• Nie Znaleziono Wyników

Wiadomości Literackie. R. 3, 1926, nr 21 (125), 23 V

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Wiadomości Literackie. R. 3, 1926, nr 21 (125), 23 V"

Copied!
4
0
0

Pełen tekst

(1)

Opłata pocztowa uiszczona ryczałtem

C e n a

8 0

g r o s z y

W Y W I A D Z C Z E S Ł A W E M J A N K O W S K I M — L I S T Z P O Z N A N I A

W IA D O M O ŚC I

LITERACKIE

O

D

N K

Oddziały

w Łodzi, Narutowicza 14

w Paryżu, 123, boul. St.

Germain, Księgarnia

Gebethnera i Wolffa

Cena numeru za granicą

3 fr. franc. (0,15 doi.)

Nr. 21 ( 1 2 5 )

W arszaw a, Niedziela 2 3 maja

1926

r.

R o k III

P i

u

o t r

p o e t y

R e v e r d

W yw iad własny „Wiadomości Literackich”

Dżdżyste popołudnie paryskie. Za chwilę wciągnie mnie duszny lej „metro i przerzuci O1 parę kilom etrów dalej1 — na Montmartre, gdzie mieszka Piotr R e- verdy, jeden z najciekawszych poetów w spółczesnych.

Przed udaniem się do R everd y'ego o b ­ szedłem1 sporo księgarń, aby znaleźć ja­ kieś studjum czy artykuł o nim, bodaj w yw iad niezm ordow anego „w y w iadow ­ c y " literackiego L efevre’a, k tóry obszedł i objechał wszystkich pisarzy Francji, w ydał kilka tom ów „Une heure avec..."— a przecież nie znalazłem nic, literalnie nic, co b y jakąkolw iek — przychylną czy ujemną — oceną kom entow ało samo istnienie R everdy'ego w literaturze. J e­ dynie w „A ntologji nowej poezji francu­ skiej", w ydanej u Simona Kra, znajduję kilkunastowierszow y artykulik, poprze­ dzający parę poem atów, i notatkę biblio­ graficzną, wym ieniającą dotychczas dru­ kiem ogłoszone utwory. A w ięc: w r. 1915 „P oezje prozą” , wydane przez w y ­ dawnictw o „N ord-S ud", później w latach 1916, 1917, 1918 i 1919 w tem samem w y­ dawnictwie „V oleur du Talan", „La lu- carne ovale", „La guitare endorm ie", „Les jock eys cam oufles” i inne poematy. D opiero w r. 1924 „N ouvelle R evue Fran- ęaise" — ta kanonizowana kapliczka „najlepszej" literatury francuskiej — w y­ daje pod ogólnym tytułem „Les epaves du ciel" zbiorow y tom poem atów i w r. 1925 — drugi tom poezyj p. t. „Les ecu- mes de la mer". Pamiętam parę dat: Re- verdy urodził się w 1889 r, w Narbonne (na pograniczu niemal Hiszpanji), przyje­ chał do Paryża w r. 1910, pierwsze u- tw ory ogłosił w r. 1915. Sam m ówi o sw o­ im p ob ycie w Paryżu temi słow y: „Przy­ jechałem do Paryża „.robić w literatu­ rze", trafiłem odrazu do środowiska li­ terackiego. Rezultat mego obcow ania z poetami był taki, że obrzydzili mi sztu­ kę..."

Z tłumem* ludzi, biegnących ku w yj­ ściu, uciekjących przed zaduchem splą­ tanych,, jak. potworna pajęczyna, tuneli podziem nych, w ychodzę na ulicę, jakże niepodobną do godnego, statecznego bulwaru St. Germain. Tysiące k o lo ro ­ w ych lamp, ordynarnych w swej natręt- ności, nadskakuje, wabi, n ęci wym yślne- mi nazwami dziesiątków kabaretów, dan­ cingów i zw ykłych barów . — Place Pi- galle — jakiś olbrzymi, przerażający w y­ szynk „wina, śpiewu i m iłości” . W ięc to tu mieszka Pierre R ev erd y? — A le ż nie... „R ue Cortot jest znacznie wyżej;, musi pan iść w górę M ontmartre". Oddalam się coraz bardziej od tego centrum Pa­ ryża, które dzięki dziesiątkom w szela­ kich „kaukaskich piw nic” , „jam " i „k ą ci­ k ów m oskiew skich" przestało oddawna b y ć Paryżem. W chodzę w ciche, mroczne uliczki starego Montmartre, gdzie już nie b łyszczy w ypolerow ana jezdnia, i zrzad- ka przesunie się auto. Idę coraz wyżej, schody kamienne zaprow adziły mnie na tę ulicę „top oli". A ch , w ięc to tu?.., W iem , wiem... T ęd y codziennie przech o­ dził Verlaine... tu gdzieś niedaleko musi b y ć tablica na' małym jednopiętrowym domku. Jeszcze parę wąskich, ciemnych uliczek, i oto w małym zaułku odnajdu­ ję dom, w którym mieszka Reverdy. Sta­ ra babinka, niedzisiejsza jakaś, otwiera mi niską, drewnianą bramę — furtkę pra­ wie. W ch odzę na dziedziniec zgrzybiałego, niewielkiego, jednopiętrow ego domiku, jakby żywcem przeniesionego z Bolonji czy z Padwy.

Rozumiem naraz tak wiele... O tw iera­ ją mi się inne, zamknięte dotychczas per­ spektyw y i podczas tej krótkiej, zaledwie minutę, być może, trwającej chwili odnaj­ duję i w „Złodzieju z Talan” i w „O krą- głem okienku” głęboki zw iązek z tem oto małem, mrocznem podw óreczkiem , na którego środku, rośnie rozczulająco mi­ zerne drzew ko. W tej jednej chwili jak bezcielesne cienie przesunęły się przez pamięć krótkie, urywane w iersze-obrazy R ev erd y ’ego — w izje takich właśnie d o ­ mów, uliczek i podw órek, z ubogim skrawkiem ołow ianego nieba w górze i dalekim szumem miasta, który przyno si wiatr jak nieubłagane echo przypływ u

i odpływ u niezm ordowanego oceanu. K ie­ dy znalazłem się w małych, skromnych— ocli, jak bardzo skromnych — pokoikach aa pięterku i przy świetle naftowej — tak, naftowej! — lampy przyjrzałem się młodej, pięknej, może nieco przybladłej twarzy R everd y’ego, jego dużym ciem ­ nym oczom 1 spokojnemu obramowaniu twarzy czarną ramą ani trochę za długich — przeciwnie krótkich nawet — włosów ,

nie mogłem mu pow iedzieć nic innego, prócz tego, że jest tu ładnie i wzruszają­ co. Jak k obieco zakw itły policzki, i jak mądrze spojrzały oczy poety.

— Nie przypuszczałem , że w Paryżu, 0 parę k rok ów od Place Pigalle, może istnieć taki dom, takie podw órko... i naftowa lampa.

— Ja tu mieszkam od dziesięciu lat... 1 nie mogę się rozstać z tem podw órkiem . W ięc pan zauważył... cieszę się z tegou. T o ułatwi rozmowę...

Bo jakże tu istotnie było zacząć za­ dawać pytania, indagować, rozpytyw ać się — w tej atmosferze tak dalekiej od

T e a t r n i e m i e c k i

N o w a s z t u k a H a s e n c l e u e r a

„m

o r d e r s t u i o ”

PIOTR REVERDY rysunek Picassa

w szelkiego wywiadu, chociażby najmniej fachowego, Reverdy zaczął sam mówić, rozumiejąc niewątpliwie, że jest mi p o- prostu w styd grać rolę oficjalnego w ypy- tywacza poety o to, jak tworzy... co pi­ sze... jakie ma plany... i t. d.

Z czarującym uśmiechem i jakąś dzie­ cięcą przebiegłością mówi:

— To podw órko — to prawdziwy „kam ień probierczy” dla mnie, nieom yl­ ny w stosunku do ludzi, którzy mnie od ­ wiedzają... Ci, co nie zauważają go, — z pew nością bez zainteresowania czytali m oje wiersze. Bo.«. czyż to nie jest naj­ ciekaw sze, najistotniejsze w życiu i — kto wie — czy jednocześnie nie najbar­ dziej zapładniające duszę poety, — ow o patrzenie na małe rzeczy, zw ykłe w yda­ rzenia? — Jest jakiś niewątpliwy patos w rzeczach małych, realnych, namacal­ nych, — trzeba go tylko dojrzeć, odbić w sobie o jakąś własną zdolność na- wskroś uczuciową, i... oto gotow y p o e ­ mat. Pom iędzy tem zbliżeniem własnej zdolności patrzenia — nie jakiegoś tam przystrajania czy ozdabiania rzeczyw i­ stości — a samą realną rzeczyw istością, gdzieś pom iędzy temi dwoma, niemal fi- zjologicznem i funkcjami znajduje się p o e ­ zja... Jeżeli mówim y o Małlarme czy Rimbaudzie, że są poetami (kocham ich gorącą, tkliwą m iłością),— to jedynie dla­ tego, że każdy z nich wniósł z sobą do poezji tę właśnie zdolność „n ow ego pa­ trzenia” ... no i „now ą u czu ciow ość” ...

— A wyobraźnia poetyck a?

— W yobraźnia?,.. T o balast poezji... to zupełnie fałszywa droga... T o tak jak ze snami. Nie w szyscy, posiadający zd o l­ ność „śnienia", t. zn. „tw órczości w y o ­ braźni we śnie” , są poetami, — ale są poeci,' którzy „śnią”. Zresztą sen ludzi, nie będących poetami, jest jałow y, b e z­ płodny, a sen p oety musi być płodny. U poety zastępuje on to, co u innych tw o­ rzących nazywa się „m yślą” . Sen jest od ­ mianą myśli.

R everd y zamyślił się, jak gdyby od ­ płynął gdzieś, twarz stała się jeszcze bledsza... Otrząsa się po chwili i jakimś o oktawę niższym, głębszym głosem mówi:

— Poeta nie powinien w iedzieć zbyt wiele o rzeczach, których się można nau­ czyć: — traci na tem. Niechby się lepiej dom yślał ich istnienia lub poprostu sam je sobie zmyślał.

M ów ię mu, że znam jego małą, kilku- stronicow ą książeczkę p, t. „S elf-de- fense” , wydaną w r. 1919, w której zam­ knął swoje poglądy estetyczne w formie krótkich, zw ięzłych paragrafów.

— Pan to zna?.., M ój Boże, z tak da­ leka przybywa pan i przynosi mi przy­

pomnienie dawno minionych lat uporczy­ wego walczenia o prawo myślenia ina­ czej, aniżeli na to pozw alają urzędow e prawidła estetów z Akademji.

— Czy zmieniło się coś w poglądach pana?

— Nic... nic... W r. 1917, w samym rozgwarze wojny, w tem strasznem opu­ szczeniu, w jakiem znalazła się w tedy poezja bezinteresowna, nie będąca na ni­ czyich usługach, — wraz z kilku przyja­ ciółm i założyliśm y pismo — miesięcznik „N ord-S ud": Jacob, Soupault, Aragon, Breton, Dermee. U siłowaliśm y stworzyć jakąś m ożliw ość w ypow iedzenia się. Pan niema pojęcia, jak duszno b y ło przed wojną, a zw łaszcza podczas wojny, w tym naszym1 „św iecie literackim". Istnieli­ śmy z przerwami trzy lata. Zrobiło się bardzo wiele,., bardzo wiele..,

— A dziś czy coś łączy pana z nimi? — R ozlecieliśm y się w różne strony... Każdego z nas pociągnęło życie gdzie­ indziej.

R everdy zasmucił się... Rękami zrobił gest, w yrażający „ha, trudno".

— Niektórzy z nich są dziś nawet moimi wrogami.

-— Szukałem po księgarniach jakiegoś studjum krytycznego o panu,... Nie zna­ lazłem nic.

— Niech się pan temu nie dziwi, jak i ja się nie dziwię.

M ów ię, że u nas, w sferach młodej li­ teratury, wie sis dobrze, kto jest R e v er­ dy. M ów ię mm o przekładach jego p o e ­ zyj, jakie ukazały się w „Z droju ", o prze­ kładach, dokonanych przez Annę Ludwi­ kę Czerny i Leopolda Zborowskiego,

— Zborow ski jest moim przyjacielem. M ów ił mi dużo o nowej polskiej poezji, o „Skam andrze", czytałem przekłady z Tu­ wima. To są piękne, nieskazitelnie czy ­ ste rzeczy. Czytano mi również przekła­ dy innych poetów , ale czyż można są­ dzić poetę z przek ładów ? Przecież to niemożliwe. Najlepszy przekład nie odda tej wibracji, jaką wypełnia się każde sło­ wo, czasami m ozolnie odszukiwane w p o­ w odzi słów „b ez znaczenia". Napisałem kiedyś sztukę i zniszczyłem ją — dlate­ go właśnie, że b y ło w niej za dużo słów „b ez znaczenia". Zresztą byłaby niem o­ żliwa do grania.

— Czy nie pisał pan żadnych innych utworów, prócz w ierszy?

— Tak, poza owym „katechizm em " „S elf-defen se” i paru artykułami w „N ord-Sud", nie pisałem nic innego prócz poezyj. Nie mogę pisać nic innego. Pan I to rozum ie? Nie mogę. W szystko we

I mnie jest nastawione w ten sposób, że ; kiedy popatrzę — tak dobrze, głębiej, zbliska, •— chociaż to jest dalekie, każdy szczegół, każde zdarzenie zaczyna się u- kładać na jakąś inną, inaczej, nastrojoną nutę, przełamuje się we mnie, jak gdy­ bym przed oczam i miał kryształową kulę i przez nią widział wszystko.

W blasku tej m ałej naftowej lampy o c z y R everd y’ego rozpaliły się jaśniej­ szym, gorętszym blaskiem, ręce, białe i długie zw arły się ze sobą mocniej, i rado­ snym, szczęśliwym głosem pow iedział R e­ verdy najpiękniejszą prawdę sw ego ż y ­ cia.

— Jak to pięknie, jak dobrze być poetą — jakie to szczęście!.,.

W tej samej chwili do pokoju w ch o ­ dziła młoda i piękna żona poety, n io­ sąc skromną herbatę w białych filiżan­ kach, Słyszała ostatnie słow a męża i jak najbardziej kochająca, troskliwa i czuła matka, szukająca usprawiedliwienia dla w ybryków ukochanego dziecka, roze­ śmiała się, prosząc niemal o pobłażli­ w ość:

— Piotr nie przestaje cieszyć się, że jest poetą.

Mały, ubogi pokoik w starym domku na Montmartre w tej jednej chwili stał się najwznioślejszą świątynią, w której życie, poezja i m iłość tw orzyły jedno.

R everdy rozbaw iony opow iadał o przewadze oświetlenia „łuczyw em " w p o ­ równaniu z elektrycznością, pani R e ­ verdy mówiła o tem., jak cicho jest w tym domu... Ulica Cortot przeniosła się z XVIII okręgu Paryża gdzieś bardzo da­ leko, do jakiejś odległej, zapadłej mie­ ściny francuskiej, włoskiej, czy nawet polskiej.

O istnieniu Place Pigalle, wielkich bulwarów, „Folies Bergeres", „R oto n d y" nawet się nie pamiętało.

W racałem do domu szczęśliw y samem zetknięciem się z prawdziwem ludzkiem szczęściem.

Józef Brodzki.

Ruch wewnętrzny dramatu H asencle- vera jest w przeciwieństwie do w iększości utw orów traktujących o zbrodni — od ­ środkow y. Nie do punktu centralnego —- morderstwa — zdąża akcja, tylko z nie­ go w ychodzi i rozgrywa się rów n ocze­ śnie w św iecie materjalnym i w krainie

swojej żonie; gest rozkoszy połą czy mu się w jakiejś dziwnej przenośni duchowej z gestem zabijania tamtej, nieobecnej. I kiedy okaże się, że obok nich, na łóżku, leży nie śpiący, lecz trup, że dziewczyna umyślnie sprowadziła do siebie prze­ chodnia, ażeby zw alić nań winę, aby

je-znowu spotkają i linje ich życia zleją się w jedną, jest doprawdy niezwykle pięk- ny i głęboki. Mąż i żona staną ze sobą twarzą w twarz dopiero w ostatniej sce­ nie, a jednak przez cały czas trwania dramatu czuje się, że są nierozdzielną całością, nawet pom imo jej m iłości dla innego.

Poza dramatem tych dwojga istotną treścią sztuki staje się wyzwanie rzuco­ ne życiu społecznem u w różnych jego objawach. Scena w redakcji, gdzie się istotnie tw orzy i wykuwa zbrodnie — rękawica, rzucona prasie. Scena u łeka- rza-psychjatry — żartobliwe wyzwanie, rzucone psychoanalizie. Sąd, ulica, dom gry, sypialnia kochanków, gabinet sędzie­ go śledczego, akcja toczy się pośpiesznie, poryw ająco, fascynuje, wzrusza, śmie­ szy, brzmi tysiącem tonów i budzi tysiąc ech. W e w spółczesnej tw órczości drama­ tycznej takie bogactw o m otyw ów , na­ strojów, postaci ludzkich • jest zjaw/ijde-m niezmiernie rządkiem. To fest szekspi­ row ski typ dramatu w spółczesnego. Typ w iecznie żywy, jeżeli tchnąć w niego n o­ wą treść.

Dramat Hasenclevera jest w najgłęb­ szej sw ej istocie anarchistyczny. Jest protestem przeciw ko p r a w u społeczeń ­ stwa do wdzierania się do życia prywat­ nego jednostki, urabiania go na m odłę zbiorow ą, karania, sądzenia i w yrokow a­ nia. Jest protestem przeciw ko obłudnej sprawiedliw ości tych, którzy - biorąc aa siebie prawo sądu — patrzą spokojnie, jak się strzela do dem onstrującego tłumu bezrobotnych. A jednocześnie jest drwią- cem wzruszeniem ramion w kierunku do­ m orosłych „działających" anarchistów, których przedstawicielem jest znakomita kom edjowa postać „Ducha ruletki".

Daleko pozostały mętne tumany eks- presjonizmu; życie w darło się do sztuki Hasenclevera, zw ycięskie życie, które za­ w ierzyło zwycięskiemu tw órcy część swej tajemnicy.

ik.

O skar Kokoschka:

SZKICE DO PORTRETU HASEACLEVERA

i ducha. H asenclever dał swemu dramatowi

głęboki podkład mistyczny. Zbrodnia jest punktem wyjścia, zbrodnia niepopełnio- na, a jednak zawiniona, bo dokonana w myśli. W swoim biegu odśrodkow ym za­ łamuje się ona w różnych środowiskach ludzkich, jak czarny promień, aby w y­

go, zamiast siebie, oddać w ręce policji, — nie będzie się bronił, nie pow ie słowa. Tego morderstwa nie popełnił; popełnił inne, nie w czynie, lecz w myśli, czyż nie wszystko jedno, czy to, w myśli dokona­ ne, nie b y ło nawet gorsze?

Oto jest założenie i pierwsza scena

„M ORDERSTW O ‘ W .D EU TSC H E S THEATER" W BERLINIE: N a daebu luksusowego betelu

dostać się wreszcie ze świata materjalne- go, zamienić na smugę światła w jednej duszy ludzkiej i w rócić do w ieczności.

Późnym; w ieczorem błąka się po ciem ­ nych ulicach miasta człow iek — mąż, k tó ­ ry utracił miłość swojej żony i snuje w rozpaczy i w ściekłości myśl o m order­ stwie. Spotyka prostytutkę, idzie z nią, płaci jej pierścieniem, który otrzymał od żony, a który b y ł symbolem ich miłości. Na łóżku śpi jakiś człow iek, co tam, wszystko jedno! Obejmując uliczną dzie­

wczynę, popełni moralne m orderstwo na

dramatu. To, co dalej męża spotka, — więzienie, głękoka przemiana w ew nętrz­ na — będzie już tylko sprawiedliwością, sprawiedliw ością wyższą, nie stojącą w żadnym związku ze sprawiedliwością ludzką, błędną i omylną. Czyn duchowy męża posiada zresztą m oc częściow ej materjalizacji: żona czuje dokładnie, b ę ­ dąc z kochankiem, chwilę, kiedy mąż ją z odległości dusi. Ich myśli idą tym sa­ mym torenu Ten paralelizm przeżyć dwojga ludzi, zresztą nierozerwalnie z sobą związanych, aż do chwili, kiedy się

N O W Y ZESZYT

SKAMANDRA

Z<4 KWIECIEŃ 1926 R.

Z A W I E R A

KAZIMIERZ WIERZYŃSKI: Gaj Akademosa. — WŁADYSŁAW BRO­

NIEWSKI: Zioła Listopady. — MIE

CZY SŁAW JASTRUN: Poczęcie. * * * .

ALEKSANDER WAT: Bezrobotny Lu­ cyfer. — JUL 'AN TUWIM: Przemia­

ny. - ANTONI SŁONIMSKI: Sen Adama Uśmiert). — JERZY LIE-

BERT: Anioł żalu Próby serdeczne. —

WŁADYSŁAW STERLING: Luna. -LEONARD PODHORSKI - OKOŁÓW: W obronie .nowych rymów". — SER-

GJUSZ JESIENIN, przełożył WŁA­ DYSŁAW BRONIEWSKI: Pugaczow (poemat dramatyczny, V— VII)

Okładka TADEUSTA GRONOW­ SKIEGO.

Cena zeszytu zł 3.—

Prenumerata wraz z przesyłką w sto­ sunku zł 8 — kwartalnie Redakcja: Złota 8 m. 5, tel. 132-82

D la a b on en tów „ W ia d o m o ś c i L itera ck ich " 2 5 °ja zniżki Administracja: Boduena 1 m. 5, tel■ 223-04, konto w P. K. O 8.515

(2)

2

W I A D O M O Ś C I L IT E R A C K I E .Na 21

Pól ui i ehu w s ł u ż b i e p i s a r s k i e j

Czesław Jankowski

W y u i i a d w ł a s n y „ W i a d o m o ś c i L i t e r a c k i c h '

W i l n o , w maju 1926.

W lipcu 1876 r. ukazał się w „B iesia­ dzie Literackiej" wiersz Czesława Jan­ kow skiego p. t. „Piosnki i ludzie".

Odtąd rozpoczęła się jego praca lite­ racka i dziennikarska. A życzyć należy w roku jubileuszowym, by i na przy­ szłość trwała jeszcze długo.

Jankow ski reprezentuje w piśmiennic­ twie polskiem typ bardzo indywidualny, typ literata i dziennikarza o europejskim pogroju. Szeroka dziedzina zaintereso­ wań um ysłowych, szerokie horyzonty li­ terackie i polityczne, szerokie i w szech­ stronne w ykształcenie, poparte znako­ mitym talentem pisarskim, — zapewni­ ły Jankowskiemu w ybitne stanowisko w dziejach naszego piśmiennictwa.

Działalność Jankow skiego rozwijała się w trzech kierunkach: pierw szy — to Jankowski pisarz: poeta i literat w naj- w szechstronniejszem słow a znaczeniu; drugi — Jankowski publicysta i dzienni­ karz; trzeci w reszcie — Jankowski dzia­ łacz społeczny i polityczny: redaktor, kierownik teatru, poseł do Dumy Pań­ stwowej.

Jako poeta rozpoczął w dobie p ozy ­ tywizmu warszawskiego od piosenek lir- nikowskich w stylu Syrokom li: poezja ta utrwalała nastroje liryczne zabarwione już tym pierwiastkiem, który tak zna­ miennie uwypukla się w całej działalno­ ści pisarskiej i obyw atelskiej Jankow ­ skiego, — krajow ością, umiłowaniem cech litew sko-bialoruskich i „tutejszych" polskich jego ziemi rodzinnej, dawnego W ielkiego Księstwa Litewskiego. Jednak niebawem Jankowski, przerzuciw szy się na grunt warszawski, w atmosferze sto­ łecznej, zaczyna tw orzyć zgrabne w for­ mie, lekkie w treści erotyki i liryki a la Heine lub Musset.

B yły te poezje w czasach zbliżającego się pamasizmu poczytne i rozgłośne — niejeden meloman deklam ował rymami Jankow skiego. W raz z nowem i prądami literackiemi ta dziedzina jego tw órczości usunęła się w cień. I nie przywiązuje Jankowski do niej wagi.

— Ot, zabawa to była i tyle, — m ó­ wi, — dała przelotne chwile rozgłosu, a później legła w niepam ięci. Miała chw i­ le swej popularności:

W kilka lat po debjucie literackim Jankow ski uprawia już zaw odow o dzien­ nikarstwo w „K urjerze W arszawskim ", ogniskującym w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w ielki świat literacki

I tu dopiero ujawnia lwi pazur uro­ dzonego pisarza - stylisty. Niema działu w dużem piśmie stołecznem , niema ru­ bryki, której nie zasiliłby, nie uprawiał, nie rozwijał. Stwarza nawet now e. Prze­ dewszystkiem dział sprawozdań teatral­ nych na w zór słynnych swego czasu „soi­ rees theatrales” „Figara", gdzie podpi­ sywał je M artier („U n monsieur de l’ or- chestre"). Ponadto, obok kronik Prusa i bezpośrednio po nich, pisuje Jankowski feljeton y na tematy ogólne.

A jak sobie feljeton w yobrażał? — Nie jest to żadna, ściśle określona forma literacka, — definjuje Jankowski, — jak np, sonet lub triolet. Feljeton — to pew ien „rod za j” tw órczości piśmienni­ czej, coś zupełnie tak niepochw ytnego, a dającego się doskonale odczuć — jak li­ ryzm. Znamy przecie w szyscy "wiersze li­ ryczne bez krzty liryzmu; tak samo z feljetonem : są feljetony bez krzty felje- tonistycznego sposobu i daru przedsta­ wiania rzeczy. I tu dochodzim y do jego definicji. Istotę feljetonu stanowi ów nie­ uchwytny, subtelny, kunsztowny, ze specjalnego uzdolnienia płynący, „felje- tonistyczny" sposób podania czyteln ik o­ wi danego tematu. Bez subjektywnego poglądu na rzeczy opisywane niema fe­ ljetonu, jak niema go bez głębokiego przetrawienia tematu....

— Jacy w ięc pisarze mogą b y ć zali­ czeni do ieljeton istów ?

— Przedew szystkiem i w yłącznie tacy, k tórzy dany temat umieją potraktow ać z temperamentem, talentem, życiem , sma­

kiem, artyzmem, nieraz humorem, dosad- nością słowa, z przejrzystością stylu, sw obodą, z udzielającem się szczerem u- ćzuciem lub trafną spostrzegaw czością, bez akadem ickiej napuszoności, z ciętą werwą, a gdy w ypadnie — ze śmiałym sarkazmem.

Jankow ski uważa, iż licząc się z w e- wnętrznemi i zewnętrznem i cecham i fe­ ljetonu, można bez zbytniej śm iałości u- znać w Platonie feljetonistę filozoficzn e­ go, jak też nadać zaszczytny tytuł felje- tonisty w najlepszem słowa znaczeniu Pascalow i za słynne „P rovinciales". H ei­ ne — oto tw órca feljetonu i pierwsza jego gwiazda.

Książka Jankow skiego „N a margine­ sie literatury" w całej św ietności obrazu ­ je jego talent jako dziennikarza, publicy­ sty, krytyka i feljetonisty. Przedew szyst­ kiem jako niepospolitego — stylisty. Tu też zawarł sw oje credo pisarskie,

— Sądziłby kto doprawdy, — mówi, — że dobry, nawet znośny artykuł dzien­ nikarski z kunsztem pisarskim nic nie ma w spólnego! ,,Na kolanie" wszak piszemy. M ój Boże! tyle kolan jest na tym padole, a tak w zględnie mało ludzi, którzy w ła­ śnie „na kola n ie" pisać potrafią! Jest na­ tomiast wielu, których najfundamental- niejszy stół nie w ybaw i z kłopotu w obec czystej ćwiartki papieru, uncji atramen­ tu i pióra... Czy jednak — pyta Jankow ­ ski — dobrze napisane (dla czasopisma) sprawozdanie, o pierwszym lepszym w y ­ padku dnia, ot, o zawaleniu się szybu w kopalni, o wyruszeniu kompanji do C zęstochow y, o pożarze gmachu teatral­ nego, czy m ocno k o lorow y feljeton, czy opis balu, rzut oka na w ystaw ę obrazów, czy dram atyczno-jaskraw e sprawozdanie

sądowe, czy artykuł wstępny, poruszają­ cy z w erw ą gorącego odczucia sprawy temat jaki społeczny, polityczny, ob y cza ­ jowy, — czy to w szystko nie jest naj­ czystszej w ody literaturą? Nie w Hom e­ rze tylko artyzm poetycki, nie w yłącznie w kiikutom owej pow ieści lub historycz- nem „d ziele " artyzm pisarski!... A o przynależności do literatury stanowi u- m iejętność pisania. Tandeta pisarska, ch o ćb y in octavo maiori i zarejestrowana w e wszystkich bez wyjątku podręczni­ kach dziejów literatury, pozostanie -— za nawiasem literatury. Nie p o łoży ć jej z

malny mógł kiedykolw iek zachw ycać się potw ornością, a dla logicznie myślącego i zdrow ego na umyśle człow ieka mógł 1 notoryczny absurd mieć jakikolwiek sens i cokolw iek wyrażać. Formuła „dw a razy dw a" jest jednym z bardzo nielicz­ nych, stałych punktów na ziemskim glo­ bie. Nawet irracjonalizm powinien mieć logiczne uzasadnienie. Istnieje tylko to co jest logiczne. W szystko inne ist Schall und Rauch...

— A teatr?

— Teatr w dotychczasow ych formach sw oich przeżył się. Ludzie — oczyw iście

L i s f z P o z n a n i a

Idziemy powoli naprzód

K o respondencja w ła s n a „ W ia d o m o ś c i L ite ra c k ic h ”

C Z E S Ł A W JA N K O W SK I p ortret St. Ig. W itkiew icza

czystem sumieniem nawet na literatury — marginesie...

Słusznie uważa Jankowski, iż przy­ szli dziejopisow ie literatury będą musieli stw orzyć obok poezji, dramatu i kom e- dji, nauk ścisłych — dział specjalny: dziennikarstwo, gdzie zasiądą wym ienie­ ni kolejno znakom ici pisarze, których dzieła trwają zazw yczaj na szpaltach pism przez godzin dwadzieścia cztery. Od numeru do numeru...

Dziennikarstwo — to głów ny tytuł do chw ały Jankowskiego.

A jakim był redaktorem ? Zna już p r a ­ sa polska, jak Rzeczpospolita długa i sze­ roka, co potrafił zrobić na stanowisku redaktora „Kurjera Litew skiego". Stw o­ rzył z pisma jeden z naczelnych organów prasy polskiej po r. 1905. Naczelnych— św ietnością działu redakcyjnego: artyku­ łó w wstępnych i feljeton ów literackich oraz — działu informacyjnego. Tu, na ła­ mach swego „Kurjera Litew skiego", p o ­ ruszał najważniejsze zagadnienia chwili, a gdy został posłem z kurji ziemiańskiej b, gubernji W ileńskiej do „Dumy Pań­ stw ow ej", — z Petersburga redagował „K urjer", nadsyłając telegraficznie infor- maje polityczne i artykuły wstępne. G ło ­ śna np. była swego czasu sprawa kom en­ tarza, którym opatrzył list Sienkiewicza do W ilhelm a II. Z odw agą zarzucił listo­ w i Sienkiewicza brak rozwagi politycznej i um iejętności taktycznej, w ytknął nie­ szczęśliw e politycznie wystylizow anie li­ stu, z całem zresztą uznaniem i szacun­ kiem oceniając intencje w ielkiego pisa­ rza, w ystępującego w obronie narodo­ w ych praw ludności polskiej Poznańskie­ go. A czk olw iek słuszność zdawała się b y ć po stronie Jankow skiego, rzuciły się nań omal że nie wszystkie koterje ó w ­ czesne — jak to byw a zw ykle w Polsce, gdy ktoś ośmieli się w ypow iedzieć sąd rozbieżny z mniemaniem szerokiego, p ły t­ kiego ogółu. R ów nie głośna była sprawa trafnej krytyki deklaracji p osłów p o l­ skich z Królestwa, odczytanej w „D u ­ m ie", a opartej na traktacie kongresu wiedeńskiego, jako podstaw y prawnej na­ rodu polskiego do bytu autonomicznego. Jako wytrawnego krytyka literackie­ go i teatralnego, zapytuję Jankowskiego, co sądzi o n ow ych i najnowszych prą­ dach w literaturze i sztuce?

— Sądzę, że zarów no literatura jak każda sztuka nie może zbytnio oddalić się od natury i od duchow ej istoty c z ło ­ w ieka, rwąc z nim w szelkie więzy. P o ­ stęp, ewolucja, n ow e sposoby, doskonal­ sze w ypow iadanie się? Zgoda. Lecz p o ­ dobnie jak nie zdaje mi się, aby c z ło ­ w iek zaczął kiedykolw iek chodzić nie na dw óch nogach lub kolor czerw on y poczytyw ać za niebieski, tudzież zjadać ojca i matkę, tak nie sądzę, aby zjadli­ w y dysonans przestał kiedykolw iek roz­ dzierać ludziom uszy, aby człow iek

nor-kulturalnie dojrzali — łakną innego w i­ dowiska, Przedewszystkiem dającego w o w iele szybszem tem pie o wiele sil­ niejsze i bardziej urozm aicone wrażenia. Kinematograf już zrobił swoje...

Skoro mowa o teatrze, nadmienić wypada, że Jankow ski prow adził w t1. 1917 Teatr Polski w W arszawie (później z Solskim) i wystawił podów czas „S u ł­ k ow sk iego". Ta udatna próba pono za­ ch ęcić miała Żeromskiego do tw órczości scenicznej. Zamiłowanie Jankowskiego do teatru objaw iło się już wcześnie, przedtem aniżeli zaczął pisać recenzje teatralne. Za dawnych dobrych czasów, kiedy w ystępow ała w W arszaw ie na des­ kach Teatru Letniego M odrzejewska w „M ak b ecie", przyszły krytyk i dy­ rektor teatru w espół z Edwardem Lu- bowskim „ro b ił" burzę...

Żyw otność i w szechstronność, uniwer­ salizm — oto cech y znamienne natury Jankowskiego. Ujawnię chyba tajemnicę, kiedy stwierdzę, że Jankow ski jest rów ­ nież i... malarzem. Z dolność ta objawiła się zamłodu. „M istrza" miał nielada: Stanisława W itkiew icza (ojca oczyw i­ ście), który na pytanie, jak malować, tak mu odrzekł: „P ołó ż dwie pomarańcze i... maluj póki nie w yjdzie".

Jankow ski usłuchał i w ten sposób stał się malarzem samoukiem, przew aż­ nie pejzażystą. Zresztą różne uprawiał rodzaje malarstwa. D o dziś dnia w ka­ plicy rodzinnego majątku Jankowskiego, w Polanach powiatu Oszmiańskiego, jest dużych rozm iarów obraz, pędzla Jan­ kow skiego, w yobrażający św. Annę, nauczającą M atkę Boską... alfabetu p ol­ skiego.

— G dy pan w stecz rzuci za siebie oczam i?

— Już prawie nie objąć oczam i du­ szy tej panoramy. Co w idzę? Przede­ wszystkiem „czasów dziwną przemianę", jak m ów i Asnyk. Niech pan tylko p o ­ myśli! W ych ow ałem się w tradycjach dworu w iejskiego. Dano mi zrosnąć się, jak z dogmatem, z myślą, że się umiera tam, gdzie stała kolebka. Dziś się na to... wzrusza ramionami. Gdym w szedł w życie publiczne, m ów iono sobie na ucho, waląc się garścią w piersi: „N iech no Polska będzie znowu wolna i my w o l­ ni, ho, ho! świat zadziw im y!" No, i wolni my dziś w wolnej Polsce... A co do w łas­ nego życia, upłynęło mi ono conajmniej w trzech czwartych poza t, z w. ognis­ kiem dom owem i jego deptaczkiem. Ży­ łem życiem społecznem i narodowem , w atmosferze to sztuki i literatury, to pracy publicznej -— i Panu Bogu za to dziękuję! W polityce niezłom ny realista zachow aw czy, do szpiku k ości przenik­ nięty krajow ością, antynacjonalista i „librę penseur", musiałem oczyw iście mieć sporo w rogów ; o w iele w ięcej ich atoli spotkałem w życiu, niż ludzi z

na-Prenumeratorzy „W iadom ości Literackich" mogą nabyw ać książkę

PROF. M. ZD ZIEC H O W SK IEG O

„ E U R O P A , R O S J A , A Z J A

(szkice polityczno-literackie, str. 334 druku, cena katalogowa zł. 3.— ) za zł. 1.50

za pośrednictwem administracji „W iadom ości Literackich"

ł l

tury złych — i jakżebym miał uskarżać się na taki rezultat tyloletniego dośw iad­ czenia? W ręcz przeciwnie. Poczytuję za w ielkie szczęście, żem w ięcej dobrego, niż złego, napotkał na długiej drodze mego życia.

Istotnie, Jankowski należy do ludzi bez odrobin y zgorzknienia. Tajemnica ta tkwi bodaj w poczuciu, że pisząc przez tak długi przeciąg czasu, spełnił swój obyw atelski obow iązek. K iedy mowa 0 działalności społecznej, Jankowski prosi o zaznaczenie jego sympatyj dla pobratym ców z mniejszości narodowych.

— Uważam, iż hasze m niejszości — ludność tutejsza jest bardzo podatna do prowadzenia — tres maniable — tylko trzeba umieć i trzeba mieć w obec niej ogrom ny autorytet. Trzeba umieć wziąć się do rzeczy. Jako zasada, zdaniem mojem, zasada, którą się rządzić należy we wszystkich sprawach i stosunkach z tą ludnością, istnieje jedna tylko, jedno istnieje przykazanie: „Nie czyń drugie­ mu co tob ie niem iłe"... •— I niech mi pan wierzy, — dodaje Jankowski, — to rozwiązuje wszystkie trudności. B ę­ dzie zgoda.

I na w szystkich polach swej pracy publicznej i publicystycznej ■— w „K raju" petersburskim, w „Kurjerze Litewskim", „S ło w ie" warszawskiem — zasadę tę Jan­ kow ski propagow ał, zwłaszcza zaś p o d ­ kreślał ją w wileńskiej „G azecie K rajo­ w ej" i „S ło w ie " wileńskiem, gdzie dotąd pracuje, uświetniając łamy tego pisma przeważnie literackiemi pracami...

— Lata całe, życie mi wszak bezmała zbiegło z piórem w ręku — k oń czy Jan­ kow ski. — Za pióro sięgało się rnimo- w oli po przeczytaniu książki, o którejby się m ów ić chciało; brało się za pióro przed staroświeckim portretem, nad za­ kurzonym zw ojem starych fascykułów; z piórem w ręku w iodło się rozm ow y z ludźmi, których malarz rzuciłby się portretow ać; szło pióro samo do ręki w atmosferze podniecenia tą lub ow ą sprawą społeczną, artystyczną, p olity cz­ ną; piórem chw ytało się na gorąco k on ­ tury w iejskich w ycieczek i obrazków miejskich; na zgromadzeniu w iecow em , w podróży, w kuluarach parlamentu, w sali teatralnej, brało się w siebie nie- tylko m iód i pyłki wrażeń, ale i w zór najprzedziwniejszy, bo żywy, dla natych­ miastowej „ro b o ty piórem ", co potem zwała się, przywarta do wielkiej płachty pisma, bądź artykułem wstępnym, bądź sprawozdaniem, bądź wrażeniem z p o ­ dróży, bądź feljetonem,

Jankow ski ma w ielkie poczucie wagi

1 z n a c z e n ia p o w o ła n ia p is a r s k ie g o .

— Herbowa:, dostojnej krwi szlachta literatury polskiej! — w oła — dalibóg, warta tytulatów papieskich lub zdegene- rowanych spadkobierców „pańskich ostat­ k ów ". Polski indygenat literacki nie wisi na kołku w żadnej magnackiej antyka- merze. Nie leży też na p ółce żadnej księ­ garni. Nie w yżebrać go, nie kupić, nie w yłudzić „czapką, papką lub solą . U p odw oi literatury każdy z nas przy­ kładnie, cierpliw ie a długo stać musi, zanim curriculum jego pisarskie skrupu­ latnie przetrząśnięte zostanie, zanim czy ­ stość jego krw i literackiej stwierdzona będzie, zanim usłyszy nieodw ołalne: „Dignus est in tra re"..

Niema dziś w W ilnie imprezy kultu­ ralnej, w której Jankowski nie brałby udziału. Duża jest np. jego zasługa w przypominaniu społeczeństw u o b o ­ wiązku postawienia pomnika M ickiew i­ cza w Wilnie,.. M ickiewicza.

— Pan jest członkiem zarządu głów ­ nego komitetu budow y pomnika M ickie­ w icza w W ilnie. Jak pan sądzi, kiedy może stanąć pom nik?

— Hm... z inicjatyw y i laski generała Berbeckiego mamy po drodze na A n to- kol, za Wilją, kolosalny m odel pomnika M ickiew icza, w ykoncypow any przez p. Pronaszkę. U łatwi to W ilnu czekanie, c h oćb y przydługie, na akuratny, mający stanąć przed ratuszem. W ypadnie, jak w różą aktualne okoliczności, długo c z e ­ kać, długo... M yślę, że odsłonięcie od ­ będzie się — ciągnie Jankowski z żarto­ bliwym' uśmiechem w oczach i na ustach — może np. w dniu ślubu c ó ­ reczk i generała Berbeckiego z synecz­ kiem prof. Ruszczyca, albo nawet wnucz­ ki R uszczyca z wnukiem generała.,. Nie wcześniej!

K iedy Jankow ski dow iedział się, iż literaci i dziennikarze w ileńscy dają ini­ cjatyw ę uczczenia jego jubileuszu w dn, 2 czerw ca b, r,, żachnął się i protestow ał,

Za to, com kiedy zrobił dobrego piórem, pobrałem już hojne w ynagrodze­ nie! Czytano com pisał. Jedni chwalili i cieszyli się, drudzy wymyślali, i w p ię­ ty im szło. Czegóż może w ięcej sobie życzyć ktoś, co jak ja, trzymał zawsze w ręku pióro, jak sochę lub szpadę! R a czcie panowie w ierzyć, że w ciągu upłynionych pięćdziesięciu lat w ięcej miałem w moim pisarskim zawodzie kw iatów, niż — zasług. Nic mi się, dali­ bóg, nie należy. Od nikogo. Dziś jeszcze, gdy' mi coraz ciężej pracow ać, jeszcze mi praca zaw odow a daje o w iele w .ęcej radości, niż przemęczenia...

Żyw otność Jankowskiego jest niepo- żyta. Pamiętać wszak trzeba, że jego epoka — to czasy popow staniow e. Jest ob ecn y jubilat wśród paru innych pisa­ rzy ostatnim Mohikaninem czasów Odyń- ca, Deotym y, Asnyka, K onopnickiej, G o- mulickiego, O rzeszkow ej i wielu innych, dziś już nieobecnych,,. A utografy i listy ich, będ ące w posiadaniu Jankowskiego, są pamiątką „ginącego świata i „życia fal", których nikt i nic nie pow róci,

W iktor Piotrow icz.

P o z n a ń , w maju 1926. | R ok przeszło temu przedstawiłem „o b licze miasta p o etów " 1), pośw ięcając cały prawie list popisom rozmaitych ch o ­ robliw ych grafomanów, grasujących b e z­ karnie w Poznaniu1. Od tego czasu, na szczęście, oczyściła się znacznie atm osfe­ ra, i posuwamy się naprzód. Podnietę do organizowania życia artystycznego i zwiększenia pracy ośw iatow ej dała nie­ spodzianie śmierć autora „Przedw iośnia", która przedstawiła nam jaskrawo całe zaniedbanie literackie Poznania i p o ­ dw oiła obow iązki propagowania kultury artystycznej.

Kurja a K oło Polonistów Uniwersytetu Poznańskiego.

Stała się rzecz przykra i szkodliwa. Biskup Łukomski uznał za stosow ne u- dzielić w grudniu pb. r. w skazów ek pre­

fektom średnich zakładów szkolnych, jak mają się zachow ać w ob ec planowanych u roczystości ku czci Żeromskiego. Prefek­ ci okazali tu i ow dzie w iększą gorliwość, niż przew idyw ał ich przełożony. W ó w ­ czas m łodzież — „z serdecznym bólem i rumieńcem w stydu" — odparła cios, „k tóry — jak słusznie orzeczon o — stał­ by się bez naszej odpow iedzi ciemną pla­ mą kultury w iekopolskiej". „O dezw a do społeczeństw a W ielk opolski", podpisana przez K oło Polonistów , rozrzucana w ty­ siącach egzemplarzy, rozchwytana przez m łodzież, stwierdzała uroczyście, że „m i­ łości, jaką żyw ić musi i żyw ić będzie dla Żeromskiego naród polski, nie stłumi ża­ den okólnik Kurji Biskupiej w Poznaniu, podyktow any ch oćby najszlachetniejsze- mi pobudkam i", i głosiła entuzjastycznie, za co m łodzież kocha potępionego p i­ sarza.

Starcie m łodych ze starymi przyczyni­ ło się do wzmożenia kultu Żeromskiego w W ielk opolsce, Poznań urządził ku czci autora „P o p io łó w " akademję w Teatrze

EC.STER: Rybak

Polskim, z przemówieniam i prezesa związku literatów, red. B. K orcyw y, J. Kotarbińskiego i prof. T. Grabow skiego, potem wysłuchano w skupieniu cyklu w y­ kładów , a za przykładem Poznania każde miasto i miasteczko w W ielk opolsce ucz­ ciło uroczyście zasługi Żeromskiego.

Popis ks, Nikodema.

K om icznym epilogiem całej głośnej sprawy był występ ks. Nikodema Cieszyń­ skiego, znanego z czasów „Z droju " sro­ giego pogrom cy ekspresjonizmu, złotou- stego kaznodziei, przemawiającego baro­ k ow ą m ow ą ks. Jacka M ijakowskiego, co to ongiś „panom studentom... kokoszkę z pypciem " darował. Pragnąc zachwalaną rózgą u leczyć język w spółczesnej m ło­ dzieży i w ypolerow ać schorzały rozum i dow cip „d zieci duchow ych" „głośnego i osław ionego (!) pisarza", oburzony do ży­ w ego „napastniczą odezw ą K oła Poloni­ stów, skierowaną przeciw biskupowi Łu- komskiemu", rzucił ks. Nikodem okrzyk bojow y „P recz z Żerom skim !" i godząc w pisarza, opluł dokładnie sam siebie. Dla niego Żeromski jest „ch orobliw ie c y ­ nicznym trucicielem m łodzieży", autorem „b olszew ick iego" „Przedw iośnia", k tóre­ go „pisma nic wspólnego nie miały z ideą Bożą i chrześcijańską, ale k łó ciły się z zasadami chrze'cijańskiem i", „rzucały o- brzydliw ą chandrę na duszę czytelnika", który (o zgrozo!) „potulnie przyjmuje te wszystkie im pertynencje cyniczne, a na­ wet brutalnego napastnika jeszcze zato okadza". Społeczeństw o — woła głosem Kassandry natchniony ks. Nikodem — „n aogół głuche zostaje na ostrzeżenia R o ­ stworowskich, Pusłowskich, M endrysów,

zato ch ętn iej wsłuchuje się w ten cały chór chw alców •wysławiający „z ło w r o ­ gie krzyki rosyjskiego puszczyka". Dla nadania swym w yw odom wagi pow ołuje się ks. Nikodem na Słow ackiego, k tóre­ mu poleca w yprow adzić etym ologję na­ zwiska „ch orobliw ego, rosyjsko-polskie- go pesym isty" od „pożerania", „n iby ta pleśń!", polskiej duszy. Inteligencji ks. Nikodema w ystaw iły jego „R oczn iki K a­ tolick ie" pomnik trwalszy od śpiżu. B ę­ dzie się i nich po wsze czasy m ówiło z tym samym podziwem , z jakim się dziś mówi o „N ow ych A tenach", najwspanial­ szym dokumencip ciem noty z czasów sa­ skich, „erygow anym " „m elancholikom dla rozryw ki" przez patrona Cieszyńskiego, ks. Benedykta.

Napewno ks. biskup, rozsyłając tajny okólnik, nie przew idyw ał, ile kom prom i­ tacji przysporzy jedno nieoględne zdanie 0 Żeromskim, kiedy trafi w bite ciemię autora „R oczn ik ów ".

Najmłodsi.

Poloniści, zagrzani nagle do walki, na­ brali w boju o Żeromskiego hartu i roz­ machu. Złożyli naprzód hołd R eym on to­ wi uroczystą akademją (z przemówieniem rektora D obrzyckiego), potem ogłosili cykl od czytów o Żeromskim, cieszący się niezwykłem 1 powodzeniem'. Jako prele­ genci wystąpili kolejno: prof. W ł. M. K o ­ złow ski, dr. St. Papee, prof. H. Ulaszyn, dr. St. K ołaczkow ski i kurator B. Chrza­ nowski. Rów nocześnie przystąpiono do wydawania pod redakcją S. Balickiego 1 Cz. Latawca „N ow ych W ici", jedynego czasopisma literackiego w W ielkopolsce. Sekcja dramatyczna K oła przygotow uje cykl w ieczorów , pośw. ęconych w sp ółcze­ snej poezji polskiej. W najbliższych tygo­ dniach usłyszy Poznań deklamacje w y ­ branych poezyj Jana Lechonia i Kazim ie­ rza W ierzyńskiego, które zilustrują pre­ lekcję dr. Papeego o rozw oju tw órczości tych poetów .

W śród malarzy.

Z nowym rokiem życie również wśród artystów plastyków znacznie się w zm o­ gło. Poziom w ystaw w To w. Przyjaciół Sztuk Pięknych podniósł się. U tworzono nawet now ą grupę artystów poznańskich p. n. „Plastyka", która niedawno w ystą­ piła z pierwszą w ystawą i umiejętnie zaakcentow ała w artości czysto k om pozy­ cyjne i barwne. Na czoło grupy wysunął się Leon D ołżycki, artysta dojrzały o technice opanowanej.

„Świt“.

„Świt obchodzi obecn ie pięciolecie istnienia. Otwarty dn. 21 maja 1921 r. we własnym początk ow o gmachu, był ośrod­ kiem w dw óch pierw szych latach działal­ ności całego ruchu artystyczno-literackie­ go w Poznaniu. Dwunasta wystawa grupy „Świtu , trzykrotne zorganizowanie po­ kazu sztuki krakowskiej, osobne wystawy sztuki dziecka i religijnej, urządzenie w y ­ staw prac K. K rzyżanowskiego, T. Prusz­ kow skiego, H. Szczyglińskiego i J. Czaj­ kow skiego — oto najważniejsze pozycje w ysiłków zasłużonego zrzeszenia. Bliższe o nich szczegóły przynosi „A lbum jubi- leuszony" z 20 reprodukcjami, p oprzedzo­ ny wstępem dr. Truehima, Ostatnia w y ­ stawa grupy, z wszystkich najlepsza, przedstawia prace: Ballenstedta, Bartla, Elstera, G osienieckiego, Jagmina, Lubel­ skiego, M aszkowskiego, M rozińskiego, Roguskiego i W ronieckiego, Uwagę zwra­ ca przedewszystkiem Elster krajobrazami z południow ej Francji i kom pozycją ry­ baka, w iozącego p o łó w na targ do mia­ sta. Roguski, oprócz znanych ze swoistego ujęcia Madonn, wystawia głów ki dziecię­ ce, pełne słod yczy i m iękkości. Ciekawe są stylizowane pejzaże M rozińskiego. Najsilniej chwyta w spółczesność syntetyk W roniecki. O projektach pom nikow ych Lubelskiego w ypow iedział się niedawno trafnie p, Wandurski w liście z Ł o d z i2). Pomnik ułana jest równie banalny w p o ­ myśle jak Kościuszki. N aogół wystawa sprawia jednak wrażenie dodatnie i św iadczy o rozwoju „Świtu".

Sezon jubileuszowy.

Także w teatrze obchodzim y jubileu­ sze. Naprzód u czczono 50-lecie istnienia Teatru Polskiego przypomnieniem „W ą ­ sów i peruki". Potem „Panna m ężatka" złożyła złote życzenia dyr. Szczurkiewi­ czow i z okazji 30-lecia pracy, w połow ie spędzonej w Poznaniu. W tak w yjątko­ wym roku nie w ypada wspominać, że nie wszystko dzieje się w zasłużonym i pra­ cowitym teatrze tak jakby się dziać m o­ gło.

Sympatje czeskie.

Trzeba jeszcze słów ko pow iedzieć o nagłym w zroście zainteresowania dla kul­ tury czeskiej w Poznaniu. Zasłużył się tu nietyle niestrudzony prof. Szyjkowski, którego bardzo serdecznie witano i kilka razy słuchano skwapliwie, ile Teatr W iel­ ki, za hasło sezonu stawiający sobie z b li­ żenie polsko-czeskie. W zorow e w ysta­ wienie „D alibora" Fryderyka Smetany, a niedawno pokaz „Jenu fy" Leona Janacz- ka, pozw oliło nam poznać dwa rozdziały iiistorji opery czeskiej: klasycyzm i eks- presjonizm. Szczególnie bliska wydała się nam „Jenufa", o mocnem napięciu drama- tycznem, żyw iołow a, tętniąca krwią p ie­ śni ludowej, pełna siły i weryzmu. Zjeż­ dżali się na przedstawienie „Jenu fy" roz­ maici dygnitarze stołeczni z W arszaw y i Pragi. Poznań — podaję to z za dow ole­ n i e m —• dobrze się przed nimi popisał. Stef.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zezwala się na dowolne wykorzystanie treści publikacji pod warunkiem wskazania autorów i Akademii Górniczo-Hutniczej jako autorów oraz podania informacji o licencji tak długo, jak

Rodzina ta opisuje powierzchnię ( tzw. powierzchnię wektorową pola powierzchnię wektorową pola )), która cechuje się tym, że pole jest styczne do niej w każdym

Rozwiązanie ogólne równania quasiliniowego w przypadku funkcji dwóch zmiennych niezależnych Autorzy: Vsevolod Vladimirov

Rozwiązywanie zagadnienia początkowego równania quasiliniowego o dwóch zmiennych niezależnych Autorzy: Vsevolod Vladimirov

Schemat rozwiązywania równania quasiliniowego można uogólnić na przypadek funkcji zależnej od zmiennych ( ).. Rozpoczniemy od rozwiązywania równania

Jeżeli funkcja jest ciągła i pochodne cząstkowe są ciągłe i ograniczone w gdzie jest zbiorem wypukłym, to funkcja spełnia warunek Lipschitza ze względu na. Istotnie

Funkcja jest rozwiązaniem powyższego równania z warunkiem początkowym Zbadać stabilność w sensie Lapunowa rozwiązania. Na mocy uwagi 1 wystarczy zbadać stabilność

Aspekt mapowania obiektów CAD na grupy elementów został w podręczniku pominięty ze względu na swoją obszerność i przynależność do pokrewnej (ale innej) tematyki związanej