Opłata pocztowa uiszczona ryczałtem
C e n a
8 0
g r o s z y
W Y W I A D Z C Z E S Ł A W E M J A N K O W S K I M — L I S T Z P O Z N A N I A
W IA D O M O ŚC I
LITERACKIE
OD
N KOddziały
w Łodzi, Narutowicza 14
w Paryżu, 123, boul. St.
Germain, Księgarnia
Gebethnera i Wolffa
Cena numeru za granicą
3 fr. franc. (0,15 doi.)
Nr. 21 ( 1 2 5 )
W arszaw a, Niedziela 2 3 maja
1926
r.
R o k III
P i
u
o t r
p o e t y
R e v e r d
W yw iad własny „Wiadomości Literackich”
Dżdżyste popołudnie paryskie. Za chwilę wciągnie mnie duszny lej „metro i przerzuci O1 parę kilom etrów dalej1 — na Montmartre, gdzie mieszka Piotr R e- verdy, jeden z najciekawszych poetów w spółczesnych.
Przed udaniem się do R everd y'ego o b szedłem1 sporo księgarń, aby znaleźć ja kieś studjum czy artykuł o nim, bodaj w yw iad niezm ordow anego „w y w iadow c y " literackiego L efevre’a, k tóry obszedł i objechał wszystkich pisarzy Francji, w ydał kilka tom ów „Une heure avec..."— a przecież nie znalazłem nic, literalnie nic, co b y jakąkolw iek — przychylną czy ujemną — oceną kom entow ało samo istnienie R everdy'ego w literaturze. J e dynie w „A ntologji nowej poezji francu skiej", w ydanej u Simona Kra, znajduję kilkunastowierszow y artykulik, poprze dzający parę poem atów, i notatkę biblio graficzną, wym ieniającą dotychczas dru kiem ogłoszone utwory. A w ięc: w r. 1915 „P oezje prozą” , wydane przez w y dawnictw o „N ord-S ud", później w latach 1916, 1917, 1918 i 1919 w tem samem w y dawnictwie „V oleur du Talan", „La lu- carne ovale", „La guitare endorm ie", „Les jock eys cam oufles” i inne poematy. D opiero w r. 1924 „N ouvelle R evue Fran- ęaise" — ta kanonizowana kapliczka „najlepszej" literatury francuskiej — w y daje pod ogólnym tytułem „Les epaves du ciel" zbiorow y tom poem atów i w r. 1925 — drugi tom poezyj p. t. „Les ecu- mes de la mer". Pamiętam parę dat: Re- verdy urodził się w 1889 r, w Narbonne (na pograniczu niemal Hiszpanji), przyje chał do Paryża w r. 1910, pierwsze u- tw ory ogłosił w r. 1915. Sam m ówi o sw o im p ob ycie w Paryżu temi słow y: „Przy jechałem do Paryża „.robić w literatu rze", trafiłem odrazu do środowiska li terackiego. Rezultat mego obcow ania z poetami był taki, że obrzydzili mi sztu kę..."
Z tłumem* ludzi, biegnących ku w yj ściu, uciekjących przed zaduchem splą tanych,, jak. potworna pajęczyna, tuneli podziem nych, w ychodzę na ulicę, jakże niepodobną do godnego, statecznego bulwaru St. Germain. Tysiące k o lo ro w ych lamp, ordynarnych w swej natręt- ności, nadskakuje, wabi, n ęci wym yślne- mi nazwami dziesiątków kabaretów, dan cingów i zw ykłych barów . — Place Pi- galle — jakiś olbrzymi, przerażający w y szynk „wina, śpiewu i m iłości” . W ięc to tu mieszka Pierre R ev erd y? — A le ż nie... „R ue Cortot jest znacznie wyżej;, musi pan iść w górę M ontmartre". Oddalam się coraz bardziej od tego centrum Pa ryża, które dzięki dziesiątkom w szela kich „kaukaskich piw nic” , „jam " i „k ą ci k ów m oskiew skich" przestało oddawna b y ć Paryżem. W chodzę w ciche, mroczne uliczki starego Montmartre, gdzie już nie b łyszczy w ypolerow ana jezdnia, i zrzad- ka przesunie się auto. Idę coraz wyżej, schody kamienne zaprow adziły mnie na tę ulicę „top oli". A ch , w ięc to tu?.., W iem , wiem... T ęd y codziennie przech o dził Verlaine... tu gdzieś niedaleko musi b y ć tablica na' małym jednopiętrowym domku. Jeszcze parę wąskich, ciemnych uliczek, i oto w małym zaułku odnajdu ję dom, w którym mieszka Reverdy. Sta ra babinka, niedzisiejsza jakaś, otwiera mi niską, drewnianą bramę — furtkę pra wie. W ch odzę na dziedziniec zgrzybiałego, niewielkiego, jednopiętrow ego domiku, jakby żywcem przeniesionego z Bolonji czy z Padwy.
Rozumiem naraz tak wiele... O tw iera ją mi się inne, zamknięte dotychczas per spektyw y i podczas tej krótkiej, zaledwie minutę, być może, trwającej chwili odnaj duję i w „Złodzieju z Talan” i w „O krą- głem okienku” głęboki zw iązek z tem oto małem, mrocznem podw óreczkiem , na którego środku, rośnie rozczulająco mi zerne drzew ko. W tej jednej chwili jak bezcielesne cienie przesunęły się przez pamięć krótkie, urywane w iersze-obrazy R ev erd y ’ego — w izje takich właśnie d o mów, uliczek i podw órek, z ubogim skrawkiem ołow ianego nieba w górze i dalekim szumem miasta, który przyno si wiatr jak nieubłagane echo przypływ u
i odpływ u niezm ordowanego oceanu. K ie dy znalazłem się w małych, skromnych— ocli, jak bardzo skromnych — pokoikach aa pięterku i przy świetle naftowej — tak, naftowej! — lampy przyjrzałem się młodej, pięknej, może nieco przybladłej twarzy R everd y’ego, jego dużym ciem nym oczom 1 spokojnemu obramowaniu twarzy czarną ramą ani trochę za długich — przeciwnie krótkich nawet — włosów ,
nie mogłem mu pow iedzieć nic innego, prócz tego, że jest tu ładnie i wzruszają co. Jak k obieco zakw itły policzki, i jak mądrze spojrzały oczy poety.
— Nie przypuszczałem , że w Paryżu, 0 parę k rok ów od Place Pigalle, może istnieć taki dom, takie podw órko... i naftowa lampa.
— Ja tu mieszkam od dziesięciu lat... 1 nie mogę się rozstać z tem podw órkiem . W ięc pan zauważył... cieszę się z tegou. T o ułatwi rozmowę...
Bo jakże tu istotnie było zacząć za dawać pytania, indagować, rozpytyw ać się — w tej atmosferze tak dalekiej od
T e a t r n i e m i e c k i
N o w a s z t u k a H a s e n c l e u e r a
„m
o r d e r s t u i o ”
PIOTR REVERDY rysunek Picassa
w szelkiego wywiadu, chociażby najmniej fachowego, Reverdy zaczął sam mówić, rozumiejąc niewątpliwie, że jest mi p o- prostu w styd grać rolę oficjalnego w ypy- tywacza poety o to, jak tworzy... co pi sze... jakie ma plany... i t. d.
Z czarującym uśmiechem i jakąś dzie cięcą przebiegłością mówi:
— To podw órko — to prawdziwy „kam ień probierczy” dla mnie, nieom yl ny w stosunku do ludzi, którzy mnie od wiedzają... Ci, co nie zauważają go, — z pew nością bez zainteresowania czytali m oje wiersze. Bo.«. czyż to nie jest naj ciekaw sze, najistotniejsze w życiu i — kto wie — czy jednocześnie nie najbar dziej zapładniające duszę poety, — ow o patrzenie na małe rzeczy, zw ykłe w yda rzenia? — Jest jakiś niewątpliwy patos w rzeczach małych, realnych, namacal nych, — trzeba go tylko dojrzeć, odbić w sobie o jakąś własną zdolność na- wskroś uczuciową, i... oto gotow y p o e mat. Pom iędzy tem zbliżeniem własnej zdolności patrzenia — nie jakiegoś tam przystrajania czy ozdabiania rzeczyw i stości — a samą realną rzeczyw istością, gdzieś pom iędzy temi dwoma, niemal fi- zjologicznem i funkcjami znajduje się p o e zja... Jeżeli mówim y o Małlarme czy Rimbaudzie, że są poetami (kocham ich gorącą, tkliwą m iłością),— to jedynie dla tego, że każdy z nich wniósł z sobą do poezji tę właśnie zdolność „n ow ego pa trzenia” ... no i „now ą u czu ciow ość” ...
— A wyobraźnia poetyck a?
— W yobraźnia?,.. T o balast poezji... to zupełnie fałszywa droga... T o tak jak ze snami. Nie w szyscy, posiadający zd o l ność „śnienia", t. zn. „tw órczości w y o braźni we śnie” , są poetami, — ale są poeci,' którzy „śnią”. Zresztą sen ludzi, nie będących poetami, jest jałow y, b e z płodny, a sen p oety musi być płodny. U poety zastępuje on to, co u innych tw o rzących nazywa się „m yślą” . Sen jest od mianą myśli.
R everd y zamyślił się, jak gdyby od płynął gdzieś, twarz stała się jeszcze bledsza... Otrząsa się po chwili i jakimś o oktawę niższym, głębszym głosem mówi:
— Poeta nie powinien w iedzieć zbyt wiele o rzeczach, których się można nau czyć: — traci na tem. Niechby się lepiej dom yślał ich istnienia lub poprostu sam je sobie zmyślał.
M ów ię mu, że znam jego małą, kilku- stronicow ą książeczkę p, t. „S elf-de- fense” , wydaną w r. 1919, w której zam knął swoje poglądy estetyczne w formie krótkich, zw ięzłych paragrafów.
— Pan to zna?.., M ój Boże, z tak da leka przybywa pan i przynosi mi przy
pomnienie dawno minionych lat uporczy wego walczenia o prawo myślenia ina czej, aniżeli na to pozw alają urzędow e prawidła estetów z Akademji.
— Czy zmieniło się coś w poglądach pana?
— Nic... nic... W r. 1917, w samym rozgwarze wojny, w tem strasznem opu szczeniu, w jakiem znalazła się w tedy poezja bezinteresowna, nie będąca na ni czyich usługach, — wraz z kilku przyja ciółm i założyliśm y pismo — miesięcznik „N ord-S ud": Jacob, Soupault, Aragon, Breton, Dermee. U siłowaliśm y stworzyć jakąś m ożliw ość w ypow iedzenia się. Pan niema pojęcia, jak duszno b y ło przed wojną, a zw łaszcza podczas wojny, w tym naszym1 „św iecie literackim". Istnieli śmy z przerwami trzy lata. Zrobiło się bardzo wiele,., bardzo wiele..,
— A dziś czy coś łączy pana z nimi? — R ozlecieliśm y się w różne strony... Każdego z nas pociągnęło życie gdzie indziej.
R everdy zasmucił się... Rękami zrobił gest, w yrażający „ha, trudno".
— Niektórzy z nich są dziś nawet moimi wrogami.
-— Szukałem po księgarniach jakiegoś studjum krytycznego o panu,... Nie zna lazłem nic.
— Niech się pan temu nie dziwi, jak i ja się nie dziwię.
M ów ię, że u nas, w sferach młodej li teratury, wie sis dobrze, kto jest R e v er dy. M ów ię mm o przekładach jego p o e zyj, jakie ukazały się w „Z droju ", o prze kładach, dokonanych przez Annę Ludwi kę Czerny i Leopolda Zborowskiego,
— Zborow ski jest moim przyjacielem. M ów ił mi dużo o nowej polskiej poezji, o „Skam andrze", czytałem przekłady z Tu wima. To są piękne, nieskazitelnie czy ste rzeczy. Czytano mi również przekła dy innych poetów , ale czyż można są dzić poetę z przek ładów ? Przecież to niemożliwe. Najlepszy przekład nie odda tej wibracji, jaką wypełnia się każde sło wo, czasami m ozolnie odszukiwane w p o w odzi słów „b ez znaczenia". Napisałem kiedyś sztukę i zniszczyłem ją — dlate go właśnie, że b y ło w niej za dużo słów „b ez znaczenia". Zresztą byłaby niem o żliwa do grania.
— Czy nie pisał pan żadnych innych utworów, prócz w ierszy?
— Tak, poza owym „katechizm em " „S elf-defen se” i paru artykułami w „N ord-Sud", nie pisałem nic innego prócz poezyj. Nie mogę pisać nic innego. Pan I to rozum ie? Nie mogę. W szystko we
I mnie jest nastawione w ten sposób, że ; kiedy popatrzę — tak dobrze, głębiej, zbliska, •— chociaż to jest dalekie, każdy szczegół, każde zdarzenie zaczyna się u- kładać na jakąś inną, inaczej, nastrojoną nutę, przełamuje się we mnie, jak gdy bym przed oczam i miał kryształową kulę i przez nią widział wszystko.
W blasku tej m ałej naftowej lampy o c z y R everd y’ego rozpaliły się jaśniej szym, gorętszym blaskiem, ręce, białe i długie zw arły się ze sobą mocniej, i rado snym, szczęśliwym głosem pow iedział R e verdy najpiękniejszą prawdę sw ego ż y cia.
— Jak to pięknie, jak dobrze być poetą — jakie to szczęście!.,.
W tej samej chwili do pokoju w ch o dziła młoda i piękna żona poety, n io sąc skromną herbatę w białych filiżan kach, Słyszała ostatnie słow a męża i jak najbardziej kochająca, troskliwa i czuła matka, szukająca usprawiedliwienia dla w ybryków ukochanego dziecka, roze śmiała się, prosząc niemal o pobłażli w ość:
— Piotr nie przestaje cieszyć się, że jest poetą.
Mały, ubogi pokoik w starym domku na Montmartre w tej jednej chwili stał się najwznioślejszą świątynią, w której życie, poezja i m iłość tw orzyły jedno.
R everdy rozbaw iony opow iadał o przewadze oświetlenia „łuczyw em " w p o równaniu z elektrycznością, pani R e verdy mówiła o tem., jak cicho jest w tym domu... Ulica Cortot przeniosła się z XVIII okręgu Paryża gdzieś bardzo da leko, do jakiejś odległej, zapadłej mie ściny francuskiej, włoskiej, czy nawet polskiej.
O istnieniu Place Pigalle, wielkich bulwarów, „Folies Bergeres", „R oto n d y" nawet się nie pamiętało.
W racałem do domu szczęśliw y samem zetknięciem się z prawdziwem ludzkiem szczęściem.
Józef Brodzki.
Ruch wewnętrzny dramatu H asencle- vera jest w przeciwieństwie do w iększości utw orów traktujących o zbrodni — od środkow y. Nie do punktu centralnego —- morderstwa — zdąża akcja, tylko z nie go w ychodzi i rozgrywa się rów n ocze śnie w św iecie materjalnym i w krainie
swojej żonie; gest rozkoszy połą czy mu się w jakiejś dziwnej przenośni duchowej z gestem zabijania tamtej, nieobecnej. I kiedy okaże się, że obok nich, na łóżku, leży nie śpiący, lecz trup, że dziewczyna umyślnie sprowadziła do siebie prze chodnia, ażeby zw alić nań winę, aby
je-znowu spotkają i linje ich życia zleją się w jedną, jest doprawdy niezwykle pięk- ny i głęboki. Mąż i żona staną ze sobą twarzą w twarz dopiero w ostatniej sce nie, a jednak przez cały czas trwania dramatu czuje się, że są nierozdzielną całością, nawet pom imo jej m iłości dla innego.
Poza dramatem tych dwojga istotną treścią sztuki staje się wyzwanie rzuco ne życiu społecznem u w różnych jego objawach. Scena w redakcji, gdzie się istotnie tw orzy i wykuwa zbrodnie — rękawica, rzucona prasie. Scena u łeka- rza-psychjatry — żartobliwe wyzwanie, rzucone psychoanalizie. Sąd, ulica, dom gry, sypialnia kochanków, gabinet sędzie go śledczego, akcja toczy się pośpiesznie, poryw ająco, fascynuje, wzrusza, śmie szy, brzmi tysiącem tonów i budzi tysiąc ech. W e w spółczesnej tw órczości drama tycznej takie bogactw o m otyw ów , na strojów, postaci ludzkich • jest zjaw/ijde-m niezmiernie rządkiem. To fest szekspi row ski typ dramatu w spółczesnego. Typ w iecznie żywy, jeżeli tchnąć w niego n o wą treść.
Dramat Hasenclevera jest w najgłęb szej sw ej istocie anarchistyczny. Jest protestem przeciw ko p r a w u społeczeń stwa do wdzierania się do życia prywat nego jednostki, urabiania go na m odłę zbiorow ą, karania, sądzenia i w yrokow a nia. Jest protestem przeciw ko obłudnej sprawiedliw ości tych, którzy - biorąc aa siebie prawo sądu — patrzą spokojnie, jak się strzela do dem onstrującego tłumu bezrobotnych. A jednocześnie jest drwią- cem wzruszeniem ramion w kierunku do m orosłych „działających" anarchistów, których przedstawicielem jest znakomita kom edjowa postać „Ducha ruletki".
Daleko pozostały mętne tumany eks- presjonizmu; życie w darło się do sztuki Hasenclevera, zw ycięskie życie, które za w ierzyło zwycięskiemu tw órcy część swej tajemnicy.
ik.
O skar Kokoschka:
SZKICE DO PORTRETU HASEACLEVERA
i ducha. H asenclever dał swemu dramatowi
głęboki podkład mistyczny. Zbrodnia jest punktem wyjścia, zbrodnia niepopełnio- na, a jednak zawiniona, bo dokonana w myśli. W swoim biegu odśrodkow ym za łamuje się ona w różnych środowiskach ludzkich, jak czarny promień, aby w y
go, zamiast siebie, oddać w ręce policji, — nie będzie się bronił, nie pow ie słowa. Tego morderstwa nie popełnił; popełnił inne, nie w czynie, lecz w myśli, czyż nie wszystko jedno, czy to, w myśli dokona ne, nie b y ło nawet gorsze?
Oto jest założenie i pierwsza scena
„M ORDERSTW O ‘ W .D EU TSC H E S THEATER" W BERLINIE: N a daebu luksusowego betelu
dostać się wreszcie ze świata materjalne- go, zamienić na smugę światła w jednej duszy ludzkiej i w rócić do w ieczności.
Późnym; w ieczorem błąka się po ciem nych ulicach miasta człow iek — mąż, k tó ry utracił miłość swojej żony i snuje w rozpaczy i w ściekłości myśl o m order stwie. Spotyka prostytutkę, idzie z nią, płaci jej pierścieniem, który otrzymał od żony, a który b y ł symbolem ich miłości. Na łóżku śpi jakiś człow iek, co tam, wszystko jedno! Obejmując uliczną dzie
wczynę, popełni moralne m orderstwo na
dramatu. To, co dalej męża spotka, — więzienie, głękoka przemiana w ew nętrz na — będzie już tylko sprawiedliwością, sprawiedliw ością wyższą, nie stojącą w żadnym związku ze sprawiedliwością ludzką, błędną i omylną. Czyn duchowy męża posiada zresztą m oc częściow ej materjalizacji: żona czuje dokładnie, b ę dąc z kochankiem, chwilę, kiedy mąż ją z odległości dusi. Ich myśli idą tym sa mym torenu Ten paralelizm przeżyć dwojga ludzi, zresztą nierozerwalnie z sobą związanych, aż do chwili, kiedy się
N O W Y ZESZYT
SKAMANDRA
Z<4 KWIECIEŃ 1926 R.
Z A W I E R A
KAZIMIERZ WIERZYŃSKI: Gaj Akademosa. — WŁADYSŁAW BRO
NIEWSKI: Zioła Listopady. — MIE
CZY SŁAW JASTRUN: Poczęcie. * * * .
ALEKSANDER WAT: Bezrobotny Lu cyfer. — JUL 'AN TUWIM: Przemia
ny. - ANTONI SŁONIMSKI: Sen Adama Uśmiert). — JERZY LIE-
BERT: Anioł żalu Próby serdeczne. —
WŁADYSŁAW STERLING: Luna. -LEONARD PODHORSKI - OKOŁÓW: W obronie .nowych rymów". — SER-
GJUSZ JESIENIN, przełożył WŁA DYSŁAW BRONIEWSKI: Pugaczow (poemat dramatyczny, V— VII)
Okładka TADEUSTA GRONOW SKIEGO.
Cena zeszytu zł 3.—
Prenumerata wraz z przesyłką w sto sunku zł 8 — kwartalnie Redakcja: Złota 8 m. 5, tel. 132-82
D la a b on en tów „ W ia d o m o ś c i L itera ck ich " 2 5 °ja zniżki Administracja: Boduena 1 m. 5, tel■ 223-04, konto w P. K. O 8.515
2
W I A D O M O Ś C I L IT E R A C K I E .Na 21Pól ui i ehu w s ł u ż b i e p i s a r s k i e j
Czesław Jankowski
W y u i i a d w ł a s n y „ W i a d o m o ś c i L i t e r a c k i c h '
W i l n o , w maju 1926.
W lipcu 1876 r. ukazał się w „B iesia dzie Literackiej" wiersz Czesława Jan kow skiego p. t. „Piosnki i ludzie".
Odtąd rozpoczęła się jego praca lite racka i dziennikarska. A życzyć należy w roku jubileuszowym, by i na przy szłość trwała jeszcze długo.
Jankow ski reprezentuje w piśmiennic twie polskiem typ bardzo indywidualny, typ literata i dziennikarza o europejskim pogroju. Szeroka dziedzina zaintereso wań um ysłowych, szerokie horyzonty li terackie i polityczne, szerokie i w szech stronne w ykształcenie, poparte znako mitym talentem pisarskim, — zapewni ły Jankowskiemu w ybitne stanowisko w dziejach naszego piśmiennictwa.
Działalność Jankow skiego rozwijała się w trzech kierunkach: pierw szy — to Jankowski pisarz: poeta i literat w naj- w szechstronniejszem słow a znaczeniu; drugi — Jankowski publicysta i dzienni karz; trzeci w reszcie — Jankowski dzia łacz społeczny i polityczny: redaktor, kierownik teatru, poseł do Dumy Pań stwowej.
Jako poeta rozpoczął w dobie p ozy tywizmu warszawskiego od piosenek lir- nikowskich w stylu Syrokom li: poezja ta utrwalała nastroje liryczne zabarwione już tym pierwiastkiem, który tak zna miennie uwypukla się w całej działalno ści pisarskiej i obyw atelskiej Jankow skiego, — krajow ością, umiłowaniem cech litew sko-bialoruskich i „tutejszych" polskich jego ziemi rodzinnej, dawnego W ielkiego Księstwa Litewskiego. Jednak niebawem Jankowski, przerzuciw szy się na grunt warszawski, w atmosferze sto łecznej, zaczyna tw orzyć zgrabne w for mie, lekkie w treści erotyki i liryki a la Heine lub Musset.
B yły te poezje w czasach zbliżającego się pamasizmu poczytne i rozgłośne — niejeden meloman deklam ował rymami Jankow skiego. W raz z nowem i prądami literackiemi ta dziedzina jego tw órczości usunęła się w cień. I nie przywiązuje Jankowski do niej wagi.
— Ot, zabawa to była i tyle, — m ó wi, — dała przelotne chwile rozgłosu, a później legła w niepam ięci. Miała chw i le swej popularności:
W kilka lat po debjucie literackim Jankow ski uprawia już zaw odow o dzien nikarstwo w „K urjerze W arszawskim ", ogniskującym w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w ielki świat literacki
I tu dopiero ujawnia lwi pazur uro dzonego pisarza - stylisty. Niema działu w dużem piśmie stołecznem , niema ru bryki, której nie zasiliłby, nie uprawiał, nie rozwijał. Stwarza nawet now e. Prze dewszystkiem dział sprawozdań teatral nych na w zór słynnych swego czasu „soi rees theatrales” „Figara", gdzie podpi sywał je M artier („U n monsieur de l’ or- chestre"). Ponadto, obok kronik Prusa i bezpośrednio po nich, pisuje Jankowski feljeton y na tematy ogólne.
A jak sobie feljeton w yobrażał? — Nie jest to żadna, ściśle określona forma literacka, — definjuje Jankowski, — jak np, sonet lub triolet. Feljeton — to pew ien „rod za j” tw órczości piśmienni czej, coś zupełnie tak niepochw ytnego, a dającego się doskonale odczuć — jak li ryzm. Znamy przecie w szyscy "wiersze li ryczne bez krzty liryzmu; tak samo z feljetonem : są feljetony bez krzty felje- tonistycznego sposobu i daru przedsta wiania rzeczy. I tu dochodzim y do jego definicji. Istotę feljetonu stanowi ów nie uchwytny, subtelny, kunsztowny, ze specjalnego uzdolnienia płynący, „felje- tonistyczny" sposób podania czyteln ik o wi danego tematu. Bez subjektywnego poglądu na rzeczy opisywane niema fe ljetonu, jak niema go bez głębokiego przetrawienia tematu....
— Jacy w ięc pisarze mogą b y ć zali czeni do ieljeton istów ?
— Przedew szystkiem i w yłącznie tacy, k tórzy dany temat umieją potraktow ać z temperamentem, talentem, życiem , sma
kiem, artyzmem, nieraz humorem, dosad- nością słowa, z przejrzystością stylu, sw obodą, z udzielającem się szczerem u- ćzuciem lub trafną spostrzegaw czością, bez akadem ickiej napuszoności, z ciętą werwą, a gdy w ypadnie — ze śmiałym sarkazmem.
Jankow ski uważa, iż licząc się z w e- wnętrznemi i zewnętrznem i cecham i fe ljetonu, można bez zbytniej śm iałości u- znać w Platonie feljetonistę filozoficzn e go, jak też nadać zaszczytny tytuł felje- tonisty w najlepszem słowa znaczeniu Pascalow i za słynne „P rovinciales". H ei ne — oto tw órca feljetonu i pierwsza jego gwiazda.
Książka Jankow skiego „N a margine sie literatury" w całej św ietności obrazu je jego talent jako dziennikarza, publicy sty, krytyka i feljetonisty. Przedew szyst kiem jako niepospolitego — stylisty. Tu też zawarł sw oje credo pisarskie,
— Sądziłby kto doprawdy, — mówi, — że dobry, nawet znośny artykuł dzien nikarski z kunsztem pisarskim nic nie ma w spólnego! ,,Na kolanie" wszak piszemy. M ój Boże! tyle kolan jest na tym padole, a tak w zględnie mało ludzi, którzy w ła śnie „na kola n ie" pisać potrafią! Jest na tomiast wielu, których najfundamental- niejszy stół nie w ybaw i z kłopotu w obec czystej ćwiartki papieru, uncji atramen tu i pióra... Czy jednak — pyta Jankow ski — dobrze napisane (dla czasopisma) sprawozdanie, o pierwszym lepszym w y padku dnia, ot, o zawaleniu się szybu w kopalni, o wyruszeniu kompanji do C zęstochow y, o pożarze gmachu teatral nego, czy m ocno k o lorow y feljeton, czy opis balu, rzut oka na w ystaw ę obrazów, czy dram atyczno-jaskraw e sprawozdanie
sądowe, czy artykuł wstępny, poruszają cy z w erw ą gorącego odczucia sprawy temat jaki społeczny, polityczny, ob y cza jowy, — czy to w szystko nie jest naj czystszej w ody literaturą? Nie w Hom e rze tylko artyzm poetycki, nie w yłącznie w kiikutom owej pow ieści lub historycz- nem „d ziele " artyzm pisarski!... A o przynależności do literatury stanowi u- m iejętność pisania. Tandeta pisarska, ch o ćb y in octavo maiori i zarejestrowana w e wszystkich bez wyjątku podręczni kach dziejów literatury, pozostanie -— za nawiasem literatury. Nie p o łoży ć jej z
malny mógł kiedykolw iek zachw ycać się potw ornością, a dla logicznie myślącego i zdrow ego na umyśle człow ieka mógł 1 notoryczny absurd mieć jakikolwiek sens i cokolw iek wyrażać. Formuła „dw a razy dw a" jest jednym z bardzo nielicz nych, stałych punktów na ziemskim glo bie. Nawet irracjonalizm powinien mieć logiczne uzasadnienie. Istnieje tylko to co jest logiczne. W szystko inne ist Schall und Rauch...
— A teatr?
— Teatr w dotychczasow ych formach sw oich przeżył się. Ludzie — oczyw iście
L i s f z P o z n a n i a
Idziemy powoli naprzód
K o respondencja w ła s n a „ W ia d o m o ś c i L ite ra c k ic h ”
C Z E S Ł A W JA N K O W SK I p ortret St. Ig. W itkiew icza
czystem sumieniem nawet na literatury — marginesie...
Słusznie uważa Jankowski, iż przy szli dziejopisow ie literatury będą musieli stw orzyć obok poezji, dramatu i kom e- dji, nauk ścisłych — dział specjalny: dziennikarstwo, gdzie zasiądą wym ienie ni kolejno znakom ici pisarze, których dzieła trwają zazw yczaj na szpaltach pism przez godzin dwadzieścia cztery. Od numeru do numeru...
Dziennikarstwo — to głów ny tytuł do chw ały Jankowskiego.
A jakim był redaktorem ? Zna już p r a sa polska, jak Rzeczpospolita długa i sze roka, co potrafił zrobić na stanowisku redaktora „Kurjera Litew skiego". Stw o rzył z pisma jeden z naczelnych organów prasy polskiej po r. 1905. Naczelnych— św ietnością działu redakcyjnego: artyku łó w wstępnych i feljeton ów literackich oraz — działu informacyjnego. Tu, na ła mach swego „Kurjera Litew skiego", p o ruszał najważniejsze zagadnienia chwili, a gdy został posłem z kurji ziemiańskiej b, gubernji W ileńskiej do „Dumy Pań stw ow ej", — z Petersburga redagował „K urjer", nadsyłając telegraficznie infor- maje polityczne i artykuły wstępne. G ło śna np. była swego czasu sprawa kom en tarza, którym opatrzył list Sienkiewicza do W ilhelm a II. Z odw agą zarzucił listo w i Sienkiewicza brak rozwagi politycznej i um iejętności taktycznej, w ytknął nie szczęśliw e politycznie wystylizow anie li stu, z całem zresztą uznaniem i szacun kiem oceniając intencje w ielkiego pisa rza, w ystępującego w obronie narodo w ych praw ludności polskiej Poznańskie go. A czk olw iek słuszność zdawała się b y ć po stronie Jankow skiego, rzuciły się nań omal że nie wszystkie koterje ó w czesne — jak to byw a zw ykle w Polsce, gdy ktoś ośmieli się w ypow iedzieć sąd rozbieżny z mniemaniem szerokiego, p ły t kiego ogółu. R ów nie głośna była sprawa trafnej krytyki deklaracji p osłów p o l skich z Królestwa, odczytanej w „D u m ie", a opartej na traktacie kongresu wiedeńskiego, jako podstaw y prawnej na rodu polskiego do bytu autonomicznego. Jako wytrawnego krytyka literackie go i teatralnego, zapytuję Jankowskiego, co sądzi o n ow ych i najnowszych prą dach w literaturze i sztuce?
— Sądzę, że zarów no literatura jak każda sztuka nie może zbytnio oddalić się od natury i od duchow ej istoty c z ło w ieka, rwąc z nim w szelkie więzy. P o stęp, ewolucja, n ow e sposoby, doskonal sze w ypow iadanie się? Zgoda. Lecz p o dobnie jak nie zdaje mi się, aby c z ło w iek zaczął kiedykolw iek chodzić nie na dw óch nogach lub kolor czerw on y poczytyw ać za niebieski, tudzież zjadać ojca i matkę, tak nie sądzę, aby zjadli w y dysonans przestał kiedykolw iek roz dzierać ludziom uszy, aby człow iek
nor-kulturalnie dojrzali — łakną innego w i dowiska, Przedewszystkiem dającego w o w iele szybszem tem pie o wiele sil niejsze i bardziej urozm aicone wrażenia. Kinematograf już zrobił swoje...
Skoro mowa o teatrze, nadmienić wypada, że Jankow ski prow adził w t1. 1917 Teatr Polski w W arszawie (później z Solskim) i wystawił podów czas „S u ł k ow sk iego". Ta udatna próba pono za ch ęcić miała Żeromskiego do tw órczości scenicznej. Zamiłowanie Jankowskiego do teatru objaw iło się już wcześnie, przedtem aniżeli zaczął pisać recenzje teatralne. Za dawnych dobrych czasów, kiedy w ystępow ała w W arszaw ie na des kach Teatru Letniego M odrzejewska w „M ak b ecie", przyszły krytyk i dy rektor teatru w espół z Edwardem Lu- bowskim „ro b ił" burzę...
Żyw otność i w szechstronność, uniwer salizm — oto cech y znamienne natury Jankowskiego. Ujawnię chyba tajemnicę, kiedy stwierdzę, że Jankow ski jest rów nież i... malarzem. Z dolność ta objawiła się zamłodu. „M istrza" miał nielada: Stanisława W itkiew icza (ojca oczyw i ście), który na pytanie, jak malować, tak mu odrzekł: „P ołó ż dwie pomarańcze i... maluj póki nie w yjdzie".
Jankow ski usłuchał i w ten sposób stał się malarzem samoukiem, przew aż nie pejzażystą. Zresztą różne uprawiał rodzaje malarstwa. D o dziś dnia w ka plicy rodzinnego majątku Jankowskiego, w Polanach powiatu Oszmiańskiego, jest dużych rozm iarów obraz, pędzla Jan kow skiego, w yobrażający św. Annę, nauczającą M atkę Boską... alfabetu p ol skiego.
— G dy pan w stecz rzuci za siebie oczam i?
— Już prawie nie objąć oczam i du szy tej panoramy. Co w idzę? Przede wszystkiem „czasów dziwną przemianę", jak m ów i Asnyk. Niech pan tylko p o myśli! W ych ow ałem się w tradycjach dworu w iejskiego. Dano mi zrosnąć się, jak z dogmatem, z myślą, że się umiera tam, gdzie stała kolebka. Dziś się na to... wzrusza ramionami. Gdym w szedł w życie publiczne, m ów iono sobie na ucho, waląc się garścią w piersi: „N iech no Polska będzie znowu wolna i my w o l ni, ho, ho! świat zadziw im y!" No, i wolni my dziś w wolnej Polsce... A co do w łas nego życia, upłynęło mi ono conajmniej w trzech czwartych poza t, z w. ognis kiem dom owem i jego deptaczkiem. Ży łem życiem społecznem i narodowem , w atmosferze to sztuki i literatury, to pracy publicznej -— i Panu Bogu za to dziękuję! W polityce niezłom ny realista zachow aw czy, do szpiku k ości przenik nięty krajow ością, antynacjonalista i „librę penseur", musiałem oczyw iście mieć sporo w rogów ; o w iele w ięcej ich atoli spotkałem w życiu, niż ludzi z
na-Prenumeratorzy „W iadom ości Literackich" mogą nabyw ać książkę
PROF. M. ZD ZIEC H O W SK IEG O
„ E U R O P A , R O S J A , A Z J A
(szkice polityczno-literackie, str. 334 druku, cena katalogowa zł. 3.— ) za zł. 1.50
za pośrednictwem administracji „W iadom ości Literackich"
ł l
tury złych — i jakżebym miał uskarżać się na taki rezultat tyloletniego dośw iad czenia? W ręcz przeciwnie. Poczytuję za w ielkie szczęście, żem w ięcej dobrego, niż złego, napotkał na długiej drodze mego życia.
Istotnie, Jankowski należy do ludzi bez odrobin y zgorzknienia. Tajemnica ta tkwi bodaj w poczuciu, że pisząc przez tak długi przeciąg czasu, spełnił swój obyw atelski obow iązek. K iedy mowa 0 działalności społecznej, Jankowski prosi o zaznaczenie jego sympatyj dla pobratym ców z mniejszości narodowych.
— Uważam, iż hasze m niejszości — ludność tutejsza jest bardzo podatna do prowadzenia — tres maniable — tylko trzeba umieć i trzeba mieć w obec niej ogrom ny autorytet. Trzeba umieć wziąć się do rzeczy. Jako zasada, zdaniem mojem, zasada, którą się rządzić należy we wszystkich sprawach i stosunkach z tą ludnością, istnieje jedna tylko, jedno istnieje przykazanie: „Nie czyń drugie mu co tob ie niem iłe"... •— I niech mi pan wierzy, — dodaje Jankowski, — to rozwiązuje wszystkie trudności. B ę dzie zgoda.
I na w szystkich polach swej pracy publicznej i publicystycznej ■— w „K raju" petersburskim, w „Kurjerze Litewskim", „S ło w ie" warszawskiem — zasadę tę Jan kow ski propagow ał, zwłaszcza zaś p o d kreślał ją w wileńskiej „G azecie K rajo w ej" i „S ło w ie " wileńskiem, gdzie dotąd pracuje, uświetniając łamy tego pisma przeważnie literackiemi pracami...
— Lata całe, życie mi wszak bezmała zbiegło z piórem w ręku — k oń czy Jan kow ski. — Za pióro sięgało się rnimo- w oli po przeczytaniu książki, o którejby się m ów ić chciało; brało się za pióro przed staroświeckim portretem, nad za kurzonym zw ojem starych fascykułów; z piórem w ręku w iodło się rozm ow y z ludźmi, których malarz rzuciłby się portretow ać; szło pióro samo do ręki w atmosferze podniecenia tą lub ow ą sprawą społeczną, artystyczną, p olity cz ną; piórem chw ytało się na gorąco k on tury w iejskich w ycieczek i obrazków miejskich; na zgromadzeniu w iecow em , w podróży, w kuluarach parlamentu, w sali teatralnej, brało się w siebie nie- tylko m iód i pyłki wrażeń, ale i w zór najprzedziwniejszy, bo żywy, dla natych miastowej „ro b o ty piórem ", co potem zwała się, przywarta do wielkiej płachty pisma, bądź artykułem wstępnym, bądź sprawozdaniem, bądź wrażeniem z p o dróży, bądź feljetonem,
Jankow ski ma w ielkie poczucie wagi
1 z n a c z e n ia p o w o ła n ia p is a r s k ie g o .
— Herbowa:, dostojnej krwi szlachta literatury polskiej! — w oła — dalibóg, warta tytulatów papieskich lub zdegene- rowanych spadkobierców „pańskich ostat k ów ". Polski indygenat literacki nie wisi na kołku w żadnej magnackiej antyka- merze. Nie leży też na p ółce żadnej księ garni. Nie w yżebrać go, nie kupić, nie w yłudzić „czapką, papką lub solą . U p odw oi literatury każdy z nas przy kładnie, cierpliw ie a długo stać musi, zanim curriculum jego pisarskie skrupu latnie przetrząśnięte zostanie, zanim czy stość jego krw i literackiej stwierdzona będzie, zanim usłyszy nieodw ołalne: „Dignus est in tra re"..
Niema dziś w W ilnie imprezy kultu ralnej, w której Jankowski nie brałby udziału. Duża jest np. jego zasługa w przypominaniu społeczeństw u o b o wiązku postawienia pomnika M ickiew i cza w Wilnie,.. M ickiewicza.
— Pan jest członkiem zarządu głów nego komitetu budow y pomnika M ickie w icza w W ilnie. Jak pan sądzi, kiedy może stanąć pom nik?
— Hm... z inicjatyw y i laski generała Berbeckiego mamy po drodze na A n to- kol, za Wilją, kolosalny m odel pomnika M ickiew icza, w ykoncypow any przez p. Pronaszkę. U łatwi to W ilnu czekanie, c h oćb y przydługie, na akuratny, mający stanąć przed ratuszem. W ypadnie, jak w różą aktualne okoliczności, długo c z e kać, długo... M yślę, że odsłonięcie od będzie się — ciągnie Jankowski z żarto bliwym' uśmiechem w oczach i na ustach — może np. w dniu ślubu c ó reczk i generała Berbeckiego z synecz kiem prof. Ruszczyca, albo nawet wnucz ki R uszczyca z wnukiem generała.,. Nie wcześniej!
K iedy Jankow ski dow iedział się, iż literaci i dziennikarze w ileńscy dają ini cjatyw ę uczczenia jego jubileuszu w dn, 2 czerw ca b, r,, żachnął się i protestow ał,
Za to, com kiedy zrobił dobrego piórem, pobrałem już hojne w ynagrodze nie! Czytano com pisał. Jedni chwalili i cieszyli się, drudzy wymyślali, i w p ię ty im szło. Czegóż może w ięcej sobie życzyć ktoś, co jak ja, trzymał zawsze w ręku pióro, jak sochę lub szpadę! R a czcie panowie w ierzyć, że w ciągu upłynionych pięćdziesięciu lat w ięcej miałem w moim pisarskim zawodzie kw iatów, niż — zasług. Nic mi się, dali bóg, nie należy. Od nikogo. Dziś jeszcze, gdy' mi coraz ciężej pracow ać, jeszcze mi praca zaw odow a daje o w iele w .ęcej radości, niż przemęczenia...
Żyw otność Jankowskiego jest niepo- żyta. Pamiętać wszak trzeba, że jego epoka — to czasy popow staniow e. Jest ob ecn y jubilat wśród paru innych pisa rzy ostatnim Mohikaninem czasów Odyń- ca, Deotym y, Asnyka, K onopnickiej, G o- mulickiego, O rzeszkow ej i wielu innych, dziś już nieobecnych,,. A utografy i listy ich, będ ące w posiadaniu Jankowskiego, są pamiątką „ginącego świata i „życia fal", których nikt i nic nie pow róci,
W iktor Piotrow icz.
P o z n a ń , w maju 1926. | R ok przeszło temu przedstawiłem „o b licze miasta p o etów " 1), pośw ięcając cały prawie list popisom rozmaitych ch o robliw ych grafomanów, grasujących b e z karnie w Poznaniu1. Od tego czasu, na szczęście, oczyściła się znacznie atm osfe ra, i posuwamy się naprzód. Podnietę do organizowania życia artystycznego i zwiększenia pracy ośw iatow ej dała nie spodzianie śmierć autora „Przedw iośnia", która przedstawiła nam jaskrawo całe zaniedbanie literackie Poznania i p o dw oiła obow iązki propagowania kultury artystycznej.
Kurja a K oło Polonistów Uniwersytetu Poznańskiego.
Stała się rzecz przykra i szkodliwa. Biskup Łukomski uznał za stosow ne u- dzielić w grudniu pb. r. w skazów ek pre
fektom średnich zakładów szkolnych, jak mają się zachow ać w ob ec planowanych u roczystości ku czci Żeromskiego. Prefek ci okazali tu i ow dzie w iększą gorliwość, niż przew idyw ał ich przełożony. W ó w czas m łodzież — „z serdecznym bólem i rumieńcem w stydu" — odparła cios, „k tóry — jak słusznie orzeczon o — stał by się bez naszej odpow iedzi ciemną pla mą kultury w iekopolskiej". „O dezw a do społeczeństw a W ielk opolski", podpisana przez K oło Polonistów , rozrzucana w ty siącach egzemplarzy, rozchwytana przez m łodzież, stwierdzała uroczyście, że „m i łości, jaką żyw ić musi i żyw ić będzie dla Żeromskiego naród polski, nie stłumi ża den okólnik Kurji Biskupiej w Poznaniu, podyktow any ch oćby najszlachetniejsze- mi pobudkam i", i głosiła entuzjastycznie, za co m łodzież kocha potępionego p i sarza.
Starcie m łodych ze starymi przyczyni ło się do wzmożenia kultu Żeromskiego w W ielk opolsce, Poznań urządził ku czci autora „P o p io łó w " akademję w Teatrze
EC.STER: Rybak
Polskim, z przemówieniam i prezesa związku literatów, red. B. K orcyw y, J. Kotarbińskiego i prof. T. Grabow skiego, potem wysłuchano w skupieniu cyklu w y kładów , a za przykładem Poznania każde miasto i miasteczko w W ielk opolsce ucz ciło uroczyście zasługi Żeromskiego.
Popis ks, Nikodema.
K om icznym epilogiem całej głośnej sprawy był występ ks. Nikodema Cieszyń skiego, znanego z czasów „Z droju " sro giego pogrom cy ekspresjonizmu, złotou- stego kaznodziei, przemawiającego baro k ow ą m ow ą ks. Jacka M ijakowskiego, co to ongiś „panom studentom... kokoszkę z pypciem " darował. Pragnąc zachwalaną rózgą u leczyć język w spółczesnej m ło dzieży i w ypolerow ać schorzały rozum i dow cip „d zieci duchow ych" „głośnego i osław ionego (!) pisarza", oburzony do ży w ego „napastniczą odezw ą K oła Poloni stów, skierowaną przeciw biskupowi Łu- komskiemu", rzucił ks. Nikodem okrzyk bojow y „P recz z Żerom skim !" i godząc w pisarza, opluł dokładnie sam siebie. Dla niego Żeromski jest „ch orobliw ie c y nicznym trucicielem m łodzieży", autorem „b olszew ick iego" „Przedw iośnia", k tóre go „pisma nic wspólnego nie miały z ideą Bożą i chrześcijańską, ale k łó ciły się z zasadami chrze'cijańskiem i", „rzucały o- brzydliw ą chandrę na duszę czytelnika", który (o zgrozo!) „potulnie przyjmuje te wszystkie im pertynencje cyniczne, a na wet brutalnego napastnika jeszcze zato okadza". Społeczeństw o — woła głosem Kassandry natchniony ks. Nikodem — „n aogół głuche zostaje na ostrzeżenia R o stworowskich, Pusłowskich, M endrysów,
zato ch ętn iej wsłuchuje się w ten cały chór chw alców •wysławiający „z ło w r o gie krzyki rosyjskiego puszczyka". Dla nadania swym w yw odom wagi pow ołuje się ks. Nikodem na Słow ackiego, k tóre mu poleca w yprow adzić etym ologję na zwiska „ch orobliw ego, rosyjsko-polskie- go pesym isty" od „pożerania", „n iby ta pleśń!", polskiej duszy. Inteligencji ks. Nikodema w ystaw iły jego „R oczn iki K a tolick ie" pomnik trwalszy od śpiżu. B ę dzie się i nich po wsze czasy m ówiło z tym samym podziwem , z jakim się dziś mówi o „N ow ych A tenach", najwspanial szym dokumencip ciem noty z czasów sa skich, „erygow anym " „m elancholikom dla rozryw ki" przez patrona Cieszyńskiego, ks. Benedykta.
Napewno ks. biskup, rozsyłając tajny okólnik, nie przew idyw ał, ile kom prom i tacji przysporzy jedno nieoględne zdanie 0 Żeromskim, kiedy trafi w bite ciemię autora „R oczn ik ów ".
Najmłodsi.
Poloniści, zagrzani nagle do walki, na brali w boju o Żeromskiego hartu i roz machu. Złożyli naprzód hołd R eym on to wi uroczystą akademją (z przemówieniem rektora D obrzyckiego), potem ogłosili cykl od czytów o Żeromskim, cieszący się niezwykłem 1 powodzeniem'. Jako prele genci wystąpili kolejno: prof. W ł. M. K o złow ski, dr. St. Papee, prof. H. Ulaszyn, dr. St. K ołaczkow ski i kurator B. Chrza nowski. Rów nocześnie przystąpiono do wydawania pod redakcją S. Balickiego 1 Cz. Latawca „N ow ych W ici", jedynego czasopisma literackiego w W ielkopolsce. Sekcja dramatyczna K oła przygotow uje cykl w ieczorów , pośw. ęconych w sp ółcze snej poezji polskiej. W najbliższych tygo dniach usłyszy Poznań deklamacje w y branych poezyj Jana Lechonia i Kazim ie rza W ierzyńskiego, które zilustrują pre lekcję dr. Papeego o rozw oju tw órczości tych poetów .
W śród malarzy.
Z nowym rokiem życie również wśród artystów plastyków znacznie się w zm o gło. Poziom w ystaw w To w. Przyjaciół Sztuk Pięknych podniósł się. U tworzono nawet now ą grupę artystów poznańskich p. n. „Plastyka", która niedawno w ystą piła z pierwszą w ystawą i umiejętnie zaakcentow ała w artości czysto k om pozy cyjne i barwne. Na czoło grupy wysunął się Leon D ołżycki, artysta dojrzały o technice opanowanej.
„Świt“.
„Świt obchodzi obecn ie pięciolecie istnienia. Otwarty dn. 21 maja 1921 r. we własnym początk ow o gmachu, był ośrod kiem w dw óch pierw szych latach działal ności całego ruchu artystyczno-literackie go w Poznaniu. Dwunasta wystawa grupy „Świtu , trzykrotne zorganizowanie po kazu sztuki krakowskiej, osobne wystawy sztuki dziecka i religijnej, urządzenie w y staw prac K. K rzyżanowskiego, T. Prusz kow skiego, H. Szczyglińskiego i J. Czaj kow skiego — oto najważniejsze pozycje w ysiłków zasłużonego zrzeszenia. Bliższe o nich szczegóły przynosi „A lbum jubi- leuszony" z 20 reprodukcjami, p oprzedzo ny wstępem dr. Truehima, Ostatnia w y stawa grupy, z wszystkich najlepsza, przedstawia prace: Ballenstedta, Bartla, Elstera, G osienieckiego, Jagmina, Lubel skiego, M aszkowskiego, M rozińskiego, Roguskiego i W ronieckiego, Uwagę zwra ca przedewszystkiem Elster krajobrazami z południow ej Francji i kom pozycją ry baka, w iozącego p o łó w na targ do mia sta. Roguski, oprócz znanych ze swoistego ujęcia Madonn, wystawia głów ki dziecię ce, pełne słod yczy i m iękkości. Ciekawe są stylizowane pejzaże M rozińskiego. Najsilniej chwyta w spółczesność syntetyk W roniecki. O projektach pom nikow ych Lubelskiego w ypow iedział się niedawno trafnie p, Wandurski w liście z Ł o d z i2). Pomnik ułana jest równie banalny w p o myśle jak Kościuszki. N aogół wystawa sprawia jednak wrażenie dodatnie i św iadczy o rozwoju „Świtu".
Sezon jubileuszowy.
Także w teatrze obchodzim y jubileu sze. Naprzód u czczono 50-lecie istnienia Teatru Polskiego przypomnieniem „W ą sów i peruki". Potem „Panna m ężatka" złożyła złote życzenia dyr. Szczurkiewi czow i z okazji 30-lecia pracy, w połow ie spędzonej w Poznaniu. W tak w yjątko wym roku nie w ypada wspominać, że nie wszystko dzieje się w zasłużonym i pra cowitym teatrze tak jakby się dziać m o gło.
Sympatje czeskie.
Trzeba jeszcze słów ko pow iedzieć o nagłym w zroście zainteresowania dla kul tury czeskiej w Poznaniu. Zasłużył się tu nietyle niestrudzony prof. Szyjkowski, którego bardzo serdecznie witano i kilka razy słuchano skwapliwie, ile Teatr W iel ki, za hasło sezonu stawiający sobie z b li żenie polsko-czeskie. W zorow e w ysta wienie „D alibora" Fryderyka Smetany, a niedawno pokaz „Jenu fy" Leona Janacz- ka, pozw oliło nam poznać dwa rozdziały iiistorji opery czeskiej: klasycyzm i eks- presjonizm. Szczególnie bliska wydała się nam „Jenufa", o mocnem napięciu drama- tycznem, żyw iołow a, tętniąca krwią p ie śni ludowej, pełna siły i weryzmu. Zjeż dżali się na przedstawienie „Jenu fy" roz maici dygnitarze stołeczni z W arszaw y i Pragi. Poznań — podaję to z za dow ole n i e m —• dobrze się przed nimi popisał. Stef.