Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C E A W S Z C Z Y Z N Y .
(Ciąg dalszy).
V. S p e e y a liś e i do z r y w a n i a o b r a d . P r z y g o d a n a s e j m i k u W i n n i c k i m 1 7 3 2 r o k u .
Powodzenie jednak, rosnąca fortuna, ogólna estym a budziły zazdrość; stanowisko przewodniczą
cego w województwie na barkach stolnika spoczy
wające oddawna, było solą w oku dla ludzi p rag n ą
cych się na wyżyny, choćby zamknięte w skrom nych granicach powiatowych, wydostać. A tu p. Paw eł rześki i energiczny, nie m yślał wcale ustępow ać, więc szukano fortelów, by go, jak powiadano z sio
dła wysadzić. Przeciwnicy jednak w pierwszej chwili zabierali się do walki nieśmiało, haseł swoich nie wypisali na sztandarze, nie reprezentowali stronni
ctwa, — stronnictwa bowiem w owej chwili, obejmu
jącej ostatnie lata panowania A ugusta II, właściwie w Bracławskiem dopatrzeć się trudno; zniechęcenie przeciw Sasom powszechne, straciło jednak jaskraw y pokost, walka z hajdam actwem zuźytkow yw ała wszy
stkie siły, a zdziczenie, jako następstw o tej walki, trwającej od tak dawna, zasiadło nietylko pod strze
chami ribogiego drobiazgu ziem iańskiego, ale rozpa
noszyło się i w przestronych dworach. Skala moral
ności publicznej obniżyła się do najw yższego stopnia, ciemnota zapanowała ogólna, zakony krzewiące niby naukę, były niejako tej ciemnoty reprezentantam i;
toż przeorowie, prefektowie szkółek, proboszcze, pa
rochowie uniccy, mniszki kształcące panienki szla
checkie, ledwie podpisać się umiały. Jedni Jezuici pod tym względem stanowili wyjątek. W mrowisku listów, jakie właśnie rozpatrzeć nam przyszło, w epoce obejmującej drugie ćwierćwiecze X V III stulecia, korespondencye ojców św. Ignacego Lojoli, jeżeli nie odznaczają się ortografią, to przynajmniej pod względem k a
ligraficznym pewnej w prawy dowodzą. Otóż w epoce owej smutnej, siła szła przed prawem, a brutalna odwaga, z krzyw dą bliźniego połączona, uchodziła bezkarnie. N igdy też nie mieliśmy tylu indygenów bawiących się rozbojem , co w tym czasu okresie, a ledwie dziesiąty z nich zaznał ciężkiej reki karzącej sprawiedliwości. ' Otóż, pośród takich ludzi, szukano zwykle kandydatów do zrywania sejmików; nie mieli oni nic do stracenia, a przy powodzeniu zyskać tylko mogli; mianowicie zwycięstwo dawało im popularność, naw et przy niepowodzeniu,■ obok ran zdobywali opiekę ludzi m ożnych, którym służyli a przytem i trochę grosza, tak potrzebnego dla uprzyjemnienia hulaszczego życia.
Sławę »zrywaczy sejmików« w B racław skiem , posiadali bracia Jan i Stefan Zalmscy, »wzięli sobie za zadanie lat kilkunastu każde obrady przerwać, jakoż przez lat ośm z wielką szkodą całego^ województwa, sejmików gospodarskich nie było«. T ak żali się współczesny, m alujący popisy owych burzycieli, a ze obra
dom przewodniczył zwykle p. Paw eł Jaroszyński, rozumiał więc dobrze, źe nieprzyjaciele, jego tylko przew a
żnie m ają na myśli, tem bardziej, kiedy pokutnie oświadczali, źe się zachowają spokojnie, skoro^ tylko stolnik z prezydyalnego usunie się krzesła. Gdy jednak wytrwałości jego pokonać nie zdołali, nowy wówczas obm y
ślili sposób, nowych sprowadzili warchołów, kompanię z Aleksandrem M ysłowskim na czele, k tóry dotąd
zwykle pokonywał przeciwników.
Poznajmyź bliżej tę osobistość jaskrawo zary
sowującą się na jaskrawem tle ówczesnych stosunkówT społecznych, tem bardziej, że m ateryał wyczerpujący przekazało nam archiwum w mowie b ę d ą c e ; jakaś skrzętna ręka, zebrała wszystkie szczegóły do życia Mysłowskiego potrzebne, tak, źe fascykuł nazwiskiem jego zaopatrzony, nadaje się do powieści, tem cie
kawszej, źe fantazya pisarza nic tu dodawać nie potrze
buje. Otóż w Borszczówce, wiosce Krzemienieckiego powiatu, wchodzącej w skład dóbr ks. Wiszniowie- ckiego hetm ana w. lit. mieszkało kilku ziemian na zastawnych dzierżawach : Domaniewscy, Malinowscy, Luboradzcy, ojcowie Jezuici Krzemienieccy, i pani K atarzyna z Pruskich, flr. voto Hulewieżowa, sec.
voto M ysłowska i ter. voto W olska. Czy z pierwsze
go małżeństwa miała dzieci — nie wiemy. Z drugiego zostało dwóch synów i córka, z trzeciego kilkoro drobiazgu, nieopuszczającego jeszcze strzechy rodzin
nej w dobie naszego opowiadania. Z tych dwóch synów, starszy Stefan, akomodował się rodzicielce, służył w palestrze i dobrze mu się działo; młodszy od dzieciństwa zdradzał złe instynkta. W 1706 r., . mając zaledwie lat piętnaście »podczas pierwszej in-
wazyi«, naprowadził na dom m atki »duńców« i wspól
nie z nimi zrabował ją do szczętu. Moźeby życiem przypłaciła miłe odwiedziny synowskie, gdyby sąsie- dzi jej nie zasłonili. Po takim popisie, panicz uciekł za D niepr; dwanaście lat go nie było, wrócił ztam- tąd w nędzy wielkiej, odarty, schorzały i przepity.
M atka przytuliła m arnotrawnego włóczęgę, dała mu kawał gruntu, 300 zł. na zagospodarowanie, a ojczym dodał od siebie ośm czerwonych złotych i »hatłasu zielonego łokci dwanaście na źupan«. Nie pomogło to jednak, nie ustatkow ał się, i znowu zaczął rodzi
cielce dokuczać, znęcał się nad nią, wymagał, by mu wszystek m ajątek oddała, choć na zastawnej dzier
żawie nie było ani grosza mężowskiego, a jej tylko posag wyłącznie. I tak, podczas odpustu w 1718 r.
w święto »Panny siewnej«, w Borszczówce, upił się należycie, wpadł do dworu i jął siostrę okładać »kań- czukiem«, a kiedy m atka wystąpiła z interwencyą i jej się po grzbiecie dostało. N aw et takie nieposza- nowanie rodzicielki, nie wywołało oburzenia, a ona sama, wstydząc się, źe m a takiego syna, nie skarżyła go, zniosła obrazę w cichości »oblewając się gorzkie- mi łzami«. W roku następnym , rozzuchwalony bez
karnością, zabrał jej całą krescencyę, sto kóp psze
nicy, wydającej po półtora osmaka, pieniądze z arendy, a siano z odłogów pościągał. W dał się w sprawę daleki powinowaty p. Tręczyński, udał się do rabo- , wnika w imieniu p. W olskiej. Synalek zbył go krótko:
»jeżeliby m atka moja przyszła, zawołał i bronić miała jak zboża, tak siana, niech wie, źe ztąd żywą nie pójdzie, chyba ją na marach poniosą. Jeszcze niech wie, źe i w tem co we dworze ma niewolna«. Me
diator przerażony cofnął się, inni milczeli, bo się po prostu bali Mysłowskiego; groził im nieustannie »duń- cami«, przechwalał się, że ciągłe z nimi utrzymuje sto
sunki. Korytyńskiego, za to, źe go karcił, do stawu rzu
cił. Szlachcic długą chorobą przypłacił odwagę. Ojcom Jezuitom, wywdzięczając się za admonicyę, las zni- ..szczył, jeszcze odgrażał się ogniem i mordem. W a r
choł nie zatrzymał się, poszedł dalej, zaczął pożyczać pieniądze i na kwitach m atkę podpisywać. Zaniepo
kojona udała się do s ą d u ; dowiedziawszy się o tem, zajechał jej drogę i znów znieważył czynnie. Naj- charakterystyczniejszą jest przygoda z Luboradzkimi,
sąsiadami Mysłowskiego. Mieszkali o kilkaset krokow od siebie; towarzystwo składało się z p an a, pani i siostry samego gospodarza, K atarzyny Medyńskiej, wdowy. Musiała być gładkiego lica niewiasta, w pa
dła bowiem w oko warchołowi; odwiedzał ją często;
przyjmowano go grzecznie, ale kiedy zaczął nadska
kiwać kobiecie i to niechybnie w sposób nieprzy
zwoity, wyproszono, a potem drzwi »przed nosem«
zamknięto. Odgrażał się za to nieraz, ale na widok wdowy miękł i pokorniał. Jak to długo trwało — nie wiemy; aliści raz, podpiwszy dobrze postanowił spróbować na nowo szczęścia. A miało to miejsce 12 stycznia 1725 r. Późną już nocą, na czele kilku
nastu kompanów, w towarzystwie muzykanta wiej
skiego, wychowańca ojców Jezuitów, na ich schedzie gospodarującego, z czterema pochodniami zaimprowi- zowanemi z jarzących świec na długich żerdziach umieszczonych, — stanął przed domem Luboradzkich.
W dworku już wszyscy spali; pobudził; tłumaczyli się spóźnioną porą. I to nie pomogło, zagroził, źe drzwi wysadzić każe, bo przybywa w ważnym interesie, mianowicie z propozycyą, by mu ustąpili dzierżawę zastawną. Nie było rady, ulegając sile, zapraszają gości niepożądanych do izby bawialnej. Czekała tu na nich p. M edyńska »w kapturku nocnym«, napręd
ce ogarnięta; grajek zaczął od ucha skoczne trele wygrywać, pochodnicy z świecami po kątach się roz
lokowali, a p. Mysłowski z komplementem zbliżył się do wdowy, zapraszając ją do tańca, z zapowiedzią, że z kolei ze wszystkiemi jego towarzyszami musi
»choć trochę poskakać« — i wskazał na drzwi otwar
te, w których kilkunastu kolegów sąsiada, o bardzo podejrzliwych minach, czekało na jego skinienie. K obie
ta użyła dyplomacyi, jęła zapewniać kawalera, źe uczy
niła wokacyę by w piątek nie tańcować nigdy — a był to właśnie piątek. »Kiedy jejmość nie chce zemną, to z moim sługą może dogodniej będzie« — zawołał roz
gniewany przybysz; sługa też się znalazł, wyrostek Dąbrowski, w płóciennym żupaniku, ogrom nych ci- źmach »postołami« u gminu zwanych, rozczochrany, osmolony, szturchańcami kompanów wypchnięty na środek izby. W dowa w lament i wymówki. — »Tańcz!«
krzyknął Mysłowski groźnie, podnosząc rękę uzbro
joną kańczugiem. I rozpoczęło się dziwne balowanie.
K obieta spłakana, musiała udawać wesołą, w podsko- kach biegając po pokoju, a biedny Dąbrowski, jak niedźwiedź obok niej kołował nieśmiało, zasłaniając sobie oczy ze wstydu. A tuż stał p. Aleksander, wziąwszy się pod boki i naglił grajka, by skoczniej
sze tony wydobywał, sługę zaś, by raźniej pląsał.
W idać jednak, źe nie pom ogły nawoływania, bo »My
słowski tak dalece wyniosłą ręką w gębę tem u dał«, źe biedak upadł oblewając się krwią, grajek zaś w y
straszony, pewny swojej pozycyi socyalnej, przywdzia
ny był bowiem w sutankę półzakonną, jakiej słudzy kościelni używają, upomniał się o krzyw dę wyrzą
dzoną tanecznikowi. Za to też został niemiłosiernie poturbowany, przez rozwścieklonego, trunkiem roz
grzanego swawolnika. Z kolei zaczęła interweniować p. Medyńska, załamując ręce i wzywając wszystkich świętych na pomoc. Napadający stracił już przy
tomność, bo się na nią rzucił z pięścią, kapturek z głowy zerwał, za włosy, rozrzucone w nieładzie po ramionach, targał. Tu już p. Luboradzki, ukryty k ę dyś w alkowie, widział się zniewolonym wystąpić.
Porw ał się na rabusia z szablą; złożyli się — miał na
wet przewagę z początku nad podchmielonym go
ściem, ale kiedy tem u ostatniemu przybyli na pomoc towarzysze, przegrał b a ta lię ; zbity na winne jabłko, pokaleczony, okrwawiony, padł na ziemię. W y lę
kła i oprzytomniała zgraja w yniesła się dobrze po północy, a dnia następnego, o świtaniu wczesnem
»woźny generał województwa wołyńskiego i innych, szlachetny Andrzej Leszczyński, stanąwszy oczewi- ście«, zastał okrutne w izbie gościnnej pań. Luboradz- kich zniszczenie. Gospodarz jęczał rozciągnięty na podłodze, wdow a w łzach tonęła »przykucnąwszy na zydelku pod piecem«, grajek z roztrzaskaną skrzypka siedział na ziemi, oparty poturbowanym grzbietem o ścianę, jeden tylko D ąbrow ski — jak d łu g i—tuż obok drzwi, spał najspokojniej. R azy i zby
tek użytego alkoholu, w płynęły kojąco na tę nie
chybnie apatyczną naturę. A artystą musiał być wielkiej miary ten woźny generał, z którego opisu korzystamy, tyle włożył weń i hum oru i grozy, tak umiał podporządkować wypadki, tak wdzięcznie w m a
nifeście podanym do grodu Krzemienieckiego w y
gląda »K ataryna de dovio Luboradzka, urodzonego jegom ość pana Bartłomieja M edyńskiego małżonka, pozostała wdowa«, źe akt cały czyta, się z niemałem zajęciem. Nareszcie, wypadło skargę stwierdzić pod
pisem. Gospodarz nie m ógł — bo miał praw ą rękę pokaleczoną, obie panie także nie mogły, bo . .. pisać nie umiały.
Nie świetny stan służby, jak widzimy, spe- cyalisty do zrywania obrad; a jednak nie przeszko
dziło mu to stanąć w liczbie wyborców na sejmiku bracławskim , z kom panią należycie uorganizo'wana.
Z czyjej ręki występował? — z m ateryału archiwal
nego, którym rozporządzamy, domyśleć się trudno, chociaż są pewne wskazówki, a te pozwalają przy
puszczać, że główmym kierownikiem, choć ukrytym , b ył Franciszek Salezy Potocki, skrom ny podówczas starosta bełzki, niedawny marszałek trybunału ko
ronnego (1726), świeżo zainstalowany na kresach, jako spadkobierca fortuny w ygasłych po kądzieli Kalinowskich. Około niego grupowali się: Michał Grocholski, cześnik bracławski, późniejszy sędzia ziem
ski i regim entarz partyi ukraińskiej, bracia Czetwer- tyńscy, A leksander podsędek i Świętosław, K rzysztof Moszyński, skarbnik bracławski, Stanisław Szuszkie
wicz, burgrabia grodu W innickiego i Ludwik W irski, pisarz bracławski.
Bądź co bądź, ale zwolennicy p. Paw ła Jaro
szyńskiego, na sejmiku 1730 r. nienależycie przygo
towani, przegrali batalię. N arady zerwane, Mysłowski tryum fował. Przekonali się zwyciężeni, źe nie z lada graczem m ają do czynienia, to też następnego roku weszli z nim w u k ład y ; przyszło do kompromisu, sejmik doszedł, a p. A leksander w ypadł z urny, jako
»exaktor podatków do piliponów«. Biedni koloniści ciężko odpokutowali za to ustępstwo — »na kilka tysięcy ich ukrzywdził«. Oddać należy słuszność stol
nikowi, źe sarkał na wybór wrarchoła, a kiedy się przepowdednie ziściły, głośno zapowiedział, źe na na
stępnym zjeździe nie dopuści do urzędu tak poszla- kow anego człowieka, gdyż dzieje się to z ujmą ho
noru obywatelskiego i z krzyw dą nietylko prześwie
tnego stanu rycerskiego, ale i całego województwa.
Jakoż w 1732 r. po powrocie z niedoszłego sejmu koronnego z W arszawy, pobiegł do W innicy na na
rady, przypadające w połowie grudnia. A jeżeli M y
słowski . gotował się do wojny, to z drugiej strony i przeciwnicy nie lekceważyli jej wcale; partya prym
trzym ająca w województwie, była zbyt silną, odzna
czała się karnością, nie brakło też jej i doświadcze
nia; na czele stał, jak to już wiemy, sędziwy stolnik bracławski. W pierwszej chwili chciał się wycofać, bo z przygotowań przeciwników dom yślał się, że kam panię podejmowali wyłącznie przeciw niemu, ale go uprosili współziemianie. Pozostał z warunkiem, by mu nie odmówiono poparcia. Sprzymierzeńcy słowa do
trzymali; zbiegli się też gromadnie. Staw ił się w rzę
dzie pierwszych Jan Stanisław Świderski, starosta radom ski z zastępem towarzyszów z własnej chorą
gwi, m ających głos w województwie, więc: K w a
śniewski, Kłopocki, Popławski, W ojna i Butkowski;
przybiegł drugi powinowaty, serdeczny i powszechnie kochany człowiek — Kazimierz Borejko, łowczy laty- czowski, zarazem porucznik chorągw i pancernej Ce- tnera, kuchmistrza koronnego, także nie bez sowitego pocztu: Stanisław ks. Czartoryski, Jan Michał Kale- tyński, chorąży bracławski, Felicyan Kazimierz Mi
chałowski, podczaszy bracławski, Piotr Świrski, mie
cznik latyczowski, Jerzy Ignacy Szaniawski, cześnik lubelski, Ludwik Zwolski, kapitan jego królewskiej mości, Stanisław Rząźewski, cześnik wyszogrodzki, W ładysław Krzewski, cześnik nowogrodzki, Michał i Stefan K lityńscy, K arol i Stanisław Szandyrowscy, A ntoni Struś, Paw eł Załuski, Andrzej Szatkowski, Michał Zochowski, Stanisław Koszko, Jan D ąbrow ski, Michał Stefanowicz, Łukasz D yakow ski i wielu jeszcze innych, których nazwiska w wypłowiałych współczesnych dokumentach, należycie wydecyfrować się nie dają.
Miejscem popisów tej walki powiatowej był kościół OO. Jezuitów w W innicy, ogromny budynek stojący na wzgórzu, połączony korytarzem z klaszto
rem. Dzień 18 grudnia zgromadził wszystkich w kom plecie ; naturalnie, obok głównych aktorów, wyliczo
nych już wyżej, cztery kroć tyle stawiło się kompar- sów, a i ciekawych niemało. Mysłowski odgrażał się publicznie, przechw alał, źe »duńców« przebranych sprowadził, a właśnie »duńców« bano się w mieście okrutnie. Po dokonaniu w stępnych formalności przy
stąpili obecni do obioru m arszałka; naturalnie, źe na prezydyalne krzesło zaproszono Paw ła Jaroszyńskie
go. Ledwie zbliżył się stolnik do stolika, nie miał jeszcze czasu dziękczynnej wygłosić oracyi, kiedy u drzwi świątyni wszczął się tumult. M ysłowski wraz z kilku towarzyszami zaprotestował przeciw obiorowi.
Nie dano mu jednak przyjść do słowa; przeciwnicy zawołali, źe się wiążą z konfederacyą, spraw y bo
wiem naglące są na porządku dziennym, a źe sejmiki nie dochodzą, więc spraw y te większością głosów rozstrzygać w ostateczności wypada. B yła to niespo
dzianka naw et dla wielu zwolenników stolnika, nie wtajemniczonych. W ten tylko sposób wytłumaczyć sobie można, źe M ysłowski zdołał bezkarnie przedo
stać się przez tłum y nieprzygotowane do stołu, obok którego zasiadał marszałek. Z krzykiem »nie pozwa
lam y na żadną konfederacyę« i z dobytą szablą rzucił się na starca: »nie pozwalam y«—powtórzył dobitnie,—
»bo się konfederacya nigdy w tutejszem wojewódz
twie nie praktykowała« i wymierzyć miał raz, kiedy starosta radomski, tuż obok stojący, p. P aw ła odsu
nął na bok, a sam dobywszy szabli porwał się na napastnika. B yło to hasłem do krw aw ego starcia.
»Zrywacze« tak byli pewni wygranej, źe się nie co
fali, przeciwnie, Jan Zaliński, tuż za Mysłowskim
postępujący, śród tłumu, przyskoczył »dwa razy sto
łek marszałkowski wywrócił i wielki tumult wszcza.ł i uczynił«. Stronnicy Jaroszyńskiego nie zostali dłu
żni, zwartą kolumną natarli z boku na napadających, którzy w ąską ławą podążali za swoim wodzem. R o zerwali ją na dwoje; większość więc wycofała się szczęśliwie, wypłazowana i poraniona, ale przywód
com odwrót przecięto. Zlani krwią, na pół przy
tomni padli u stopni wielkiego ołtarza, a pewnie by ich rozsiekano, gdyby naraz p. Paw eł nie stanął w ich obronie. Nad szczękiem szabel i krzykami roz- wścieklonych tłumów, rozległ się jego rozkaz — »nie dobijaj!« I kiedy tryumfatórowie zatrzymali się na chwilę, z bocznych drzwi wychyliło się dwóch ojców Jezuitów i na półżywych napastników wypchnęli do korytarza. Sejmik nie doszedł, ale też i winowajcy jego zerwania znajdowali się w niebezpieczeństwie utraty życia, bo się na nich zawzięli wyborcy stol
nika i niechybnie by postawili na swojem, gdyby warchołom nie ułatwiono ucieczki. Zbiegowie oparli
się w Krzemieńcu i tam dopiero wystąpili z mani
festem, a woźny jednocześnie opisał drobnostkowo a sumiennie smutne ślady niedawno odbytej ivalki.
T ak między innemi u Mysłowskiego odnalazł »raz z lewej strony od ucha aż do szczęki, cięty, głęboki;
drugi w rękę lewą niżej łokcia, także cięty szablą z przecięciem skóry, mięsa i żył i z naruszeniem ko
ści kalectwem grożący«; nadto »niemało razów pła
zowych, zbitych, krwią ociekłych«. Z biedy tej wszak
że szczęśliwie »wydobrzał« i ustatkował się nawet, bo najprzód blizna na policzku bardzo go oszpeciła, wykrzywiając usta na bok, a przytem ręką lew ą władać już nie mógł swobodnie i długo ją nosił na temblaku. A p. Paw eł zaraz po świętach, znowu do W arszawy pospieszył na sejm, na to tylko by się doczekać zgonu króla. W rócił więc — bo czekało na niego w głównych kapturowych sądach marszał- kowanie.
D
r.
A n t o n iJ.
(Ciąg dalszy nastąpi).
N O W A K A R T A D O D Z I E J Ó W A R C H I T E K T U R Y
X I V W I E K U W P O L S C E .
Fig. 2.
Rig-
L/AL,
a.," - . -
Gruntowna odnowa wnętrza prezbiteryum kościoła Panny Maryi jaką komitet parafialny przedsięwziął z początkiem bieżącego roku, a w tej chwili w znacznej części do skutku doprowadził, jest kw estyą tak wiel
kiej u nas doniosłości, że niepodobna, aby pismo nasze mogło ją milczeniem pominąć. Poświęcamy niejedną kartę współczesnym objawom sztuki polskiej przeważnie w dziale m alarstwa, ale nie godzi się nam zapominać o dziełach da
wnych, które przeszły krytykę wieków i po latach zapomnienia ■występują w pierwotnej szacie piękna. Schylamy głowę przed sztuką monumentalną odle
głej przeszłości, jeżeli potrafiła zachować młodość i żywość. Piękno nie starzeje się choć je pleśń czasów pokrywa. Dalecy od zamiaru nużenia czytelnika histo- ryą oszpecenia kościoła w X V II udeku przez ubranie ścian wnętrza gotyckiego pseudoklasyczną architekturą pilastrowań, pozwolimy sobie zwrócić uwagę, źe zadaniem, które sobie jak na teraz postawił kom itet było doprowadzenie pre
zbiteryum kościelnego do stanu pierwotnego, jakiem chciał je mieć architekt X IV wieku. Prezbiteryum to budował M ikołaj Wierzynek f 1360 r. a użył zna
kom itych robotników i architekta najprawdopodobniej z Francyi powołanych. Takie jest zdanie naszych znawców po rozpatrzeniu się w szczegółach dziś na jaw występujących. K orzystając z uprzejmości pana
T. Stryjeńskiego, arch itek ta, którem u kom itet powierzył czarny szereg rysunków, pouczających zarówno o stanie zostały ściany jak o wykwintności szczegółów jakie się z pod wydobyły. Przy tej okoliczności pomieszczamy kopię
ryciny z połowy X V II wieku, jedyny okaz jak w y
glądało wnętrze prezbiteryum w owe czasy. Jest to karta tytułow a rzadkiej publikacyi synodu biskupa Gembickiego z roku 1643, który się w m urach ko
ścioła Panny Maryi odbył. Pragniem y rysunki nasze niewielu słowy objaśnić, poczynając od (fig. I str. 489), który daje pomiarowy widok ściany północnej w stanie w jakim się ona dziś przedstawia. A by przyjść do tego stanu trzeba było pracy przeszło półrocznej i zajęcia wielu rąk kamieniarzy i murarzy, trzeba było usuwać ganki, obrazy i pilastrowania, gipsowe ornam enta i chórki drewniane, należało w yrąbywać za
murowane framugi okienne i owe śliczne nysze w liczbie sześciu z bogatem rozetowaniem, które u dołu na lewej stronie naszego rysunku spostrzegamy. Są to owe tak zwane tryforya, których odkrycie niespodziewane w zadumę wpro
wadziło znawców i otworzyło ich oczy na -wzniosły charakter naszej średnio
wiecznej ceglano-kamiennej architektury. D la objaśnienia widoku ściany dodaję,
źe jest ona wysoką 28 metrów t. j. tak jak facyata 7 piętrowej kamienicy, źe ściany te, jeżeli są z cegły to zarówno tryforya jak rozety w oknach, jak żebra i spadające od nich po ścianach dinsty, fryzy" ornam ento
wane glifów okiennych na wysokości impostów, kapitele roślinne dinstów, ich baldachy i wsporniki wyko- prace restauracyjne załą-
do jakiego doprowadzone oszpeceń dziś na jaw
Fig- Ł
W^rĘm
SYN O m s D I C E C ESA N Ą
g
A I
ILLVSTRICTM OETUNDI^IM O D N O
DnoPetroGemtaicki Epiicopo Cracouien Duce Seixeriffi
ANNO DNI O X L U I
/ •; -r '
■A *'
•-^^k i.
M i i *
* 'c\\'ćśz^ ^ ■\’ ,v y<M ^m(X\k
m m m E
—__
-iWi--- 1
liiliill u
włllMW:
P R E Z B I T E R Y U M K O Ś C I O Ł A P A N N Y M A R Y I W 1 64S R .
nane są z najszlachetniejszego kamienia z subtelnością i wykwintem, które się nie rachują z wy so ością na jakiej są położone. A rchitektura ta ma najbliższy związek z architekturą kamienną za.chodmej huropy, z ro dnia jest zaliczać ja do familij ceglanych produktów okolic nadbałtyckich jak to uczynił Essenwein 1^1 ący za nim’ polscy pseudoznawcy. W W arszawie istnieje u architektów styl wiślano-baltycki czyli ceglanejoudow m -
. I I * * * ~T I ^ /d I __/~\ o -F-» O 17* O . . .
F ig . 8. Fig. 5.
c m E s h B t
Fig. 6.
ctwo polskie, sięgające od K rakow a do Gdańska.
W idok ściany kościoła naszego powinien raz otwo
rzyć oczy na błędność podanej nazwy stylowego odcienia.
R ów ną niespodzianką jak tryforya było odna
lezienie, źe każdy z dinstów ma u spadku sklepienia swój kapitel roślinny z odmiennemi motywami natu- ralistycznemi. Tym razem znalazły się one niemal zachowane w całości w skrzyniach drewnianych opro
filowanych jako głowice wyższego piętra byłych pi- lastrowań X.VII wieku. Jakiż to upadek sztuki zakry
wać cudowne dzieła rzeźbiarza gotycyzmu X IV w.
(skończone w twardym materyale, a z niezwykłą sub
telnością i czuciem) wyrachowanemi na blichtr kłe- ceniami z drzewa. A jednak tak było. N a rysunkach (patrz figury z. 3. 4) spotykam y się z trzema z tych
kapiteli, a jest wszystkich tego rodzaju dwanaście blisko po metrze w ysokich a zmiennych szerokością w miarę miejsca jakie zajmują dinsty w strukturze kościoła wielokątnie w planie prezbiteryum zamkniętego. Kapitele 2 i j mieszczą się w w ę
głach przy tęczy, ztąd są wąskie. K apitel fig. 4 leży na ścianie. W iemy, źe jedynie gotycyzm w epoce swego rozkwitu posługuje się
w ornamentac)fi studyum natury. Nasze liście pół
nocy: dębowm, klonowe, paproci, dzikiego w i n a i t . p.
oplatają w kamieniu z dziwną praw dą i lekkością wykute kapitele, zapełniając fryzy i wnęki gzymsów.
Ażeby pomyśleć, że to robią prości kamieniarze w epo
ce jakoby barbarzyńskich wieków średnich, trzeba odwagi sądząc po naszych dzisiejszych stosunkach.
A jednak tak jest, dzieła to rąk wielu i tej intuicyi stylowej wrodzonej ludziom onych epok, która na
straja pojęcie piękna na jedne harmonijną nutę. To nie dzisiejszy eklektyzm rzeźbiarski, ale geniusz epo
ki, który się w tych naszych starych pracach przed
stawia. A jaki to dowcip to słońce roślinne, ta ro
zeta (fig. 2) co się gnie i kręci liśćmi swemi w naj
cudowniejszy rytm , lub to dzikie wino co oplata w formach monumentalnych kapitel fig. 4.
Taż sama ręka artystyczna kamieniarzy X IV wieku przenosi swą fantazyę naturalistyczną na małe kapiteliki zakończenia lasek w oknach dające postawę roze- towaniom czyli gotyckim masswerkom i na odpowiednie im fryzy na bokach fram ug okien czyli glifach. Przedstawiamy dwa z pierwszych
na fig. 5 i 6-tej motywa zaś z ostatniego na fig. 7.
Niezrównana liczba jest odmian tych kapitelów, zwa
żywszy źe w każdym z jedenastu okien jest ich po dwa. Z jakąż zręcznością trzeba było tu kombinować roślinność, aby nie zgubić ogólnej kielichowej formy kapitelu. Żałujemy mocno, źe załączone rysunki nie stoją w zgodzie co do swej wielkości z kapitelami dinstów, które są wielekroć stosunkowo razy większe.
W iną jest zakładu cynkotypowego, źe te ostatnie zmniejszył niepotrzebnie do rozmiarów drobnych ka- pitelików, należących do lasek okiennych. Z fryzami miał restaurator niemało kłopotu — wiek X V II skuł do równa niemal wszystkie i ukrył w tynku — z pozo
stałych śladów na tłach sztuką było wydobyć je na nowo, dopełnić i w nowych wykuć sztukach kamienia.
M amy przekonanie, źe choć nowe, zaprezentują fryzy godnie starą sztukę kościoła P anny Maryi. Nie dosyć na tem, do trudnych zadań należało dopełnienie kunsztownych kreśleń geometrycznych, zapełniających części górne tryforyów i okien kamiennemi profilami. Nie zna tego ceglane budownictwo nadbałtyckie — nasze rozetowania tak bogate w coraz innych odmianach stoją w związku najbliższym z budową katedr ; gotyckich na zachodzie. Pozostaje nam wytłumaczyć rysunek na fig. 8 przedstawiony. Każdy z dinstów schodząc na dół po ścianie przerwanym jest, aby^ zostawić miejsce na posąg świętego naturalnej wielkości, pomieszczony w nyszy wyżłobionej. Takich posągów nie zastaliśmy już, ale pozostały T lad y przynależnych im baldachów
am»
IlißiiiliM).
Fig. 7.
■
■ NWWW
'< ■ c-JL* •
i podstaw. Nasz rysunek główny fig. I (str. 489) dozwala dostrzedz i miejsce i liczbą baldachów takich, szczegóły daje fig. 8. Są tu wiązki dinstów uwidocznione nad baldachami, które znajdą się w dalszym ciągu poniżej pod
staw zazębiające się z gzymsem poziomym na wysokości górnego zakończenia stall dawnych, które wrócą mimo odrębności stylu napowrót do kościoła. W końcu załączona rycina z dzieła o Synodzie Gębickiego poucza nas jak w yglądało wnętrze kościoła przed restauracyą ks. Łopackiego. Są tu chórki, które dotrw ały do ostatnich dni i balustrada przed ołtarzem Stwosza, tylko tej ostatniej towarzyszy gzyms na którym ustawione są doniczki z kwiatam i i lichtarze.
Jeżeli te kilka rysunków obok wyjaśnienia ich znaczenia dają nam poznać majestat stary średniowie
cznej architektury i wdzięczność ornamentacyi prezbiteryum kościoła Panny Maryi, przyjdzie nam niedługo podnieść zasługę pracy dzisiejszej, która ma zanieść w pokolenia zrozumienie ducha średniowiecza, a wypo
wiedzenia jego formą głębokich uczuć religijnych i miłości pam iątek ojczystych naszych czasów. O wspaniałej polichromii gotyckiej przeprowadzonej przez genialnego mistrza naszego M atejkę nie omieszka Św iat w swym czasie powiadomić swych czytelników. Dziś wspominamy o odmłodzonem, ale nieukonczonem dziele średnio
wiecza, które bez polichromii istnieć nie może.
W ł a d y s ł a w Łu s z c z k i e w i g z.
w
O R Ó Ż N Y C H S T A N A C H H Y P N O T Y C Z N Y C H .
(Ciąg Niezależnie od wszelkiego zastosowania, sam takt możliwości tego rodzaju wpływów w yda się niejednemii nieprawdopodobnym. Jakim sposobem przez proste wmawianie można oddziaływać na fun- kcye, z pozoru od życia psychicznego niezależne?
Nie dziwię się tem u niedowiarstwu. Lekarze tak przy
wykli szukać wszystkiego w komórkach, nie pytając się naw et o wrażenia i wyobrażenia — a psycholo
gowie tak długo pracowali nad oderwaniem duszy od ciała, źe wszelkie na wzajemnem ich oddziaływa
niu polegające zjawiska musiały pozostać zaniedbane.
Jeżeli trafiały się fakta jak np. tak zwane stygmaty u ekstatyków, które wykazyw ały potęgę wpływu imaginacyi na ciało, albo wypędzanie djabła czyli leczenie histeryi zapomocą ekzorcyzmów, które świad
czyły o leczniczej sile suggestyi, to albo uważano je za cuda, których się nie bada, albo wprost im zaprze
czano , uważając za złudzenie lub oszustwo. Przy takiem usposobieniu badaczy nie mogło być mowy o wyjaśnieniu zjawisk. Dopiero hypnotyzm wprowa
dził to wszystko na stół, i dopiero dziś może być mowa najprzód o sprawdzaniu tych faktów — co przy dobrej woli i cierpliwości każdy dokonać może — a powtóre o ujęcie ich w pewne racyonalne for
muły.
Sprobójmyź to uczynić.
Że człowiek może kiwnąć palcem kiedy chce, o tem wie każdy i nikogo to nie dziwi, ponieważ się z tym faktem oswoił. A le nikomu nie przychodzi do głowy, źe jest to zjawisko bardzo zawiłe i całkiem analogicznej natury z rozgrzewaniem przez suggestyę albo z powstawaniem stygm atów. Cała różnica w tem, źe jedne są pospolitsze, a drugie rzadsze.
Chcąc poruszyć palcem wyobrażam sobie ten ruch i urzeczywistniam go. W jaki sposób? O to się wcale nie kłopoczę, dość mi, że znam z doświadcze
nia możliwość spełnienia tego aktu prostem pobu
dzeniem woli. A le w jaki sposób wola, albo wyo-
dalszy).
braźenie ru ch u , które są zjawiskami psychicznemi, kurczą odpowiednie mięśnie — o tem nie wiem. Istnie
ją bowiem w tym procesie dwa ogniwa, jedno psy
chiczne i świadom e, drugie fizyczne i bezwiedne.
Chcąc kiwnąć palcem trzeba w pewnych i tylko w pewnych nerw ach wywołać pewne prądy, i w nie
których mięśniach, i tylko w tych mięśniach pewne skurcze. Te p rądy i te skurcze powstawały najprzód odruchowo, niezależnie od naszej woli, ale gdy umysł się rozwinął, ustaliło się w nim zwolna wyobrażenie tych ruchów, widzianych okiem, odczuwanych przez skórę i zmysł mięśniowy. Przez częstość powtarzania utrwaliło się skojarzenie, pomiędzy wyobrażeniem ru chu a owemi prądam i i skurczami, które go urze
czywistniają, czyli krócej mówiąc: pomiędzy wyobra
żeniem a pewnym stanem organicznym. Takie sko
jarzenie nazwiemy ideo-organicznem, dla odróżnienia go od zw ykłych skojarzeń, czyli assocyacyj między wyobrażeniami, o jakich mówi psychologia i w k tó rych np. widok chmury przypomina nam deszcz albo nazwisko — człowieka.
Uznawszy raz ten fakt istnienia skojarzeń ideo- organicznych, potrzebujemy tylko przypomnieć sobie z psychologii, źe jeśli wyobrażenie chmury przypomina deszcz to i odwrotnie wyobrażenie deszczu może przy
pomnieć chmury; a z fizyki, źe jeśli zapomocą ciepła mo
żna wywołać ruch mechaniczny to i odwrotnie zapomocą ruchu mechanicznego można wywołać ciepło. Jest to prawo odwrotności, które sformułowałem w rozprawie
»Siła jako Ruch« i którego tutaj tylko bardzo po
bieżnie dotknąć-m ogę. Otóż, ponieważ te dwa ogni
wa, o których mówiliśmy, są ogniwami jednej aso- cyacyi, to możemy zrozumieć, źe jeśli ruch wywołał wyobrażenie, odwrotnie także wyobrażenie może wy
wołać ruch. Może — ale nie zawsze wywołuje — bo trzeba do tego specyalnych warunków. Jakież są te specyalne w arunki? — Brak przeszkód. Te zaś prze
szkody są przeważnie natury psychicznej; jedne wyo-
braźenia paraliżują drugie. W yobrażam sobie ziewanie;
ale um ysł mój zajęty jest w tej chwili wTszystkiem innem tylko nie ziewaniem, gdybym jednak siedział tak spokojnie jak szanowni czytelnicy i z taką wzglę
dnością poddawał się biernie wrażeniom, to kto wie czy proste wspomnienie ziewania nie wywołałoby ziewnięcia. Takie urzeczywistnienie się idei nazywa
my ideoplastyą, za podstawę dla niej służą skojarzenia ideo-organiczne, a bodziec wywołujący pierwszą za- pomocą drugich nazywamy suggestyą, czyli wmawia
niem albo poddawaniem. Jeżeli zapewniając uśpionego, źe jest gorąco mogę w nim wywołać podniesienie tem peratury subjektywne lub objektywne, to dlatego, źe wT organiźmie jego, w ciągu życia ustaliło się sko
jarzenie pomiędzy stanem organizmu odpowiadającym ciepłu, a wyobrażeniem ciepła i źe jedno może w y
wołać drugie. W stanie monoideizmu warunki dla takiej ideoplastyi są wyjątko
wo przyjazne. Wyobrażenie tracąc swoje asocyacye psychi
czne, odzyskuje swoje asocyacye organiczne i tym sposobem urzeczy wistniastan, którysym - bolizuje w myśli.
Samo się przez się rozu
mie, źe jeśli zechcemy przez suggestyę wywołać taki stan organiczny, którego nigdy w danym organiźmie nie byw a
ło, to doznamy zawodu i jest to dla mnie jeden powód wię
cej do twierdzenia, źe szkoła Nantejska myli się przypu
szczając, źe wszystko sprowa
dza przez suggestyę i tylko przez suggestyę. Bo ostate
cznie ideoplastya jest przypo
minaniem, a przypominać mo
żna tylko to co się znało. J e śli wmawianiem mogę roz
grzać choremu nogi, to dla
tego, źe on nie zawsze miał nogi zimne i źe normalny stan cyrkulacyi w nodze skojarzył się z subjektywnem poczuciem ciepła; ale gdybym mu zaczął wmawiać, źe ma na dłoni włosy, to by mu przez to
włosy na dłoni nie wyrosły. Szkoła nantejska, usy
piając przez suggestyę sprowadza sen normalny, a jeśli u niektórych indywiduów i przy tej m eto
dzie powstaje stan hypnotyczny, to dlatego, źe nie przywiązując do nich wagi używa i innych sposo
bów, a mianowicie: wpatrywania w jeden punkt, przy
kładania ręki i pociągów, które mają właściwe so
bie działanie obok suggestyi i bez suggestyi; wre
szcie ponieważ zwykle posługuje się naśladownictwem, które w pewnej mierze zastępuje własne doświad
czenie.
Ażeby mnie nie posądzono o jednostronność winienem dodać, źe zarzut powyższy musi być ogra
niczony następującą uwagą: podobnie jak w poezyi irnaginacya nasza ze znanych składników tworzy no
we kombinacye, tak i w tej twórczości fizyologicznej, jeśli się tak wolno wyrazić, ze znanych elementów doświadczenia, m ogą powstawać nowe kombinacye.
K toś np. co nigdy nie miał katalepsyi, może jednak WcfFm
\ A * '
' A « f c r W m m
T A D E U S Z S T K Y JE N S K I.
przejawić ją w uśpieniu pod wpływem suggestyi, skoro mu powiemy: »twoja ręka zachowa wszelkie pozycye jakie jej nadam«. Każdy jednak kto ma wpra
wę w doświadczeniach, wie, źe takie zachowywanie nadanej pozycyi nie jest jeszcze prawdziwą katale- psyą i przekona się, źe owa charakterystyczna wo
skowa giętkość członków tylko stopniowo wyrobić się może z tak zwanej katalepsyi suggestyjnej, która jest więcej objawem grzeczności pacyenta niż wybi
tnym objawem hypnotycznym. W końcu winienem nadmienić, źe wywołane po raz pierwszy zapomocą innych czynników zjawisko hypnotyczne może być powtórzone przez suggestyę, przez samą suggestyę, co dla pośpiesznych obserwatorów stanowi argum ent na korzyść wyłącznie suggestyjnej teoryi, argum ent oparty na nieścisłem rozumowaniu. Z tego bowiem, źe zjawiska -wywołane po raz pierwszy magnesem,
m etalem , albo skupieniem uwagi i zmęczeniem pewnego zmysłu, można następnie od
tworzyć samą suggestyą, nie wynika jeszcze, że m agnes i metal z jednej strony, a sku
pienie uwagi i zmęczenie z drugiej, nie działają inaczej jak przez suggestyę. R ozu
mując w ten sposób moźna- by dojść do przekonania, że konie nie mogą ciągnąć lo
komotywy, ponieważ lokomo
tywa może sama jeździć bez koni.
W spomniałem katalepsyę, a mówimy ciągle o stanie monoideistycznym — otóż ła
two zauważyć, źe jeśli poliide- izm odpowiada somnambuli- zmowi w podziale szkoły p a
ryskiej, to ze swej strony ka- talepsya jest jednym z obja
wów monoideizmu. W samej rzeczy, katalepsya polega na te m , że pewna je d n a pozy- cya nadana członkom zacho
wuje się, źe uśpiony nie ma żadnych innych wyobrażeń i popędów, którem iby mógł ten stan zmienić. Jest to więc monoideizm bierny, objawiający się w stanie mięśni.
W innych formach monoideizmu będziemy mieli obja
wy bardziej wewnętrzne, psychiczne, ale i na zewnątrz może on się objawić przeciwnie, jako monoideizm czynny np. gdy pacyent mając rękę wprowadzoną w pewien jednostajny ruch kołowy, ciągle ten ruch przejawia, nie mogąc ani zmienić go, ani zatrzymać s ię ; lub kiedy mu wzrok przerzucimy na oczy dru
giej osoby i gdy za nią biega jak opętany, nie mo
gąc ani patrzeć gdzieindziej, ani zamknąć oczu, a przy- będąc pociągany siłą tego jednego narzuconego
a 1NTl o l z ' - f - Ä - l - V r r •V ^ ,-,-r ^ 1 1 _ — _____
1% ; J S l i K
m S
m m iii r--
tem
wrażenia. Niektórzy z szanownych czytelników przy pominają sobie zapewne to doświadczenie, spopula
ryzowane przez Donata. Gdy wzrok panny Lucylli przerzucił .m agnetyzer na jednego z obecnych, już go ani na krok nie odstąpiła i z niezwykłą siłą pro
testowała przeciw wszelkim próbom pozbawienia jej
tego jedynego przedmiotu, skupiającego na sobie
całą jej uwagę. W tych właśnie doświadczeniach
Fig. 1.
m m m
i pöLVJÖÖ ä.ifilfifctWig«
W id o k ś c ia n y p ó łn o c n e j w p r e z b i t e r y u m k o ś c io ła P . M ary i.
doskonale widzieć m ożem y, jak wielką siłę zdobywa wyobrażenie przez to tylko, źe jest jednem , źe nic go nie tłumi i nie krępuje. Osoba uśpiona, pociągana
(Dalszy ciąg nastąpi).
przez m agnetyzera, roztrąca wszelkie przeszkody byle tylko dostać się do niego i objawia siłę nieraz
w czwórnasób większą od normalnej.
Dr. Ju l i a n Oc h o r o w i c z.
B E Z S T E R U .
P O W I E Ś Ć .
C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A . (Ciąg dalszy).
II.
Napróżno przywoływał sen na rozpalone powieki. Żar, który wrzuciła w jego krew, palił go nieznośną gorączką. Przyw oływ ał m yślą postać Helci, szukając w jej pamięci obrony przeciw pokusie. A le nieposłuszna wyobraźnia, malowała oczom jego obraz pani Laury, kuszącej go urokiem rozkosznych upojeń, które m ąciły i odurzały jego zmysły.
Czuł nad sobą jak gdyby płomienny wiatr, który z nóg go podrywał i niósł gdzieś w przepaść roz- paczną i bezdenną. A le przepaść ta nęciła go, bo ją wypełniała miłość potępionych, szalona, beznadziejna, zabójcza, która żąda by dla niej wszystko poświęcić, pod tym złudnym pozorem, źe ona sama jedna za wszy
stko wystarczy.
K iedy niekiedy wstrząsał nim dreszcz grozy. Ten człowiek, który się niczego nie lękał i dla
62
kaprysu lub zabawki tyle razy życie swe narażał, drżał teraz przed samym sobą. _ Czuł się bezsilnym i bez
radnym wobec podszeptów krwi i rozszalałej wyobraźni, a świadomość ta napełniała go ^ rwogą, ws Y enj i żałością. Mimo to walczył ciągle usiłując złamać urok, który go pętał i szukając w uczuciu swem dla H e ci
siły i pomocy. . ' „ , ‘ t ^
Biały dzień zastał go jeszcze w tem rozdrażnieniu. Nieznośnemi były mu samotnosc i cisza, które g ^ otaczały, a wśród których mocniej mu się jeszcze uczuć dawał zgiełk i zamęt kipiący w jego rozpalonej głowie. Zerwał się z pościeli, ubrał pospiesznie, pobiegł do Tattersalu, kazał sobie konia osiodłać i wyjec a za miasto, aby tam pobujać. To było lekarstwo, którem ten żelazny człowiek, zwykł był uspakajać swe roz
drażnione nerwy. _ . . , , , . . ,
R anek był jasny, chociaż wietrzny i chłodny. A le on n' e czu^ wiatru ni chłodu, pałający gorączicą, zaprzepaszczony w myślach, które go trawiły. W yjechawszy za Jerozolimskie rogatki, osadził się^ mocno w siodle, wsunął nogi w strzemiona głęboko i wypuścił konia wyciągniętym kłusem, nie szukając ulgi dla konia, ni dla siebie. R zekłoby się, iż z umysłu czyni tak, aby się zmęczyć i fizycznem zmęczeniem uspo
koić rozstrój moralny, który go trawił. _ . . .
I rzeczywiście udało mu się tym wysiłkiem pokonać rozstrojone nerwy. Jechał zrazu nie zwalniając biegu i nie widząc wcale świata przed sobą, ani wozów ciągnących do miasta, które wymijał po drodze.
Dopiero pod Raszynem ocknął się z zadumy, powiódł okiem dokoła, zdziwiony, źe taki kawał drogi ujechał.
Spojrzał na zegarek, który wskazywał ósmą; była to właśnie godzina, o której wedle powziętej w Jaćmierzu z H elcią umowy, mieli myśleć o sobie.
— Droga, jedyna! — zawołał z uśmiechem, mile wzruszony, roztkliwiony świadomością tego umysło
wego zespolenia się z uroczem dziewczęciem.
I pogłaskawszy konia po spienionej szyi, zawrócił go i puścił się zwolna ku miastu.
Słońce wzbiło się już dość wysoko na bezchmurnem niebie. W dali rysowała się W arszaw a upowita w opalowej m gle, ponad którą wystrzeliwały szczyty wieź i fabrycznych kominów. Z sennego błękitu nieba, z roztaczających się dokoła pól wiały cisza i spokój, które wnikały w duszę samotnego jeźdźca, krzepiąc go i napełniając otuchą.
Rozm yślając przyszedł do przeświadczenia, źe wykonanie wczoraj powziętego zamiaru nie jest moźli- wem. Jakże zdoła nakłonić hrabinę i Helcię do wyjazdu za granicę teraz, kiedy o tem nie m yślą wcale?
Miałźeby im wyznać powód, który mu nasunął myśl ucieczki? Miałżeby im powiedzieć, źe się czuje bezbron
nym wobec pokusy, źe uczucie jakie żywi dla Helci nie jest dość silnem, by dla niego było obroną? N aw et sama już myśl ucieczki wydawała mu się teraz obrazą dla jego godności i uchybieniem dla miłości tego dziewczęcia, które mu serce swe oddało.
Pierś jego wezbrała czułością i skruchą. Czuł się winnym wobec Helci, tą chwilą wahania się i walki.
Tęsknota rwała go ku n ie j; chciałby stanąć bez zwłoki przy niej i wynagrodzić jej tkliwością bez granic wyrządzoną krzywdę. Pogłaskał konia jeszcze raz, a przekonawszy się, źe już wypoczął po niedawnym w y
siłku, znaglił go do szybkiego biegu. W róciwszy do domu, poszedł zwyczajem swym do kąpieli, by się orzeźwić po bezsennej nocy i doznanym trudzie; poczem przebrał się szybko i pospieszył do Brühlowskiego hotelu.
Było jednak coś gorączkowego w tej tęsknocie, która go rwała dzisiaj do Helci, w tym pośpiechu, z którym biegł ją witać, w tej skwapliwości z jaką starał się otrząść z siebie wszystko cokolwiek mogło mu przypomnieć walkę dzisiejszej nocy przebytą. R zekłoby się, iż pomimo zadowolenia jakiem go napełniało od
niesione nad samym sobą zwycięstwo, nie odzyskał dawnej swobody, i źe pod pozornym spokojem i weso
łością, kryje się niepewność i niepokój tajemny. Zdawałoby się, iż ucieka przed niezwalczoną jeszcze pokusą i usiłuje pomiędzy nią a sobą, nieprzebytą postawić zaporę, tyle przykładał starania, by zatrzeć w um yśle swoim wspomnienie pani Laury, tak usilnie zwracał myśl swoją ku Helci, rozniecając uczucie, jakie dla
niej żywi.
Zastał ją sam ą; hrabina wyszła do kościoła i pozostawiła ją w domu z obawy, by się nie zaziębiła.
Słabość jaką przebyła w zeszłym roku usprawiedliwiała tę ostrożność. Uszczęśliwione widokiem narzeczonego podbiegło urocze dziewczę ku niemu, podając mu zwyczajem swoim obie ręce i nadstawiając twarz do poca
łunku. Schwycił ją w pół, przycisnął do piersi i wpił wargi w jej usta z namiętnym zapałem, szukając uko
jenia w pieszczocie, dla tych żarów, które, się roznieciły w jego piersi. Po raz pierwszy całował ją w sposób tak gorący.
Przeraził ją tym namiętnym •wybuchem. Zawisła w jego ramionach mdlejąca i blada. W szystka jej krew uciekła do serca, które gwałtownem uderzyło tętnem. Chwilę jedną zdawało jej się, źe kona rozkosznie w jego płomiennym uścisku, ale w net czy to . nowość doznanego wrażenia, czy to krzyk obrażonej skrom no
ści, czy wreszcie tajemne jakieś nieokreślone przeczucie, ogarnęły ją: lęk i jakaś żałość niepojęta.
Nie widziała go nigdy takim jeszcze w tej poufałej zażyłości, która ich łączyła. Urocza sielanka, którą przędli oboje, płynęła im dotychczas spokojnie. Nie zaznała gorętszych wzruszeń, ani upojeń namiętnych, ani tych pragnień, które rozpalają krew’ i zmysły mącą. Jakiś tajemny głos szeptał jej, źe się, coś. zmieniło, coś urzekło w tej chwili i źe się rozwiał ten błogi, ten spokojny sen, który ją czarem swym upajał. A było to właśnie uczucie, które ją zasmuciło i napełniło trw ogą.
— Stefi puść mnie — szepnęła ze łzami w głosie i zakrywszy oczy rękam i, osunęła się na fotel roztrojona.
U kląkł przy niej i ująwszy jej ręce począł je całować. Mówił jej o swej tęsknocie i miłości z zapałem, ale ukojenia, którego szukał, nie znalazł przy jej boku. Nie mógł jej otworzyć serca swego do głębi; pomię
dzy nim a nią stała tajemnica. Nić sympatyczna łącząca ich dotychczas, była zerwaną; nie odczuwała tych
pragnień, które go trawiły.. Załzawionemi oczyma patrzyła teraz na niego spokojnie z uśmiechem, dziecka,
podczas gdy w nim kruszyło się serce pod ciężarem tęsknoty.
W ięc też powoli sty g ł w nim ten zapał, który go niedawno unosił, a przed oczyma jego rysow ała się postać Pani Laury, wyciągającej ku niemu ramiona, w ydy
mającej usta do całunków, kuszącej go wzrokiem rozkosznych upojeń. I coraz większy .■i,.
opanowywał go rozstrój i coraz grubsza mroczyła go tę sk n o ta .'
Cały dzień spędził pan Stefan w towarzystwie Llelci i hrabiny. Była to niedziela, dzień zatem wolny od sprawunków. Odwiedzono wspólnie jedną i drugą wystawę, korzy
stając z wolnego czasu, ale przejażdżki po Łazienkowskim parku musiano zaniechać. H el
cia uskarżała się na ból g ło w y i zmęczenie, przytem wietrzno było na dworze, tak , iż tylko z tych kilku godzin południowych, w których zwiedzono w ystaw ę, można było korzystać.
Zapełniła więc ta w ędrów ka artystyczna poranek jako tako, ale czas poobiedni płynął narzeczonemu leniwo. Nie było już między niemi dawnej harmonii, nie było tego zespolenia um ysłowego, w którem nawet nie potrzebowali wym iany słów, by . się porozumieć. W isiało ponad niemi coś, co im ciężyło i mroziło w yrazy na ich ustach. Przygnębiona i onieśmielona nawałem i nowością doznanych wrażeń, nie umiała sobie Helcia zdać sprawy ze sm utku, który ją przygniatał. Ciekawemi oczyma patrzyła na pana Stefana, jakby w twarzy jego chciała wyczytać czemu dzień dzisiejszy nie jest podobnym do innych, do tych szczęśliwych, kiedy żadna chm urka nie m roczyła jej duszy.
W idząc go roztargnionym , ośmieliła się go wreszcie zapytać co mu jest.
— Nic, nic — odparł skwapliwie odwzajemniając uścisk jej ręki i tłum iąc westchnienie, które mu się z piersi wyrwało. Nieznośnym był mu przymus, jaki musiał sobie zadawać; szczerość, jego oburzyła się prze
ciw obłudnej roli, którą z konieczności ddgrywał.
Pani L aura nie odwiedziła krew nych swych tego dnia. Może ją w domu zatrzymały interesy; może ją przygnębiły doznane w dniu wczorajszym wrażenia, tak iż w sobie nie czuła sił do w alki, ja k ą zamierzała prowadzić, a może wobec niemożliwości i oporu jaki znalazła u pana Stefana, zaniechała chwilowo zamiaru upędzania się za niepochw ytną m rzonką, po którą wczoraj w yciągała ręce.
Cokolwiekbądź, obecność jej nie była tu potrzebną do dalszego prowadzenia dzieła, rozpoczętego przez nią, z takim namiętnym zapałem. Zatrute ziarno, które rzuciła, wschodziło, pleniąc się bujnie i opasując węźowemi sploty tę parę szczęśliwych do niedawna kochanków, tak jak owe lianny w dziewiczych lasach A m eryki, zagłuszające roślinność dokoła i zabijające cedry i dęby swoim śmiertelnym uściskiem.
Nie przyszła, ale b yła tu, pomiędzy niemi. Była na ustach hrabiny i Helci, które się zachwycały wdziękiem i swobodą pięknej swej kuzynki; była w myśli pana Stefana, który przysłuchiwał się ich pochwa
łom, milcząc i nie śmiejąc potakiwać; była w jego wyobraźni, rysująca się na ciemnem tle nocy, osi-ebrzona blaskiem księżyca, płomienna, groźna, nieubłagana, a jednak pociągająca ku sobie niezwalczonym urokiem obietnic szczęścia i rozkoszy bez granic.
Ile razy drzwi się otwierały, zwracał pan Stefan ku nim oczy z lękliwem oczekiwaniem, podobny do skazańca w dniu, gdy mu wyrok ma zostać ogłoszonym. U lgę mu to sprawiało, że nie przychodziła, a jednak w głębi duszy odczuwał coś podobnego do zawodu. Trapiła go myśl dlaczego nie przychodzi. Przed oczyma staw ał mu obraz nieszczęsnej Pepi i napełniał go grozą i żałością.
W śród takich to moralnych katuszy upłynęła mu reszta dnia. Siłą woli starał się pokryć to, co się działo w jego wnętrzu i potrafił dopiąć celu tego rzeczywiście, dzięki gorączkowej wesołości, którą Niemcy zowią »humorem szubieniczników«. A le przymus ten bolał go i nużył, tembardziej, że cierpiąca Helcia nie da
w ała mu do tego podniety. W czesnym wieczorem opuścił towarzystwo tych pań, pozorując odejście swoje tem , iż Helcia potrzebuje wypoczynku.
W yszedłszy na ulicę, odetchnął jak ten, który z siebie ciężkie zrzuci brzemię. Chwilę jakąś szedł pogrążony w zadumie. Samotność, której pożądał nie przynosiła mu spokoju. Mózg obsiadły mu smutne myśli, a rozgorączkowana wyobraźnia, przedstawiała oczom jego obrazy pełne grozy. W spomnienie Pepi powracało natrętnie i budziło w sercu jego złowrogie przeczucia. Czyżby istotnie miłość jego była przekleństwem i zabi
jała te, które mu serce oddały? Nie m ógł sobie wytłumaczyć, dlaczego pani Sroczycka nie przyszła do swych kuzynek, po wyzwaniu, które mu rzuciła. Zimny dreszcz przeszedł mu po grzbiecie. Przypomniał sobie roz
drażnienie pani Laury w chwili, gdy się z nią rozstawał. K tóż wie do czego się posunąć m ogła ta kobieta szalona i nam iętna, doznawszy w swych nadziejach zawodu.
Zwrócił się w stronę W areckiej ulicy i przyśpieszył kroku. Serce ., i , , uderzyło mu gwałtow nie na widok powozu stojącego przed bramą. ■ ; , ! T .
— Czyje to konie? — zapytał woźnicy głosem , który dławiło ' -7 L(
wzruszenie.
S tangret wymienił nazwisko jednego z znanych warszawskich
prawników. - A T
U spokojony nieco, poszedł ku odźwiernemu.
— Czy pani Sroczycka w domu ? — zapytał.
— T ak j e s t ... Nie wyjeżdżała dzisiaj w cale. . . W łaśnie przyjechał do niej pan adwokat.
— Czy zdrowa?
— Zdrowa — odparł z zdziwieniem zagadniony.
— Dziękuję —• rzekł pan Stefan, wciskając mu kilka sztuk m onety do ręki.
— Jaśnie pan pójdzie na górę? — zapytał odźwierny ujęty tym datkiem.
— Nie, mój k o c h a n y ... W iesz, że nie m a czasu, bo rozmawia z adwokatem.
— Ja k mam oświadczyć ?
— Nie, nie trzeba wcale — odparł odchodząc.— Głupstwo zrobiłem, żem się dopytyw ał — dodałjw myśli.
I wróciwszy do domu przebytemi wrażeniami zmęczony, rzucił się na łożko nie zwlekając szat. Nie
bawem zasnął snem ciężkim, głupim, ale błogosławionym, który boi ziemski leczy, dając człowiekowi za
pomnienie.
Dopiero trzeciego dnia odwiedziła krewne swe pani Sroczycka. Interesa w ym agały jej obecności w kieleckiem, gdzie jak wiemy mały posiadała majątek. Przybyła więc z pożegnalną wizytą, oświadczając, iż na razie skorzystać nie może z gościnności w J a ćmierzu, lecz... źe tam przyjedzie, skoro się z »nieznośnemi« interesami upora.
Nie poznałby tej kobiety ten, ktoby ją był widział onego wieczora, gdy panu Ste
fanowi wynurzała swe uczucia, tak się wydawała obecnie łagodną, swobodną, pełną nie
winnej wesołości i uprzejmego wdzięku. Słodki uśmiech igrał około jej ust karminowych, a czarne ogniste oczy jaśniały pogodą majowego ranka. Zdawało» się, źe przez nie można zaglądać aż do dna jej duszy, i źe jej najlżejsza nie mroczy chmurka, tak jasnem i prze- zroczystem było jej spojrzenie.
Przesadzała się w uprzejmości dla hrabiny i Helci, opowiadając im w sposób wesoły swe kłopoty i kreśląc pełne życia portrety osób, z któremi się zapoznała. Miała w wysokim stopniu dar przenikania ludzi i tę rzadką plastykę w opowiadaniu, dzięki której umiała w kilku słowach streścić sytuacyę lub człowieka.
Panem Stefanem nie zajmowała się wcale; to prawda, źe milczący nie dawał jej do tego powodu.
Zdawało się naw et, źe go rozmyślnie unika, wszelakoż nie przekraczało to unikanie granic światowej przy
zwoitości. R zekłoby się, iż za pierwszem widzeniem się poznała go dostatecznie i zadowolniła swą ciekawość, oraz, źe piękny młodzieniec zajmujący tylko o tyle, o ile był narzeczonym kuzynki i przyjaciółki, stał się już obecnie dla niej obojętną figurą. Dopiero przy pożegnaniu uścisnęła mu rękę znacząco, przeszywając go pło- miennem spojrzeniem. To był znak, źe nie zapomniała swych pogróżek i trw a w powziętym zamiarze.
(Dalszy ciąg nastąpi). "W Ł O D Z IM IE R Z Z A G Ó R S K I.
» H O M U N C U L U S « .
(Dokończenie).
Po kolei wyszydza autor bezmyślne naśladowa
nie form obcych, maskowanie uczuć — jeżeli są — w starogerm ańskie lub trubadurskie kostiumy, dalej krzyki niesforne »najmłodszych wieszczów«, których złośliwie nazywa »krucyatą dzieci«. Nadchodzi potem orszak n o w y :
Cóż tam w krzakach znów się rusza?
H a! niebieskich rój pończoszek!
H a, witajcie nam, witajcie W y okazy sił duchowych W śród płci słabej a piękniejszej!
W y szlachetne zapaśnice, Wyszydzane tak niewinnie, — W szak kobiety wszystko mogą, Tylko milczeć nie umieją.
Przebacz, piękna czytelniczko, tę złośliwość nie
żyjącemu już poecie! — kto na wszystko narzeka i z wszystkiego szydzi, nie m ógł oszczędzić i legionu kobiet, które w Niemczech paluszki atramentem w a
lają, (jest ich wedle ostatniego literackiego kalen
darza K ürschnera już około 3000).
N ow y orszak znów się zbliża, Świetnie zdała już jaśnieją, W ierzchem jadą, ci co robią To, co zwą literaturą.
W towarzystwie pozłothików, W gronie introligatorów Stają przed świątynią Famy, Gdzie kapłanka, — z Francji rodem, A reklamą zwykle zw ana,
W ita ich u świetnych progów.
Idą potem poeci polujący na skandale, inni,
którzy się patologii i terapii uczą, by w romansach
S T A N I S Ł A W T O N D O S .
1 IP
W E N E C Y A .
(R IO O G N I - S A N T I ) .
Si#