J E D E N D I E N
Ś W I A T .
W O X F O R D Z I E .
(Dokończenie).
Christ Church College jest olbrzymim gmacheni o prawdzi
wie imponujących konturach, których majestat podnosi per
spektywa, z jakiej mu się przy
glądać można. Jego długość wy
nosi czterysta stóp, masą jego murów wspaniała wieża uwie łą kopułą. K opuła
a nad całą dźwiga się ńczonaśmia- ta jest dzie
łem Krzysztofa W rena i ukoń
czoną została w roku 1682, a śro
dek jej zdobi jedno z dziwów Oxfordu, potężny Tom (mighty Tom) jeden z najwięk szych dzwo
nów na świecie, ważący nie mniej, ni więcej, tylko 17.000 funtów. Obok pomieszczony ol
brzymi zegar, wydzwania Oxfor- dowi godziny, budzi go do pra
cy i układa do spoczynku, a jak delikatnie musi on anonso
wać miastu zmiany czasu, naj
lepiej przekonamy łp tern, gdy powiemy, źe jego młot waży feo funtów. »Potężny Tom« ma 7 stóp i 9 cali wysokości, 21 stóp w obwodzie, a przeszło siedm w śre
dnicy i pierwotnie był ozdobą opactwa O tney; dziś stanowi jeden z prawdziwych magnesów Oxfordu. Co wieczór, pięć minut po dziewiątej, wielkie jego serce uderza sto i jeden razy na wieczną pam iątkę faktu, źe w dniu zakładania tego kollegium, stu jeden studentów zapisało się na jeg o kursa. Z chwilą uderzenia m łota poraź ostatni, drzwi niektórych kollegiów Oxfordzkich zamykają się, jak gdyby za dotknięciem czarno
księskiej różdżki.
W stępujem y w bram ę wchodową, nad którą wznosi się majestatycznie wielka wieża, ozdobiona tym wielkim dzwonem. Przed nami rozległe kw adratow e podwórza, zabudowane szczelnie ze wszystkich stron.
S ą to oficyny kollegium zajęte na sale wykładowe i mieszkania prywatne. Opatrzone wysokiemi oknami, dają one swym mieszkańcom dostatek światła i w patrzącym na nie wywołują poważne, ale wdzięczne bardzo wra
żenie. W rażenie to potęguje się jeszcze, kiedy wzrok padnie na posąg kardynała W olseya, fundatora tego zakładu. Spokojne jego oczy biegną przed siebie, czytasz w nich zadowolenie ze spełnienia prawdziwie cywi
lizacyjnego dzieła. T ak nie spoglądają w przestrzeń (myślę) ci, którym dziś tak chętnie nasz wiek krwi i żelaza pomniki stawia za to, że tak genialnie potrafią niszczyć zdobycze cywilizacyi.
Najciekawszym budowlanym zabytkiem Christ Church College, jest wielka aula, zbudowana w r.
1529. W chodzi się do niej szerokiemi schodami, których cała klatka bogato jest udekorowana architektoni-
cznemi, w stylu gotyckim, ozdobami. K latka ta przypomina mi nieco »olbrzymie schody« w pałacu Dożów
w W enecyi, naturalnie przy względzie na różny klim at i smak dalekiej północy. W ielka aula (the Hall,
jak ją Oxfordczycy nazywają), jest to rozległy pokój, 115 stóp długi, 40 szeroki, a 50 wysoki, powietrza więc
i światła tu dużo. A potrzeba i jednego i drugiego, aby z właściwego oddalenia można było przyjrzeć się
hojnie rozsianym — artysty - budowniczego ręk ą — jej pięknościom. Piękności tych jest tu wiele, ściany i sufit
zapełnione są rzeźbiarskiemi figlami, z których każdy jest gustownym w swoim rodzaju, a które przepadłyby
dla oka, gdyby piękna ta sala była niższa., lub mniej hojnie zaopatrzoną w światło. A le do czego powietrze i światło jest w niej najbardziej potrzebne, to do na
leżytego ocenienia wspaniałych portretów, jakie roz
wieszone są na jej ścianach. M amy ich tam aż 120, a niektóre z pomiędzy nich m ogłyby być prawdziwą ozdobą najbogatszych galeryj Europy. W ymieniam y tu , na poparcie naszego zdania: W olseya i H enryka V III, pendzla H olbeina; królowe Elżbietę, Zucchery;
Canninga, Law rence’a; i - - H ogartow skiego Hoopera.
Nieprawdaż, źe szereg ten nazwisk zazdrość zarzą
dów najobfitszych muzeów obudzić może ?
Sala ta służy dziś za miejsce obiadowania dla studentów i profesorów, ale ma swoją kartę w histo- ryi Anglii. W roku 1644, tu w tem miejscu nie
szczęśliwy król K arol I zebrał parlament, stojący po jego stronie, nie przewidując, źe uchw ały jego nie zabezpieczą monarszej głow y od spadnięcia na ruszto
waniu. T u także stu
denci kollegium dawali w swoim czasie przed
stawienia teatralne dla królowej Elżbiety i Ja- kóba I.
Jedną z ciekaw
szych osobliwości te go gm achu jest jego kuchnia. Zachowała się ona w tym stanie, w jakim ją jeszcze pom yślał i wystawił kardynał W olsey.Jest to rozległa suteryna, 0 kilkunastu ogni
skach , o urządzeniu pierwotnem, ale prak- tycznem. K iedym ją zwiedzał, zastałem na jej ścianach pozawie
szane całe połcie sło
niny, a kilku biało ubranych kuchcików, w wielkie garnki wsy
pywało całe worki
kaszy, pizypraw iając obiad, do którego za parę go
dzin zasiąść mieli studenci. Porządku, jaki tu zasta
łem, nie zapomnę chyba nigdy, i pożałowałem tych naszych niby to czystych kuchni, w których nasze kucharki niby czarne upiory przygotow ują potrawy, które zjeść z apetytem w tedy tylko można, kiedy się zapomni o te m , kto i jak nad niemi p racow ał!
Od kuchni do biblioteki skok niezawodnie wielki, nie taki jednak jakby się pozornie zdawać mogło, jeżeli się zważy, źe tu ciało, tam um ysł głód swój zaspakajają. W ięc przechodzimy ztąd do wielkiej sali, gdzie na półkach, niby żołnierze w szeregach, poustawiane są w skórę oprawne książki, w których po w ykładach profesorskich zagłębiają się wycho- wańcy tego kollegium, zanim korzystając z chwili wolnej, oddadzą się na świeżem powietrzu ulubionej zabawie młodzieży angielskiej: gonitwom lub wiosło
waniu po wodzie.
A mają oni w tem Christ Church College miej
sca na to podostatkiem, więcej, niż go zużytkować naw et m ogą. Przechodzimy tylne w rota budynku 1 znajdujemy się we wspaniałym dzikim parku. Jest to park, o jakim ten tylko może mieć jakie takie
wyobrażenie, kto bawił w A nglii i przyjrzał się bli
żej, niezrównanym i niespotykanym gdzieindziej wiel
kim zbiornikom świeżego powdetrza jej miast. Szczy
cimy się O grodem Saskim w W arszaw ie, Plantam i w K rakow ie i twierdzimy w nieświadomości ducha, źe podobnych im zadrzewień niewiele znajdzie się w stolicach Europy. Proszę tych wszystkich, którzy tak utrzymują, iść nie już do czteromilionowego Lon
dynu dla przyjrzenia się R egent, Hyde, K ensington i Green parkom , ale do trzydziestotysiącznego Ox- fordu. Cóż się tam zobaczy? Oto kolosalne przestrze
nie ziemi bujnie porosłe kępami rozłożystych drzew, oto bezgraniczne niemal powierzchnie, zasiane traw ą i ozdobione gęsto krzewami. A 'wszędzie wody, bądź sztucznej, bądź naturalnej podostatkiem , wszędzie aleje wysypane żwirem i zastawione ławkami dla wypoczynku, na łąkach bydło pasące się swobodnie, pod drzewami dzieci igrające bez przym usu, jednem słowem na każdym kroku n atu ra ln o ść , prostota i życie. W wielkim parku, przy
tykającym do gm a
chu Christ Church Col
lege, widzi się to sa
mo, co we wszystkich parkach angielskich, te same drzewa, te sam ebezgraniczne tra wniki, ta sam a woda, to samo bydło prze
żuwające na łąkach swój p o k a rm , tylko spokoju tu więcej niż gdzieindziej. Znać, źe to miejsce przeznaczo
ne jest przedewszy- stkiem dla ludzi n a uki, źe tu sił do pra
cy nabierać muszą ci, którzy w przyszłości zajaśnieją jak gw ia
zdy pierwszej mocy na firmamencie umie
jętności, źe nie ciągłej pustoty zielony ten park ma być codziennie świadkiem. To też uderza on niezwy
kłą pow agą, choć niejednokrotnie i jego drzewa jak Mickiewiczowskie w puszczy biało wiejskiej roznoszą echa okrzyków wesela studentów, niby cudownej trąbki W ojskiego, wygryw ającej kunsztowne fanfary na cześć powalenia przez Gerwazego niedźwiedzia na ziemię.
W ielki p ark Christ Church College przytyka do koryta rzek Ch er well i Isis. Te dwie rzeki, które jak powiedzieliśmy wyżej, W tem miejscu łączą się z sobą, podobne tu są do srebrnych nitek fantasty
cznie porozkładanych na powierzchni zielonego sukna bilardu. Nie szerokie, o brzegach opuszczających się zlekka, porosłe bujnie kępam i krzaków, pokłębione niby m otki kanwy, ubierają one tak wdzięcznie ten wspaniały park lustrem przejrzystych wód swoich, źe najpiękniejsze sztuczne ozdoby nie m ogłyby z n a tu ralną krasą, ja k ą tu roztaczają, iść w porównanie.
Otóż obie te rzeczki pokryte są mnóstwem różnoko
lorowych bark, które drzemią sobie spokojnie w dniach pracy, ale w chwili dozwolonej na wypoczynek do
brze namęczyć muszą rozłożyste swoje piersi. Trzeba
CH KIST CH URCH COLLEGE.
Ś W I A T 27 więc tu przyjść, gdy ta chwila wczasu nadejdzie, gdy
szeroką i cienistą aleją »Christ Church walk« niby rozłożystem i głębokiem korytem potoczy się ku przystani fala młodzieży, i rozbiegłszy się po pom o
ście, do którego przymocowane są łódki, puści się w nich z biegiem rzeki, przy okrzykach wesela na
pełniających powietrze i dźwięku chóralnej pieśni rodzącej pragnienie życia. Trzeba popatrzeć na tę zręczność, z jak ą każdy z wychowańców kollegium manewruje swoją b a rk ą , na te żylaste i muskularne ręce, jakiemi każdy z nich rozporządza, a w tedy nie w yda się rzeczą dziwną, że A nglia przoduje cywili- zacyi całego świata i nietylko na arenie ducha, ale także i tam, gdzie bez odwagi i siły fizycznej obejść się nie można, pobiją wszystkie inne narody. A ja- kiegoż pytam, w tedy uczucia się dozna, kiedy się porówma tę dzielność i sprężystość jej synów ze zniewieściałością młodzieży naszego kraju, której mózgi i mięśnie, jakby zmęczone bezpłodną pracą stuleci całych, znajdują się w stanie nie kończącej się nigdy a p a ty i! ..,
K ollegia oxfordzkie, choć porozrzucane po ca- łem mieście, stanowią przecież jedną organiczną ca
łość. » The university is a corporate body« (uniwersy
tet jest korporacyą gminną), opowiadał mi pewien Anglik, z którym jadąc do tego miasta wdałem się w przypadkow ą rozmowę. Był to ni mniej, ni wię
cej (jak się o tem przekonałem później) tylko jeden z profesorów kollegium Magdaleny, niech mi więc wolno będzie jego słowami opowiedzieć organizacyę tej sławnej na. cały świat instytucyi.
— U niw ersytet więc nasz,, opowiadał mi, jest osobną korporacyą, lub jeżeli pan wolisz gminą, nie
zależną zupełnie od gminy miejskiej. Ńa czele tej gminy stoi kanclerz, a członkami jej są profesorowie i studenci. Gmina ta ma swoje prawa, swoje obo
wiązki, nie łączy się wcale z gm iną miejską, a nie
raz nawet pozostaje z nią, z racyi krewkości młod
szych jej członków, w otwartej wojnie. Słyszałeś pan kiedy o naszych: »town and gown riots,« które to słowa oznaczają burdy uliczne, jakich się dopuszczali mieszczanie względem studentów? Burdy te należą już, co prawda, do historyi, ale pozostawiły one ślad po sobie, i dziś jeszcze wychowańcy naszych kolle- giów stanowią oddzielny obóz od obozu miejskiego, z którym to obozem rzadko się łączą, a nierzadko pozostają w niekrwawej walce. Tylko, że tem pera
m ent młodzieży naszej jest chłodniejszy od tem pera
m entu burszów Heidelberskich, inaczej bowiem cichy ten, ale nie usypiający antagonizm, m ógłby się stać źródłem wielu dla nas kłopotów. H onorowy urząd kanclerza uniwersytetu Oxfordzkiego jest dożywotni.
Zazwyczaj powierzają takow y najzasłuźeńszym oso
bistościom w kraju. W tej chwili zaszczytną tę go
dność piastuje lord Salisbury, którem u przecież obo
wiązki jego publicznego urzędu nie pozwalają często zjeżdżać do Oxfordu. To też nie zjeżdża i we wszy
stkich czynnościach wyręcza się przez wice-kanclerza, który jest wybieralny na rok jeden i piastuje wła
ściwą władzę nad wszystkiemi kollegiami. Do po
mocy wice-kanclerzowi w rozgałęzionych jego czyn
nościach, prawo dodaje radę złożoną z 18 w ybieral
nych członków i pięciu mianowanych przez rząd, którzy w ykonyw ają władzę dyscyplinarną nad wszy
stkimi studentami. Na czele zaś każdego kollegium stoi dyrektor (head) m ający do pomocy kilkunastu podwładnych sobie urzędników (fellows), Kollegia te
względem uniwersytetu pozostają w tym samym stosunku, w jakim poszczególne kantony szwajcar
skie do konfederacyi helweckiej. Udzielanie stopni naukowych jest atrybutem samego uniwersytetu, podobnie jak organizacya ostatecznych egzaminów;
egzamina przecież wstępne są w zależności od po
szczególnych kollegiów. Po złożeniu więc egzaminu wstępnego, m łody człowiek staje się studentem uni
w ersytetu (matriculated), ale pierwezy naukowy sto
pień: bachelar o f arts, otrzymuje on już od pełnego uniwersytetu. To samo ma miejsce ze stopniem ma
ster o f arts, który hierarchicznie zajmuje drugie miej
sce, i o uzyskanie którego można aspirować, we trzy lata po uzyskaniu stopnia pierwszego. T ytuł master o f arts, daje prawo wybierania członka do parla
mentu, których uniwersytet Oxfordzki wybiera dwóch.
Oto jest — kończył mój towarzysz przygodny — organizacya naszej sławnej uczelni w głównych za
rysach. Przez dwTa ostatnie wieki nie uległa ona prawie żadnej zmianie, chociaż bowiem my Anglicy nie stronimy od postępu, przecież długo wahamy się, zanim podniesiemy świętokradzką rękę na to, co uświęcone wiekami długiego istnienia weszło niele- dwie-źe w krew całeg'o narodu.
Otóż ta rozmowa stanęła mi na pamięci, kie
dym z nad brzegów rzeki Isis powracał do głównego gm achu Christ Church College. Zwiedziwszy wszy
stkie jego sale, zapoznawszy się szczegółowo z miej
scem, gdzie jego wychowańcy przepędzają na świe- źem powietrzu wolne chwile wczasu, puściłem wodze mojej myśli, i zatopiony w głębokiej zadumie, roz
pamiętywałem to wszystko, com dopieroco widział, i co z ust uczonego profesora słyszałem , zanim wstąpiłem w m ury Oxfordu. Zobaczyłem się w je dnej z sal wykładowych, otoczony dzielną młodzieżą, która tylkoco powróciwszy z wyścigów wodnych, odłożywszy na bok wiosła, śledziła uważnie za to
kiem rozumowania profesora, odkrywającego przed jej umysłem tajemnice nauki. I nie wydało mi się dziwnem, że ta A nglia jest tak potężną; i kiedym z tem, co jej przeszłość w spuściźnie pozostawiła, porównał to, co dziś robi dla nauki, przyszłość jej zarysowała mi się we wspaniałych konturach, i ści
snęło mi się serce na myśl, że bliższe i droższe mi o wiele społeczeństwa, pod tym względem pozostały tak dalece za nią w tyle, zapominając o tem, że jak słusznie powiedział S im on: »naród, który ma naj
lepsze szkoły, jest pierwszym narodem w świecie, jeżeli bowiem nie jest nim dziś, będzie nim jutro.«
0 tej jednak wielkiej prawdzie, A nglia nie zapo
mniała ani na chwilę, a ktoby o tem powątpiewał, niechaj tu do Oxfordu przychodzi, niechaj przez chwilę odetchnie powietrzem jednego z licznych tego miasta kollegiów, a przekona się, że w tym zmate- ryalizowanym pozornie kraju, miliony rok rocznie idą na cele nauki, która dla każdego A nglika jest, była i będzie pociechą i osłodą teraźniejszości, a wiarą 1 całą nadzieją przyszłości.
Oxford słynie nietylko ze swoich kollegiów, na szczególniejszą bowiem zasługują w nim uwagę dwie biblioteki: Radcliffe library i Bodleian library.
Biblioteki te są prawdziwą ozdobą tego miasta i nie
tylko ze względu na ilość posiadanych na swoich pułkach książek, ale i na ich jakość, należą bez
sprzecznie do najpierwszych w Europie. K iedy się
chodzi po tych bibliotekach, kiedy się przygląda
skarbom, jakie w nich się znajdują, doznaje się prze-
dewszystkiem uczucia prawdziwej czci dla ofiarności synów tego kraju, ofiarności to bowiem prywatnej obie one zawdzięczają swoje istnienie. P ragnąc przyjść z pomocą licznym naukowym kollegiom, które nie od dziś stanowiły chwałę Oxfordu, Tomasz Bodley w ro
ku 1602 i D r Radcliffe w przeszło sto lat p ó ź n i ej o f i a r o w a l i miastu zbiory swoich ksią
żek i znaczne sumy pienię
żne , w celu n a l e ż y t e g o ich utrzym a
nia. D obra za
tem ich wola powołała te dwa księgo
zbiory do ży
cia , a błogo- sła w ie ń s tw o Boże musiało snać rozta
czać się nad ich o fi a r ą , gdyż obie po
większały z k a ż d y m ro
kiem swoją objętość. Dziś więcstanowią one uzupeł
nienie kolle- giów Oxfor- dzkich, wspie
rają je skar
bami sw em i, i wspólnie z temi kollegia- m i, szeroko roznoszą sła
wę miasta po św iecie, mó
wiąc d o b i- tnym głosem wszem wobec i każdemu zo- sobna, że ten tylko naród m a zapewnio
n ą przyszłość, który nie na sile pięści o- piera swoją p o m y śln o ść , ale którego
fundam entem są: wiara w Boga, praca i ofiarność na publiczne c e le , wsparte n a dociekaniu praw dy i od
słanianiu tajemnic przyrody. A widok Oxfordu, pra
wdę tę staw ia przed oczami. Pragnąłbym , aby każdy z nas choć dzień jeden w tern mieście m ógł przepę
dzić, w yniósłby bowiem zeń naukę na całe życie.
A któż jej więcej od nas p o trz e b u je ? ...
S
t a n i s ł a wB
e ł z a.
P O I N K U R S Y I K O Z A C K I E J . Z W EW NĘTRZNYCH DZIEJÓW BRACŁAWSCZYZNY.
(Ciąg dalszy).
X . N o w a p o s w a r k a . — K r w a w e z a j ś c i e .
U tarczka zajazdowa w 1767 uskute
czniona , tra- g i c z n i e j s z e miała od in
nych zakoń
czenie , wy- w a r ł a t e ż w pływ niema
ły na później
sze podstole- go Winnickie
go postępo
wanie. Odma
lować ją mo
żemy z całą d r o b n o s t k o w ą ścisłością, choćby dla te
go , że mate- ryał posiada
my dość ob
fity, przez o- bie wojujące strony skrzę
tnie nagrom a
dzony, i to w licznych odpi
sach. S n a ć r o z r z u c o n y był po kraju, dla wywoła
nia opinii pu
blicznej , dla o b u d z e n i a w spółczucia.
W y p ad a tu przypom nieć, że w owej e- poce cały już Tyw rów na
leżał de ju re do p. Zacha- ryasza, d efac
to bowiem tak zwany zamek z a j m o w a l i K r z e w s c y , naj e n e r g i c z niejsi jego o- ponenci.
T r z e c h i c h braci tu b y ło : Ignacy, cześnik nowogrodzki, Jacek i A n d rz e j, także jakieś drobne urzędy posiadający.
Odłuźeni, zwyciężeni we wszystkich sądach, poddać się jednak nie m yśleli, tem bardziej, że i klasztor, a co ważniejsza Czetwertyńscy obiecywali im pomoc i opiekę. W klasztorze przeorował ks. K andyd Czer- noszyński, wielki lubownik polowania. Andrzej Krzew- ski zawołanym był także myśliwym — spotykali się
R y so w ał E D W A R D LOEVY.
P A R Y Ż S T A R O Ż Y T N Y .
KO ŚCIÓŁ ŚW . STEFA N A (S a in t-E tie n n o i n Mont) W PAKYŻU.
Ś W I A T 29 P A R Y Ż S T A R O Ż Y T N Y .
if Y
• • '
E y a o w a l E D W A itD L O E V Y .
H O T E L C L U N Y .
D r z w i w ś r o d k o w e j w i e ż y c z c e .
często podczas wycieczek. Jednolitość zamiłowania zbliżyła ich ła tw o ; ksiądz niechętny podstolemu, za to , źe ten nie pozwalał mu w lesie gospodarować, zamiast zachęcać do zgody, jeszcze podburzał i jątrzył.
P. Zacharyasz czekał cierpliwie, ale jak zwykle nie m yślał się cofać; spraw ę w trybunale, wygrał, koszta przysądzono mu znaczne. K rzew scy widząc, źe się utrzym ać nie zdołają na resztkach spuścizny, rujnowali ją okrutnie. Ztąd wzm agało się rozdrażnie
nie, a jego następstw em miało być zajęcie t. j. tra- dycya owej schedy na rzecz kredytora. Obie strony wiedziały, źe nie łatwo przyjdzie do tego, więc się należycie gotowały. Najprzód usunięto kobiety — w zamku zostali sami mężczyźni, toż i w dworku, gdzie mieszkał p. Jaroszyński, białogłow y na lek ar
stwo nie znalazłeś. P. podstolina wyjechała do k re
w n y c h ; przy boku ojca został tylko syn najstarszy Mikołaj i jeden z młodszych Hipolit. Rzecz się działa we wrześniu : 19 przypadał jarm ark zwykły w mia
steczku, 20 fest św. Mateusza, który uroczyście ob
chodzono w kościele miejscowym. Już jednak dnia pierwszego, pośród kmieci, postrzeżono sporo mili- ciantów p. Zacharyasza, ściągniętych z innych dóbr;
gwarno a hałaśliwie przechadzali się pośród przyby
szów. Małe nieporozumienia wybuchały w rozmaitych miejscach, kozacy podstolego poturbowali trochę A n drzeja Krzewskiego, kiedy ten im ostre jakieś czy
nił wymówki. Gdzie indziej znowu p. Jacek Krzew- ski, spotkawszy pułkow nika, a właściwie guberna
tora Brodzińskiego, tow-arzyszącego młodziutkiemu Hipolitowi Jaroszyńskiemu, rzucił się na nich z pi
stoletem, grożąc śmiercią. Na tem się jednak skoń
czyło; piękna, ciepła, cicha i ciemna noc wrześniowa, otuliła i grom adę przeciwników i rojowisko gości jarm arcznych, ci bowiem z racyi odpustu jutrzejszego, z racyi spodziewanych wypadków, powodowani cie
kawością zostali na miejscu. Baczny Brodziński po- urządzał zasadzki na przedmieściach, żeby nie dopu
ścić zbrojnego hufca, który z ramienia ks. A leksan
dra Czetwertyńskiego, miał podążyć na pomoc za
grożonym mieszkańcom Tywwowskiego zamku.
R an ek przepiękny zabłysnął nareszcie, opary i m gławice z nad Bohu i łąk sąsiednich podniosły się szybko, jasność dziwna b yła w powietrzu, a głos sygnaturki zapraszającej na nabożeństwo rozbrzmie
wał donośnie i ginął kędyś daleko na płaszczyznach, po za rzeką rozesłanych. L udek ciągnął do kościoła, zjazd duchowieństwTa był wielki; oprócz sześciu miej
scowych zakonników, stawili się na festyn z sąsie
dniej W innicy i dominikanie i kapucyni. Pan pod- stoli z synem właśnie siedział na ganku, kiedy przy
biegł posłaniec od Krzew skich z oznajmieniem, źe ci dobrowolnie wynoszą się z zamku, proponują więc, by p. Zacharyasz zajął go w swoje posiadanie. Za
w ahał się podstoli, nie miał zamiaru w dzień świą
teczny przystępować do tra d y c y i; podejrzewał i nie bez zasady, w tom wszystkiem złośliwy fortel ukryty.
Jakoż istotnie tak b y ło : Krzewscy nie mogli się do
czekać przyobiecanego sukursu, dowiedzieli się nadto, że przedmieścia pilnowane są troskliwie, przypuszczali więc, źe p. podstoli uwiadomiony, każe póściągać placówki, a wówczas oni rozpoczną z nim w'alkę, bronić się będą, tymczasem zaś książę nadciągnie, wpadnie na tyły nieprzyjaciela i rozproszy go w oka
mgnieniu. P. Zacharyasz uważał za niewłaściwe co
fać się przed propozycyą, noszącą pozory pokojowego ukończenia sp ra w y ; po krótkim więc namyśle przy
wołał Brodzińskiego i Korzeniowskiego, dowódcę kozaków i rozkazał im na czele kilkudziesięciu lu
dzi wziąść zamek w posiadanie, z zastrzeżeniem, by się mieli na baczności i nie używali broni palnej, chyba w ostatecznym wypadku.
Rozpatrzm y się teraz z kolei w miejscowości, kędy się ta sm utna odegrała historya. Dw orek p.
podstolego, niegdyś własność p. Czarneckiej, primo voto Kaletyńskiej, stał na wzgórzu facyatą obrócony ku klasztorowi i zabudowaniom, czasowej Krzewskich rezydencyi. Te zaś ostatnie jakby jedną całość sta
now iły: naprzód w ybiegał kościół, tuż za nim mie
szkanie zakonników, wszystko opasane murem, tylna połać którego oddzielała ogród zamkowy od cmen
tarza kościelnego. W tej połaci znajdowała się furtka a nad nią rodzaj bastyonu, altanką nazwanego. W y rastał on ze ściany na kilkanaście łokci w górę, okolony galeryą, obszytą dokoła grubem i dębowemi d e sk am i; w nich zaś wykrojone wysokie otwory, przypominające zaimprowizowane na prędce strzel
nice. Oddział wkraczający do zam ku, dostać się do niego m ógł przez bram ę wjazdową, nie inaczej jak pod strzałami z owej altanki wypadającemi. Za bram ą rozścielał się na praw o ogród, na lewo zabudowania gospodarskie, a w głębi spory d w ó r; wszystko ody- lowane wysokiemi berwionami miało w ygląd forte- czki, zabezpieczającej mieszkańców od tak częstych w owej epoce hajdamackich inwazyj.
Otóż w chwili, kiedy zastęp zbrojny z Brodziń
skim i Korzeniowskim na czele dążył do bram y zamkowej, w kościele ksiądz wychodził z sumą, a Da- mazy Łatyna, młody kaznodzieja, czekał w zakry- styi niecierpliwie chwili, kiedy mu wypadnie prze
mówić do ludu z am bony... Zapał oratorski owładnął nim, nieustannie zaglądał do zeszytu, który zawierał treść przemówienia. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zachęcał w niem wiernych do zgody, malując ja skraw o dobrodziejstwa pokoju.
Naraz rozległy się strzały tuż pod kościołem . Pobożni zaczęli ku drzwiom spoglądać, organista grać przestał, kapłan u ołtarza zawahał się, aźali ma rozpocząć niekrw aw ą ofiarę. Ks. przeor w ysunął się niepostrzeżony z stali na dziedziniec cmentarny. Cóż się stało? Oto kiedy milicianci p. podstolego w zw ar
tej kolumnie zbliżali się do bramy, najniespodziewa- niej powitano ich rzęsistym ogniem z altanki; jedno
cześnie i z obejścia dworskiego kilka kul przeleciało nad głowami zbrojnej drużyny. Zawahali się, czy się cofnąć, czy też dalej iść im wypada. Naraz nowe strzały; dwóch odważniejszych padło ranionych śmier
telnie. W oka mgnieniu oddział podzielił się na dwie grupy, jedna została na miejscu i jęła ostrzeliwać altankę, druga pod dowództwem Korzeniowskiego, rzuciła się na dziedziniec, by ztam tąd wyprzeć nie
przyjaciela. Setnik W arywoda, człowiek byw ały i na partyzanta stworzony, kędyś z zasadzki wyskoczył i rozpoczął poszukiwania w ogrodzie. Ks. przeor sta
wił się w porę, k ry tą galeryjką wpadł do bastyonu i wyprowadził ztam tąd Krzewskich i ich kilkunastu kozaków, którzy właśnie, pragnąc powstrzymać pod
kom endnych p. Zacharyasza, rozpoczęli tak niewła
ściwie batalię. Zagrożeni przytułek znaleźli w kla
sztorze, w celi jednego z mnichów. Teraz należało
powstrzymać ogień. W łaśnie w ra c a ł, kiedy mu
drogę zabiegł ks. Łatyna i wspólnie podążyli do
a lta n k i; ostatni tak pragnął wypowiedzieć kaza-
i n ie , tak gorąco p ra g n ą ł, a tutaj owa strzelanina
Ś W I A T 31 m oie wystraszyć pobożnych, zabraknie mu słucha
czów.
Idą tedy razem. Kaznodzieja zagrzany animuszem, po krętych schodkach dostaje się na dach i woła:
»Mości panie podstoli poprzestań dalszego ataku sweg'0, rozkaż odstąpić ludziom swoim, gdyż Ichmość panowie K rzewscy już wyszli z altanki i dobrowol
nie poddali się. Aliści tym razem wystrzelono z zamku i pod same oko trafiwszy tegoż jegomości księdza kaznodzieję, zaraz na miejscu bez żadnej dyspozycyi śmierć okrutną odebrać przymusili«. T ak utrzymywali K rzewscy w swojej skardze zaniesionej do grodu.
Stał się popłoch wielki, szczególnie kiedy przeor, krwią zbroczony, w ypadł z bastyonu, wołając wielkim głosem: »ach nieszczęśliwość! księdza mi kaznodzieję zabito«. Lud się zbiegł tłumnie, strzały ucichły; po półgodzinnej pukaninie nastąpiło złowrogie milczenie.
P. Zacharyasz dowiedział się rychło o wypadku. Podą
żył więc na miejsce katastrofy; miał tyle przytom no
ści, że altankę zam knąć polecił, opieczętował drzwi własną pieczęcią, postawił straż i posłał po w o
źnego do W innicy. W ysoki ten urzędnik, nielitości- wie prześladowany przez strony powaśnione — nigdy bowiem obu jednocześnie dogodzić nie był w stanie — pełnił ważne funkcye i sędziego śledczego i sądowego lekarza zarazem. Nim jednak przybył z grodu, pod
stoli rozpoczął na własną rękę indagacye ścisłą i przekonał się, że ksiądz nie padł od kuli jego mi- liciantów; sami bowiem Krzewscy powiadali w skar
dze wniesionej do grodu o strzale z zamku, a zamek przecie był w ich podówczas posiadaniu. Nie mniej przeto zmartwił się niepomału, rozchorował się na
w et na dobre, tak, że zaraz musiano wezwać podsto- linę, która umiała zwykle go uspokoić. Biedaczka także niewesołą odbyła podróż, wszędzie witano ją wieścią, że jej mąż targnął się na bezbronnego k a
płana. I Krzewscy i ks. przeor korzystali z chwili.
Pierwsi wołali na wsze strony, że podstoli winnicki
»opresyami i uciskami założywszy fundament przy
muszenia sobie wpółdarmo zbycia trzeciej części Tywrowa, jak podług myśli i żądania swego wszy
stkie na to najgłówniejsze wynajduje sposoby, jak sobie zamyślił, tak i skutkiem samym z ostatnią nie- szczęśliwością teraźniejszych żalących się wykonał«.
Ksiądz znowu gwałtował, że się podstoli targnął na świętość miejsca, że je nie uszanował i krw ią zbro
czył niewinną.
A woźnego jak nie było, tak nie było. Minęło dni kilka. Ciała niepogrzebano, ztąd narzekania nowe.
W ojewództwo wzięło na języki podstolego. Nareszcie
»opatrzny Jan Czołhański« stawił się i wobec świad
ków przystąpiono do odpieczętowania altanki. Trup
(Dalszy ciąg nastąpi).
biednego zakonnika przywdziany w białą sukienkę, leżał na podłodze; w zaciśniętej kurczowo dłoni trzy
mał zeszycik z wypisaną w nim nauką o krzewieniu zgody i jedności, ale co ciekawsze, że dokoła ścian stała broń palna, karabiny, stanowiące własność kla
sztoru, ponabijane, z odwiedzionemi kurkami. Jeden tylko sztuciec należący do ks. przeora, wystrzelony, znajdował się tuż obok mnicha. Powstało więc przy
puszczenie, bardzo w edług nas słuszne, że ks. P a tyna, z dachu bastyonu spuszczając się po drabince, zaczepił o broń obok stojącą połą habitu, nastąpił strzał i zgon jego spowodował. Zresztą wygląd rany, acz niedokładnie opisany przez woźnego, tego także dowodził. K ula wpadła pod okiem, wyleciała przez strzaskane ciemię; widocznie z dołu ku górze miała kierunek. P. Zacharyasz odetchnął spokojniej, mógł się bronić, choć Bogiem a prawdą nie jego byłoby winą, gdyby który z podkomendnych stał się mimowolnym zbrodniarzem, zjawienie się bowiem ks. Ł atyna na płaskim dachu bastyonu było wcale nieprzewidzianem. Strzelano nie do kapłana, ale do przeciw nika, który nie uszanował prawa i pierwszy batalię rozpoczął. W ystąpił więc p. podstoli w obro
nie własnego honoru, zamanifestował urzędownie, jako padł ofiarą plotek i obmowy ubliżających opinii, jaką sobie zdobyć potrafił. Krzewscy w pieniactwie zamiłowani, znani jako ludzie niespokojni, nie umieli obudzić sym patyi; przeciwnie sarkać na nich zaczęto, tak, że ks. Czetwertyński uląkłszy się następstw sprawy, na list p. cześnika nowogrodzkiego, modlą
cego o pomoc m aterjalną, nie tylko nie odpowiedział, ale jeszcze owo pisanie przesiał p. Zacharyaszowi.
I przeora ten ostatni zaskarżył do konsystorza łuc
kiego. Biskup Wołłowicz, polecił ks. Kajetanowi Jó zefowi Rościszewskiemu rozpatrzenie skargi; schola
styk katedralny kijowski, »vicarius in spiritualibus«, oficyał bracławski, pilnie się zabrał do jej zbadania;
już w styczniu 1768 r. zapadł wyrok, mocą którego podstolemu kazano zapłacić 500 zlot. grzywien, a ks.
Czernoszyńskiemu przeorowi, za to, że waśnił sąsia
dów, zamiast jako kapłan, zachęcać ich do zgody, że jednej ze stron udzielił broni palnej, przeznaczonej dla obrony od hajdamaków, że pozwolił na urządze
nie zasadzki w budynku należącym do kościoła, wy
znaczono pokutę i translokowano do jednego z kla
sztorów, gdzie pozbawiony urzędu jako mnich zwy
czajny, winien był odtąd przemieszkiwać. Z Krzew- skiemi łatwo po tem wszystkiem przyszło do zgody;
molestowali nawet o nią, utrzymując pokornie, że w jednych tylko źupanach zostali. Podstoli wrócił im remanenta, krestencyę, a nie obeszło się i bez pie
niężnego dodatku.
D
r. A
n t o n iJ.
W P R Ą D Z I E .
N O W E L L A . (Dokończenie).
U państwa R ypeckich goście rzadkością nie byli. Za stołem ich siadywali często bliżsi i dalsi sąsie- dzi i nierzadkim byw ał przybysz ze stron dalszych. Owóż jeden z tych ostatnich jawił się o niezwyczajnej dnia porze. Nadjechał, kiedy świtać poczynało. Przywiozła go ekstrapoczta ze stacyi najbliższej kolei żelaznej.
W óz pocztowy odjechał; on pozostał z walizą na ganku. Pojawienie się jego sprawiło zaburzenie spokoju,
jaki zazwyczaj o tej dnia porze na podwórzu panował. T urkot i psów szczekanie pobudziły osób kilka ze
służby, ale żadnej nie rozbudziły. Każdej prawie wydało się, że to sen, więc się na bok drugi przewróciła
i dalej spała, Sen przedporankowy taki sło d k i! Zerwała się tylko jedna w piekarni dziewka, której się śniło, źe ją fornal w przepaść trącił i spa
dała właśnie, gdy turkot w akompaniamencie ujadania słyszeć się d ał:
— La Boga ! ... — krzyknęła.
W ydało się jej, źe bez ratunku ginie, poznała jednak, źe był to sen, podrapała się w biodro, legła i, myśląc o fornalu, źe to zbereźnik przecie, znów zasnęła.
Znalazł się wszelako ktoś, co się obudził i nie zasnął. Ktosiem tym był Bysio. Obudził się on przy pierwszym turkocie — kiedy wóz na pod
wórze wjeżdżał i przed gankiem się zatrzymał. Chwilowa, jaka potem na
stąpiła cisza uśpiła go, ale turkot wozu odjeżdżającego obudził powtórnie.
— Co to ? ... — sformułowało się mu w myśli zapytanie, złym za
akcentowane humorem.
Zły hum or przy budzeniu się pewne osobistości charakteryzuje.
. . . on pozostał na ganku. W raz z zapytaniem przeto powyźszem sformułowało się w myśli Bysia postanowienie skarcenia tego kogoś, czy czegoś, co mu snu przer
wanie sprowadziło. Trzeba jednak było dowiedzieć się wpierw, co to się zdarzyło, a zatem z łóżka wstać i na podwórze, jeżeli nie wyjść, to bodaj przez okno wyjrzeć. W staw ać mu się nie chciało, ale — nie był on z takich, co się na heroizm zdobyć nie umieją. Brwi więc zmarszczył, usta zacisnął, przez nos sapnął i kołdrę odchylił. R eszta, to jest: włożenie niewyrazitelności, wsunięcie stóp w pantofle i zarzucenie na grzbiet szlafroka, zrobiła się sama przez się. Podszedł do okna, otworzył — na w idnokręgu rumienić się poczynała jutrzenka, śpiew słowiczy zadzwonił dźwiękiem pełnym i silnym, ale uw aga jego zwróciła się nie na jutrzenkę i nie na śpiew słowika, lecz na psy, co przez otw artą powracały bramę. D la czego psy za bram ę wyszły ? K to bram ę otworzył ?
Gdy zapytania te pojawiły się w umyśle Bysia, Bysio poczuł w sobie gniew srogi, którego następstw o bezpośrednie w ten wyraziło się sposób, źe z trzaskiem okno zamknął.
— Jezu Chryste ! ... — odezwał się z przyległego po
koju przestrachem nabrzm iały głos Bisi.
O krzyk ten bardziej jeszcze Bysia rozgniewał. Jął okno szarpać i stuk większy sprawiać.
— Co to ! ? ... co tam ! ? ... na B o g a ! ? ... co ! ? ...
Przeraziła się kobieta.
Bysio się zreflektował.
— C óż! ... — odrzekł. — Przy mnie wczora z wieczora bram ę zam knięto... Ł otry jacyś ją otworzyli...
— Ł otry ? ! ... jacyś ? ! ... mój Boże ! ...
— A le j a . . . o ! ... j a ! ... wiesz ? ... ho ! ...
Rzucając w yrazy powyższe, szłapał Bysio pantoflami i szedł do sieni w intencyi wyjścia na ganek i powołania za niezam kniętą bram ę do odpowiedzialności kogo należy. W sie
niach jednak zawahał się. W ydało się m u, źe to się z pow agą jego nie zgadza samemu na ganek wychodzić. Skutkiem tego, zamiast na ganek otworzył drzwi do kredensu i zaw ołał:
— J a n ie ! ...
W ołanie to zwracało się do spoczywającego w obję
ciach Morfeusza lokaja, który ani drgnął, a natom iast odezwał się głos z ganku, z po za drzwi w chodow ych:
— Bysiu ! ...
Bysia to zastanowiło. Co u licha!
— J a n ie ! ...
— B y siu ! ...
Nie m ógł zmiarkować, co to znaczy i zamierzył zrejterować, celem zajęcia zaczepno-odpornego sta
nowiska i zaopatrzenia się w »coś do garści«, ale się powstrzym ał, usłyszawszy z po za drzwi następujące, wygłoszone w formie zapytania w ezw anie:
— Czyż ty mi nie otworzysz ? ...
Głos się mu wydał znanym. Zapytał:
— K to tam ? ...
— A n o .. . j a ...
—- K to ja ? ...
— B ram ski... n o ...
— B ram sk i! ... Bodajże cię ! ... Skądźeś się wziął ? . . .
— Otwórz mi najpierw gościnne podwoje a opowiem, jakie mnie do ciebie sprowadziły b o g i ...
•— A ... proszęź ciebie ...
R y g le się odsunęły, drzwi otworzyły i koledzy szkolni spoili się w uścisku wzajemnym.
— Moja ż o n a... — zaczął Bysio.
— A h a ... słyszałem, żeś się ożenił... — przerwał gość.
— J a k ż e ! ...
W O J C I E C H G E R S O N .
I
Z I Ę Ć P O Z Y T Y W N Y .
05 05
Ś W I A T
— Uwierzyć tem u nie chciałem ...
— Czemu ? ...
Bram ski zamiast odpowiedzi ramionami wzruszył i o d rzek ł:
— Przedstaw mnie swojej p a n i...
— K iedy ś p i...
— Zbudzi się je d n a k ...
— A t a k . . . N o ... cóż? co p o rab iasz?...
— Uprawiam paterna rura a przytem, czytam, piszę i włóczę się p o trosze.. .
— W ię c . . . no nie w ysp an y ś... głodnyś ?...
— Drzemać zacząłem na ganku i byłbym zasnął, gdyby nie sło w ik i... Hodujesz, jak widzę, słow iki na gospodarstwie sw o jem ... Twoja żona śpiewać m u si... c o ? ... słowiki ją słyszą i śpiew swój doskonalą.
— A t a k ... żona moja śpiew a...
■ — I żona ... i słow iki... Bysiu ! tyś się urządził znakomicie !..
— Urządziłem s ię ... N o ... ale chodźże do ś ro d k a ... trzeba, żebyś się położył i przespał.
— Położę się później, a teraz się m ną nie tro s z c z ... Dosłucham z ganku koncertu słowiczego; ty zaś dospij sw ego__
— O j a !.. ja rano w sta ję ...
— Z ciebie więc chyba gospodarz nieosobliw y...
— J a k to ? .. — zapytał Bysio zdziwiony.
— Pokazuje się, źe wszystkiego okiem własnem dojrzeć m u sisz ... to stara m e to d a ... Dobry gospo
darz nowoczesny urządza gospodarstwo ja k zegarek, nakręca i wszystko już samo idzie.
— I u mnie t a k ...
— Zatem, zachowywać się powinieneś, jak król Iw to tu : »iść do łóżka wcześnie, w staw ać p ó ź n o « ...
— Przyzw yczajenie...
— K tóregoś jednak nie miał w szkołach...
— Tam to było co innego, to co in n e g o ...
—- A w ię c .. . we dwóch koncertu słuchajmy.
Bysio jeszcze próbował namówić kolegę na wypoczynek, lecz mu się to nie udało. Nie pozostawało mu przeto jak , pozostawiwszy gościa na ganku, samemu odejść i ugoszczenie dla niego zarządzić. W celu tym osób parę ze służby obudził i do sypialni swojej powrócił. Tu spotkał się z w yglądającą go w przera
żeniu żoną.
— A ch ! . . . cóż się stało ? .. . — zapytała.
— Nic osobliw ego... gość p rzyjechał...
— K t o ? ...
— Jan Bramski.
Gdy dwa wyrazy te w uszach jej zabrzmiały, m łodą kobietę przejęła nag ła ochota wTyskoczenia z łóżka i śpieszenia na powitanie człowieka, co w duszę jej parę zagadkow ych myśli, niby ziarna, rzucił.
Zapanowała jednak nad sobą. Stosunek do m atki i m ęża urobił w niej przym iot powściągania w sobie po
rywów. N azywa się to niepięknie: hipokryzyą. Przyjęła więc wiadomość na pozór obojętnie — w milczeniu;
w milczeniu dla tego, ażeby wzruszeniu dać czas przeminąć. W milczeniu w ysłuchała następujących słów odziewającego się m ę ż a :
— Spadł jak żaba w d e szc z ... przyjechał nie wiedzieć po c o ... Jakiś w yskok p o e ty c z n y ... Cha, c h a .. . —• zaśmiał się.
Ten śmiech zgrzytem się w sercu Bisi odezwał.
— Namawiałem, żeby się p rz e sp a ł... Nie chce: na ganku pozostał i słowików s łu c h a ... a c h c e ...
posłuchać.. . śpiewania twego.
W yrazy ostatnie rzucał sposobem przerywanym , stał bowiem nad miednicą i m ył się.
W duszy Bisi strzeliło postanowienie buntownicze, które się wyraziło ta k : »Ö! śpiewania m ego on nie u s ły s z y ... Niedoczekanie tw o je!..«
W yrazy ostatnie w myśli wymówione zwracały się do męża, który się jej w tej chwili w ydał jakim ś ta k im .. . takim, źe — na porównaniu z nieznanym gościem tracił ogromnie. Nie wTydał się jeszcze potwo
rem , ale miała do niego pretensyę, źe o przybyciu gościa mówiąc, wyraził się: »Spadł, jak żaba w deszcz«.
Ż a b a ? ... Jan Bram ski? — autor »Bolączki«, »Grzechu głównego«, e tc .? ... Nie m ógł to się Bysio wyrazić przyzwoiciej ? .. . Cóż on ? ...
I mąż rosły, pleczysty, brodaty, wąsaty, powagi pełen, wyobraził się jej pod postacią żaby.
Nie słuchała, co tam dalej Bysio prawił, prychając nad miednicą, obcierając oblicze ręcznikiem, rozcze
sując czuprynę przed zwierciadłem, zapinając szelki, zawiązując k raw atkę, wkładając surdut. Pragnieniem jej było ażeby się wyniósł conajrychlej, co gdy nastąpiło, zerw ała się i, wezwawszy pannę służącą na pomoc, pośpiesznie się ubierać jęła.
U bierała się pośpiesznie, mimo to — strojnie, i tak do pory dnia, jakoteź do ram odpowiednio. W pół utreiione warkocze, czepeczek na warkoczach, wstążeczki, szlareczki, szlafroczek — fałdujący się na piersiach i ujęty paskiem z gubiącem i się w fałdach kutasikam i, a wykazujący w ytok k arku i wytoczystość rą k ku łokciom — uwydatniał jej wdzięki tak od niechcenia, a tak p o n ętn ie, źe kiedy się ukazała Bysio z podełba na nią spojrzał, brwi zmarszczył i z zadowolenia odchrząknął.
— Moja ż o n a . . . — rzekł do kolegi z akcentem chwalby w głosie.
Nastąpiło powitanie.
Ś W I A T 35
— Jakżem szczęśliwa, żeś pan nas zaszczy
c ił... — zaczęła, zabierając miejsce przy stole, na którym szumiał samowar, oskrzydlony imbryczkami, garnuszkami, szklankami, filiżankami.
— Pani rozstrzygnie... — przerwał gość i zwracając się do Bysia, zapytał: — Czy zg o d a?..
Bysio usta oddał.
— Z g o d a ? .., — powtórzył Jan zapytanie.
—• Niech będzie z g o d a ...
— Namawiam Bysia do podróży do P aryża...
Co pani na to ?..
Całem swojem jestestwem Bisia odczuła głę
bokie na wskroś ją przenikające uradow anie, któ
rego jednak po sobie nie okazała.
— Czy pani wotuje ze mną ? ...
— W otuję z p a n e m ... — odrzekła.
—■ A zatem B y siu , rzecz skończona... wy- bierajźe się... Jadę przodem, rekognoskuję pozycyę i przysposobię dla państwa kw aterę i prowiant.
— A le ż ... — zaczął Bysio.
— Gospodarstwem się już chyba wymawiać nie będziesz, sam bowiem mówisz, żeś je sobie urzą
dził jak zegarek; a chociażby tak nie było, to go
spodarstwo nie uciecze, wystawa zaś się nie p o w tó rzy ... w w^siawie cuua p isz ą ...
— Blaga w ielk a...
— P h . . . warto więc ją poznać, ażeby mieć miarę porównania dla blag pomniejszych, otaczających nas w każdym czasie, na kaźdem m iejscu ... B la g a ! ? ... Pod tę nazwę podciągnąć możesz w sz y stk o ... Słowik naw et b la g u je ... Bo i cóż ta b la g a ? ..
— U h m ... h u m ... — rozmyślał Bysio, szukając na zapytanie to odpowiedzi.
— Odpowiesz mi w Paryżu ; tymczasem z a ś .. . słowo się rzekło ... pani rozstrzygnęła: ruszam w cha
rakterze k w aterm istrza...
— A n o ... cóż ro b ić... — Bysio na to.
Bisia się nie odzywała. Gospodarzyła na stole, ustawiała szklanki, filiżanki, miseczki, koszyczki, prze
stawiała czajniki i imbryczki i wkońcu gościa zap y tała:
— Czem panu służyć: kaw ą, h e rb a tą ? ..
— O herbatę p ro szę...
— Mocną ? .. słabą ? ..
— Jak najmocniejszą.
Bysio się odezwał, źe herbata mocna szkodliwy na zdrowie wywiera wpływ. W ywiązała się ztąd dyskusya, z której wysnuła się rozmowa o gatunkach herbaty i poprowadziła do rozmów na tem aty rozmaite.
Snuły się one nakształt pajęczej siatki, zaczepianej o listki, gałązki, kwiatki i powoli, nieznacznie, a całkiem naturalnie usunęły Bysia na stronę tak, źe luboć obecny, nieobecnym był jednak. W trącał się, ale głos jego przebrzmiewał, jak głos w pustyni. Siedzących przy stole było troje, obecnych dwoje. Było ich dwoje, wiją
cych girlandę, złożoną z kwiatów poezyi, gałązek prozy i wiązań filozofii. T ak — filozofii. Kobiety, takie na
wet, co do czytelnictwa nie czują pociągu nadzwyczajnego (zdarzają się takie), wielce są do filozofowania pochopne. Cóż dopiero czytelniczki g o rą c e ! Rozmowę przeto o literaturze, a raczej o literaturach, o sztukach i o pokrewnych im rzeczach wiązały poglądy, czerpane z estetyki, etyki, psychologii — z psychologii zwłaszcza, dostarczającej — gdy się o niej wyobrażenia nie ma — najbogatszego do wywodów materyału.
Gość placu dotrzym ywał — podpowiadał, wyzywał.
Bisia w życiu swojem po raz pierwszy znalazła się na uczcie podobnej.
Pomiędzy nią a autorem »Bolączki«, zanim od stołu wstali, zawiązał się stosunek przyjazny, bardziej aniżeli przyjazny — poufny i taki, jakby się umówili we względzie języka, którym się porozumiewali. Mówili z ożywieniem, z zajęciem, — Bysio ich słuchał i nic a nic nie rozumiał. Siedział, niby na niemieckiem kaza- zaniu i m ógł o sobie powiedzieć, jak ów wachmistrz P olow ski:
»Co to znaczy, wiedzą kaci«.
Do rozmowy się jednak wtrącał.
K iedy się wytoczyła rzecz o Krasińskim i Jan zaznaczył autora »Komedyi nieboskiej« panteizm, odezwał się:
— K rasiń sk i. . . o !.. tak .. . pięknie pisze, szczególnie o myszach i szczurach ...
■ — K rasiński ? .. o myszach i szczurach ?.. — zapytał Jan ze zdziwieniem.
— A n o .. . czyż on o nich nie pisał ?
— P rzen ig d y ... Przynajmniej, jam o tem nie słyszał.
— M ogłeś nie słyszeć, a le ... T ytuł tylko zapom niałem . . .
— Mylisz się chyba, B y siu ...
— Przekonam ciebie...
Z miną siebie pew ną w stał, wyszedł i w chwilę później powrócił, niosąc w ręku książkę oprawną,
z czerwonym grzbietem, od którego odbijały złote litery.
— O m asz... — rzekł tonem tryumfu. — T y tu ł mi z pamięci w y p a d ł...
— Jakiż to ty tu ł? ..
— »M yszeis«...
— Ależ to nie K rasiński n a p isa ł...
— K tó ż ? .. Nazwisko jego wydrukow ane w y ra ź n ie ...
— Przeczytajźe je uw ażnie...
— C zytałem .. . ho ...
— Przeczytajno raz jeszcze...
— K ra -s i. . . c k i... — wysylabizował Bysio.
— Nie K rasiń sk i.. . co ? .. K rasicki a K rasiński to nie jedno.
—■„ W iem, źe nie jedno i bez ciebie!..
— Jeden o szczurach i myszach pisał, drugi nie p isa ł...
— Pisać m ógł jeden i d r u g i...
— Z apew ne... W ielka p raw d a...
— M y się trochę na tem znam y...
— I jak jeszcze — wtrącił Jan bez cienia złośliwości w głosie.
Bisia w argi przygryzała i wejrzenia politowania na męża z pod oka rzucała.
Czuła się upokorzoną. W o lałaby, ażeby się mąż nie od
zywał i doznała pewnej ulgi, gdy po przejściu z sali jadalnej do salonu, samowtór ją z Janem zostawił.
W salonie Jan potrącił o kw estyę, nastręczającą niewy
czerpany do rozmowy przedmiot:
o kw estyę kobiet autorek. Znaj
duje się ona na porządku dzien
nym u nas i w Anglii, nigdzie indziej bowiem tyle płci pięknej przedstawicielek palców atra
m entem nie wala. Rozm ow a się więc potoczyła, jak kolej po rel- sach i wywołała znów przed k ratki dwojga ludzi płci odmien
nej : e ste ty k ę , etykę i psycho
logię. Potoczyła się i toczyła zajm ująca, poryw ająca i wyzy
w ająca kw estyę jeszcze bardziej interesującą, kw estyę, o której nieskończenie rozprawiać na wiatr można, kw estyę w każdej rozmowie przyzwoitej nieuni
knioną, kw estyę, o której się ojcom i m atkom naszym nie śniło ■ — kw estyę kobiecą.
K iedy się rozmowa w m ateryi tej na dobre zawiązała, nadszedł Bysio.
Usiadł, posłuchał i głos zabrał.
— E . .. — odezwał się. — To się jedno drugiego nie trz y m a... Przeznaczeniem kobiety jest wyjście za mąż, a skoro za mąż w yszła, następuje jedno z dwóch: albo bierze męża pod pantofel, albo się mężowi poddaje... Ja, na p rz y k ład ... j a . . . pod pantofel bym nie poszedł... W tem kw estyi innej nie m a i być nie m oże... W szystko zależy od m ęża... Co do m nie... j a ... ja tak tę kw estyą stawiam.
— K u wygodzie w łasnej... — wtrącił Jan.
— Mąż i o w ygody żony dbać pow inien...
— I regulow ać je ? ..
— A n o ju śc i...
■ — Jak się regulują w ygody konia w stajni, psa w psiarni, papugi w k la tc e ...
— Nie o to chodzi...
— O to w łaśnie... — odparł Jan — uregulowanie bowiem naniesie tysiące nie do przełamania tru dności, jeżeli żona zechce być sobą ...
•— Jakto sobą ?..
— W łasne j a posiadać w całości...
— N o ... ta k ... to się rozum ie; a le ... te g o ... co do własnego ja , to rzecz ta należy do męża, bo gdyby nie należała, cóżby z tego w y szło ?.. Zresztą jak się ożenisz, to inaczej o tem gadać będziesz i nie zechcesz ażeby żony twojej własne ja nie należało do ciebie.
Zaplątał się, nie wiedział, jak wybrnąć, powołał się więc na żonę.
— Prawda, Bisiu ? ..
Z t e k i p o ś m i e r t n e j H i p o l i t a L i p i ń s k i e g o .
H E N R Y K S I E M I R A D Z K I .
p S P i
F R Y N E W E L E U Z I S .
co -a
Ś W I A T
I odpowiedział za nią:
—• Moja żona rozumie mnie, o !.. rozumie doskonale i na d o w ó d .. . zaśpiewa nam.
Biśi krew do głowy uderzyła.
— Zaśpiewaj nam co aniołeczku...
Tego już było za wiele. W jednem oka mgnieniu dokonał się w niej bunt ducha, ale — w niej — w jej wnętrzu moralnem. N a zewnątrz wyraził się on rumieńcem na obliczu. Niby piwonia pokraśniała. Nad krw ią zapanować w stanie nie była. Zapanowała nad nerwami, nad muskularni, nad językiem. Nie uniosła się, pięści nie zacisnęła, potokiem inw ektyw nie bryznęła, wstała i drżącym leciuchno głosem Bysiowi odpo
wiedziała :
— Muszę się z kucharzem o obiad naradzić!..
Powiedziała to i w y szła; udała się jednak nie do kuchni ale do ogrodu, »kędy szpaler altanę obrasta«
i tam — sama ze sobą walkę stoczyła. Z duchowego jej i zarazem fizycznego wnętrza wydzierała się rozpacz, ściskająca pierś, sprawiająca łechtanie w gardle, wywołująca świerzbienie dłoni i kurcze w kończynach.
W szystko to należało stłumić — stłumić w zarodku, najlżejsze bowiem sfolgowanie wyraziłoby się krzykiem rozdzierającym i czemś może gorszem jeszcze. Czuła to; nie chciała do tego dopuścić; powołała wszystkie swoje siły i odniosła nad sobą zwycięstwo. Z altany wyszła do alei, przeszła ją tam i napow rót i poszła do kuchni.
— Z czem będą naleśniki ? .. — kucharza zapytała.
— Jasna pani zadysponowała babkę parzoną... — odpowiedział.
— P raw d a... zapomniałam: postarajże się przyrumienić ją w miarę.
— O przyrum ienię... oho !.. dam ją z pieca...
Coś jeszcze kucharz prawił, lecz ona już nie słyszała. Poczuła potrzebę pomyślenia ; myślała i dwóch sensów związać w jedno nie mogła. W głowie jej zapanował zamęt. N a ogród powróciła — chodziła, cho
dziła. T ak czas jej upłynął do obiadu.
Obiad zeszedł na gaw ędce o wystawie, którą Bysio stale nazywał blagą i z powodu której o F ra n cuzach z przekąsem mówił. Ale podróż była postanowioną. Bisię to zadaw alniało; zadowolnienie atoli m asko
wała obojętnością i m askę nieco podniosła na wiadomość o rychłym gościa odjeździe.
— Jakto ? .. tak prędko ? ..
— Spieszyć się, pani, m usim y... Zycie k ró tk ie ...
— W yrządzasz nam pan przykrość...
— W iększą sobie... T ak mi u państw a w gościnie d o b rze !..
— Jeżeli przeto dobrze...
— W ięc dobra — podchwycił — nadużywać nie n ależy... »Po trochu czego dobrego...«
— Pan tak ufasz mądrości przysłowiowej ? ..
— Ufam do pew nego stopnia... Je st ona wyrazem doświadczenia życiowego i służyć może, jako w ska
zówka, tak przynajmniej długo, póki życie nowych lub innych nie nagrom adzi doświadczeń.
— D ośw iadczeń... — powtórzyła z tym akcentem, z jakim się wyrażenie lub wyraz w um yśle k a r
buje. — Doświadczenia — dodała, do gościa mowę zwracając — byw ają cudze i w łasne... Bodaj, czy te ostatnie nie więcej od tam tych warte.
— W ięcej warte, ale też bardzo są ryzykow ne...
— Trzeba być so b ą ...
'— T rzeba...
—