• Nie Znaleziono Wyników

Apostolstwo Chorych, 2016, R. 87, nr 10

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Apostolstwo Chorych, 2016, R. 87, nr 10"

Copied!
48
0
0

Pełen tekst

(1)

L I S T D O O S Ó B C H O R Y C H I N I E P E Ł N O S P R A W N Y C H

NR 10 • PAŹDZIERNIK 2016 • ROK 87 ISSN 1232-1311

Drużyna Hipokratesa

– str. 4

ANSTOCKPHOTO.PL

(2)

Ś

więty Łukasz Ewangelista był z zawodu lekarzem. Wzmiankę o tym fakcie odnajdujemy w Liście do Kolosan (zob. Kol 4, 14).

Symbolizuje go wół, jedno ze zwierząt ofiarnych, ponieważ Ewangelia jego autorstwa rozpoczyna się od opowieści o Zachariaszu, ojcu Jana Chrzciciela, który składa ofiarę w Świątyni (zob. Łk 1, 5-25). Święto św. Łukasza Ewangelisty przypada 18 października.

Vladimir Borovikovsky, „Święty Łukasz Ewangelista”, XIX wiek WWW.FREECHRISTIMAGES.ORG

(3)

Od redaktora

1 października przypada Międzynarodowy Dzień Lekarza, a 18 października w Kościele obchodzone jest święto św. Łukasza Ewangelisty, patrona służ- by zdrowia. Obydwie te okazje skłaniają do pochylenia się nad tematyką związaną ze środowiskiem lekarzy oraz ich odpowiedzialną pracą. Potrzeba dzisiaj lekarzy, którzy nie tylko będą świetnie wyszkolonymi fachowcami w dziedzinach medycznych, ale przede wszystkim takich, którzy wezmą na siebie ciężar mężnego stawania u boku swoich pacjentów i bycia dla nich miłosiernymi Samarytanami. U Maryi, Królowej Różańca Świętego, wypraszam dla całej służby zdrowia i wszystkich chorych łaskę przylgnięcia do Jezusowego Serca. Niech ono pociągnie ku sobie serca nas wszystkich.

W PAŹDZIERNIKOWYM LIŚCIE

N A S Z A O K Ł A D K A

Drużyna Hipokratesa

Od czasów starożytności aż do dzisiaj wielu podziela pogląd, że medycyna jest rodzajem sztuki.

4

Z B L I S K A

Drużyna Hipokratesa

Czy w przyszłości będzie miał kto leczyć chorych?

8

B I B L I J N E C O N I E C O

O śpiewie dla Boga

Nasze dobre życie jest wychwala- niem Boga.

11

N A S I O R Ę D O W N I C Y

Współpracownik Bożego Miłosierdzia

O lekarzu-ewangelizatorze.

17

P A N O R A M A W I A R Y

Sweterek i powidła

O lekcji udzielonej pewnemu lekarzowi.

39

K A P Ł A N W Ś R Ó D C H O R Y C H

Dobry lekarz – dobry człowiek

Środowisko lekarskie widziane okiem doświadczonego duszpasterza.

22

W C Z T E R Y O C Z Y

Mieć w sobie to „coś”

Kim trzeba być, by w pełni zasłużyć na miano lekarza?

KS. WOJCIECH BARTOSZEK

KRAJOWY DUSZPASTERZ APOSTOLSTWA

CHORYCH

(4)

APOSTOLSTWO CHORYCH

4

N

ajpierw sześć lat trudnych stu- diów i dyplom lekarza. Potem długie miesiące stażu, egzamin i prawo wykonywania zawodu. W cza- sie ponad siedmiu lat młody człowiek ze studenta staje się lekarzem, ale jego droga do upragnionej pozycji oraz ak- ceptacji ze strony medycznego środowi- ska i pacjentów dopiero się rozpoczyna.

Ideał w kitlu

Jak się okazuje, pacjenci mają swój precyzyjnie określony obraz lekarza idealnego. Wiedzą dokładnie, jakimi cechami ów ideał powinien się odzna- czać i jakie posiadać predyspozycje.

W czasach Hipokratesa, który na- zywany jest „ojcem medycyny”, pod- stawowym zadaniem lekarza było nie przynoszenie innym szkody. Pewnie dlatego właśnie temu greckiemu leka- rzowi z wyspy Kos przypisuje się au- torstwo chyba najsłynniejszej maksymy w etyce lekarskiej: Primum non nocere („Po pierwsze nie szkodzić”). Dzisiaj nie jest już tak łatwo. Dzisiaj „nie szkodzić”

to zdecydowanie za mało. Dzisiaj lista oczekiwań wobec lekarza znacznie się wydłuża.

Lekarze – co chyba nikogo nie po- winno dziwić – są postrzegani przez pacjentów jako najważniejsze osoby

Drużyna Hipokratesa

Statystki donoszą, że lekarzy w Polsce w przeliczeniu na obywateli jest obecnie najmniej w Unii Europejskiej – około 2,2 lekarza na tysiąc osób.

Problemem powoli staje się zatem nie to, czy lekarz okaże się empatyczny i kompetentny w kontakcie z pacjentem, ale raczej to, czy chorych w ogóle będzie miał kto leczyć...

(5)

Z B L I S K A

5

APOSTOLSTWO CHORYCH

w służbie zdrowia. To oni przede wszystkim decydują o sposobie leczenia czy trybie postępowania z pacjentem.

Na ich barkach spoczywa główna od- powiedzialność za skutki podejmowa- nych w tym celu działań. Owszem, są także pielęgniarki i inni medycy, bez których lekarz z pewnością by sobie

w pracy nie poradził, ale ostatecznie to on najbardziej wystawiony jest na oceny i roszczenia chorych.

Z badań realizowanych w ostatnim czasie przez CMJ (Centrum Monito- rowania Jakości w Ochronie Zdro- wia) wynika, że wysoko ocenianymi cechami lekarza są życzliwość oraz

CANSTOCKPHOTO.PL

(6)

APOSTOLSTWO CHORYCH

6

komunikatywność w relacjach z pa- cjentem. Niezwykle cenioną przez pacjentów cechą lekarza jest też em- patia, czyli umiejętność odczytania i zrozumienia przeżyć oraz całej ży- ciowej sytuacji drugiego człowieka.

Tak rozumiana empatia podnosi sku- teczność porady lekarskiej, umożliwia współpracę pacjenta z lekarzem oraz ułatwia i przyspiesza leczenie.

Warto podkreślić, że zdolności em- patyczne są wysoko cenione u lekarzy, niezależnie od ich specjalności. Zwłaszcza jednak od lekarzy rodzinnych oczekuje się, że nie tylko udzielą fachowej pomocy medycznej i wykonają niezbęd-

ne badania, ale również wesprą chorego duchowo w jego pro- blemach, także tych rodzinnych lub społecznych. Wielu chorych oczekuje, że lekarze pierwsze- go kontaktu przyjmą na siebie zadania psychologa i powierni- ka. Szczególnie osoby samotne

pragną, by lekarze interesowali się ich sytuacją życiową i w niej również szu- kali ewentualnych przyczyn schorzenia.

Osoby odczuwające duży lęk związany z chorobą, mocno podkreślają takie ce- chy, jak otwartość, akceptacja i umie- jętność wczucia się w ich sytuację jako najbardziej pożądane u lekarzy. Nato- miast ci, których poziom lęku jest niż- szy, oczekują jedynie fachowej porady.

Uznanie w oczach pacjentów znajdują również lekarze uprzejmi, grzeczni, uważnie słuchający i traktujący ich po partnersku.

Szlachetne cechy charakteru i spo- sób bycia nie wyczerpują jednak listy

elementów, które składają się na wize- runek idealnego lekarza. Równie ważne, a nawet ważniejsze okazują się kompe- tencje zawodowe oraz doświadczenie.

To właśnie rozległa wiedza i długi staż pracy w zawodzie wzbudzają największe zaufanie chorych. Stąd pewnie większym poważaniem wśród nich cieszą się starsi lekarze.

Podsumowując: idealnego lekarza, w opinii pacjentów, powinny charakte- ryzować przede wszystkim: umiejętność wczucia się w sytuację chorego oraz chęć niesienia mu pomocy w cierpieniu. Wią- że się z tym oczekiwanie na przyjazną

atmosferę, ciepło i serdecz- ność, bo to pozwala uzyskać współpracę pacjenta w proce- sie leczenia. Empatia lekarza powinna być jednak wsparta doświadczeniem i rzetelną wie- dzą medyczną, które pozwolą na skuteczne leczenie chorego i odzyskanie zdrowia.

Lekarzy jak na lekarstwo

Wiemy już, jakiego lekarza chcie- liby spotykać pacjenci w szpitalu lub w przychodni. Niestety znane są rów- nież alarmujące statystki, które dono- szą, że lekarzy w Polsce w przelicze- niu na obywateli jest obecnie najmniej w Unii Europejskiej – około 2,2 lekarza na tysiąc osób. Sytuację dodatkowo po- garsza fakt, że ponad 10% absolwentów kierunków medycznych wyjeżdża za granicę. W przyszłości liczba lekarzy, może okazać się zbyt mała, by zapewnić odpowiednią pomoc chorym. Według

Empatia lekarza

powinna

być wsparta

wiedzą oraz

doświadczeniem.

(7)

Z B L I S K A

7

APOSTOLSTWO CHORYCH

Naczelnej Izby Lekarskiej z blisko 182 tysięcy lekarzy w Polsce, w zawodzie czynnie pracuje niespełna 165 tysięcy, a za 20 lat może być ich zaledwie 100 tysięcy ponieważ część przejdzie na emeryturę, a część wyemigruje.

Naczelna Izba Lekarska przewidu- je, że jeśli w porę nie zostaną podjęte odpowiednie kroki, wiele dziedzin medycznych – np. epidemiologia – może zostać narażonych na powolne wymieranie. Coraz większe niedobory odnotowuje się również wśród: geria- trów – a przecież polskie społeczeństwo się starzeje – nefrologów, reumatolo- gów i kardiologów. Jak widać głównym problemem powoli staje się nie to, czy lekarz okaże się empatyczny i kompe- tentny w kontakcie z pacjentem, ale raczej to, czy chorych w ogóle będzie miał kto leczyć...

Rozczarowani?

Dość często słyszy się, że sami le- karze wypowiadają się negatywnie na temat pracy w swoim zawodzie. Na- rzekają przede wszystkim na ogrom wymaganych procedur formalnych, ko- nieczność prowadzenia dokumentacji medycznej, a także na ciężar związany z rozbudowaną diagnostyką, mającą na celu uchronienie ich przed oskar- żeniami o błędy w sztuce lekarskiej.

Relacje lekarza z pacjentem i poczu- cie samodzielności w działaniu, które specjaliści od zawsze cenili w swoim zawodzie, nie są ich zdaniem już tak silne jak kiedyś. Leczenie coraz czę- ściej przypomina im pracę przy taśmie produkcyjnej, a powołanie lekarskie

ginie wraz z doświadczeniem. Do- chodzi do tego konieczność pracy w kilku miejscach, przez wiele godzin w tygodniu.

Dobrze, że nie wszyscy lekarze są w równym stopniu podatni na nieko- rzystne warunki pracy. Bardzo wielu z nich jest optymistycznie nastawio- nych do swojego zawodu i obowiązków.

Dotyczy to głównie lekarzy poniżej 40 roku życia, którym praca przynosi wię- cej satysfakcji niż starszym kolegom po fachu, nieprzyzwyczajonym do nowo- czesnych procedur czy zwiększonych wymagań.

Powrót do źródeł

Wspomniany już Hipokrates dał początek nie tylko medycynie jako dyscyplinie naukowej, ale również głosił swym uczniom prawdę o tym, że uprawianie medycyny jest sztuką.

Mawiał: Omnium artium medicina no- bilissima est to znaczy: „Ze wszystkich sztuk medycyna jest najszlachetniej- sza”. Być może takie właśnie myślenie o swoim fachu pomogłoby lekarzom na powrót uwierzyć, że ich praca jest czymś więcej niż tylko zawodem... Być może to pozwoli im ustrzec się przed zniechęceniem i rozgoryczeniem...

Oby znów zachwycili się prawdą, że mają wiele okazji, by już nie tylko „nie szkodzić”, ale przede wszystkim nieść ulgę i służyć dobru chorych.

opracowała: RENATA KATARZYNA COGIEL

(8)

APOSTOLSTWO CHORYCH

8

O śpiewie dla Boga

Z Księgi Psalmów. Dobre życie jest wychwalaniem Boga.

Proszę o otwarcie Pisma Świętego na Psalmie 96.

KS. JANUSZ WILK

P

salm 96 to hymn na cześć Jahwe – Króla (podobnie jak: Ps 47; 93; 97;

98; 99). Psalmista w strofie pierw- szej (wersy 1-3) i trzeciej (wersy 7-10) wzywa do wysławiania Jahwe, a w strofie drugiej (wersy 4-6) i czwartej (wersy 11- 13) uzasadnia swój nakaz.

W Biblii Hebrajskiej utwór ten nie posiada własnego tytułu, ale występu- je on w Biblii Greckiej (Septuagincie), gdzie brzmi: „Gdy budowano świątynię po niewoli. Pieśń Dawida”. Informacja ta umiejscawia powstanie tego hymnu w latach 538 (powrót Judejczyków z nie- woli babilońskiej)-515 przed Chrystusem (ukończenie odbudowy i poświęcenie świątyni jerozolimskiej). Nawiązanie do Dawida jest wyraźnym anachronizmem, gdyż król ten panował w Izraelu w latach ok. 1010-970 przed Chrystusem. Psalm ten z drobnymi zmianami został rów- nież zamieszczony w Pierwszej Księdze Kronik 16, 23-33.

W strofie pierwszej (wersy 1-3) psalmista zachęca wszystkich ludzi do śpiewu na cześć Jahwe. Poprzez śpiew chce on wyrazić wiarę i miłość do Boga, pragnie uzewnętrznić swój zachwyt wo- bec Jego dobroci (dar zbawienia) /wers 2/ oraz potęgi (cuda dokonane pośród wszystkich ludów) /wers 3/. Orant wzywa do „pieśni nowej”, która w Biblii może oznaczać modlitwę uwielbienia, zano- szoną po jakimś nowym, szczególnie ważnym i doniosłym wydarzaniu (zob.

np.: Ps 98, 1; 149, 1; Iz 42, 10; Ap 5, 9) lub też może ona wyrażać nowe nastawia- nie człowieka wobec życia; poukładanie starych spraw, które przez dłuższy czas były balastem w życiowej drodze albo ponowne odkrycie daru wiary (miłości).

Psalmista nie zawęża grona śpiewaków tylko do członków narodu wybranego, każdy ma możliwość dołączyć do chóru wielbiącego Boga (wersy 1 i 3).

Czytając strofę drugą (wersy 4-6), musimy uwzględnić kontekst i czas jej powstania, czyli wiarę starożytnych lu- dów w wielobóstwo. Kluczowa myśl tej

(9)

9

APOSTOLSTWO CHORYCH

B I B L I J N E C O N I E C O

CANSTOCKPHOTO.PL

(10)

APOSTOLSTWO CHORYCH

10

części Psalmu jest zawarta w wersie 5:

„wszystkie bóstwa pogan – to ułuda”. Nie ma innych bogów poza Jahwe, który jest Stwórcą całego świata. Być może celem tych słów było przypomnienie powra- cającym z niewoli babilońskiej Judej- czykom o istnieniu tylko jednego Boga.

Czas niewoli mógł sprzyjać ich przy- zwyczajeniu się do bóstw pogańskich czczonych na obczyźnie – miejscu ich deportowania. Ta część Psalmu mogła ponadto przypominać o monoteizmie również Żydom, mieszkającym poza gra- nicami Izraela (w diasporze). Człowiek bowiem w miarę upływu czasu

oswaja się z różnymi rzecza- mi i poglądami (niekoniecz- nie prawdziwymi). Dotyczy to również współczesnego zjawiska neopogaństwa.

W strofie trzeciej (wersy 7-10) orant powraca do kwestii uwielbienia Jahwe jako króla.

Jak książęta i możnowładcy

składali hołd swojemu panu, tak każdy człowiek powinien złożyć hołd i uwiel- bienie swojemu Bogu. Psalmista podpo- wiada, aby wyraz czci wobec Jahwe, był należnie przygotowany (wers 8: „nieście ofiary”; wers 9: „odziani w święte szaty”).

Właściwe przygotowanie do modlitew- nego spotkania (współcześnie także do Mszy świętej, przyjęcia sakramentów) wyraża szacunek i miłość wobec Boga.

Traktowanie wiary i praktyk religijnych jako obowiązku wprowadza bylejakość, rutynę, a z czasem prowadzi do zobo- jętnienia i rezygnacji z wiary.

W ostatniej części Psalmu (wersy 11-13), autor natchniony zwrócił się do

świata przyrody (zwłaszcza wersy 11- 12), który zgodnie ze swoją naturą ma wychwalać swojego króla i równocześnie sprawiedliwego sędziego (wers 13). War- to dostrzec harmonię i pokój w opisie przyrody w kontekście sądu ostatecz- nego. Natura jest cały czas gotowa na to spotkanie. Pytanie o stan człowieka jest zawsze pytaniem otwartym. Odpowiedzi udziela każdy z nas i to każdego dnia.

Powróćmy jeszcze do głównego wezwania, jakie psalmista stawia tym, którzy chcą modlić się jego utworem:

„Śpiewajcie Panu pieśń nową” (wers 1).

Święty Augustyn pozostawił nam kazanie odnoszące się do tych słów. Oto jedna z myśli, która niech stanie się podsu- mowaniem naszych rozważań:

„Oto śpiewam, mówisz.

Owszem, śpiewasz i słyszę twój głos. Uważaj jednak, aby życie nie świadczyło przeciw słowom. Śpiewajcie głosem, śpiewajcie sercami, śpiewajcie ustami, śpiewajcie swoim życiem: «Śpiewajcie Panu pieśń nową». Pytacie, co macie śpiewać o Tym, którego miłujecie, bo na pewno chcesz śpiewać o Tym, którego kochasz. Szukasz, jaką pieśnią chwały Go uczcić. Słyszeliście: «Śpiewajcie Panu pieśń nową». Szukacie pieśni po- chwalnej? «Chwała Jego niech zabrzmi w zgromadzeniu świętych». Sam śpiewak jest pochwałą swojego śpiewu. Chcecie wyśpiewywać chwałę Boga? Sami bądź- cie tym, co śpiewacie. A jesteście Jego pieśnią pochwalną, gdy wasze życie jest dobre” (Kazanie 34, 5-6).

q Każdy może

dołączyć do

chóru, który

wielbi Boga.

(11)

11

APOSTOLSTWO CHORYCH

N A S I O R Ę D O W N I C Y

Współpracownik Bożego Miłosierdzia

– Święty Józef Moscati

Kiedy ostrzegano go, aby nie chodził do niebezpiecznych, cieszących się złą sławą dzielnic, odpowiadał: „Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro”.

N

ie od dziś wiadomo, że nasze wybory, a co za tym idzie nasze późniejsze życie determinują wydarzenia z wcześniejszego okresu, zwłaszcza z dzieciństwa i młodości. Tak też było w przypadku człowieka, o któ- rym papież Jan Paweł II 25 października 1987 roku powiedział: „Człowiek, któ- rego dzisiaj ogłosimy Świętym Kościoła powszechnego, jawi się nam jako kon- kretne spełnienie ideału chrześcijanina świeckiego”.

Jakiś czas przed tą datą matce umie- rającego na białaczkę robotnika, Giu- seppe Montefusco, przyśnił się lekarz

w białym kitlu. W kościele Gesù Nuovo rozpoznała ona jego twarz w wizerunku pewnego błogosławionego lekarza. Za- częła za jego wstawiennictwem błagać Boga o zdrowie dla syna, który wkrótce w pełni je odzyskał i wrócił do pracy.

W bliskości cierpienia Kim był ów lekarz w białym kitlu?

Józef Moscati, bo o nim mowa, przyszedł na świat we Włoszech, w Benewencie, 25 lipca 1880 roku w wielodzietnej ro- dzinie urzędnika sądowego, a zmarł 12 kwietnia 1927 roku w Neapolu. Te dwie daty dzieli niespełna 47 lat życia – życia

(12)

APOSTOLSTWO CHORYCH

12

stosunkowo krótkiego, za to wypełnio- nego niezliczonymi zasługami, które otwarły mu Niebo.

Był szóstym z dziewięciorga dzieci.

Jego dzieciństwo ze względu na obowiąz- ki służbowe ojca, upłynęło w Neapolu.

Tam przyjął I Komunię świętą, tam się uczył i tam zdał maturę. Z cierpieniem i niepełnosprawnością zetknął się już w dzieciństwie. Kiedy miał 12 lat jego starszy brat Alberto spadł z konia. W wy- niku tego wypadku doznał bardzo po- ważnego urazu głowy, a w konsekwencji do końca życia skazany był na opiekę innych. Właśnie to tragiczne wydarzenie i troskliwa opieka, jaką rodzina obda- rzała chorego sprawiły, że młody Józef zainteresował się medycyną. Dlatego po zdanej w 1897 roku maturze wstąpił na uniwersytet. W tym samym roku stracił niestety ojca, a kilka lat później także brata – Alberta.

Po szczeblach kariery

W 1903 roku, już jako młody adept medycyny, Józef Moscati wygrał kon- kurs na starszego asystenta w Szpitalu Zjednoczenia w Neapolu. Otwierało mu to drogę do dalszej kariery medycznej, ale także stawiało przed nim rozmaite wyzwania, którym zawsze starał się spro- stać najlepiej jak potrafił. Zaledwie 3 lata później, podczas erupcji Wezuwiusza, przyszło mu z narażeniem życia kierować ewakuacją szpitala w Torre del Greco.

Dzięki jego determinacji udało się wów- czas uratować wszystkich pacjentów i to tuż przed zawaleniem się dachu. Kolejny poważny egzamin ze swoich kompetencji i medycznej wiedzy musiał zdawać w 1911

roku. W Neapolu panowała wówczas epidemia cholery. To właśnie doktoro- wi Moscatiemu polecono zbadać przy- czyny epidemii i opracować metody jej zatrzymania. W tym samym roku wstą- pił na kolejny szczebel swojej kariery.

Wygrał bowiem konkurs na zastępcę ordynatora w Szpitalu Zjednoczenia, a wkrótce potem został też członkiem senatu Akademii Medycznej i obronił tytuł doktora w dziedzinie chemii fi- zjologicznej. Warto wspomnieć, że był również jednym z pierwszych w swoim środowisku lekarzy, którzy zainteresowali się zastosowaniem insuliny w leczeniu cukrzycy. Z pewnością przyczynił się do tego fakt, że jego zmarła w 1914 roku matka chorowała właśnie na tę chorobę.

W roku 1919 Józef Moscati został ordy- natorem III Sali Nieuleczalnie Chorych a trzy lata później, już jako docent nauk ogólnoklinicznych, stał się również wy- kładowcą. W 1923 roku Józefowi Mo- scatiemu przypadł w udziale zaszczyt reprezentowania Włoch podczas Mię- dzynarodowego Kongresu Fizjologii w Edynburgu. Także jego praca jako lekarza okazała się tak niezbędna, że kiedy w czasie I wojny światowej chciał wstąpić w szeregi armii, nie przyjęto jego zgłoszenia, twierdząc, że lepiej przysłuży się swej ojczyźnie ratując życie i lecząc 3000 rannych żołnierzy, którzy przewi- nęli się przez zajęty przez wojsko szpital, w którym pracował.

Lekarz-ewangelizator Ze swoją jakże płodną, ale i wy- czerpującą działalnością naukową, bły- skotliwą karierą medyczną, a także

(13)

13

APOSTOLSTWO CHORYCH

N A S I O R Ę D O W N I C Y

odpowiedzialnością za lokalny Instytut Anatomii, doktor Moscati nie przesta- wał łączyć zwykłej, codziennej praktyki lekarskiej. Wszystkie te dziedziny potra- fił nierozerwalnie i bezkompromisowo

związać ze swoim chrześcijańskim światopoglądem.

Na każdym polu działalności, ale chyba najbardziej podczas codziennej praktyki lekarskiej Moscati dał się poznać

AFORISMI.MEGLIO.IT

(14)

APOSTOLSTWO CHORYCH

14

jako człowiek o ogromnej wrażliwości na cierpienie drugiego człowieka. Na- leżał do tych lekarzy, którzy dostrzegają i uwzględniają jedność duchowo-cie- lesną swoich pacjentów. Dlatego też troszczył się nie tylko o ich fizyczne zdrowie, ale także o stan ich ducha.

Wbrew panującym wówczas tenden- cjom pozytywizmu i wzmożonego la- icyzmu, kiedy wiarę stawiano w opozycji do nauki, ten lekarz, ale i naukowiec, jak rzadko kto potrafił udowodnić, że powszechne powołanie do świętości nie jest jakąś fikcją lecz zadaniem do speł- nienia dla każdego wierzącego

człowieka i to w każdej sytu- acji oraz w każdym środowi- sku zawodowym. Niejednego ze swoich pacjentów zachęcił do rzetelnego rachunku su- mienia i spowiedzi świętej nieraz po wielu latach rozłąki z Kościołem. Gdy trzeba było, wraz z poradami lekarskimi

potrafił upomnieć w kwestiach ducho- wych czy moralnych lub nakłonić do podjęcia na nowo zaniedbanego życia sakramentalnego i modlitewnego.

Wiedza i wiara

Pewną ciekawostkę w biografii Józefa Moscatiego, potwierdzającą ten fakt, stanowi spotkanie z ciężko już chorym, sławnym włoskim tenorem Enrico Ca- ruso. Moscati, jako jeden z nielicznych, potrafił postawić właściwą diagnozę, ale niestety było już za późno na podjęcie skutecznego leczenia. Choć tenorowi nie mógł już pomóc Moscati-lekarz, po- mógł mu Moscati-chrześcijanin, który

wypomniał śpiewakowi, że „konsulto- wał się u wszystkich lekarzy, lecz nie u Jezusa Chrystusa”. Na prośbę Enrica Caruso Moscati zadbał o to, by na czas udzielono mu sakramentów i towarzy- szył mu do samego końca.

Niejeden raz na doktora Moscatiego, i to niestety także ze strony środowiska lekarskiego, sypały się gromy za sposób, w jaki podchodził do swoich pacjentów i dbałość o ich życie duchowe na rów- ni z cielesnym. Jeden ze świadków tak o tym mówił: „Był poniżany, wyszydzany przez tych, którzy źle widząc jego szcze-

rość, proste i odważne wyzna- wanie wiary chrześcijańskiej, nazywali go maniakiem, histe- rykiem, człowiekiem egzalto- wanym, fanatykiem”. Można przypuszczać, że i dziś jego postawa budziłaby nie mniej- sze kontrowersje, niż w latach, w których żył, zwłaszcza ze strony tych, których oburza najmniejszy przejaw „sakralizacji” tego, co ich zdaniem powinno być wyłącznie

„świeckie”.

Tymczasem doktor Moscati swoje

„świeckie” życie czynił świętym. Dosko- nale potrafił łączyć naukę z wiarą i to, co ludzkie z tym, co chrześcijańskie.

Wszędzie, gdzie się pojawiał i gdzie przy- szło mu pracować, dawał świadectwo swej chrześcijańskiej wiary. Na przykład, kiedy jego pieczy powierzono Instytut Anatomii, w prosektorium zawiesił krzyż a obok niego umieścił podpis nawiązu- jący do zmartwychwstania Chrystusa:

O mors ero mors tua czyli: „O śmierci, będę twoją śmiercią”.s

Swoje

„świeckie”

życie czynił

świętym.

(15)

15

APOSTOLSTWO CHORYCH

N A S I O R Ę D O W N I C Y

Swoim studentom niejednokrotnie przypominał prawdy, które uważał za święte dla lekarza: „Macie, w swoim po- słannictwie zawierzonym Opatrzności, pamiętać, że wasi chorzy przede wszyst- kim mają duszę, do której musicie umieć zbliżyć się i którą musicie przybliżyć do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiąza- nie miłości w waszym gabinecie, gdyż tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w nie- szczęściu. Nauka i wiara!”. O chorych zawsze mówił z największym szacunkiem i miłością: „Błogosławieni jesteśmy, my lekarze, jeżeli pamiętamy, że obok ciał mamy przed sobą dusze nieśmiertelne, względem których posiadamy ewange- liczny nakaz, żeby kochać je jak siebie samego”.

Lekarz ciał i dusz

Nic dziwnego, że przylgnął do niego przydomek „lekarza ciał i dusz”. Potwier- dza to wspomnienie jednego ze świad- ków jego życia: „Wszystkich chorych pytał, czy są w stanie łaski Bożej, czy uczęszczają do sakramentów, czy są w zgodzie z własnym sumieniem. Sło- wem, leczył najpierw dusze, a następnie ciała tych, którzy zgłaszali się do niego”.

Twierdził, że „wiele bólu w sposób łatwy można uśmierzyć poprzez radę odnoszą- cą się do duszy, zamiast zimnej recepty przesłanej farmaceucie”. Nigdy jednak nie pogardzał nauką i jej możliwościami, starając się zawsze zachować niezbęd- ną równowagę. Na przykład pewnej kobiecie systematycznie lekceważącej wskazania medyczne zwrócił uwagę: „dla pani duszy ważniejsze jest wykonanie

jednego zastrzyku leczącego chorobę niż odmawianie wielu modlitw”.

Inną cechą, która zdecydowanie wyróżniała doktora Józefa Moscatiego w jego środowisku, była bezinteresow- ność i brak jakiegokolwiek przywiązania do pieniędzy. Czasem w ogóle nie przyj- mował honorarium lub drastycznie je obniżał, jeśli tylko uznał je za zbyt wy- sokie w stosunku do zasobności portfela swoich pacjentów. Pewien lekarz takie złożył o nim świadectwo: „On, który lubił widzieć w chorych bolesną postać Chry- stusa, nie chciał przyjmować pieniędzy i każdą ofertę w widoczny sposób bole- śnie przeżywał. Jeśli badał osoby bogate i dobrze sytuowane, oczywiście przyj- mował należną zapłatę, ale jego niepokój – przed samym sobą i przed Bogiem – budziła obawa, by nigdy nie stać się wyzyskiwaczem”. Zdarzało się i tak, że nie tylko nie przyjmował honorarium, ale to on dzielił się swoimi pieniędzmi z najuboższymi ze swoich pacjentów, wsuwając niepostrzeżenie banknoty pomiędzy recepty czy zaopatrując ich w potrzebne lekarstwa. Niejednemu z tych, którzy nie mieli takiej możliwości, opłacał nawet pobyt w szpitalu. Kiedy zaś ostrzegano go, aby nie chodził do niebezpiecznych, cieszących się złą sławą dzielnic, odpowiadał: „Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro”.

Trudno się nie dziwić, jak w ogóle podołał swym licznym zajęciom, łącząc je w dodatku z posługą zwykłego lekarza.

Jako badacz musiał przecież poszerzać swoje wiadomości, dokonywać doświad- czeń w laboratorium, pisać sprawozdania naukowe. Jako lekarz, musiał być obecny

(16)

APOSTOLSTWO CHORYCH

16

zarówno w szpitalu, jak i w domach pacjentów. Jako docent przygotowywał i głosił wykłady, nauczał i sprawdzał prace uczniów. Przy tym wszystkim zawsze kierował się zasadami chrze- ścijańskiej wiary i nigdy nie uchylał się od niesienia pomocy najbiedniejszym.

Skąd czerpał na to wszystko siły? On sam zwykle tak to wyjaśniał: „Kto przyj- muje Komunię każdego ranka, ma ze sobą ładunek energii, który nie ulega wyczerpaniu”. Ci, którzy go znali, wie- dzieli, że doktor Moscati oparcia w swej służbie i sił w trudnych momentach życia szukał uczestnicząc codziennie w porannej Mszy świętej i przyjmując Komunię świętą.

Zapewne z tego samego źródła czerpał też niezachwianą pewność, że w służbie dla chorych czy to w szpita- lach, w domu lub w innych miejscach,

„posłannictwem wszystkich”– sióstr zakonnych, pielęgniarzy, lekarzy – jest

„współpraca z Bożym Miłosierdziem”.

Pewien lekarz tak o nim powiedział:

„Był najdoskonalszym wcieleniem mi- łosierdzia, które kiedykolwiek znałem”.

Strata dla wszystkich

Niestrudzony doktor Józef Mo- scati zmarł tak, jak żył – na stanowi- sku pracy. 12 kwietnia 1927 roku, jak każdego dnia, uczestniczył we Mszy świętej, a potem pracował w szpitalu.

Po powrocie do domu znów przyjmo- wał pacjentów, ale po południu źle się poczuł. Zmarł w fotelu, w swoim ga- binecie. Jego śmierć poruszyła bardzo wiele osób; uczonych, studentów, ale szczególnie najuboższych pacjentów,

którzy tak wiele razy doświadczyli jego troskliwości. W księdze kondolencyjnej jakiś staruszek napisał: „Opłakujemy go, ponieważ, świat utracił świętego, Neapol – przykład wszelkiej cnoty, a biedni chorzy stracili wszystko”.

Jestem jednak przekonana, że czło- wiek ów nie miał racji. Nie utraciliśmy bowiem wszystkiego. 16 listopada Ko- ściół obchodzi wspomnienie liturgiczne św. Józefa Moscatiego. My wszyscy, ale zwłaszcza środowisko ludzi służących zdrowiu, może na nowo odczytać prze- słanie życia tego Świętego, które – jak spadek po sobie – zostawił w liście do młodego lekarza podejmującego swą pierwszą pracę: „Nie nauka, lecz miło- sierdzie przemieniło świat... Mam w ser- cu zawsze żywe ubolewanie z powodu tego, że odchodzicie, a pociesza mnie fakt, że zachowujecie w sobie coś ze mnie; nie dlatego, żebym był coś wart, ale z powodu tego daru duchowego, który umacnia mnie do przetrwania i do promieniowania wokoło. Jesteście we mnie obecni, bądźcie pewni. Całuję was w Chrystusie!”.

opracowała: DANUTA DAJMUND

Na koniec naszej krótkiej rozmowy, pani wyciągnęła z siatki mały słoiczek i wręczyła mi go, mówiąc: „Nie ma słów, którymi potrafiłabym wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi. Proszę przyjąć te powidła własnej roboty, bo to jest jedyna rzecz, którą mogę się podzielić. Nic więcej nie mam”.

(17)

17

APOSTOLSTWO CHORYCH

P A N O R A M A W I A R Y

Sweterek i powidła

BOGUMIŁ WEJCHERT

L

ekarzem jestem od siedmiu lat.

Opowiem krótko o swojej pracy i o pewnym wydarzeniu, które po- mogło mi lepiej zrozumieć, co to znaczy naprawdę pomagać ludziom.

Medycyna wymarzona

O wyborze studiów medycznych myślałem od początku nauki w liceum.

Interesowałem się biologią i anatomią, a dodatkowo marzyłem o pracy, która umożliwi mi bliski kontakt z ludźmi.

Postanowiłem więc, że spróbuję swoich sił na medycynie. Coś mnie ewidentnie pociągało w tym kierunku. Na medycynę dostałem się dopiero za drugim razem.

Studia były dla mnie ciężką pracą, ale jednocześnie spełniałem swoje marzenie.

Cieszyłem się na myśl o rozpoczęciu w niedalekiej przyszłości lekarskiej prak- tyki. Po zdaniu wszystkich wymaganych egzaminów, po obowiązkowym stażu oraz po uzyskaniu prawa do wykony- wania zawodu rozpocząłem wędrówkę po szpitalnych oddziałach w celu wyboru specjalizacji. Wahałem się między okuli- styką, pediatrią i ortopedią. Ostatecznie wybrałem okulistykę.

Niedawno skończyłem specjalizację i pracuję na szpitalnym oddziale okuli- stycznym oraz w poradni przyszpitalnej.

Praca jest stresująca i odpowiedzialna, ale daje mi sporo satysfakcji, bo lubię ludzi.

Ponieważ moje doświadczenie zawodowe nie jest jeszcze duże, cały czas staram się podpatrywać starszych kolegów i słuchać ich rad. Mam szczęście pracować w zgra- nym i profesjonalnym zespole, w którym mogę liczyć na życzliwą pomoc innych.

Na koniec naszej krótkiej rozmowy, pani wyciągnęła z siatki mały słoiczek i wręczyła mi go, mówiąc: „Nie ma słów, którymi potrafiłabym wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi. Proszę przyjąć te powidła własnej roboty, bo to jest jedyna rzecz, którą mogę się podzielić. Nic więcej nie mam”.

(18)

APOSTOLSTWO CHORYCH

18

Zdarzają się też oczywiście nieporozu- mienia, ale staramy się na nie reagować i szukać rozwiązania. Mogę powiedzieć, że praca, którą wykonuję, daje mi radość i spełnienie. Chciałbym, by tak pozostało.

Dzień jak co dzień

W mojej pracy często bywa tak, że jeden dzień podobny jest do drugiego:

obchód po szpitalnych salach, zabiegi planowane i „na ostro”, dokumentacja medyczna do wypełnienia, długa lista pacjentów zapisanych na wizytę, diagno- zy, recepty, nieustanny gwar i ruch. To może sprawić, że lekarza dopada czasem monotonia i rutyna. Może też przyczynić się do tego, że straci on z oczu – choćby tylko na chwilę – cel i sens tego, co robi.

Jakiś czas temu przeżywałem w pracy właśnie taki mały kryzys. Byłem przemę- czony, a obowiązków przybywało. Nie potrafiłem znaleźć sposobu, by wrócić do rytmu pracy sprzed miesięcy.

Któregoś dnia od rana miałem dyżur w przychodni. Musiałem przyjąć swoich pacjentów oraz zastąpić nieobecnego ko- legę, do którego również na ten dzień byli zapisami chorzy. Roztaczała się przede mną perspektywa wielogodzinnej pracy w gwarze i stresie. Wchodząc do gabine- tu, zauważyłem kątem oka, że na końcu korytarza siedzi na krześle starsza pani, w charakterystycznym pomarańczowym swetrze. Gdyby nie jaskrawy kolor jej ubrania, pewnie w ogóle nie zwróciłbym na nią uwagi.

Zająłem się pracą. Godziny szybko mijały, a kolejni pacjenci przetaczali się przez mój gabinet, jak wartki potok. Kie- dy wyszedłem na chwilę przerwy, znów

zobaczyłem panią w pomarańczowym sweterku, która siedziała w tym samym miejscu. Trochę się zdziwiłem, bo było już późne popołudnie. Wróciłem do swoich obowiązków, kolejni pacjenci czekali. Upłynęło kolejnych kilka go- dzin. Przychodnia powoli pustoszała, cichł gwar na korytarzu. Kiedy przyją- łem ostatniego pacjenta, odetchnąłem z ulgą. Nareszcie mogłem odpocząć.

Schowałem dokumentację do teczki, przejrzałem kartoteki na kolejny dzień i wyszedłem z gabinetu.

Sam na sam z nią

Nie było już nikogo. Nikogo... oprócz starszej pani w pomarańczowym swe- terku. Tym razem moja ciekawość kazała mi do niej podejść. Zapytałem na kogo czeka tu tyle godzin. W odpo- wiedzi usłyszałem: „na pana, doktorze”.

Osłupiałem ze zdziwienia, bo takiej od- powiedzi się nie spodziewałem. Kiedy zapytałem dlaczego nie zapisała się na wizytę albo dlaczego nie zaczepiła mnie w ciągu dnia, powiedziała: „ja nie jestem chora, chciałam tylko panu doktorowi podziękować za uratowanie oka mojej wnuczce”.

Usiadłem obok. Starsza pani zaczęła mi powoli wszystko wyjaśniać i przypo- minać. Faktycznie kilka tygodni wcze- śniej pomogłem kilkuletniej dziew- czynce, która miała w oku ciało obce.

Opiłek żelaza wbił się głęboko w gałkę oczną i sytuacja była dosyć poważna.

Na szczęście zabieg się udał i wszystko dobrze się skończyło.

Mimo wyjaśnień starszej pani, ja nadal nie do końca rozumiałem, co

(19)

19

APOSTOLSTWO CHORYCH

P A N O R A M A W I A R Y

spowodowało, że była gotowa czekać na mnie tyle godzin. Owszem, pomo- głem jej wnuczce, ale nie uważałem, by był to wystarczający powód do chęci wyrażenia wdzięczności z aż tak wielką determinacją... Na koniec naszej krót- kiej rozmowy, pani wyciągnęła z siatki mały słoiczek i wręczyła mi go, mó- wiąc: „Nie ma słów, którymi potrafiła- bym wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi. Proszę przyjąć te powidła własnej roboty, bo to jest jedyna rzecz, którą mogę się podzielić. Nic więcej nie mam”. Powidła oczywiście przyjąłem ze wzruszeniem, potem pożegnaliśmy się.

Prawdziwa lekcja

Dlaczego w ogóle podzieliłem się tą historią? Bo to pozornie niewiele zna- czące wydarzenie nauczyło mnie jed- nej ważnej prawdy o pomaganiu innym

i o byciu lekarzem: najważniejsze jest, by zauważać innych. Ta starsza pani czekała cały dzień, bym ją zauważył i za- interesował się tym, co ma do powiedze- nia. Była cierpliwa i nie narzucała się ze swoją wdzięcznością. Ja byłem niestety zbyt pochłonięty pracą, by zareagować wcześniej na jej obecność. Od tamtej pory jestem dużo uważniejszy. Czasem trzeba naprawdę wszystko zostawić, by spokojnie usiąść obok jednego tylko człowieka i go wysłuchać. Ta starsza pani w pomarańczowym sweterku na- uczyła mnie o byciu lekarzem więcej niż zdołałem dowiedzieć się na studiach.

Jestem jej za to bardzo wdzięczny.

q

CANSTOCKPHOTO.PL

(20)

APOSTOLSTWO CHORYCH

20

Gdyby nie oni...

EWA MAGDZIARZ

J

estem osobą niepełnosprawną od urodzenia. Poruszam się na wózku inwalidzkim, ale potrafię również cho- dzić przy pomocy kul. Chcę opowiedzieć krótko o dwóch lekarzach, którzy bardzo pomogli mi w życiu i wyrazić im swoją wdzięczność.

Być może miałam wyjątkowe szczę- ście, że wszyscy lekarze, którzy dotąd się mną zajmowali, byli troskliwi, współ- czujący i kompetentni. Wiele słyszy się dzisiaj o lekarzach, którzy traktują pacjentów, jak numerki z kolejki i nie dbają o to, by skutecznie im pomóc.

Nie przeczę, że i tacy lekarze istnieją.

Ja jednak nigdy żadnego z nich nie spo- tkałam. Oprócz faktu, że jestem niepeł- nosprawna ruchowo, cierpię również na poważną chorobę nerek oraz cukrzycę.

Z racji moich schorzeń zajmuje się mną kilku lekarzy jednocześnie.

Chciałabym w pierwszej kolejności podziękować panu doktorowi Januszo- wi – nefrologowi – który zadbał o moje nerki, kiedy zaczęły mi one odmawiać posłuszeństwa. Skutecznie dobrał dla mnie leki, dzięki czemu, póki co, udaje mi się uniknąć dializy. Ponadto zupełnie bezinteresownie od trzech lat zaopa- truje mnie w pieluchomajtki, których potrzebuję, by utrzymać higienę oso- bistą. Nigdy nie chciał za to pieniędzy, a jest to spory wydatek, jeśli używa się od kilku do kilkunastu pieluchomajtek na dobę.

Nie mam pojęcia, w jaki sposób po- radziłabym sobie bez jego wsparcia. O ile mi wiadomo, nie jestem jedyną osobą chorą, której pan doktor Janusz poma- ga. Dowiedziałam się o tym od innych chorych, bo on sam nigdy by o tym nie Wiele słyszy się dzisiaj o lekarzach, którzy traktują pacjentów, jak numerki z kolejki i nie dbają o to, by skutecznie im pomóc. Nie przeczę, że i tacy lekarze istnieją. Ja jednak nigdy żadnego z nich nie spotkałam.

(21)

21

APOSTOLSTWO CHORYCH

P A N O R A M A W I A R Y

wspomniał. Kiedy jestem w dobrej kon- dycji chodzę na wizytę do gabinetu, ale jeśli mam problem z dotarciem do pana doktora o własnych siłach, on odwiedza mnie w domu również nieodpłatnie. Za wszystko, co pan doktor robi dla mnie i innych chorych, z serca dziękuję.

Drugim lekarzem, który utrzymuje mnie w dobrym stanie ogólnym jest pan doktor Bogdan. Zajmuje się on leczeniem mojej cukrzycy i wielu powikłań z nią związanych, szczególnie stopy cukrzy- cowej. Na obu nogach mam rozległe owrzodzenia, które bardzo źle się goją.

Pan doktor Bogdan znalazł dla mnie wo- lontariuszkę, która kilka razy w tygodniu przychodzi do mnie, by zmieniać mi opa- trunki. Potrafię zrobić to także sama, ale jest to dość wyczerpujące zajęcie.

Jestem wdzięczna panu doktorowi Bogdanowi nie tylko za leczenie mojej

cukrzycy, ale również za to, że już wie- lokrotnie udowodnił, że można na niego liczyć. Kiedy wpadam w dołek i jest mi źle, nie waham się zadzwonić właśnie do niego. On zawsze jest gotowy wysłu- chać mojego narzekania, a nawet znosi mój płacz. Jest dla mnie prawdziwym przyjacielem. Było już wiele trudnych momentów, w których mnie nie zostawił i okazał pomoc.

Słowami trudno wyrazić podzięko- wanie za tyle otrzymanego dobra. Sta- ram się więc to dobro przekazywać dalej i w ten sposób spłacać choć po części zaciągnięty dług wdzięczności. Kiedy spotykam takie osoby, jak pan doktor Janusz i pan doktor Bogdan wraca moja wiara w ludzi!

q

CANSTOCKPHOTO.PL

(22)

APOSTOLSTWO CHORYCH

22

Mieć w sobie to „coś”

Specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, specjalista medycyny paliatywnej oraz prezes Oddziału Śląskiego Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich – lek. med. Barbara Kopczyńska opowiada o swoim młodzieńczym pragnieniu wyjazdu na misje i o tym, co pomaga jej od wielu lat mężnie służyć chorym w hospicjum.

REDAKCJA: – Wybrałaś trudny zawód. Jesteś lekarzem anestezjologiem.

BARBARA KOPCZYŃSKA: – Zgadza się. U mnie nie było tak – jak to bywa w przypadku wielu lekarzy – że od dziecka chciałam pójść na medycynę. Ja w ogóle o medy- cynie nie myślałam. W mojej rodzinie nie było lekarzy, więc też nikt na mnie nie naciskał w tym względzie. Mój brat śmiał się nawet z tego pomysłu i z po- czątku nie dowierzał, bo w dzieciństwie mdlałam na widok krwi. Mnie w głowie była bardziej filologia polska. Chcia- łam pójść w ślady mojej mamy i zostać nauczycielką.

– Stało się jednak inaczej.

– Tak. W ostatnich latach szkoły podstawowej zaczęłam myśleć o wyjeź- dzie na misje. Moja rodzina przyjaźni- ła się z o. Józefem Jurczygą, werbistą,

który pracował w Papui Nowej Gwinei.

Odwiedzał nas, mieliśmy stały serdecz- ny kontakt. Temat misji był mi więc bardzo bliski. Musiałam sobie jednak zadać pytanie o to, co ja ewentualnie na tych misjach chciałabym robić. I wte- dy przyszła mi do głowy myśl, że na misjach potrzeba głównie pielęgniarek i lekarzy i że jako nauczycielka języka polskiego, to raczej się tam nie przydam.

Zmieniłam więc swoje plany i wybrałam medycynę z myślą o wyjeździe do po- sługi na misjach. Nigdy nie ukrywałam, że od tego wszystko się zaczęło i że to popchnęło mnie do wyboru takich, a nie innych studiów.

– Ale na misje nigdy nie wyjechałaś.

– Tak się moje życie potoczyło, że nie wyjechałam. Im byłam bliżej zakoń- czenia studiów, tym myśl o wyjeździe na

(23)

23

APOSTOLSTWO CHORYCH

W C Z T E R Y O C Z Y

misje stawała się dla mnie coraz mniej oczywista. Już nie byłam taka pewna, że naprawdę Bóg tego ode mnie chce.

Z czasem faktycznie doszłam do wnio- sku, że to nie moja droga. Stale jednak prosiłam Pana Boga, bym dobrze od- czytała Jego wolę, by pokazał mi drogę, którą dla mnie zaplanował i którą mam pójść. Wiedziałam, że muszę znaleźć w zawodzie jakieś swoje miejsce, bo choć na misje nie wyjechałam, to ni- gdy nie żałowałam tego, że wybrałam medycynę. Pracowałam na półtora etatu w szpitalu i w poradni. Z moim

temperamentem zawsze znajdowałam sobie zajęcie, bo lepiej funkcjonuję, kiedy coś się dzieje. Zaczęłam dzia- łać w Izbie Lekarskiej, a później także w Stowarzyszeniu Lekarzy Katolickich.

To był bardzo ważny czas zdobywania doświadczenia zarówno życiowego jak i zawodowego.

– Ostatecznie swoje miejsce znalazłaś w hospicjum.

– Tak. Zostałam w tę ideę niejako wciągnięta. To był rok 1996. Oczywiście najpierw były spotkania założycielskie, wszystkie procedury administracyjne i prawne związane z rejestracją działal- ności hospicjum, było również zbieranie zespołu. Chcieliśmy bardzo, aby ważną osobą w zespole był kapłan, bo uznali- śmy, że to nie może być jakaś kolejna poradnia, ale miejsce, w którym będzie- my dbać o wszystkie potrzeby naszych chorych, także te duchowe. Trzeba za- znaczyć, że wówczas pojęcie medycyny paliatywnej było w Polsce czymś mało znanym i musieliśmy się tak napraw- dę wszystkiego uczyć i dowiadywać na własną rękę. Zaczęliśmy się inten- sywnie szkolić, brać udział w kursach i konferencjach. Zależało nam na tym, by dobrze przygotować się do pracy z chorymi u kresu życia, którzy – jak wiemy – wymagają szczególnej troski i opieki. Bardzo istotnym momentem w naszej działalności był maj 1996 roku, bo wtedy przyjęliśmy do opieki pierw- szego pacjenta, pana Józefa. Pamiętam go bardzo dobrze, a szczególnie nasze ostatnie spotkanie. Był słaby do tego stopnia, że musiałam go podtrzymywać

RENATA KATARZYNA COGIEL

(24)

APOSTOLSTWO CHORYCH

24

przy osłuchiwaniu. Ale kiedy już wy- chodziłam, z niezwykłą siłą i energią uścisnął moją rękę i powiedział: „dzię- kuję, pani doktor”. Wiedziałam, że to jest pożegnanie. Krótko potem faktycznie pan Józef zmarł. Wspominam o tym dlatego, że na pamiątkę przyjęcia do opieki pierwszego pacjenta, którym był pan Józef, wszystkie nasze hospicyjne rocznice świętujemy właśnie w maju. Za początek naszego hospicjum uznaliśmy bowiem nie datę spotkania założyciel- skiego, datę rejestracji czy uchwalenie statutu, ale właśnie kontakt z pierwszym chorym, którego otoczyliśmy opieką.

– Człowiek chory jest dla Ciebie najważniejszy?

– Myślę, że człowiek chory jest, a przynajmniej powinien być najważ- niejszy dla każdego lekarza. Ja nie mo- głabym wykonywać tej pracy, gdyby było inaczej. Zwłaszcza w hospicjum bardzo dbamy o to, by dobro pacjenta było na pierwszym miejscu. Nasi chorzy są w decydującym momencie swojego życia, bo przygotowują się na przej- ście do Wieczności i zadaniem całego zespołu, a więc, lekarza, pielęgniarki, kapłana czy wolontariusza jest pomóc im jak najlepiej ten czas przeżyć. To zespół jest dla chorego, a nie odwrotnie.

– Co według Ciebie jest najistotniejsze w pracy lekarza?

– Są takie zawody, które z pewno- ścią są czymś więcej niż tylko pracą. Tak jest na przykład w przypadku lekarzy albo nauczycieli. Od nich wymaga się – i słusznie – większego zaangażowania,

większej wrażliwości i tego, że nie będą pracować tylko „od do”. Dla mnie bycie lekarzem jest pełnieniem życiowego powołania, misji. Lekarz musi mieć w sobie to „coś”, by mógł naprawdę służyć ludziom. Ale to „coś” jest tak trudne do uchwycenia i zdefiniowania, że właściwie można to tylko zobaczyć w praktyce. To z pewnością jakiś szcze- gólny rodzaj empatii, a także umiejęt- ność odczytania i zaspokojenia potrzeb chorego. Miałam to szczęście, że na swojej drodze spotkałam wielu wspa- niałych lekarzy, od których mogłam się uczyć i u których widziałam to „coś”

praktykowane w kontakcie z chorymi.

– Z Twoich słów wyłania się obraz arcy- trudnego fachu, który wymaga od peł- niącego go człowieka niezwykłej siły.

– Z pewnością nie jest to łatwa praca, ale jeśli wykonuje się ją z wła- ściwą motywacją, to wszystkiemu można podołać. Owszem, ta stała dyspozycyjność jest dla mnie dużym wyzwaniem. Ale idąc na medycynę, zdawałam sobie sprawę, że już „zawsze będę w pracy”. Od początku miałam świadomość, że tak naprawdę nigdy nie będę mogła odwiesić fartucha na wieszak i pozwolić sobie na przerwę w byciu lekarzem. W hospicjum do- świadczam tego w szczególny sposób, bo chorzy i ich rodziny widzą często w lekarzu jedyny swój ratunek. Tutaj wciąż trzeba być do dyspozycji na każde wezwanie. Na ile to możliwe, nie chce się zawieść czyjegoś zaufania. Często jednak – i to jest kolejna trudna kwe- stia w pracy lekarza – towarzyszy nam

(25)

25

APOSTOLSTWO CHORYCH

W C Z T E R Y O C Z Y

bezradność. Medycyna posiada wiele środków i narzędzi, by człowieka leczyć, by ulżyć jego cierpieniom, ale nieraz lekarz staje przed ścianą i jedyne co może zrobić, to złożyć broń i resztę zostawić Panu Bogu. To jest po ludzku trudne doświadczenie.

– A pewnie im trudniejsze sytuacje, tym bardziej zapadają w pamięć…

– Tak. Pamiętam na przykład bar- dzo młodą dziewczynę, u której byłam na wizycie krótko przed jej śmiercią.

Z wyglądu przypominała mi moją uko- chaną chrześnicę Anię i była nawet w podobnym wieku. Miała silny atak duszności. Kiedy ją oklepywałam, by łatwiej było jej oddychać i odkrztusić wydzielinę, ona niespodziewanie moc- no się we mnie wtuliła. Wtedy poczu- łam wielkie wzruszenie, bo wyobrazi- łam sobie, że trzymam w ramionach moją Anię. To są takie chwile, kiedy słowa więzną w gardle i można tyl- ko być. Pamiętam też inną pacjentkę, której nie mogliśmy pomóc, bo ona na to nie pozwalała. Była miła i sympa- tyczna, nie chciała jednak przyjmować leków i bardzo niechętnie godziła się na jakiekolwiek zabiegi pielęgnacyjne.

Kiedy wracałam od niej po stwierdze- niu zgonu, płakałam z bezradności.

Czułam wielki zawód i niespełnienie.

Wiedziałam, że mogłam jej pomóc dużo skuteczniej, ale mi nie pozwo- liła. Bezradności doświadczyłam też w kontakcie z inną pacjentką, młodą mamą dwójki dzieci. Przychodząc do niej, za każdym razem czułam, że jest między nami niewidzialny mur, że

ona nie dopuszcza mnie do siebie i że pozwala tylko zająć się jej somatyką i fizycznością. A ja byłam pewna, że ona potrzebuje szczerej rozmowy i za- spokojenia także potrzeb duchowych i emocjonalnych. Niestety mnie się nie udało do niej dotrzeć, ale na szczę- ście znalazłam rozwiązanie i posłałam do niej kogoś innego, kto sobie z tym poradził.

– Czy w obliczu podobnych sytuacji nie rodzi się w Tobie czasem pokusa rezy- gnacji i ucieczki od trudności?

– Nie. Wciąż wmawia się nam leka- rzom, że prędzej czy później przyjdzie w naszej pracy moment kryzysu i za- wodowego wypalenia. Nie zgadzam się z tą teorią. Owszem, bywam potwornie zmęczona i wtedy muszę odpocząć, ale to nie ma nic wspólnego z wypaleniem.

Oczywiście nie neguję tego, że istnieje zjawisko wypalenia zawodowego. My- ślę jednak, że dotyczy ono osób, które znalazły się w miejscu przeznaczonym nie dla nich. Ktoś, kto robi coś tylko z konieczności jest narażony na wypa- lenie, bo obowiązki mogą go przero- snąć i nie będzie w stanie wytrzymać ich ciężaru. Kiedy jest się zmęczonym, można, a nawet trzeba odpocząć, by móc z nowymi siłami wrócić do pracy.

Kiedyś razem z moją koleżanką doktor Anną Byrczek zadałyśmy sobie takie pytanie w tym temacie: „czy Jan Paweł II albo Matka Teresa z Kalkuty byli wy- paleni?”. I od razu odpowiedziałyśmy:

„nie, nigdy, oni bywali skrajnie zmę- czeni!”. Jak widać najważniejsza jest motywacja do pracy i czasem trzeba

(26)

APOSTOLSTWO CHORYCH

26

sobie przypomnieć dlaczego (albo dla Kogo) to robię. Mnie w pracy bardzo pomaga wiara. Gdybym była osobą nie- wierzącą z pewnością nie dałabym rady pracować w hospicjum. To jest miejsce, w którym trudno o medyczny sukces.

Tutaj lekarz raczej nikogo całkowicie nie wyleczy. Ale ja wiem, że śmierć nie jest końcem i że to jest tylko moment przejścia. Dzięki wierze trwam tutaj od wielu lat, ona daje mi siłę.

– Oprócz pracy zawodowej działasz także społecznie. Jesteś obecnie prze- wodniczącą Śląskiego Oddziału Katolic- kiego Stowarzyszenia Lekarzy

Polskich. Na czym polega wasza działalność?

– Wiele można by po- wiedzieć na ten temat. Po pierwsze, Stowarzyszenie daje nam poczucie wspól- noty i pewność, że są także inni lekarze, którzy myślą

podobnie i wyznają te same, chrze- ścijańskie wartości. To często dodaje nam odwagi, by zabrać głos w jakiejś ważnej kwestii w środowisku pracy i poza nim. Po drugie, w tym lekar- skim gronie poruszamy nasze branżowe problemy, starając się znaleźć wyjście z ewentualnych trudnych sytuacji. Po trzecie, jako Stowarzyszenie, które gro- madzi specjalistów w dziedzinie nauk medycznych, możemy także reagować na bieżące kwestie omawiane aktualnie w przestrzeni publicznej. Wysyłaliśmy na przykład do władz apele dotyczące gender, in vitro czy eutanazji. Kiedy pod czymś podpisują się lekarze, wśród

których są uznane autorytety, to to ma swoją wielką wartość i moc prawną i musi być zauważone. Jest to grono godne szacunku i jeśli ono zajmuje jakieś stanowisko, to dla wielu środo- wisk stanowi to istotny i wiarygodny głos w dyskusji. Ważne jest to, że wy- syłając taki apel, używamy naukowej argumentacji, pewnej medycznie, a nie tylko powołujemy się na naukę Kościoła czy nasz chrześcijański światopogląd.

Wypowiadamy się przede wszystkim jako specjaliści w dziedzinie medycyny.

– Czego można Wam lekarzom życzyć?

– Na pewno tego, żeby chorzy patrzyli na nas życz- liwym okiem i starali się zza sterty medycznych papierów dostrzec w nas nie tylko biuro- kratów, ale przede wszystkim normalnych ludzi. A wspania- łemu pokoleniu młodych leka- rzy, którzy dopiero wchodzą w zawód, można życzyć tylko jednego:

aby pozostali pełni wzniosłych ideałów i nigdy nie dali się stłamsić często bez- litosnej, medycznej machinie systemu.

– Oby te życzenia stały się rzeczywisto- ścią. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.

rozmawiała: RENATA KATARZYNA COGIEL

Bycie lekarzem jest dla mnie

pełnieniem

życiowego

powołania.

(27)

27

APOSTOLSTWO CHORYCH

W C Z T E R Y O C Z Y

Pan doktor z sąsiedztwa

REDAKCJA: – Jest Pan emerytowanym leka- rzem. Jaka jest Pana specjalizacja?

KRZYSZTOF LASKOWSKI: – Zaczynałem od interny, potem byłem lekarzem podsta- wowej opieki zdrowotnej czyli lekarzem rodzinnym. Mam również specjalizację z medycyny pracy.

– Mimo formalnego przejścia na emery- turę nadal jest Pan aktywny zawodowo.

– Tak. Na szczęście zdrowie i siły pozwalają mi na to, bym mógł jeszcze co nieco pomagać chorym. Dorabiam sobie do emerytury na ćwierć etatu w przy- chodni. Ponadto kilka razy w tygodniu odwiedzam chorych w ich domach.

– Dziękuję, że Pan o tym wspomniał.

Odwiedzanie chorych w domu jest w Pana

przypadku o tyle cenną praktyką, że robi Pan to całkowicie wolontaryjnie, z potrze- by serca.

– Tak się składa, że mam z czasów swojej lekarskiej praktyki bardzo wie- lu znajomych, którzy nadal potrzebują pomocy i opieki. W przypadku niektó- rych rodzin jest to już drugie albo nawet trzecie pokolenie pacjentów, które leczę.

Nie wyobrażam sobie, abym mógł brać za to pieniądze.

– Zatem robi Pan to z sympatii?

– Z sympatii i z przyzwoitości. Przez lata swojej pracy miałem do czynienia z ogromną ilością chorych. Jednych spo- tkałem raz i więcej nie miałem z nimi kontaktu. Innym pomagałem przez dłu- gi czas w ramach podstawowej opieki O swojej medycznej pasji, o szukaniu pacjentów i o tym, jak zapracować na zaufanie opowiada dr n. med. Krzysztof Laskowski, emerytowany lekarz z Opolszczyzny.

(28)

APOSTOLSTWO CHORYCH

28

zdrowotnej. To byli często chorzy z mo- jej ulicy albo osiedla. Siłą rzeczy zrodziło się z tych kontaktów wiele serdecznych relacji, a nawet przyjaźni. Dzisiaj, kie- dy wiodę mniej intensywny tryb życia, mogę swój czas i umiejętności poświę- cić tym, którzy niegdyś obdarzyli mnie swoim zaufaniem. Wciąż przecież je- stem tym samym lekarzem, co przed laty. Mam może trochę więcej siwych włosów na głowie, ale nadal chcę, na ile jeszcze potrafię, leczyć chorych.

W związku z tym dochodzi czasem do bardzo zabawnych sytuacji. Mam na przykład jedną przemiłą pacjentkę, którą znam od dawna. Jest to pani, która przychodzi do mnie nawet... z bólem zęba. Kiedy tłumaczyłem jej, że powinna pójść do dentysty, ona z rozbrajającą prostotą mówiła: „co mi tam obcy chłop będzie w gębie grzebać! Pana znam i pan mi na pewno pomoże”. Niestety nigdy w podobnych sytuacjach nie dało się jej przekonać, że różne schorzenia leczą różni lekarze i że należy zgłosić się do specjalisty. Ona zawsze, cokolwiek się działo, chciała tylko mnie.

– Takie dowody całkowitego zaufania ze strony chorych są chyba przyjemne...

– Bardzo przyjemne, choć dla sa- mych chorych mogą być czasem nawet ciut niebezpieczne. Wspomnę tutaj inną panią, która potrzebowała kiedyś jakieś skierowanie do specjalisty. Byłem akurat na urlopie i na ten czas moich pacjen- tów przejął kolega, zresztą znakomity lekarz. Kiedy pani dowiedziała się, że nie będzie mnie przez najbliższe trzy tygodnie, oświadczyła w rejestracji, że

z wizytą poczeka do mojego powrotu.

Jak się później okazało, potrzebowa- ła szybkiej interwencji chirurgicznej, a zwlekanie z pójściem po skierowa- nie, o mało nie skończyło się dla niej tragicznie.

– Jak zapracować na takie zaufanie?

– Po pierwsze, myślę, że nie ma różnicy między zaufaniem do lekarza, a zaufaniem w ogóle do człowieka. Za- ufanie to jest coś, na co zawsze trzeba ciężko zapracować. Po drugie, chyba każdy z nas posiada jakieś swoje kry- teria zaufania. Ja na przykład nie ufam osobom, które się spóźniają. Wycho- dzę z założenia, że jeśli ktoś nie potrafi dotrzymać umówionego terminu lub godziny, z trudnością będzie mógł także dotrzymać danego słowa lub obietnicy.

Ale wracając do pani pytania, myślę, że zaufanie, jakim kogoś darzymy, jest sumą wielu wydarzeń, wspólnie przeżytych i pokonanych trudności, a także budo- wanego i zweryfikowanego przez lata przekonania, że na daną osobę można liczyć w każdej sytuacji. Zaufanie to jest coś, co zwyczajnie trzeba wypró- bować w praktyce przez długi czas. Jeśli na przykład prosząc kogoś o coś, wciąż słyszę: „dzisiaj nie dam rady”, „mam sporo zajęć i na pewno się nie wyro- bię”, „nie mogę”, „nie chce mi się” itd., raczej nieprędko obdarzę go zaufaniem.

Bo niby na jakiej podstawie? Tego, że wciąż mi odmawia, a moje sprawy nigdy nie są dla niego ważne? I nie chodzi wcale o to, że nie mamy prawa komuś odmówić w danej sytuacji. Owszem mamy. Chodzi raczej o to, czy jestem

(29)

29

APOSTOLSTWO CHORYCH

W C Z T E R Y O C Z Y

w stanie czyjeś dobro postawić ponad swoim, czy ciągle widzę tylko czubek własnego nosa.

Miałem szczęście pracować kiedyś z pewną nieco starszą już pielęgniarką.

Była świetnym fachowcem i wspaniałym człowiekiem. Ale ja ufałem jej bezgra- nicznie nie dlatego, że zawsze wzoro- wo pracowała i nie traciła zimnej krwi w trudnych medycznych przypadkach.

Miałem do niej zaufanie, bo ona nigdy nie odmówiła mi pomocy: ani zawo- dowo, ani prywatnie. Dobrze wiem, że nieraz miała swoje plany, a zawsze potrafiła tak wszystko zorganizować, by jednak mi pomóc. Bo nie sztuką jest pomagać i wspierać innych kiedy mamy dużo czasu i wiele możliwości ku temu.

Moim zdaniem na prawdziwe zaufanie

i wielki szacunek zasługują ci, którzy mimo własnych spraw czy problemów, zawsze „dziwnym trafem” są obok nas, gotowi do pomocy, do wysłuchania na- szych utyskiwań albo do nie wchodze- nia nam w drogę, kiedy potrzebujemy chwili tylko dla siebie. W moim życiu nie ma zbyt wielu takich osób – jest zaledwie kilka.

– Dla wielu chorych to Pan stał się wła- śnie taką osobą, którą obdarzyli wielkim zaufaniem. Najwidoczniej okazał im Pan mnóstwo bezinteresownego dobra.

– Myślę, że okazywanie dobra jest niejako wpisane w zawód lekarza. Za- wsze starałem się tak traktować chorych, jak sam chciałbym być potraktowany.

To cała moja filozofia. Udzielałem im

CANSTOCKPHOTO.PL

(30)

APOSTOLSTWO CHORYCH

30

rzetelnej informacji i nie okłamywałem.

Ale kiedy trzeba było kogoś z czuło- ścią przytulić i powiedzieć dobre słowo, również to robiłem. Czasem koledzy mówili mi: „to nie wypada, my lekarze musimy zachowywać się profesjonalnie”.

Śmiałem się zwykle z tego i dalej robiłem swoje. Dla mnie to jest właśnie profe- sjonalne podejście do pacjenta – pomóc mu w każdy możliwy i godziwy sposób.

Oczywiście taka otwartość wobec chore- go wiąże się też z konkretnym ryzykiem, bo można być łatwo wykorzystanym.

– Wykorzystanym?

– Tak. W relacji lekarz-pa- cjent jest bardzo podobnie jak w relacjach międzyludzkich w codziennym życiu. Kiedy je- steś miły, serdeczny, uczynny, współczujący i w ogóle dobry dla innych, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał tę twoją

dobroć wykorzystać czy nawet podeptać.

Czasem trafiały do mnie osoby, które próbowały sobie coś u mnie załatwić, albo mnie przekupić. Ja jednak umiałem zwykle odróżnić faktyczną potrzebę od kombinatorstwa. Poza tym może się też zdarzyć tak, że ktoś po prostu nie doceni cię jako lekarza, przyjaciela, człowie- ka. Czyniąc jakiekolwiek dobro, zawsze trzeba się z tym liczyć.

– Jak dzisiaj wyglądają Pana kontakty z chorymi?

– Wyglądają tak samo, z jedną tylko różnicą: kiedyś chorzy przychodzili do mnie, dzisiaj to ja szukam z nimi kon- taktu i przychodzę do nich. Role się nie

zmieniły, bo ja nadal ich leczę, ale moja obecna sytuacja wymaga ode mnie nie- co większego zachodu i pomysłowości, by dotrzeć do tych, którzy potrzebują mojej pomocy.

– No tak, jest Pan przecież emerytem. Nie musi Pan ani pracować w przychodni, ani tym bardziej odwiedzać chorych w domu...

– Na pracę w przychodni zdecydo- wałem się z dwóch powodów. Przede wszystkim nie chciałem stracić kontak- tu z pacjentami i zawodem, ale była to również dla mnie szansa dodatkowego zarobku. Jeśli chodzi o odwiedzanie i po-

maganie chorym w ich domach, to robię to – jak już powiedzia- łem – z przyjaźni i z sympatii.

Do wielu z moich pacjentów dzwonię co jakiś czas, nawet wtedy gdy nie proszą o pomoc lekarską. Dzwonię jako znajo- my. To jest też dobry sposób, by dowiedzieć się „co w trawie piszczy”.

Dzwonię na przykład do jednej pani, a ona zaczyna mi opowiadać: „wie pan, panie doktorze, teraz częściej nie ma mnie w domu, bo odwiedzam jedną sąsiadkę, której strasznie puchną nogi, no to zakupy czasem przyniosę, albo herbatę podam”. Tym sposobem wiem, gdzie jeszcze jest ktoś chory. Próbuję wtedy dotrzeć do takiej osoby i jakoś pomóc. Przylgnęło już do mnie nawet określenie: „pan doktor z sąsiedztwa”.

– O, jakie to ładne!

– Mnie też bardzo się podoba. Przy- znam, że dopiero na emeryturze w peł- ni doceniłem to, że chorzy wybierają Kocham to,

co robię i nie mógłbym żyć bez tej pracy.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Po- wiedział wtedy tak: „bo wiesz, gdybyś Ty sam się modlił o zdrowie, Pan Bóg mógłby Cię nie wysłuchać, ale jeśli tyle osób będzie prosiło – to jednego może

umierający – taki który nieraz przez całe życie czy sporą jego część dźwigał krzyż cierpienia – może być także „przekaźnikiem” Bożego Miłosierdzia, czasem nawet

Może być myśleniem o sobie – zaspokojeniem własnych żądz, albo może być aktem oddania, zawierze- nia, i w tym przypadku jeśli przychodzi cierpienie – jest to

musimy być zatem nie tylko dobrymi duszpasterzami, którzy będą sprawować dla chorych sa- kramenty i za nich się modlić, choć jest to oczywiście bardzo ważne, ale nic

Ale mo- dlitwa wstawiennicza za misje – zawsze obecna w Eucharystii – wyraża się także w wielu innych formach: w nabożeń- stwach, w modlitewnym czuwaniu, w

Profesor Lejeu- ne przewidywał, że będzie to możliwe jeszcze za jego życia, jednak okazało się, że do prowadzenia tego typu badań po- trzebna jest dużo bardziej zaawansowana

Starał się jednak utrzymywać kontakt z kolegami i dzięki temu wiedział, że już na początku 1940 roku Niemcy wywieźli z Niepokalano- wa maszyny drukarskie, profesorowie wraz z

credo czyli wierzę pragnieniu temu daje wy- raz także Benedykt XVi wie- rząc, że inauguracja roku wiary w związku z pięćdzie- siątą rocznicą otwarcia soboru watykańskiego