięknej kobiety.

I ją wziąć z nędzy i wprowadzić na dywanami wysłane pokoje, a p a tr z ! ... stąpa po nich tak, jakby

nigdy nie chodziła bosą nogą. T,

H rabia przyczajony na środku pokoju śledził każdy ruch m ałpy z gorączkową ciekawością. Dawno nie czuł się tak »zaanimowanym«. To rude m ałe stworzonko, migające przed oczyma z szaloną szybkością, imponowało mu zwinnością d z ik ą ... jem u — pokurczonemu starcowi, k tó ry .z wielkim wysiłkiem m ógł pod­

nieść się z klęczek lub schylić do ziemi. S..

Na rozkaz pana służący przyniósł cukru i bakalii.

Nina kołysząc się na poręczy fotela, z wielką kokieteryą chw ytała kosm atą łapką podawane jej przy­

smaki, zaciskając przytem silnie pazurki. H rabia pił tymczasem kieliszek starego tokaju, który wzmacniał jego siły i stanowił rodzaj jedynego lekarstwa. Bo też to był stary, prawdziwy tokaj; ten, co ciemno-brunatne swe krople ogniem rozpłomienia i jak cukier będąc słodkim, żar w żyły przelewa. Zastygła krew starca w skutek tego żaru krążyć żywiej poczynała, — ale mimo to hrabia do kieliszka swego mieszał wino lżejsze, — oba­

wiając się zbyt silnej dozy wzmacniającego napoju.

Nina powoli podsunęła się ku hrabiemu. Z najwyższą ciekawością patrzyła na omszałe butelki, na gałki z surowego mięsa podane na talerzu, na srebrne widelce i m aszynkę z zapalonym spirytusem do przy­

piekania mięsa. Obeszła dokoła zastawiony stolik i szybko wskoczyła na stojące obok krzesło, poczem bardzo zręcznie sięgnęła po cieńiuchny kieliszek napełniony do połowy dopiero tokajem i podtrzym ując go obiema łapkam i zaczęła wolno wysączać ciemny płyn, rozlewając go po swej szkarłatnej sukience.

H rabia nie posiadał się z radości.

Nina w jego oczach urosła do rzędu istot »nadzwyczajnych«. Jakto? więc ona pije? pije sama, jak człowiek i choć się wstrząsa chwilami, ale wysącza swój kieliszek do dna ? Nina tymczasem z brzękiem rzuciła pusty kieliszek na ziemię, — wypiła wńno i dom agała się w ięcej... H rabia podsunął jej szybko szklankę, w którą nalał tokaju. Słabe łapki nie m ogły utrzym ać ciężkiej szklanki. Pan dopom agał zwierzęciu, ciesząc się już naprzód z wybornego widoku, jaki przedstawi mu Nina pijana, Nina nieprzytomna.

I zwierzę piło, a pan się bawił.

Spirytus w maszynce w ygasł, wino z butelki znikało. — Nina piła Ciągle, już teraz opuściwszy łapki i położywszy się prawie na fotelu; hrabia śmiał się pow tarzając:

— K a n a lia ! Kanalia!

Nagle, — zwierzę wyprostowało się, potem skurczyło konwulsyjnie, oczy zaszły bielmem, a wycią­

gnięte łapki zesztywniały w powietrzu. Jakiś przyciszony jęk w ydarł się z piersi małpy, a przerywane dreszcze wstrząsnęły całem ciałem.

H rabia upuścił szklankę i przerażony wpatrzył się w sztywniejące zwierzę.

R esztka tokaju spłynęła po ciemnym dywanie.

*

— Panie doktorze! proszę do pacyenta!

H rabia odsunął portyerę i z wyniosłą grzecznością wielkiego pana wpuścił do swej sypialni siwowło­

sego lekarza. Ten ostatni przybył na zw ykłą codzienną wizytę i zdziwiony spieszył za hrabią, pragnąc nieść pomoc i poradę jakiejś tajemniczej istocie, ukrytej za kotarą wspaniałego łoża, przystrojonego hrabiow ską koroną.

N a ciemnej bronzowej jedwabnej kołdrze wiła się jakaś drobna, skurczona masa, drgająca konwulsyj­

nie i wydająca chrapliwe stłumione jęki.

R u d a sierść zwierzęcia zlewała się w jeden ton z ciemną barw ą kołdry i trudno byłoby lekarzowi odróżnić cokolwiek, gdyby nie ten jęk przenikliwy i bielmem zaszłe oczy, które błyskały niekiedy białością oczu trupa.

— Oto pacyent — przemówił hrabia wskazując na pokurczoną Ninę — wypiła za dużo tokaju i chora, trzeba ją wyleczyć!

Mówił — »trzeba ją wyleczyć!« — a w palcach ściskał codziennego dukata, którego nosił zawsze w kieszonce od kamizelki.

A le lekarz porwał się nagle od łóżka nad którym się nachylił.

— M a łp a !... ja mam leczyć m ałpę? i po to mnie tu pan sprowadziłeś? — wołał drżącym z oburzenia głosem, a w ysoka postać jego staw ała się jeszcze większą, jeszcze wspanialszą.

Postąpił ku drzwiom wyniośle, majestatycznie, piorunując hrabiego wzgardliwem spojrzeniem.

— Zapłacę! — zabrzmiało z ust zdumionego m a g n a ta ... i złoty dukat zabłysnął w zgrubiałych od reumatyzmu palcach.

(7)

Ś W I A T Lekarz nie odrzekł ani słowa.

Szybko podniósł portyerę i zniknął za drzwiami.

Po chwili słychać było turkot odjeżdżającej karety.

H rabia pozostał sam z jęczącą Niną.

W esoła zabawka nie wesoło się skończyła. Małpa zdychała w ciężkich męczarniach, oblana pianą, bezprzytomna. Zamiast uciesznych skoków miał hrabia przed oczyma widok męczącego się zwierzęcia. Stanął przed łóżkiem i skrzywiwszy się nerwowo, wpatrzył się w śmiertelne drganie biednej Niny.

N agle przyszedł mu na myśl — Toto.

Co zrobi z tym chłopcem, gdy nadejdzie? gdy zacznie się domagać swej małpki, którą tu zostawił zdrow ą, wesołą ? ...

— Ba ! zapłacę !

Ale jakieś zwątpienie ogarnęło go nagle.

Pam iętał dobrze wzgardliwe spojrzenie doktora, — nie za wszystko przecież zapłacić można.

Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju.

To Toto powraca — Toto obładowany cukrem owsianym, migdałami smaźonemi, a nawet czekoladą w tabliczkach. Uśmiechnięty, zaróżowiony od tej swobodnej przechadzki po mieście — trzyma w jednej ręce sw ą koronę z dzwonkami, a w drugiej dźwiga kilka paczek zawiniętych w ciemny papier. Dawno już nie był tak szczęśliwym, tak swobodnym, wesołym. Nina mieć będzie wielką niespodziankę,— spożyje dziś tyle słody­

czy, ile sama zechce. Toto jej odda wszystko, wszystko — dla siebie nie zostawi n ic ... Niech ona sama mu wydzieli kilka migdałków, Toto się na wszystko zgodzi.

A le gdzież ona jest? ... Służący gestami dał mu poznać, źe małpa i ten wysoki dobry starzec są w sy­

pialni. W chodzi więc tam szybko, cały skąpany w świeżem wiosennem powietrzu i wyciągając rękę woła srebrnym , dziecięcym głosem :

— N in a ! N in n etta!

W cieniu firanek porusza się coś niespokojnie.

To zdychające zwierzę posłyszało wołanie swego właściciela i z wysiłkiem szalonym rozprostowuje pokurczone członki, otwiera szeroko paszczę, a oczy przebłyskują przytom niej... Kosm ate łapki wyciągają się w stronę Tota — poznała g o ! pragnie podnieść się ze swego jedwabnego posłania. Staje na czterech łapach

— nagle pada zwijając się w kłębek, bezsilna, drżąca, na wpół martwa.

Chłopak stał przez chwilę nieruchomy, wpatrzony szeroko rozwartemi oczami w swe ukochane zwierzę i nagle rzuca się do łóżka, a upadłszy na klęczki chwyta Ninę w obie ręce. K orona z dzwonkami toczy się z brzękiem po dywanie — paczki ze stukiem padają, a przez rozdarty papier wysypują się zawarte w nich łakocie. Toto nic nie słyszy oprócz jęku swej Niny, nic nie widzi oprócz niej samej konwulsyami zmęczonej, bezsilnej. Pocałunkam i okrywa biedne wynędzniałe członki istotki, która była połową jego samego, wszystkiem co go z przeszłością łączyło. Strumienie łez płyną mu z oczu — urywane słowa wydzierają się na usta.

Nina z wysiłkiem otwiera oczy.

W spojrzeniu tem mieści się prośba o ratunek, smutek jakiś wielki — ten łzawy smutek jaki błyska w, oku zdychającego zwierzęcia i zdradzonej kobiety. Toto na wzrok ten odpowiada szalonym krzykiem — on instynktownie poczuł, źe to »pożegnanie«, źe za chwilę, nawet rozpaczy nie wyczyta w oczach swej Niny — źe do swej ciemnej nory pow róci... sam jeden.

— Nina! Ninetta! — jęczał wśród łez — que qid tu fa ts ? r ’mens ä t e ! . . . per m e! per m e ! . . . W śród ciszy tej pańskiej sypialni dziwnie rozlegał się ten głos, pełen tak wielkiej serdecznej boleści.

W cieniu tych firanek nie płakał nikt łzami tak gorącemi — nigdy tu serce nie wołało: per m ć ! per me !

Stojący opodal hrabia przechylił głowę i patrzył w milczeniu na chłopca. Rozpacz Tota poruszała mu W; głębi duszy jakąś strunę ukrytą. W ięc on naprawdę kochał to biedne zwierzę, skoro płakał tak rzewnemi łzami ?

H rabia chciał wmówić w siebie, źe to boleść udana.

I z małej kasetki wyjął garść pomiętych banknotów, a zbliżywszy się do chłopca zaczął mu wciskać pieniądze na piersi poza odchyloną koszulkę.

Lecz Toto porwał się jak pod dotknięciem rozpalonego żelaza.

Faut p a s ! . . . f a u t pas ! . . . — i szybkim ruchem odrzucał precz pomięte banknoty, a chwytając konwulśyjnie sztywniejącą już m ałpę, powtarzał znow strasznym, przenikającym serce jękiem: Per m e ! ...

N ina ! . . . per m e !...

H rabia stanął zdumiony.

Ten obdarty żebrak odrzucał tyle pieniędzy? W łóczęga bezdomny nie chciał przyjąć wynagrodzenia królewskiego za to nędzne, brzydkie zwierzę?

I na dnie tej ślimaczej, zaskorupiałej duszy zaczęło powoli poruszać się coś — pukać — drżeć nawet.

H rabia przycisnął dłoń do piersi.

K ażdy krzyk chłopca sprawiał mu dziwne, niepojęte wstrząśnienie; jego łzami zalane oczy budziły w nim wspomnienia oczu syna, gdy z rozpaczą tarzał mu się u nog, błagając o litość, o trochę miłości.^Lod otaczający go dokoła zaczął go ziębić nagle; uczucie serdeczne fo ta było promieniem słonecznym za którym hrabia począł bezwiednie -tęsknić — zazdrościć Ninie tych łez, tej boleści jaką po sobie zostawia. Działo się to w nim wszystko bezwiednie, lecz czuł, źe ogarnia go nieznane mu wzruszenie, pragnienie, aby przy jego zgonie klęczał tak ktoś przy łóżku i wołał: Per m e! — per m e!

Tymczasem Nina powoli przestawała oddychać.

(8)

Ś W I A T

2 T E K I R Y S U N K O W E J W I T O L D A P R U S Z K O W S K I E G O .

(9)

Ś W I A T 57 Z T E K I R Y S U N K O W E J L U D O M I R A B E N E D Y K T O W1CZA.

(10)

58 Ś W I A T

Żółte zęby zacięła, jakby w wielkim gniewie, a łapkę jedną zanurzywszy w gęstw inę włosów Tota pozostawiła już tak sztywniejącą — zimną. Pazurki zaplątały się w jedwabiste kędziory dziecka i trup zwie­

rzęcia odłączyć się nie chciał od swego ukochania, — ten biedny, zimny trupek, z wyrazem wielkiej boleści w zastygłych już źrenicach.

Toto własnym oddechem pragnął jeszcze ożywić m artwe zwierzę, pocałunkami okryw a mordkę, — cukier i m igdały do zaciśniętych zębów p rz y k ła d a ... I nagle, ja k szalony, rzuca się ku hrabiem u, a podno­

sząc w górę m artw ą pokurczoną Ninę pada u stóp jego, wołając przerywanym od łkania g ło se m :

Brigand! . . . i r i . .. g a n d ! . . .

H rabia aż się cofnął przed tym krzykiem , który rozległ się z zuchwałością tak straszną pod cichem sklepieniem jego sypialni. Czarne oczy chłopca cisnęły nań tak wielką w zgardą i nienawiścią, źe przeląkł się dum ny pan tego obdartego włóczęgi i zdumiał nad wielką głębią uczucia, do jakiego serce tego dziecka zdolne być musi. I nagle zapragnął mieć dla siebie wyłącznie to serce zdolne kochać i nienawidzieć tak bardzo, zapragnął na stare lata mieć ciągle, tuż przy sobie te wielkie ciemne oczy, tryskające życiem i dumą, zapragnął krzykiem tym ożywić swe serce i ciszę grobow ą otaczającą go dokoła. I jakimś nieśmiałym, ury­

wanym głosem proponuje chłopcu pozostanie na zaw sze... pozostanie przy nim , aż do śmierci. Co mu to szkodzi? mieć będzie co zapragnie, a w zamian da mu tylko obecność swą słoneczną, uśmiech dziecinny i ... serca trochę.

A le Toto potrząsa głową.

•— N on ! non ! — woła energicznie powstając z klęczek i tuląc trupa Niny do piersi — j ’veu x point!

t ’as joue avec ma bete... la v ’la m orte!... j ’y mozirrai par te azissi!

I jak szalonjr w ybiegł z sypialni depcząc rozrzucone banknoty, unosząc ze sobą tylko m artwe zwierzę i ponsową sukienkę oblaną całą strumieniem tokaju.

H rabia pozostał — sam jeden. *

Stał teraz na środku sypialni, pogrążony w myślach ze schyloną na piersi głową. W ięc nie wszystko na świecie kupić można? nie za wszystko zapłacić pieniędzmi?... To nędzne zwierzę, które nikomu grosza nie dało, oblano łzami, uśpiono pocałunkam i... A on? a o n ? . . . N ikt nie zapłacze w chwili jego zgonu, nikt nie zawoła: per m e! per m e! — Zejdzie do grobu — sam jeden!

Sam j e d e n!. . . Ga b r y e l a Za p o l s k a.

K L E M E N S J U N O S Z A S Z A N I A W S K I .

( P O R T R E T

N a całej ziemi naszej rozproszone wioski zawie­

rają w sobie trzy obok siebie leżące czynniki, które związane tysiącem potrzeb codziennych i stosunków wzajemnych, oddziaływają na tok interesów wspól­

nych , łączą Się w niektórych w ypad k ach , różnią w poglądach na pewne spraw y — ale ostatecznie tworzą jednostkę zbiorową o charakterze zasadniczo- jednolitym. Plebania, chata i dwór — oto składniki owej jednostki zbiorowej, która w sumie społecznej odgryw a rolę olbrzym ią, a przeto zasługuje na ba­

czną uw agę myśliciela, socyologa i pisarza. A le oprócz tej doniosłości ogólnej, wieś posiada nieprzebrane skarby piękna: na pozór cicha atmosfera, przerywana klekotem bocianów czy szumem liści grusz i jabłoni, kryje w głębi okrzyki radości, bólu, rozkoszy i cier­

pienia. Trzeba tylko umieć słuchać, aby w lekkich szelestach odgadnąć jęki, śmiech i nawoływania ludz­

kie, a w nich odczuć dramaty, krotochwile i trage- dye. D la ducha artysty kraina ta dostarczy rodzimego marm uru do kucia posągów artystycznie pięknych, a życiowo prawdziwych. Pisarze nasi czerpali też naj­

częściej natchnienia z stosunków wiejskich, malowali tradycye rodzinne, dotykali obowiązków ciążących na właścicielach ziemi, określali ich odpowiedzialność za rządy dobre czy złe; młodsi autorowie starali się dać tło obyczajowo-duchowe pod obrazy fantazyi i ogar­

niali w ten sposób dość wyczerpująco rozmaite strony przedmiotu. W miarę jednak powiększania się do­

świadczeń, rósł m ateryał pod rę k ą ; już nie w ystar­

czało w udatny szkic ubrać treść opowiadania, trzeba

L I T E R A C K I ) .

I.

było sięgać dalej i głębiej. Wówczas pisarz rozpo­

czynał study a gruntowne, obznajmiał się praktycznie ze sferą, której charakter zamierzał odportretować, aby zyskał podstaw ę rzeczywistą. Dotychczasowy, romans, mniej więcej ciekawa kom binacya uczuć mi­

łosnych, przeobrażać się zaczął w analizę stanu du­

chowego człowieka i tę siłę, kierującą czynam i, na pierwszy plan w y su n ą ł; w niej bowiem znalazł odpo­

wiedź na zagadkowe powody cnót i występków.

Bezwiednie może uległ tej tendencyi pisarz, z którego pracami zapoznamy się poniżej. Objawia­

jące się na zewnątrz sprężyny twórczości mają taką w sobie siłę odśrodkową, źe z niepoham owaną gw ał­

townością otaczają wyobraźnię artystów, porywają myśl, unoszą natchnienia na płodne w owoce niwy.

K lem ens Junosza (Szaniawski), zanim przystąpił do twórczej pracy, szedł długo w nieświadomości w ła­

snego talentu po utartej drodze. Z domu wyniósł in­

stynktow e przywiązanie do wsi, która przodków k a r­

miła; płonął żądzą posiadania choćby jednej piędzi ziemi ornej, coby mu uprzytom niła rodzinne podania.

U m ysł jego w dziedzictwie krwi miał przekazane dążności posiadacza wiejskiego, był rozkochany w m a­

rzeniu o zagonach, złocących się pszenicą czy »po­

srebrzanych żytem«. Namiętność ta spadkowa przy­

wiodła go z jednej strony do próby osiedlenia się; na wsi, z drugiej do badań nad położeniem obywatela ziemskiego, chłopa, żyda, t. j. tych aktorów dram a­

tów wioskowych, którzy na odpowiedniej scenie dzia­

łaj a.. Próba zamieszkania na w-si wypadła- niekofzy-

(11)

ś w s tn ie : znać inne było . ■powołanie, tylko dotąd jeszcze niew yraźne, -majaczące ' g-dzieś w półkolach mózgo­

wcy.Qhi:!V, bez form wyrobionych. N atura artystyczna, jaklveiv^iek;..musi odżywiać się na wsi, nie może w y­

trw ać w .piągłem z prozą starciu: z początku odbija uderzenia zwykłych, monotonnych wrażeń egzaltacyą, włąsną , potem wmawia '»:_-vsiebie, iż jest jej bardzo w tem otoczeniu dobrze, nareszcie powstaje nuda, tę­

sknota za innym św iatem ... Klemens Junosza prze­

szedł, to doświadczenie, poznał jednak dość wcześnie, źe: do czego innego ma siły; rzucił lasy, strumienie, płoty i stodoły, osiadł w W arszawie — i tu dopiero, kiedy wieś zarysowała się w perspektywie, serce ar- tysty-pisarza zaczęło ku ciszy niby utraconej' tęsknić,:

ą , umysł przeżyte, wrażenia wcielać począł w po­

wieści. .

, , . , : P obyt . na prowincyi nie pozostał przecież bez wpływu dodatniego na talent naszego pisarza. Osobi­

sty .udział w tro sk a c h , obaw ach, nadziejach i zawo- dąch gospodarskich dał możność Szaniawskiemu od- ęzucia wszystkich wzruszeń, jakich doznaje mieszka­

niec/. wieiskir.:§.tosunek do ludu otworzył przed wzro-.

kięm jegp. .•potężny odłam,, społeczeństwa,, rządzony pr.zez:.; przyrodzęn.e prawą., ,, ucho . pochwyciło skargi i mruczenia nędzy, serce, cierpieniom współczuło, ro- zmpynąbrął przękónania p przeznaczeniu warstw naj­

n iż s z y c h ,a Lyórc/.ośń., zgromadziła mnóstwo rysów charakterystycznych, . Nieodłączny towarzysz czy to szlachcica,, czy chłopa ó— żyd-faktor, kupiec-pach- ciarz -—-: zlaj:ął najpierw fantazyę przyszłego malarza tęgo ,typu. Długa broda, chałat brudny, żargon no­

sowy, odrębność, dom owego życia, uparte przywiąza­

nie do p r z e s ą d ó w o t o pobudki, które skłoniły K le­

mensa Junoszę do zdania, sobie spraw y dokładniej z . tego ■ świata tak. blisko nas leżącego, a tak nam obcego, i Tu prawdopodobnie powstał projekt a może i. początek późniejszych studyów nad żargonem i lite>

raturą w tym języku pisaną. Dodajmy do tego wpływ czarujący natury, poetyczne noce na łonie matki- ąjęmi, nieme zachwyty nad wiecznie odmładzającym się światem w blaskach słońca, księżyca, gwiazd — a będzjemy mogli .zdać sobie sprawę z epoki życia naszego autora, kiedy zapładniała się twórczość jego na dzieła późniejsze. W r. 1877 dzisiejszy redaktor naszego pisma powołał do życia w W arszawie dzien­

nik p. t. Echo. Przyszły dziejopis publicystyki polskiej niezawodnie nad pierwszemi rocznikami tego organu się zatrzyma, znajdzie w nich bowiem zrozumienie po­

trzeb ogólnych i uwzględnienie nieporuszanych gdzie­

indziej interesujących szczegółów naszego żywota.

Tutaj , zaczął Klem ens Junosza próbować swojego pióra — w dziedzinie poezyi.

Przybędzie nam rys ciekawy indywidualności pi­

sarskiej Junoszy,, .skoro bliżej scharakteryzujemy tę najdelikatniejszą powlokę jego talentu. Niema chyba piszącego pa świecie,. któryby na swojem sumieniu nie , czuł wyrzutu pod postacią pięknie wykaligrafo­

wanej strofy, ofiarowanej bądź kochance,, bądź przy­

jacielowi w chwilTTpzstapia... Nie godzi się tego lekce­

ważyć: ubieranie m yśli w nadobne kształty zwrotki i rymu oznacza dążność do harmonii,, rozkoszowanie się m uzyką słowa. Jeżeli więrszo,wanie nie przekra- .czą granicy istotnego uzdplnienia,. jeżeli piszący umie JW. porę naciągnięte . 11 a tch n ien.i e prze rwać — ani sobie, ąnijjhtprąjur^e, ujmy, p ie . przyniesie; owszem, umiejęt­

ność formułowania według pewnych praw ideł: .myśli ĄWPżfih; zaostrzy poczucie piękna i odsłoni niejedną

I A T 59

tajemnicę tworzenia. Klemens Junosza widocznie tak samo pojmował pisanie wierszy, kiedy tworzył »Ku­

źnię W ulkana« (Echo 1877 r. Nr. 236). Jestto rodzaj sielanki — »w sposobie klasyczno-romantycznym« — obejmującej pięć pieśni. Nad tym poematem unosi się woń prawdziwego humoru, który braki poetyckie • okupuje i czytelnika rozbraja. Swojska zaś nuta, roz­

brzmiewająca w całym wierszu pociąga. W I pieśni, zatytułowanej »Inwokacya i znalezienie bogów olim­

pijskich w Woli«, czytamy:

. . . W śród zagonów żyta Dziewczyna piękna nad sierpem się cliyli . . . T o jest b ogini: Kaśka-Afrodyta,

Słynna z piękności na półtory mili;

A gdy powraca po pracy do sioła, Parysy-Bartki chylą przed nią czoła.

Potem następują »Żale Apollo we i arystokraty­

czna fantazya W ulkana«, kiedy rodzą się przeszkody w miłości Maćka do Kaśki. Ale wraca spokojność, gdy »AVenera przy studni przysięga«, aby później, rozpaczą wybuchła wobec »bachanalij Orfeusza i W ul­

kana« (organisty i kowala miejscowego); nakoniec zaświtało zwycięztwo: Maciek z płomieni ratuje nie­

przyjaciół i tym czynem zdobywa pozwolenie na m ał­

żeństwo z K aśką — a »Kupido osiada na zgliszczach wulkanowej kuźni i Pegaz wraca do stajni«. Zatrzy­

maliśmy się nad tym utworem cokolwiek dłużej, po­

nieważ w nim odnajdujemy zaczątki tego humoru, który w następstw ie.wciąż towarzyszy autorowi, nie opuszcza go nigdy i napełnia karty jego opowiadań niezrównanemi często scenami. Czasem nasz autor pisał wiersze liryczne, jak np. »Piosnki leśne«, w któ­

rych uczucia dużo, ale forma nie dorównywa uczuciu.

Wieszczem Szaniawski się nie urodził. Tłumaczeni a z Cop- pee’go, W iktora de Laprade’a i innych francuskich poe­

tów noszą na sobie cechę sumienności, nie wznosząc się jednak do wryźyn doskonałego kunsztu. Studya wiejskie zaznaczyły się szeregiem artykułów, pomieszczanych w Echu: »Zaściankowe dzieje«, »Sielankowi pastusz­

kowie i uczciwi rataje«, »Baśń o dwóch świadkach«.—

K rytyki stosunków naszych na wsi — podpisywał KI. Ju­

nosza pseudonimem Rustżcus. W tych dziennikarskich rzeczach odźwierciedla się przyszły nowelista w najgłó­

wniejszych zarysach: przew agą barw nad kompozy- cyą, plastyką charakterystyki, humorem nieprzebranym, ciepłem uczucia poczciwego,rozrzewniającem czytelnika i dobrze go względem autora usposabiającem. Skojarze­

nie serdeczności z niemałą dozą humoru nadaje utwo­

rom Klemensa Junoszy piętno czysto polskie. Rzadko kto dzisiaj umie się śmiać dla samego śm iechu, dla tej potrzeby wylania się otwartego z wesela, które przepełnia serce. Nic dziw nego; zmieniły się czasy bez tro sk — na poważne chwile rozpamiętywań i znoju, a że nieraz ciężko nam idzie, zamiast uśmiechu b łąk a się na ustach jakieś skrzywienie. Ztąd i pisarze nasi zaprawiają swe dzieła sarkazmem, a w najlepszym razie złośliwością gryzącą, co sączy swe krople do piersi czytelnika i tam siedlisko goryczy zakłada. W natu­

rze naszego autora wzrósł inny rodzaj dow cipu; zro­

bił tu swoje atawizm. K rew szlachecka odezwała się w natchnieniu jego i zatętniła swobodą, trochę zawa- dyacką, ale wolną od domieszki ironii. Stwierdzamy ten rys talentu i usposobienia Junoszy, chociaż nie stanowi on w naszem przekonaniu najwyższej jego dodatniej war­

tości; czas nie cofa się, warunki są dziś inne, niż dawniej, życie widoki zmienia — a pisarz tych przemian wi­

nien być wiernym malarzem. AV powieści historycznej

(12)

60 Ś W I A T

»Zag-łobianizm« ma racyę bytu. Takich, niestety, po­

staci mieliśmy do zbytku, w opowiadaniu współcze- sn e m ; dziś niebaczny na wszystko humor ze wstydem ucieka. Szczęściem, ta właściwość K lem ensa Junoszy nie jest jed y n ą; umie on niedolę zrozumieć, jej bole­

sne obrazy na k a rty swoje wprowadzić, poruszyć dramatycznym wątkiem czytelnika i zmusić go do zadumy nad położeniem ogólnem. K rótkie szkice, ja­

kie autor na tle domowego ogniska dworku rysował, tchną rozrzewnieniem. W nowelli-»Na szarej jesieni«

{1S79 r.) widzimy profil starej kobiety — o zmarsz­

czce na czole — spełniającej tysiączne zadania codzien­

ne, z cicliem poddaniem; »a jednak — mówi autor — ta kobieta nig'dy w życiu nie pisała o obowiązkach«...

Ja k to rozumieć mamy? czy to jest aluzya do piszących o obow iązkach, a obowiązków swoich niespełnia- jącyeh? Mniemam, źe to jedno zdanie, nawiasowo rzuco­

ne, oświetla dostatecznie konserw atyzm pisarza i jego stosunek do nowoczesnych postulatów, jego niewiarę we w pływ nauki na rozwój moralności. Zobaczymy później, źe bohaterowie Junoszy prawie wszyscy speł­

niają swoje obowiązki, jako prostą konieczność; wszy­

scy nie opuszczają nigdy stanowiska... Czy tak się dzieje w rzeczywistości ? Czy ci ludzie o średniem , często niższem wykształceniu, są w możności wznieść się na tak wysoki szczyt zrozumienia obowiązków? Sm utne doświadczenie poucza, źe autor różowo zabarwiał isto­

tn y stan rzeczy i bardzo często przedstaw iał malo­

widła niezgodne z praw dą. Przecież, pomimo z góry powziętego optymizmu, w drobiazgach K lem ensa Ju ­ noszy wciąż tętni żałość jakaś. Czy to budząca się świadomość rzeczywistości? W dumaniu prozą, p. t.

»Noc jesienna« [W iek z r. 1883), przelatują cienie występków, dokonywanych przez c h ło p a : kontraban­

da, kradzież pieniędzy na probostwie, drzewa w lesie, śmierć leśniczego — a ponad tern wicher jesienny, łam iący gałęzie, zacierający ślady. A utor pogoń w y­

syła i dodaje: »szukajcie wiatru w polu, dobrzy ludzie«.

W księdze własnych wspomnień odszukał autor rozdziały, dotyczące zwalisk nadziei, która w ogniu nieszczęść strawiona pozostawiła w spuściznie ruiny.

K lem ens Junosza stanął »Na zgliszczach« ( Wiek 1883) i oczyszczać je zaczął; podnosił mury, zakładał pola i upraw iał w pocie czoła. Rodzina, której głow a pod brzemieniem wypadków ugięła się i zmuszoną była na obczyźnie szukać ratunku — rodzina ta, ożywiona chęcią służenia sobie i krajow i, potrafi w ydobyć za­

pas hartu, wytrwania i wśród długich utrapień, nie­

powodzeń i oczekiwań wieńczy dzieło skutkiem po­

myślnym. Pierwsza to powieść naszego pisarza, gdzie charaktery występujących osób wypukłe się uw yda­

tniają, gdzie akcya żywo płynie, a > oddzielne szcze­

góły podnoszą całość opowiadania. Żona pod nieobe­

cność męża dzierży ster m ajątku, zręcznie nim włada i do przystani pomyślności doprowadza. P om aga jej Żmujdzin, Dyrdejko, żelazny człowiek, ó kamiennej woli i poświęceniu nieograniczonem. Za jego radą następują układy z włościanam i; zostaje na koszu żyd-faktor, polujący na propinacyę i las. Osobistość Dyrdejki jest duchem opiekuńczym rodziny a pier­

wiastkiem dobra w powieści. Czytelnik z przyjemnb- ścią patrzy na czyny tego człowieka i podziwia jego zapobiegliwość. R ola żyda, w ystudyowana z natury, nosi na sobie ślady wprawnej ręki, kopiującej dosko­

nale wzory. A utor od pierwszego rzutu schwycił po­

dobieństwo i tę umiejętność zachow yw ania'charakteru przyswoił sobie raz na zawsze. Galerya żydów w utw o­

rach K lem ensa Junoszy jest liczna, wszyscy jednak, jakkolw iek rysowani bez błędu, nie w ykraczają poza ram y typów pachciarzy-faktorów. Za zaletę poczytu­

jem y to autorow i, źe nie tw orzył postaci z fantazyi, że poprzestał na dobrze mu znanym małomiasteczko­

wym źydku i odportretow ał go wybornie, a nie pu­

szczał się na pole karykatury, ubliżającej powadze sumiennego pisarza. Rozsypane po całym obrazku myśli i uwagi w skazują, źe to powieść tendencyjna, źe autorowi szło, aby głęboka prowineya naukę ztąd dla siebie wyciągnęła, aby nieszczęśliwe rodziny »na zgliszczach« nie rozpaczały, lecz dążyły do wskrze­

szenia nowego ż y c ia ... Ciekawe są śro d k i, jakich używa pisarz, chcący zaszczepić w piersi czytelników pociechę i nadzieję. O nich później.

Ad a m Do b r o w o l s k i.

S Z A Ł A P U T

PRZEZ

M. S A Ł T Y K O W A ( S Z C Z E D R Y N A ) .

W iedzą dobrze czytelnicy moi, co znaczy »szałaput«. Jest to człowiek całem jestestwem swojem oddany próżniaczce: to bożek krawców, restauratorów i kokotek, dopóki nie zanurzy się w odmęcie długów.

Przewidując niechybne bankructw o i areszt za długi, staje się niekiedy złodziejem lub autorem fałszywych dokumentów i występuje jako bohater wielkich procesów kryminalnych. Ale czasami wyślizguje się od skan­

dalu, chroniąc się na wieś na łaskaw y chleb dawnego przyjaciela. Odmiana ta kwitnie wyłącznie w miastach stołecznych.

Tak przynajmniej działo się niedawnemi czasy, kiedy szałaput był tylko bezużyteczny i obrażał mo­

ralne uczucia jedynie swoją nieprzydatnością. Bez myśli, nie umiejąc rozeznać dobrego od złego, nie pojmując nauk przeszłości i nie mając żadnego celu w przyszłości, żył on z dnia na dzień wesoły, pusty i szczęśliwy.

R ano wstawał późno i naprzód pogwizdywał od niechcenia, potem godzinę lub dwie spędzał przy toalecie, czyścił paznogcie, gładził policzki, kręcił się przed lustrem , nie m ogąc zdecydować się, ja k ą wybrać kam i­

zelkę i kraw at — i znowu pogwizdywał. O godzinie drugiej wsiadał do swego kabryoletu i jechał na śniadanie- do Dussot; tam spotykał się z całą grom adą takich samych szałaputów i um awiał się na resztę dnia; o go­

dzinie czwartej wychodził na N ew ski-Prospekt, uśmiechał się do przejeżdżających kokotek, ściskał ręce znajo­

mym, o godzinie szóstej jadł obiad u tegoż samego Dussot, a w św ięta — u ma tante; wieczór przepędzał za kulisami baletu, a ztam tąd wraz z innymi szałaputami zataczał się na długie nocne czaty do tegoż Dussot.

Mówił m ało, myślał jeszcze mniej, bo był przeważnie człowiekiem giestykulacyi.

W ten sposób przechodził jego bezmyślny żywot od chwili wystąpienia z »zakładu« aż do siwizny.

(13)

Ś W I A T

J Ó Z E F C H E Ł M O Ń S K I .

61

T Y P Y L U D O W E . ( N I A Ń K A ) .

Cytaty

Powiązane dokumenty

W undt, przyjrzawszy się jak nieprzymuszenie Zöllner i jego towarzysze badają cuda spirytyzmu i przekonawszy się, źe w tych warunkach, które dla badań

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się