• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 15]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 15]"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

AT

■M s

B E Z S T E R U

P O W I E Ś Ć .

C Z E Ś Ć D R U G A . (Ciąg dalszy). ’

m

z powozem .

Pójdziesz na w ieś i zamówisz

P o wyjściu P ep i w estchnął pan S tefan głęboko. M iał uczucie takie, ja k g d y b y mu z piersi zdjęto g órę z k am ie­

nia, ta k m u ciężył p rzy m u s, ja k i sobie przed chw ilą za­

daw ał. D la człow ieka z takim tem peram entem , b y ła to nie­

zaw odnie ciężka próba; jednakże w yszedł z niej zwycięzko, pokonał sam siebie i oparł się pokusie.

Sum ienie mówiło m u , źe dobrze uczynił i że jed n ą chw ilą zapom nienia b y łb y splam ił cześć sw ą , k tó rą ta k nosił w y­

soko. A le w krw i i nerw ach jego, odbyw ała się teraz dziw na reakcya.

B y ł ja k ten , k tó ry pijąc m ocny tru n e k w zam kniętej piwnicy, nie czuje odurzającej siły niebezpiecznego napoju i dopiero g d y go świeże owionie pow ietrze, p ad a rozm arzony. Ciepła w oń rozpuszczo­

n y ch w arkoczy, k tó rą odchodząc P epi zostaw iła za sobą, ow iew ała m u teraz skronie i zapalała krw i jeg o w ary. Zdeptane zw ierzę ryczało

nim , skarźac się n a doznane pognębienie.

Z łam any w alką, k tó rą z sobą toczył, zw ycięstw em , jak ie nad sobą odniósł zdziwiony, p atrzył osow iałym w zrokiem n a to miejsce, gdzie przed chw ilą siedziała szalona dziewczyna. W y o b raźn ia m alo­

w a ła m u obraz jej uroczem i barw am i. W uszach m u brzm iał głos jej dźwięczny, k tó ry m z ta k ą szczerością w ynurzała sw e uczucia, odsłaniając g łą b swej gorącej, nam iętnej duszy.

T a k niezaw odnie, m iłość teg o hożego w iejskiego dziewczęcia, w a rtą by ła pożądania. W szy stk o to co m ówił m u przed chw ilą, w y ­ daw ało m u się fałszem, a on sam dziw aczną i niedorzeczną istotą.

W n ik a ją c w siebie uczuł, źe po raz w tó ry nie zdołałby się oprzeć pokusie.’ W te d y pom yślał o następ stw ach tak ieg o k ro k u i przeląkł się sam siebie.

— Grzesiu — zaw ołał na służącego.

— S łucham jaśnie panie,

mi konie do W ie d n ia ... O godzinie dziesiątej, żeby tu już były

43

(2)

— Jaśnie pan znow u wyjeżdża — ozw ał się chłopiec nieśmiało. — M oiebym ja z jaśnie panem poje­

chał, żeby ran y nie zostaw ić bez zaopatrzenia.

— Pojedziesz i ty za m ną, ale dopiero p o ju trz e ... S łuchaj: chcę ażeby n ik t tutaj nie wiedział o tem , ie wyjeżdżam n a zawsze, dopóki nie odbierzesz meg-o listu, rozum iesz?

— R ozum iem .

— Ju tro wieczorem odeszlę konie z listami, do ciebie, do gospodarza i do P e p i .. . Powiesz, źe n a g łe i niespodziew ane interesy, nie pozwralają mi pow rócić, najm iesz wóz i odwieziesz do zam ku rzeczy, k tó re ztam tąd p rz y w io z łe ś... W eźm iesz ze sobą list do p an a hrabiego; przypom nisz mi ju tro rano bym go napisał...

P otem zabierzesz nasze p ak u n k i i przyjadziesz do G rand H o telu , gdzie n a ciebie czekać będę.

— A z w an n ą i w ózkiem co zrobić ?

— Zostawisz je gospodarzow i na p a m ią tk ę . . . Czy m u się co należy ?

— Za dw a tygodnie.

— Zapłacisz za cały m ie sią c . . . Ile m u się za miesiąc należy ?

— Za mieszkanie, w ikt i usługę, sto dwadzieścia guldenów.

— Zapłacisz m u to , a P epi dasz osobno dwńeście guldenowe

— Jaśnie panie, pieniądze p łyną ja k woda.

— W ieleź w ydałeś?

— T ysiąc dwieście g u ld e n ó w ... S am doktor wziął pięćset, nie licząc fiakrów, k u p n a wózka, w anny i narzędzi, k tó re sobie kazał d o s ta rc z y ć ... Gospodarzowd dałem dwieście czterdzieści, jaśnie p an w ziął do W ie d n ia . . .

— W szy stk o jedno —- przerw ał m u p an Stefan. — Zrobisz ta k ja k powiedziałem.

— Zostają już ty lk o ruble — ciągnął Grześ dalej z widocznem nieukontentow aniem — i ty siąc sie­

dem set dziew ięćdziesiąt g u ld e n ó w . . . T eraz znow u odejdzie od teg o trzy sta dw adzieścia — dodał spozierając na p-ana S tefana z ukosa.

— Dajże mi pokój z rachunkam i — zaw ołał p an S tefan zniecierpliwiony. — Idź już spać; zbudzisz m nie ju tro o ósmej zrana. A pam iętaj co ci p o w ied z ia łem ... Chcę, aby n ik t o tem nie w iedział, źe tutaj już nie powrócę.

I rozstrojony zgasił św iecę, usiłując przyw ołać sen n a znużone powieki. T o co czynił napełniało go niezadowoleniem . P otajem n y w yjazd ja k i układ ał, w ydaw ał m u się ucieczką, a szczerość je g o w rodzona, obu­

rzała się na m yśl o skrytej grze, k tó rą b y ł zm uszony prowadzić. W yk o lejo n y ze sw ego tem peram entu czuł się zm uszonym do przyjęcia w szystkich następstw , w ynikających z położenia, k tó re się w ytw orzyło.

N azajutrz zbudził go niezw ykły hałas,- panujący w cichej zazwyczaj leśniczówce. S ły c h ać było jak ieś gorączkow e krzątanie się, łoskot pośpiesznych kro k ó w i przerażone g ło sy dolatujące z oddalenia. R ozcieka- w iony tym zgiełkiem , k tó ry się nie uciszał, lecz owszem zdaw ał się w zrastać coraz bardziej, zadzw onił n a G rzesia, p ra g n ą c się dowiedzieć o przyczynie tej w rzaw y. P o chwili w biegł chłopak zdyszany do pokoju.

— Co to je st? — zapytał p an S tefan zaniepokojony.

— Nieszczęście jaśnie panie, nieszczęście! — odparł Grześ drżącym od w zruszenia głosem .

— Cóż się stało ? . .. M ó w ! — zaw ołał zryw ając się z pościeli.

— P a n n a P ep i zastrzeliła się w ogrodzie.

*

U b ra ł się spiesznie i poszedł do ogrodu. P o d cieniem dębu n a m uraw ie leżały zw łoki nieszczęsnej dziewczyny. K ilk a bezradnych słu g otaczało je, gw arząc z zafrasow aną tw arzą. O czekiw ano stare g o leśniczego, k tó ry o świcie w yjechał do lasu. P a n S tefan przystąpił do um arłej i ujął jej rękę. B y ła ciepłą jeszcze, lecz

bezw ładną zupełnie. N a aksam itnym staniku w idniał w ąski sznure­

czek skrzepłej krw i. Życie uleciało już było z piersi nieszczęśliw ego dziewczęcia.

N a w idok ten , zakrw aw iło się serce p an a S tefana żałością bez granic. D reszcz grozy przeb ieg ł m u po całem ciele. N iezaw odna rzecz, iż nie ciężyła n a nim w ina tej śm ierci, a je d n a k m iał takie uczucie ja k g d y b y to on w łaśnie p o pchnął nieszczęsną do rozpaczli­

w ego kroku. O słupiały p atrzał n a b lad ą tw arz um arłej i zdaw ało m u się, iż n a niej czyta niem e w yrzuty.

P ep i leżała n a m uraw ie, ta k ja k się osunęła b y ła po strzale, k tó ry przeciął jej życie. W p raw ym rę k u trzym ała rew olw er w ystrze­

lony. B y ła to bro ń grubszego kalib ru , której strzał um iejętnie skie­

row any, m usiał śm iertelną zadać ranę. T w arz jej m iała w yraz spo­

kojny; widocznem b y ło , źe śm ierć b y ła n atychm iastow a, bo kurcz przedśm iertny nie zachm urzał jej w dzięcznego lica. Oczu n a w pół p rzym kniętych, nie w idać było z poza długich rzęs. U sta rozjaśniał uśm iech, tę sk n y w praw dzie, lecz pełen słodyczy.

N a piersiach jej leżał krzyżyk tu rk u so w y n a czarnej zaw ieszony aksam itce. W e w łosach i u gorsu m iała świeże kw iaty, a w codzien- nem jej ubraniu dostrzedz m ożna było p ew ną w y k w in tn ą staranność, a naw et kokieteryę. N iew ątpliw ie upoetyzow ała sobie śm ierć z własnej ręki i w szystko przygotow ała odpow ie­

dnio do pow ziętego zamiaru.

B y ła istotnie piękną w ciszy tej i w ty m spokoju. Śm ierć z tw arzy jej starła w szystko co tam po ­ przednio w ydaw ać się m ogło rubasznem , a papierow a bladość u w y d atn iała teraz bardziej m isterną rzeźbę jej

m m Ę B

X X % t- V«

(3)

Ś W I A T 339 rysów . P ełne, o k rą g łe k ształty g reckiego p o sąg u znam ionow ały istotę pow ołaną do życia i uciechy. N iestety, życie to zgasło obecnie. R am io n a te nie splotą się już nig d y w pieszczocie; u sta te nie zaznają n ig d y

całunków . , , ,

Znicestw iony p o g ląd ał p an S tefan n a nią z uczuciem bezm iernej boleści. Zdaw ało m u się , źe ta k u la, k tó ra przecięła dni nieszczęśliw ego dziew częcia i jeg o sercu nig d y niezagojoną zadała ranę. P o raz pier;

w szy w życiu w yszedł b y ł ze sw ego tem p eram en tu i w yrzekł się tej miłości, z k tó rą m u się oddaw ała Pepi, nie chcąc zam ącić duszy jej spokoju, i oto ja k i owoc osiągnął.

Szczęście to , k tó re odtrącił, w ydaw ało m u się najwyźszem dob rem , teraz, g d y już było bezpow rotnie straconem . Żadna jeszcze nie k o ch a ła go dotychczas z takim zapałem i żadna też nie zasługiw ała bardziej na

kochanie. _ . . . , ,

O nieśm ieleni jeg o obecnością, gw arzyli zgrom adzeni ludzie około zw łok um arłej zcicha, o praw dopo­

dobnych przyczynach, k tó re ja skłoniły do sam obójstw a. P epi oddaw na już w szystkich dziwiła sw ym niejedno­

stajnym hum orem . W y b u c h a ła na przem ian w esołością szaloną, ja k g d y b y upojona szczęściem bez miary, to znów popadała w tę sk n ą zadum ę, k tó ra n a nią przychodziła nie wiedzieć z k ą d ; — zdaw ała się pełną zw ątpienia i rozpaczy. W te d y 'm ó w iła o śm ierci, jak o o jedynem lekarstw ie na w szystkie cierpienia. L ubiła w dziennikach czytać w iadom ości o sam obójstw ach i rozpraw iała o nich szeroko. W idocznie ro b a k jakiś toczył tajem nie serce

b iednego dziewczęcia. . . . ' 1 .

P rzybycie stareg o leśniczego zbudziło p an a S tefana z zadum y. Zrozpaczony ojciec rzucił się n a zwłoki córki i zanosząc się od p łaczu, ją ł pieścić i całow ać um arłą. T o dziecko było je d y n ą pociechą jeg o starości

i w dow ieństw a. . , ,

Z trudnością zdołano go oderw ać od drogich zw łok, g d y nadjechali w raz z lekarzem żandarm i z pobliskiego posterunku, celem urzędow ych oględzin i stw ierdzenia istoty w ypadku. P a n S tefan cofnął się do sw ego pokoju. N ie w ypadało m u jak o obcem u w ciskać się w tej chwili do żałobnego domu. Mimo to odesłał zam ów ione konie, o d kładając w yjazd swój n a czas nieograniczony. P epi trzym ała go teraz w spom ięm em u ro ­

nionego szczęścia. Chciał pozostać n a jej pogrzebie i oddać jej o statnią posługę. . , .

P o d w ieczór przyniósł m u stary leśniczy list, znaleziony na b iurku um arłej. _ P odali sobie ręce w m il­

czeniu. P ep i zostaw iła dw a listy. W jednym do ojca, przepraszała go za zm artw ienie, jak ie m u w yrządza, z ca łą szczerością w yznając m u serca sw ojego tajemnicę.^ W drugim żegnała p ana S tefana, przesyłając m u z za g ro b u życzenia teg o szczęścia, k tó reg o jej los odmówił. _ _ / i i j *

Pow iadom iony o w szystkiem , nie m ó g ł sta ry leśniczy pomimo całej swej boleści czuć zalu do teg o , k tó ry bądź co bądź stał się przyczyną śm ierci jeg o dziecięcia. _ . t , r.

D w a ty g o d n ie pozostał p an S tefan w leśniczów ce, spędzając dnie całe najprzód przy zw łokach, potem n a erobie sam obójczyni. S taraniom zrozpaczonego leśniczego, k tó reg o niedola w zruszała w szystkich, udało się w yrobić pozw olenie pogrzebania córki w poświęconej ziemi. P a n S tefan kazał gro b obsadzić sprow adzonem i z W ied n ia kw iatam i i ustaw ić na nim duży odłam granitu, uw ieńczony pięknym bronzow ym krzyżem . Z arzą­

dzenia te , a bardziej jeszcze troskliw ość, z ja k ą pom ysły sw e w życie w prow adzał, św iadczyły ja k d ro g ą m u

b y ła pam ięć nieboszczki. , . , ^ , . . , .

U podobanie z jakiem p an S tefan poddaw ał się sm utkow i i hojność z ja k ą szafował pieniędzmi, w y m y ­ ślając co chw ila now e jakieś w y d a tk i dla upiększenia grobu i uczczenia pam ięci nieszczęśliwego dziewczęcia, przerażały G rzesia, k tó ry n ig d y jeszcze nie widział pana sw ego w takiem usposobieniu. R a n a zgoiła się już b y ła zupełnie i nie b y ło pow odu do pozostaw ania dłużej w tem m iejscu, mimo to, m e m yślał pan b te ta n

o wyjeździe. . .

Zaczął te d y Grześ z w ielką nieśm iałością n aleg ać n a opuszczenie

l e ś n i c z ó w k i ,

przypom inając panu sw em u, iż m u lekarz przepędzenie zim y w e W ło szech zalecił. Ze w zględu zdrow ia, m e było to w łaściw ie konieczne, ale bądź co bądź podróż tak a, inne przynosząc w rażenia, m ogła ty lk o korzystnie oddziałać n a um ysł p rzy g n ęb io n y tęsknotą. Zresztą tu czy tam , w szystko j e d n o c h o d z iło tylko o to, b y w yrw ać p an a S tefana z ty c h m iejsc, gdzie w spom nienia kruszyły jeg o serce i boleść pogrążała, w odrętw ienie. . n „

P a n S tefan u le g ł wreszcie nam ow om poczciw ego sługi, opuścił leśniczów kę i w yjechał z Grzesiem do F lorencyi. A le podróż ta , o której m arzył w ciągu swej słabości, nie m iała teraz dla m ego juz dawnej p onęty. Myśl, źe tam sp o tk a pięk n ą G alicyankę, nie upajała go radością ta k ja k niedaw no tem u. P om iędzy nim a tą panią w yniosłą, k ap ry śn ą, a żądną panow ania, stała teraz postać biednej, wiejskiej dziew czyny, k tó ra m u się z ta k ą oddaw ała m iłością, a żyć nie m ogła z m y ślą, źe on jej nie kocha. ^

I rzecz dziw na, obraz P epi zaciem niał teraz w' jeg o um yśle w spom nienie pani Sroczyckiej W ięc też nie doznał w ielkiego żalu, dow iedziaw szy się w F lorencyi, iż piękna G alicyanka przed kilkom a dniam i opu­

ściła to m iasto i w róciła do kraju. P ozostał czas jakiś jeszcze nad A rnem , nie szukając rozryw ek. ^

K u la , k tó ra przeszyła pierś biednej N iem ki, odw róciła niejako k a rtę w jeg o życiu. Dawniej, goniąc za uciechą, żył ty lk o dniem dzisiejszym, p o glądając w przyszłość okiem pełnem ufności i nadziei; obecnie stał z odw róconą w przeszłość tw arzą, ja k te n , dla k tó reg o życie już me m a u ro k u , krw aw iąc serce bolesnem i w spom nieniam i i znajdując cierpką rozkosz w tej m ęce. _ , , , r , i> c i +

Miałoź wiecznie ta k już pozostać? N i jam ais, n i toujcurs — c esi le re fra in de f amour. S łow a te , m alujące ta k trafnie zm ienność ludzkich uczuć, m o g ły się niezaw odnie z tern w iększą słusznością stosow ać do jeg o w rażliw ego i fantastycznego um ysłu. B y ł w ty m człow ieku zb y t w ielki zapas sił i pragm en, dom a- p-ających się zaspokojenia, ab y odrętw ienie w jakiem się obecnie znajdow ał, zamieniło się w u g o trw a ą m elancholię. M ożna b y ło przewidzieć, źe re a k c y a nastąpi, skoro się znajdzie odpow iednia k u te m u _ pobudka.

Chwilowo je d n a k m roczył go ciężki sm utek, przygnębiając go i obezw ładniając jeg o energię. Jed y n ą

jeg o p o dporą i pokrzepieniem było teraz piękno. Zwiedzał pilnie g a le ry ę T ry b u n y pałacu P itti, oraz kościoły

O r S an G iorgio i S an L orenzo, przesiadując dnie całe przed N iobą i Z a d u m a n ym M ichała A n io ła, tudzież

(4)

przed sądem ostatecznym F ra A ngelica.

N urzając się w zachw ycie, zapom inał w te­

dy o świecie i o swej boleści.

P o d koniec października dał się jed n e­

m u ze znajom ych — k tó reg o sp o tk ał p rz y ­ padkiem — w yciąg n ąć do Nizzy, gdzie po­

dówczas dość liczne polskie baw iło to w a­

rzystw o. Zetknięcie się z ty m św iatem i życiem, z którem i zerw ał b y ł od ta k dłu­

giego czasu, oddziałało pod pew nym w zglę­

dem na niego zbaw iennie, budząc go z odrętw ienia, w jak iem się znajdow ał.

R zucił się w w ir zabaw i uciechy, p ra g n ąc zagłuszyć sm u tek , k tó ry g o przygnębiał, nie m yśląc w cale o tern co będzie jutro.

Szczęśliwa g ra w M onte Carlo, dostarczała m u środków do prow adzenia hulaszczego życia.

B yło coś rozpaczliw ego w tem m iotaniu się, k tórem się widocznie p ra g n ą ł odu­

rzyć. S yp ał garściam i złoto, k tó re w y g ry ­ w ał i zasłynął niebaw em dziw actw em swo- jem i rozrzutnością. A le niepamięci, której szu k a ł, nie m ó g ł pozyskać. P rzy biesia­

dnym stole staw ała przy jeg o bo k u postać nieszczęśliwej Pepi, odtrącając czarę ucie­

ch y i zapom nienia od u st jego.

Czuł przytem c a łą ja ło w o ść życia, jak ie prow adził, a k tó re go nie m ogło zado- wolnić i ukoić. Je d y n ą p o d staw ą jeg o b y tu by ł k ap ry s lo s u , k tó ry m u sprzyjał chw i­

lowo. P orów nyw ał położenie w łasne z po­

łożeniem sw ych towarzyszów', a porów na­

nie to upokarzało go i napaw ało g o ry ­ czą. Podczas, g d y oni przy stolikach ru ­ letki i trente et quarante szukali w rażeń i rozryw ki, on tam podążał w iedziony in te­

resem , aby b ąd ź co bądź zdobyć to złoto, k tó re m u chw ilow y b y t zapewmiało, a k tó ­ re g o zkądinąd nie m ó g ł się spodziew ać.

R óżnica by ła o g ro m n ą ! O n ją czuł i zdaw ało mu się, że ją inni widzieć muszą.

Z uprzejm ego i serdecznego stał się w ięc sztyw nym i zim nym , d o p atru jąc się tam n aw et lekcew ażenia, gdzie go w cale nie było. D um a jeg o i w yniosłość, ta k m ało licujące z jeg o położeniem obecnem , pozbaw iały go sym patyi, k tó rą się niegdyś cieszył i podkopyw ały g ru n t pod jeg o nogam i.

Szczęście sprzyjało m u ciągle. W krótkim przeciągu czasu rozbił dw a razy b ank i w y g ra ł olbrzym ie sumy, k tó re trw onił z rozrzutnością gracza. A le w łaśnie to niesłychane pow odzenie budziło zazdrość dokoła.

G łośne jeg o hulanki gorszyły pow ażnych ludzi, a dla młodzieży, k tó ra z nim była w zażyłości i k tó rą z b y t­

kiem sw ym olśniew ał, stał się niew ygodnym jak o towarzysz. Czuli, że przed nim m ierzchną i bled n ą, a p o ­ czucie to napełniało ich zawiścią.

R ozpoczęła się te d y cicha w alka przeciw niemu. O tw arcie nie śmiano w ystąpić, ale po k ątn ie wcale go nie oszczędzały złe języki. N iejasność jeg o pozycyi, czyli raczej zbyt dobrze znane położenie, daw ało broń w yborną do ręki nieżyczliwym . W istocie czemże on b y ł, ten aw anturnik sypiący garściam i złota i żyjący z dnia na dzień tem co w y g ra w trente et quarante, albo w ru le tę ? Jedno niepowodzenie zdm uchnie całą św ietność, k tó rą się otacza i rzuci go w objęcia nędzy. W te d y nie pozostanie m u nic ja k ty lk o lufa pistoletu' Jed n e tylko ko b iety b ra ły stronę przystojnego chłopca. Życie ja k ie obecnie prow adził, przypom inało daw niejsze jego przygody, a rom antyczny cień, k tó ry go otaczał, budził ciekaw ość płci niewieściej i zjednyw ał dla niego jej współczucie. P a n S tefan czuł to, że się g ru n t pod jeg o nog am i chw ieje, a poczucie to drażniło go i napełniało goryczą. T a k stały rzeczy, g d y do Nizzy przybyła z m a tk ą p an n a H elena.

III.

W y jazd pana S tefana z W a rsza w y zasmucił pannę H e le n ę bardzo. N a w idok pięknego m łodzieńca doznało tkliw e i niedośw iadczone serduszko jej teg o , co F rancuzi nazyw ają le coup de fo u d re .

Sam a sobie nie zdaw ała spraw y z sw ego uczucia. S urow y sąd h rab in y o panu Stefanie, bolał ją , z gó ry już bow iem uniew inniała pięknego lekkoducha. T o co o nim słyszała z u st niechętnych, nie zrażało jej wcale,

Z T E K I S Z K I C Ó W A. K O Z A K I E W I C Z A .

$

m

(5)

J A N S T Y K A .

i p m W M m m

W E T E R A N Z C Ó R K Ą .

Ś W I A T

(6)

lecz owszem zaostrzało jej ciekaw ość i p o tęgow ało współczucie. Zdaw ało jej się, że potępiający w y ro k niesłu­

sznie ściga przyjaciela jej la t dziecinnych i źe sm utek sierocy jest źródłem niepokoju, k tó ry nim miota.

N a tle tem roiła o naw róceniu i popraw ie grzesznika, w yznaczając sobie rolę onego anioła pocieszy­

ciela, k tó ry znękanego w esprze, ciepłem serca ukoi i poprcw adzi na dro g ę popraw y i zm ianę żyw ota. R ojenia te rozw iał n ag ły wyjazd p ana Stefana.

W salonie h rab in y Sieniąw skiej, w yjazd ten b y ł przedm iotem wielu kom entarzy. S ta ry m arszałek przyniósł b y ł w iadom ość, że pan B orow ski w yjechał do A m eryki. Żywiąc szczerą przyjaźń d la m łodego pali­

wody, sm ucił się tem z jednej strony, źe pan S tefan zm uszony b y ł porzucić kraj rodzinny i szukać szczęścia gdzieś aź na drugiej św iata półkuli.

Z drugiej strony cieszyło go to m ęskie postanow ienie. P a n B orow ski by łb y m ó g ł snadnie ja k ty lu innych pozostać w k ra ju i pędzić dalej żyw ot gnuśny, oczekując Bożego zm iłow ania w yzyskując swoje liczne stosunki. N ag ły jeg o w yjazd do A m ery k i św iadczył, iż nie pojm uje takiej egzystencyi i źe czuje w sobie dość siły. i energii, b y p racą i trudem w yw alczyć w innej części św iata to, co tutaj lekkom yślnie roztrwonił.

T a k pojm ow ał m arszałek w yjazd sw ego m łodego przyjaciela, uradow any tem niezm iernie, iż może zam knąć usta niechętnym i przedstaw ić w korzystnem św ietle p an a Stefana. T a k pojm ow ała rów nież w yjazd ten hrabina S ieniaw ska, nie w ątpiąc o tem , iż syn jej przyjaciółki opam iętał się nareszcie i w stąp ił n a d ro g ę popraw y. D zięki tym dw'om w pływ ow ym orędow nictw om , zam ilknąć m usiały złe języki, pracujące dotychczas ta k gorliw ie n a szkodę pięknego lekkoducha.

A le dla p an n y H e le n y było to w ą tłą jeno pociechą. R o ją c o naw róceniu p an a S tefana, przyw iązała się by ła do roli anioła opiekuna i pocieszyciela, k tó rą sobie w yznaczyła, a m yśl, iż to ona go w esprze, ona pocieszy i ona do zm iany żyw ota nakłoni, b y ła właśnie tem , co ją najbardziej czarowało w jej roje­

niach. Sądziła, iż to co czuje dla p an a S tefana jest tylko bezinteresow nem współczuciem. Tym czasem pod tym pozorem, w kradła się b y ła m iłość do niew innego jej serca, napełniając je niepokojem i tęsknotą.

H rab in ę przeraził objaw ten wielce. Już pierw szy w ybuch p anny H e le n y w dniu w yścigów , w k tó ry m pan Stefan p rz eg ra ł b y ł resztk ę mienia, zwrócił u w ag ę troskliw ej matki. N iepojęte rozdrażnienie, jak ie w ted y okazała rozżalona dziewczyna, zaniepokoiło ją , przypom inając ona chorobliw ą czułość i w rażliw ość jej męża, k tó ra dla niej b y ła ty lu łez źródłem.

N aiw ne odpowiedzi p an n y H e le n y uspokoiły zrazu te obaw y, ale żałość jej nieutulona, g d y m arsza­

łek przyniósł wiadom ość o wyjeździe p an a S tefana do A m eryki, przekonała h ra b in ę , iż w sercu jej córki zapanow ała w szechw ładnie m iłość niezw alczona — ow a m iłość, o której mówi p oeta, iż je st jak o w oda w ezbranych potoków .

B olejąc n ad tem , starała się m a tk a ukoić cierpiącą, ale darem nie! N apróżno usiłow ała rozerw ać tęsk n iącą dziew czynę. A n i św iatow e zabawy, ani podróże nie m iały dla niej uroku. Zwiedzono brzegi R enu, Szw ajcaryę, P ary ż, ale -widok cudów sztuki i p rzyrody nie zdołał orzeźwńć roztęsknionej, ani też w yrw ać ją z odrętw ienia, w jak ie popadła. R ó j m łodych ludzi otaczał wszędzie piękną i posaźną jedynaczkę. B yła dla w szystkich uprzejm ą, uprzejm ość ta bow iem w 'ynikała z jej usposobienia, w szelakoż nie w yszczególniała nikogo i żaden z nich nie m ógł się poszczycić, iż silniejsze na niej zrobił wrażenie.

O bojętność ta i zm artw iałość Helci, ta k mało licujące z jej wiekiem , przerażały m a tk ę tem bardziej, że zdaw ały się w pływ ać na zdrow ie dziewczęcia. Z tw arzy jej spełzł rum ieniec, oczy utraciły ów blask w esoły m łodości, a cała postać zdaw ała się w iotnieć i w ątleć, nabierając onej chorobliwej przezroczystości, właściwej osobom zagrożonym piersiow ą chorobą.

Zaw ezwani lekarze nie umieli odg ad n ąć pow odów niem ocy. Stw ierdzili tylko u p ad ek sił, k tó ry się i ta k widocznie objaw iał — i zalecili p o b y t w cieplejszym nadm orskim klimacie. Zrozpaczona h rabina u słu ch ała ich rady, chw ytając się teg o śro d k a bez wielkiej ufności. W iedziała dobrze, gdzie je st przyczyna onego om dle­

nia, k tó re przygniatało jej córkę, ale na słabość tę nie było niestety lekarstw a.

P a n S tefan przepadł bez wieści i nie było sposobu zasięgnąć o nim języka. Nie b y ł on w cale ideałem m ęża, o jakim m arzyła dla sw ego dziecięcia, w szelakoż w obec grożącego Plelci niebezpieczeństw a, nie b y łab y się w ahała oddać m u jej ręki. A le gdzież b y ł ten człowiek, k tó ry m ógł H elci pow rócić zdrowie i pog o d ę duszy ? M oże go in n a do siebie p rz y k u ła nierozerw anem i w ę z ły ; może zap lątan y w ja k ą ś przygodę, zm arniał ostatecznie, nie m ogąc odzyskać teg o co lekkom yślnie utracił i w lecze złam ane życie sw e w ukryciu;

a może b orykając się z losem znalazł śm ierć w pośród obcych, gdzieś na drugiej św iata p ó łk u li? ... W sz y stk o to było moźliwem u tak ieg o człowieka.

T a k stały rzeczy pod koniec grudnia, g d y do Nizzy przy b y ła h rabina z p an n ą H e le n ą, ab y przep ę­

dzić zimę w tem m ieście, k tó re w ybrano jak o najbardziej w ygodną z klim atycznych stacyj R iviery. P o ra deszczów m inęła już b y ła i zima, k tó rą zaledw ie nazw ać było m ożna tem im ieniem , zapow iadała się nad zw y ­ czaj łagodnie. W y n a ję to m ieszkanie n a bulw arze C arabacel, w miejscu od w iatrów za k ry tem , — m ając bow iem zdrow ie H elci na w zględzie, nie zam ierzała h rabina brać udziału w gw arnem i ruchliw em św iatow em życiu, k tó re dla córki jej nie miało pow abu.

Mimo to otw orzono dom dla szczuplejszego k ó łk a bliskich znajom ych, k tó ry c h nieliczne gronko zebrało się było w Nizzy, dla przepędzenia tu zimy. B yli to ludzie pow ażni, żyjący zdała od hulaszczego w iru, w którym się obracał pan Stefan. B yw ało tam również i kilku z młodzieży, ale i ci rów nież nie brali udziału w tem życiu. N ic więc dziw nego, że h rab in a i pan n a H e le n a nie dow iedziały się ta k rychło, iż pan B orow ski w Nizzy przebyw a.

P ew nego dnia jednakże w y b ra ły się panie około południa do ogrodu publicznego n a przechadzkę.

N a placu M asseny spotk ały elegancki faeton w dw a rącze zaprzężony konie, k tó ry ch uprząż niklow em i ozdo­

bam i p o k ry ta, w esołe w słońca prom ieniach rzu cała blaski.

(7)

Ś W I A T 343 N a koźle siedział m łody i przystojny jasnow łosy m ężczyzna,

kierując rączem i biegunam i — w ty lnem siedzeniu zaś, z rękam i na piersiach założonem i i w ielką pow agą, groom w kapeluszu angielskim bez ko k ard y , b u tach ze sztylpam i i granatow ym liberyjnym surducie, zapiętym aż do g ó ry n a niklow e guziki. Pow óz, konie, uprząż, libe- ry a , uroczysta p o w a g a groom a, w szystko to harm onizow ało ze sobą i m iało ów sty l w ykw intny, owo zacięcie, św iad czące, źe wdaściciel zaprzęgu posiada sm ak w y b re d n y i dostateczne fundusze b y zadość uczynić swej fantazyi.

P a n n a H e le n a zw róciła oczy n a pędzący faeton i rum ieniec k ra sn y oblał jej lica.

— M am o, m am o! pan S tefan Borowski! — zaw ołała w zru­

szonym głosem .

H ra b in a spojrzała w tę stronę, ale powmz tocząc się szybko i cicho n a sw ych gu tap erk o w y ch kołach, znikł już b y ł z przed oczu,

zm ierzając k u w ysadzonej eukaliptusam i alei, wiodącej do kolejow ego dworca.

— A leż n i e . . . T o b y ć nie może — od p arła h rab in a, k tó rą rów nież w zruszyły słow a jej córki.

Z daw ało ci się t y l k o ... W iesz przecie, źe pan S tefan w yjechał do A m eryki.

— Zapew niam m am eczkę, źe to o n . . . P rzypatrzyłam m u się d o sk o n a le . . . I konie m iały u naczółków czerw ono-żółte k o k a r d y ... T o w łaśnie b arw y są p an a S te f a n a ... A c h m am o, m am o, ja k m nie w idok jego u c ie s z y ł!... J a k to dobrze, źe nie pojechał do A m eryki.

— Nie m ogę jak o ś uw ierzyć tem u , żeś się nie o m y liła ... P rzek o n am y się zresztą niebaw em , przecież go znać m uszą nasi znajom i, jeżeli tutaj m ie s z k a ...

— I m am a go do nas zaprosi — przerw ało dziew czę z żywością.

— P o c z e k a j! M usim y się w przód dowiedzieć co tutaj robi, dlaczego nie pojechał do A m ery k i ja k zam ierzał — odparła h rab in a, w której um yśle budzić się poczynały wątpliw ości i obaw y.

— A ch! jab y m go ta k chciała poznać m am eczko — w estchnęło dziewmzę p atrząc n a m atk ę b łag al­

nym wzrokiem.

H ra b in a nie dała na to odpowiedzi. W e szły ted y m ilcząc do og ro d u , obiedw ie zam yślone: m atk a p ełn a niepokoju, córka upojona radością.

D zień b y ł jasn y i ciepły, roił się w ięc ogród od tłum ów , p ra g n ący c h k o rzystać z po g o d y i odetchnąć świeźem pow ietrzem . N iebaw em przyłączył się do ty ch pań jeden ze znajom ych hrabiny, stary hrabia R o m a ­ now ski, zn ający cały św iat i stosunki w szystkich ludzi, należących do lepszego tow arzystw a^

D ziw ny to by ł człow iek! Za m łodu prow adził życie w esołe, w kto rem stracił zdrowie i znaczną część m ajątku. O becnie opuściły go juź b y ły grzechy, ja k m aw iał au to r Listopada', potępiał to, czemu n ieg d y ś cześć oddaw ał i sta ł się b y ł dla cudzych błędów sędzią nadzw yczaj surow ym . Mimo to zajm owało go to życie hulaszcze, k tó re wrzało dokoła; n ik t lepiej nie znał od niego w szystkich jeg o tajem nic, gonił bow iem nieu­

stannie za p lotkam i dla p rz y je m n o śc i... gorszenia się.

— S p o tk a ły śm y przed chw ilą bardzo gustow ny zaprząg — rzekła h rabina po zw ykłych przyw ita- niach. — Zdaje się, źe ten, k tó ry pow oził, to b y ł pan S tefan Borowski.

— G niade konie w ciemnej uprzęży z niklow em i ozdobami.

— T ak.

— N iklow e szprychy u k ó ł . . .

— W ła śn ie — zaw ołała p an n a H elena.

— T a k , to on — odparł hrab ia z ciężkiem westchnieniem .

— Cóż on tu robi?

— H a cóż, h u l a . . . I I b m le sa chcindelle p a r les d e u x b o u ts...

— A leż on podobno w szystko juź stracił.

— T a k jest, w s z y s tk o ... Żyje teraz z g r y . . . D w a razy rozbił juź b a n k w M onte C a rlo ... Szczęście m a ogrom ne. P o w iad ają, źe w y g ra ł juź od czasu ja k tu baw i blisko trzykroć sto tysięcy franków .

H ra b in a w estchnęła przygnębiona. , , . .

— A le to w szystko do czasu — ciągnął dalej z w idoczną niechęcią. — P rędzej czy pozmej pow inie m u się n o g a koniecznie, czego m u zresztą z serca życzę.

•— D laczego? — zap y tała p an n a H elena. _ _ ,

— Bo żyw ot jaki prow adzi jest niem oralnym , bo daje zły przykład całej młodzieży, bo pow odzenie jeg o zachęca innych do naśladow ania teg o co robi.

P an n a H e le n a spuściła oczy. S urow e w y razy hrabiego napełniały serce jej żałością.

— Figtirez-vous co zrobił nie dalej ja k wczoraj — ją ł znow u m ówić u radow any wrażeniem , jak ie w y ­ wołał. — T o paniom da najlepszą miarę, co to za szaleniec.

— Może to coś bardzo drażliw ego — p rzerw ała h rabina zaniepokojona ty m w stępem .

— O n i e ! . . . S ą tam rzeczy inne bardziej drażliwe, ale o ty ch oczywiście nie w spom nę. T o proste szaleństw o w a ry ata, k tó re g o b y należało zam knąć w dom u o b łąk an y ch , ab y innych nie z a ra ż a ł... M yśląc o tern, rzek ło b y sie, że go chy b a rozpacz skłania do takich w ybryków , bo ta k postępow ać może ty lk o czło­

w iek , k tó ry nie m a nic do stracenia.

— U siądźm y na tej ław eczce m am o — szepnęła pan n a H elena. Z m ęczyłam się przechadzką.

— Otóż w ystaw cie sobie panie — ciągnął dalej hrabia źe kolko młodzieży, w kto rem żyje pan

B orow ski, poszło wczoraj strzelać do tarczy z pistoletu. S trzały b y ły nadzw yczaj celne, jak k o lw iek pito w iele

(8)

szam pana i w szyscy znajdow ali się już w podnieconym hum orze. Za­

grzany pow odzeniem , zw rócił się je ­ den z celniejszych strzelców do p an a Stefana.

— Stefi — rzekł z uśm iechem — potrzym aj mi pom arańczę, to ci ją z rą k w ystrzelę.

O czyw ista rzecz, źe to było po ­ wiedziane żartem , ale pan B orow ski nie chciał teg o zrozumieć. W ziął le­

żącą w koszyku pom arańczę i odszedł na m etę. N a nic się nie przydały p ro testacy e tow arzyszy; u p arł się, że nie zejdzie z placu.

— Niechaj strzela k ied y teg o chciał — odparł stanow czo. — S toję na m ecie i spodziewmm się, że m nie nie trudził darem nie.

A było — ja k m nie zapew niano — coś ta k w y zyw ającego w jeg o sło ­ w ach , spojrzeniu i u ś m ie c h u , źe nie sposób było zadość nie uczynić tem u wezwaniu. N a w pół jeszcze w inem rozm arzony, wziął w ięc zagadniony do rę k i pistolet, zm ierzył się i w y ­ strzelił szczęśliwie pom arańczę.

— T eraz ty stań n a m ecie — rzekł śm iejąc się p an B orow ski, k tó ry w i­

docznie z g ó ry już sobie ułożył całe scenario tej w aryackiej aw antury. — Zapal papierosa, a ja ci go z u st w y ­ strzelę.

S łow a te w ytrzeźw iły w szystkich.

S tarano się zreflektow ać szaleńca, ale darem nie.

— S podziew am się, że m am pra-

R y so w a i Fe r d y n a n d b r y l l.

w o ^ego żądać i źe mi g o n ik t nie zaprzeczy — odparł w yniośle. —■ T y się z pew nością nie dasz prosić — dodał zw racając się do tego, k tó ry strzelał do pom arańczy.

W idocznem było, źe nie odstąpi od sw eg o zam iaru i źe p ra g n ie do koń ca doprow adzić obm yślaną aw anturę. Nie było ra d y ; w ezw any nie m ógł odm ów ić, a nikt z obecnych nie chciał k a rk u k ręcić sprzeci­

w iając się szaleńcowi. Szczęściem czuw ała O patrzność nad w aryatem ; p a n B orow ski w ystrzelił m łodzieńcow i papierosa przy sam ych ustach.

H elcia odetchnęła z zadowoleniem. To co ta k bardzo gorszyło h ra b ie g o , nie w ydaw ało jej się w cale ta k zdrożnem. Owszem n aw et znajdow ała, iż postępow anie p an a S tefana b y ło pełne tak tu , odw agi i g o dno­

ści. W oczach rozkochanego dziew częcia w yrastał pan B orow ski niem al n a b ohatera.

— I cóż tem u wńnien p an Borowski? — rz ek ła z naiw nym uśm iechem . — P rzecież to nie on pierw szy podał m yśl tej strzelaniny.

— Jak to , pani go broni? — podchw ycił hrabia skwapliwie. — Jak ż e łatw o m ogło się zdarzyć jak ie nieszczęście.

■ — Musi b y ć pew ien sw ojego strzału — odparła, rum ieniąc się zlekka.

— Ależ to sźaleństw o, to oczyw iste szaleństw o! — protestow ał hrabia.

— T a k z pew nością, c h o c ia ż ...

— Chociaż co ?

— Chociaż go uniew innia poniekąd to , że to u P olaków rzecz nie ta k n a d z w y c z a jn a ... Czytałam , źe szlachta dawniej w ystrzeliw ała pannom k o rk i z trzew ików .

— W y b o rn e g o p a n B orow ski m a adw okata — rzekł śm iejąc się hrabia.

— Czy panie znają go bliżej ? — dodał — zw racając się do hrabiny.

— Syn to mej przyjaciółki — o dparła — i dlatego mnie los je g o za jm u je. . . Znałam go dzieckiem, w W arszaw ie, la t tem u k ilk a n a ś c ie ... W te d y przychodził do nas i baw ili się z Plelcią razem , ale od czasu m ego w yjazdu z W arszaw y, straciliśm y go zupełnie z oczu.

— W ięc to pam ięć la t dziecinnych usposabia panią ta k łaskaw ie dla p ana B orow skiego? — rzekł zw racając się do panny H eleny.

— Przedew szystkiem spraw iedliw ość — odparła śmiało. — Nie w idzę dlaczegoby p an B orow ski m iał tu n a w iększą zasługiw ać n a g a n ę niż jego tow arzysze.

— W istocie — rzekła hrabina — w y b ry k ten jakkolw iek szalony, nie rzuca jeszcze cienia n a jeg o

Z G A L E R Y ! T Y P Ó W .

(9)

F R A N C I S Z E K S T R E I T T .

7

U.

D Z I E Ń S M U T K U I Ż A Ł O B Y .

Ś W I A T

(10)

c h a r a k te r ... D aleko sm utniejszem jest to, źe m arnuje tak lekkom yślnie czas i zdrow ie, a zam iast pracow ać uczciwie, opiera b y t swój n a kap ry sach fortu n y — dodała z naciskiem.

— O ta k , to n ie g o d n ie ! — zaw ołał hrabia uradow any, źe m u się nadarzyła sposobność do popisania się kaznodziejską swadą.

I począł w ym ow nie kreślić obraz m oralnego upad k u ludzi, pogrążonych w gnuśności i rozpuście.

P an n a H e le n a pochyliła g łó w k ę przygnębiona. S rogi żal serce jej ściskał i rów nocześnie rozpierała jej piersi chęć niesienia pom ocy zagrożonem u tem niebezpieczeństwem . D aw ne jej rojenia, k tó re rozw iał był n ag ły w yjazd pana S tefana z W arszaw y, przy b rały znow u wyraźne kształty. Zdawało jej się, że to co pana S tefana w w ir poryw a i k u niechybnej niesie zatracie, nie je st niczem innem , jeno m iotaniem się sam otnie cierpiącej duszy. O jakże chętnie niosłaby m u ukojenie ciepłem, przyjaznem słowem , k tó re b y dla niego było pociechą i podporą.

S erce jej w ezbrało litością i mocniej niż kiedykolw iek utwierdziło się w um yśle jej postanow ienie zbliżenia się do pana S tefan i niesienia m u pom ocy.

(Dalszy ciąg nastąpi). W Ł O D Z IM IE R Z Z A G Ó R S K I.

S P I R Y T Y Z M J A K O F A K T I D O K T R Y N A .

(Dokończenie).

M ają swoje ujem ne strony przedstaw iciele spiry­

tyzm u, ale też i przedstaw iciele nauki m iew ają swoje w ad y i brzydkie narow y. Bądźm y w tym zatargu bezstronni. O brońcy spirytyzm u chętnie przybierają rolę ofiar stronniczości, zaślepienia, scholastycyzm u uczonych; w części potrzebną im jest ta palm a m ę­

czeństw a dla spotęgow ania uroku spraw y i zaognie­

nia żarliwości prozelitów ; szczęściem jed n ak dziś już przynajm niej fizyczne m ęczeństw o i prześladow anie kacerży w dziedzinie m yśli stało się anachronizm em, naw et m ęczeństw o m oralne trapi dziś tylko jednostki przesadnie am bitne i nietolerancyjne. W ielk ie im iona S okratesa, B runona i Galileusza często pow tarzane przez niecierpliw ych rzeczników spirytyzm u są efe­

k to w n e, ale w danym razie niew łaściw e; stosy przy­

gasły i narzędzia to rtu ry stoją po muzeach. P rzedstaw i­

ciele nauki i dziś nie są w olni od w ad, nieodłącznych od n atu ry lu d zk iej, ale nietolerancya zakrzepłych w swojej nieom ylności system ów została pozbaw iona strasznych narzędzi w alki z przeciw nikam i swoimi.

G łów ny i zastarzały, rzec można pierw orodny grzech przedstaw icieli nauki poleg a n a tem, że opierając się na w yrobionym w danej epoce system ie wiedzy, w w ię­

kszości swojej b y w ają oni skłonni do rozstrzygania z jeg o stanow iska o możliwości lub niemożliwości pew nych faktów w przyrodzie. Zapomina się przytem , źe praw a przyrody, są to form uły przez nasz um ysł n a podstaw ie poprzedniego dośw iadczenia w ytw orzo­

ne i sym bolizujące to dośw iadczenie, a zatem praw o przyrody dopóty m a znaczenie, dopóki je fa k ta w dal­

szym ciągu potw ierdzają. T a k zw ana sprzeczność danego fa k tu z praw am i przyrody, pod żadnym p o ­ zorem nie może uchodzić za arg u m e n t przeciwko możliwości tego faktu; ona jest tylko dowodem, że fakt, o ile on w rzeczy sam ej istnieje, w' danych w a­

ru n k ach wiedzy naszej nie daje się objaśnić. S prze­

czność tylko w zakresie w łasnych m yśli naszych jest w yrokiem niemożliwości, ale historya wiedzy dowodzi, źe niedorzecznością je st pow oływ ać się na sprzeczność pom iędzy faktam i, albo pom iędzy faktem i prawem , w m niemaniu, jak o b y się w ten sposób fak t obalało.

R ou sseau pow iedział: »uczeni m ają mniej przesądów niż inni ludzie, ale zato silniej trzym ają się oni swo­

ich przesądów « — i m iał słuszność.

P rzypom nijm y tylko sobie lekcye historyi. W wie­

k ach średnich horror v a c u i uchodziło za praw o przy­

ro d y i tem objaśniano sobie podnoszenie się płynów

w bezpow ietrznej przestrzeni; fak ta obaliły to p ra ­ wo. O d w ieków spostrzegano zjawisko spadania m e­

teorów , ą jed n ak w w ieku X V I I I uczeni uporczyw ie odrzucali fakt, pom imo św iadectw dość pow ażnych, albowiem niem ożność objaśnienia sobie zjaw iska brali za niem ożność sam ego faktu; naw et L avoisier p o ­ dejrzew ał, źe spadające m eteory są nagrzew ane przez oszustów ; L aplace w yśm iew ał przesąd w ierzących w m eteory; astronom A ra g o , w ysłuchaw szy spraw o- .zdania naocznego św iadka P ictet’a o spadnięciu m e­

te o r u , w y rz ek ł: »N ous en savons assez des fa b le s pareüles«. G dy Je n n e r w ystąpił z projektem szcze­

pienia krow ianki, w celu zapobieżenia epidem ii ospy, akadem ia francuska w ypow iedziała się ja k jeden mąż przeciw ko niedorzeczności projektu. K ie d y H a rv e y obwieścił św iatu swoje odkrycie obiegu krw i, w szy­

scy profesorowie w E uropie w ystąpili przeciw ko nie­

m u; ogłoszono go za głu p ca i w aryata, w sk u tek czego wzięcie jego, jak o lekarza, zostało zniweczone.

Fulton, w padłszy na pom ysł zastosow ania siły p ary do żćglugi, zw ierzył się N apoleonow i, k tó ry polecił akadem ii zbadanie spraw y; akadem ia ogłosiła go za m arzyciela i wizyonera. T aż sam a korpo racy a uczo­

nych w zeszłym w ieku zaprzeczała faktu fosforescen- cyi morza, w ychodząc z zasady, źe ogień i w oda nie znoszą się wzajem nie. T en sam obstrukcyonizm te o ­ retyczny ujaw nił się w stosunku akadem ii do hypno- ty z m u : uczeni albo zaprzeczali zjaw isk a, albo nie uznaw ali raportów złożonych przez kom isyę, k tó rą z pośród siebie wysadzili; przechow ał się n aw et do­

kum ent, w k tó ry m uczony lekarz D ouble, p o p arty głosam i większości w akademii, wnosi » J e propose qzt’ä I’avenir ü n e sott p lu s repondu a u x demandes de cette nature et que UA cadem ic s ’abstienne». B e­

niam in F ran k lin złożył królew skiem u tow arzystw u nauk w L ondynie swój w ynalazek piorunochrona;

w odpowiedzi n a to zaw yrokow ano, że jest m arzycie­

lem i odmówiono miejsca m em oryałow i jeg o w Philo­

sophical Proceedings. Sw ojego czasu org an akadem icki E dinburgh R eview w zyw ał publiczność, aby T o ­ masza G ray osadzono w dom u w aryatów , g d y ten dowodził możliwości kolei żelaznych. S ły n n y chem ik H u m p h ry D av y w yśm iew ał myśl, że L ondyn k iedyś m ożna będzie gazem oświetlać. G dy S tephenson za­

proponow ał użycie lokom otyw n a linii Liverpool-

M anchester, uczeni dowodzili, źe jest rzeczą niem o-

źebną, aby lokom otyw a przebiegła więcej, ja k 12 mil

(11)

Ś W I A T 347 angielskich n a godzinę i na czas jak iś zd y sk red y to ­

wali projekt. G dy A ra g o chciał n a posiedzeniu a k a ­ demii francuskiej poddać d yskusyi w ynalazek świeży telegrafu, zaprotestow ano przeciw ko tem u i w yśm iano jeg o łatw ow ierność. T a k sam o zrazu w yśm iano w y ­ nalazek teleskopu i w iele innych. K ie d y Galileusz za pom ocą lu n ety swojej o d k ry ł cztery księżyce Jo­

wisza, nie chciano m u w ierzyć; niektórzy twierdzili, źe to fałszyw e obrazy, złudzenie o p ty czn e , w y tw o ­ rzone przez niedokładność lu n ety ; niejakiś H o rk y napisał' przeciw ko G alileuszow i k s ią ż k ę , w której twierdził, źe za pom ocą swojej lu n ety badał odpow ie­

dnią okolicę n ieba, ale nie dostrzegł te g o , co G ali­

leusz za fa k t p o d a je ; inny znów uczony uw aża G a­

lileusza za próżnego głupca, k tó ry zm yślił fakt, aby pochlebić swoim patronom M edyceuszom , nazyw ając ich im ieniem urojone ciała niebieskie. P o te m n a tu ­ ralnie rzeczy się zm ieniły: jeden z przeciw ników G a­

lileusza d ostrzegł aż pięć księżyców , inny zaś naw et dziewięć, przyczem w ydrw iw ał k ró tk i w zrok Gali­

leusza.

O ty ch lek cy ach historyi, k tó ry ch listę można- b y znacznie pom nożyć, przedstaw iciele n au k i nie po­

w inni nig d y zapominać. F ak t, niezrozum iały ze stan o ­ w iska danego system u teoretycznego, albo poznanych p raw przyrody nie jest jeszcze faktem niemożliwym.

T rzeb a to sobie m ocno w drożyć w u m y sł, źe o f a ­ k ta c h ostatecznie rozstrzyga ty lk o doświadczenie. A le m edal m a sw oją stronę odw rotną. W y ty k a ją c chy­

bione kro k i i scholastyczny aprioryzm uczonych, za­

pom inam y ile to razy uczeni m ieli słuszność, g d y odrzucali m rzonki, b łę d y i g łu p stw a, dom agające się uznania. P ew n a zachow aw czość n auki je st rzeczą n a ­ w et niezbędną, b y leb y to nie b y ła zachow aw czość z zasady, lenistw o albo tchórzostw o myśli. N a razie, w obec ograniczoności w iedzy ludzkiej i niepew ności d ró g na k tó ry c h p ra w d y szukać trzeba, m yśl nasza m usi więcej cenić pozycye zdobyte i w zględnie p e­

w ne , niż to co jeszcze spraw dzonem nie zostało.

W istocie rzeczy je st to konieczność, k tó ra m oże być nadużytą, ale w granicach norm alnych je st rękojm ią g ru n to w n e g o p o stęp u wiedzy.

Cóż z teg o stanow iska nauka zawiniła w zględem spirytyzm u? R ozw ażaliśm y spirytyzm jak o fak t i jako doktrynę. Z d o k try n ą spraw a łatwiejsza, bo je st ona owocem m yśli naszej; skoro się dowiodło, że d o k try ­ n a zaw iera logiczne sprzeczności w sobie, źe przyj­

m uje za fak t to , co stw ierdzonem nie zostało, źe w objaśnieniach sw oich ucieka się do urojeń i nie­

w iadom ych, ja k to w łaśnie stanowczo daje się w y ­ kazać w d o k try n ac h spirytystycznych »duchów«, »siły psychicznej«, i »istot w przestrzeni cztero w ym iaro­

wej«, to bez w ahania orzec w olno, że d o k try n a ta, cokolw iekby się tam później okazać miało w świetle innych, dziś nam nieznanych w arunków , nie m a ża­

dnej w artości naukow ej i odrzuconą b y ć winna. T ru ­ dniej o w iele z faktam i; tu nie posiadam y ta k nie­

chybnych probierzy lo g ic z n y c h , tu rozstrzyga do­

świadczenie ; dośw iadczenie zaś to, jak eśm y widzieli, m usi się odbyw ać w ta k niekorzystnych m ateryal- ny ch i m oralnych w arunkach, że nie podobna dotąd nic stanow czego o fakcie rozstrzygać, źe naw et nie w iem y gdzie są granice oszustw a i złudzeń. Pozostaje t y l k o : czekać, o ile da się — sp ra w d zać, nic z góry nie w yrokow ać i mieć rzecz n a oku. J e s t to stan o ­ w isko sceptyczne nie zaś pozytyw ne lub n e g a ty ­ w ne; najlepiej je określił G oethe nazw ą — thätige Skepsis.

W y z n aw c y spirytyzm u, k tó ry ch u nas podobno nie masz, m ają ręce rozw iązane; w dzisiejszych w a­

ru n k ach m o g ą oni sw obodnie doświadczać, badać, rozum ow ać, pisać i drukow ać, ile się podoba. Jeżeli ogrom nej w iększości uczonych, w obec dow odów jakie są w stanie przedstaw ić, nie przekonali, to m uszą się uzbroić w cierpliwość. T ysiączne fa k ta i d o k try n y m usiały nieraz w ieki czekać, zanim je uznano lub ro z strz y g n ię to ; spirytyzm nie może stanow ić w tym w zględzie w y jątk u dla wielu wypuszczonych pow o­

dów ; i jeg o losy z czasem rozstrzy g n ą albo uczeni, g d y się n astręczą dane po tem u, albo kuglarze. J e ­ żeli spirytyści są pewni, źe pom im o n auki i jej uzna­

nia potrafią zapom ocą bronionych przez się faktów i d o k try n ludzkość odrodzić — niech odradzają.

A . M

a h r b u r g

.

» W S Z W A J C A R Y I . «

T R Z Y L A T A Z Ż Y C I A J U L I U S Z A S Ł O W A C K I E G O .

(Ciąg dalszy).

Zw olna i ja k b y opornie zaczęło ziarno uczuć w sercu p oety kiełkow ać. Jak k o lw iek stara się on z tem u k ry w a ć nietylko przed ludźmi, przed panną, ale n aw et i w listach przed m atką, u le g a przecież ja k A nhelli, i daje się w końcu »czystem u aniołowi« opę­

tać. W idzim y go też o d tąd przez c a łą jesień i przez c a łą zimę sm utnym , znękanym , sam otnym . W listach do m atk i (lubo pozornie udaje m u się w szystko mniej lub więcej zręcznie zataić) zdradza się pom im o teg o zb y t często i aż n adto wyraźnie, ażeby nie pobudzić do dom ysłu: jak ieg o rodzaju myśli k rą ż ą m u po głow ie, jak ieg o rodzaju m ary snują m u się przed oczyma, jak ieg o rodzaju w estchnieniem w zbiera m ło­

dzieńcza pierś jego. D ziw nie tę sk n a jak aś n u ta dźw ię­

czy o d tąd stale przez d łu g i p rzeciąg czasu w jeg o korespondencyi, a czuć, że brzm ienie jej w y ry w a się z duszy niechcący. K to w ie, czy nie m yślał ożenić

się z p an n ą W odzińską, bo dopatry w ał w niej już teraz »wiele bardzo w dzięku i dobrego serca«. —

»Pam iętasz m am o te węże, k tó re w idzieliśm y kiedyś n a m oczarach pińskich, obw ijające się około lilij w o­

dnych i grzejące się n a słońcu ? C hciałbym n a rzece żyw ota znaleść ta k i biały kw iat, obw inąć się koło niego i zasnąć. T o bardzo m istyczne i ciem ne p o ró ­ w nanie , m atko moja. Lilia w odna niech się tobie zamieni w ja k ą m iłą , spokojną i cichą dziew eczkę, a zrozumiesz m oje żądanie«. I zdaje mi się, źe d o ­ p iąłby celu niechybnie, g d y b y nie jedyna, n iestety w ielka bardzo p rz e sz k o d a : » k ło p o ty in te re so w e « i »niezapewniona przyszłość«. Bo o wzajem ności p a n ­ n y nie pow ątpiew a — zdaje się — ani przez chw ilę.

Czyżby się łudził? W każdym razie widzi jasno, źe m arzenia te w rzeczyw istość przeobrazić się nie m o­

gą. Zaczyna w ięc sobie w yrzucać podróż po gó rach ;

(12)

p o b y t w G enew ie zaczyna mu się rów nież przykrzyć;

chciałby w yjechać ztąd, choć przyznaje, źe »nigdzie m u ta k dobrze nie będzie, ja k tutaj«. P ow iada n a­

w et, że czuje się tu »prawie sz c z ę śliw y « ... W k ró tc e potem p is z e : »Biada wielka, źe mój ojciec, k iedy mi dał życie, zajęty b y ł nadto sw oją tra g e d y ą M indowe, i tobie, m am o kochana, m usiał nią głow ę nabić. Bez teg o nieszczęśliw ego w ydarzenia byłbym w cale do rzeczy człowiekiem«. N asuw a m u się u w a g a, źe: »B óg tw orząc człowieka, jeden tylko b łą d w ielki popełnił: że człow iek bez jedzenia żyć nie może«. D ochodzi go w tym że czasie w iadom ość, źe: »Oto Joaś — L ele­

w el naturalnie — co chodził niegdyś z kutasam i u bu ­ tów, został profesorem w B rukselli, profesorem histo- ry i i spokojny soiie na przyszłość, znów będzie zbierał num izm aty i ususzy się ja k k w iatek m iędzy książka­

mi«. »Oto dru g i z naszych, pan A dam — któż, jeżeli nie M ickiewicz — zam iast profesury, pojął w m ał­

żeństw o córkę m uzyczki S zy m an o w sk iej« ... W ięc im zazdrości, M ic­

kiewiczowi zw ła­

szcza; bo i on także

»pom yślałby może o ożenieniu«, g d y ­ b y ta k ja k ów Joaś, z kutasam i u b u ­ tów, m ógł być spo­

kojnym n a p rzy­

szłość. M arzy o u- ścieleniu sobie g n ia­

zda, a w liście do Januszew skich za­

zdrości im także cichego m ałżeń­

skiego pożycia i w zdycha za szczę­

ściem, jak ieg o nam tylko jedno ogni­

sko dom ow e uży­

cza: »Jakże wam nie zazdrościć, że już je d n ą n o g ą wchodzicie w wiej­

skie w rota. Już w am w idać gołęb­

nik w aszego domu,

już słychać zapach lip waszej a le i. . . N iech w am sady o b ra sta ją , niech pszczoły miód d a w a ją « ...

A k iedy donosi m atce swej o wrażeniu, jakie na nim zrobił »P an Tadeusz«, opow iada m iędzy innemi, jakie życie wiedzie obecnie M ickiewicz: »Zona jeg o m a być piękna i ładnie g ra na fo rte p ia n ie « ... Choć pe­

w no nie ładniej od je g o p an n y W o d z iń s k ie j!... »Co j wieczora m nóstw o naszych ziom ków schodzi się do m ieszkania p oety i baw ią go, on ciągnie dym y z cy­

bucha , słucha i uśm iecha się. Co za sprzeczność z mojemi sam otnem i w iec zo ra m i!« ... »Głownem za­

trudnieniem m ojem teraz są m arzenia, ale m arzenia te ograniczają się do bardzo m ałej rzeczy: oto do w łasnego byle gdzie dom ku — chciałbym m ieć coś sw ojego n a tej ziem i, coś bardzo m aleńkiego, coś bardzo pełnego kw iatów , drzew i zieloności«. A le nie­

szczęsne kłopoty interesow e rozpraszają te w szystkie rojenia. »O, ja k ja się zaw iodłem , m yśląc, źe pisząc, w yrobię sobie kiedyś pew ny dochód niezależny od okoliczności. Nie, B ó g m ię zapisał w księdze prze­

znaczenia w wielkiej rodzinie ty ch ludzi, o k tórych

po śmierci pow iadają, ź e . . . Nie chcę dokończyć, bo już cię raz dro g a m am o . nieuważne słowo w liście moim przeraziło. A le niejeden ja nie m ogę w yłam ać z g ło w y chleba. Oto A dam ożenił się, co ro k dw a w y d ał dzieła i teraz m usiał odpraw ić sługę, a żona jeg o sam a trudni się kuchnią« . . . Jakże tu m yśleć o ożenieniu się w takich w arunkach! »Czasem m i się marzy, źe do Indyj pojadę, zrobię ogrom ny m ajątek, w rócę ja k N abob milionowy, a to w szystko dlatego, abym k upił piękny pałac, ciebie w nim m am o droga posadził« dla p anny W odzińskiej znalazłby się tam także k ą c i k ... »i służył tobie n a k o la n a c h « ...

Jakąż dopiero m iłością u k ochałby żonę, dzieci! U k ła ­ da plany, coby robił g d y b y m iał syna. Cóż kiedy złudzenia te, ja k m g ły poranne, rozwiać się m uszą prędzej czy później. P rzeklęte k ło p o ty in te re so w e ! S ta ra się więc w ybić sobie z głow y tę m iłość i za­

czyna w m aw iać w siebie gw ałtem , źe to urojenie, on bowiem panny W . nigdy nie kochał, a jeśli m u się

to kiedykolw iek zdawało, to m u się źle zdaw ało. W y ­ piera się wszelkich uczuć ta k sk w a­

pliwie , ja k b y mu ich się w yprzeć k a ­ zano: »L ękam się, czy już nie u m ar­

łem, bo mi się zda­

je, źe nig d y kochać nie będę«, a kiedy znajomi jeg o w szy­

scy latają za jakie- miś A n g ie lk a m i, ja k w róble, i b a­

wią się, on im za­

zdrości. K ie d y go jed n ak panna po­

prosiła, ab y w jej sztam buchu białą k a rtk ę zabazgrał, ot jakie »płaczliwe«

wiersze napisał swej tow arzyszce podró­

ży po alpejskich g ó ra c h :

Byli tam, kędy śnieżnych gór błyszczą korony, Gdzie w cieniu sosen, bożym strzeżone napisem, Stoją białe szalety, wiązane cyprysem,

Gdzie w łąkach smutne biją trzód zbłąkanych dzwony;

Gdzie się nad wodospadem jasna tęcza pali*

Gdzie na zwalonych sosnach czarne kraczą wrony — — Tam b y li kiedyś razem — i tam siec rozstali.

A po latach, wróconym ojczyźnie pielgrzymom Bławatkami gwiaździste kłaniają się ży ta . . . Jechali, błogosławiąc chat wieśniaczych dymom, W szyscy pod jeden g a n e k ... M atka, siostra wita Synów, braci, przyjaciół: są wszyscy, są w s z y s c y !...

P rzy jednym siedzą stole,, przy czarach nalanych, A wczoraj tak dalecy, a dzisiaj tak bliscy, I nikogo nie braknie — oprócz za p o m n ia n y c h ...

M łoda M arja do tańca każe stroić lutnię I usiadła, spoczywa. . . Nagle do sąsiada

R zekła: »Ach! kogoś braknie!« — T u podkówka utnie W takt m a z u rk a ... »On umarł« — sąsiad o d p o w iad a...

»Cichoż na jego grobie ?« — Słowików gromada Śpiewa na srebrnej brzozie cmentarza tak smutnie, Ze brzoza płacze . . .

I tak przez całą zimę. R az powiada, źe czuje się sam otny, ponieważ »nikt m arzeń jeg o nie słu-

P o d ł u g a k w a r e U i Ju l i u s z a Sł o w a c k i e g o.

G R O B O W IE C N E R O N A .

(Z albumu p. B a r b a r y B eaupre).

(13)

Ś W I A T 349

J A N M A T E J K O .

W I T R A Ż E D O K A T E D R Y W P R A D Z E C Z E S K I E J .

( R Y S U N E K I I I ) .

Cytaty

Powiązane dokumenty

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się

Przyszłam do tego przekonania najprzód, że od ludzi niczem innem się nie różnię tylko wychowaniem, sferą w której wyrosłam, myślami, jakie w niej