BIBLIOTEKA
WARSZAWSKA
P I S M O P O Ś W I Ę C O N E
N A U K O M , S Z T U K O M I P R Z E M Y S Ł O W I .
1869 .
'■
Tom trzeci.
W A R S Z A W A .
Skład Główny w Księgarni GEBETHNERA i W OLFFA.
n
i
i
j
WZO . Htg. 3 T.
W olno d ru k o w a d , z w arunkiem złożenia w K om itecie C enzury po w y d ru k o w an iu , praw em p rz e p isa n e j liczby egzem plarzy.
W arszaw a, dnia 18 (3 0 ) czerwca 1869 r.
C entor, J. Błeszczytiski.
W drukarni O a ztty Pol»ki€j.
DZIEJE IDEAŁU
P O W I E Ś Ć Jana Zachary asiewicza.
I.
Z PODRÓŻNYCH NOTATEK NIEZNAJOMEGO.
Z a k ła d g o sp o d arczy w Salzm iinde, k tó ry przed kilkom a d n iam i zw iedziłem , s t a ł mi jeszcze żyw o przed oczym a.
B yłem sm utny i dziw ne ja k ie ś rozrzew nienie opanow ało serce moje. U czucia tego nie um iem z niczem porów nać.
M oże to b y ła zazdrość, m oże żal, jak ieg o mimowoli d oznaje
my p a trz ą c na szczęśliw szych od nas. Z aiste, dla N iem ców inaczćj ziem ia rodzi, niżeli dla n as....
M ów ią, że spokój w ew nętrzny je st szczęściem . N a to je d n a k nie trz e b a wychylać głow y poza kopce ro d zin n ej w ioski. T rz eb a żyć w tern błogiem upojeniu, że jesteśm y rozum ni, a to co nas otacza, je s t ta k doskonałe, że już do- skonalszćm być nie może!
M am sąsiada, k tó ry ju ż liczy la t ośm dziesiąt, a prócz w ycieczek do pow iatow ego m iasteczka, nigdzie ani k ro k iem się nie ru sz y ł. W m ieście pow iatow em d a ją mu z łą pieczeń n a obiad, a że k u ch a rz jego lepszą w dom u sporządza, w y ro b ił sobie poczciw y pan B łaże j to św ięte przekonanie, że u niego w szystko je s t lepsze. D odajm y jeszcze do tego, że nieliczne otoczenie p an a B ła ż e ja nie grzeszy bynajm niej ani rozum em , ani zbytnićm w ykształceniem : tru d n o więc, aby
Tom III. Lipiec 1869.
1
pan B łażej ■ nie w ierzył, że ro zsądniejszego człow ieka nad niego niem a na całym św ięcie. W iary tej i spokoju n ik t mu nie odbierze. W tym w zględzie jeszcze przechodzi C hińczyka.
D rugi mój sąsiad by ł zupełnie innego zdania. Nie czuł się u siebie ta k szczęśliwym , ja k pan B łażej: p ró b o w a ł jed n ak być szczęśliwym we w łasnym domu. R ozw alił sta ry dw ór, postaw ił pałacyk we w łoskim guście, otoczył się słu żb ą galonow aną, słow em ro b ił co m ógł, ab y sobie stw orzyć p ań sk ą atm osferę. W ciągu k ilku la t sp rz y k rz y ła mu się ta zabaw ka. W y jech ał za granicę i odtąd je s t teg o zd ania, że człow iek dobrze urodzony i w ychow any musi żyć za g ra nicą, że w domu w szystko je s t złe, zacząwszy od słońca k tó re m glisto świeci, a skończyw szy na ziem i, k tó ra nie rodzi w ina szam pańskiego.
Porów nyw ając tych obu sąsiadów żal mi b y ło , że nic mam y u siebie w iększej liczby ta k ic h , k tó rz y b y stali w p o śro d k u ty ch dwóch ludzi excentrycznych. A w ła śn ie widok gospodarstw a w Salzm iinde ow ionął m nie takiem bolesnóm uczuciem . W obec tego, co tam w idziałem , jakże ubogą w y
d ała mi się nasza praca! Jeż eli pracujem y, to pracujem y tak , że p ra c a nasza bardzo m ało nam się w ynagradza. A jeżeli m am y ja k ie większe zasoby, to nie uw ażam y icli za środek do ro zp rzestrzen ien ia p ra cy , ale w yrzucam y p e łn ą g arścią na użycie, po k tórem z au ten ty czn ą pew nością m usi n astąp ić bankructw o.
'lak iern i m yślam i byłem zajęty, gdy pociąg nasz zbliżał się do g ra n ic y jak ieg o ś państw a niem ieckiego. T ow arzy
stw o m oje zm ieniło się tu taj zupełnie. Z am iast m ilczącego i poziew ająccgo A nglika, u siad ł naprzeciw m nie ja k iś żyw y rozm ow ny Niemiec. Z a Niem cem przyszło jeszcze kilku jego znajom ych, a n a sam ym o sta tk u w szedł do w agonu słusznego w zrostu m ężczyzna o jasn o blond w łosach i w ym ow nych nie
bieskich oczach, z dużą podróżną te k ą pod pachą.
R uchliw y Niem iec rozpoczął n aty ch m iast rozm ow ę ze mną. M ów iliśm y o tegorocznćm w inobraniu, o fran cu zk ich działach gw intow anych, m arzeniach pru sk ich i podobnych rzeczach, k tó re w łaśnie s ta ły na p o rz ąd k u dziennym . M ie
szali się i inni do tćj rozm ow y: b y ło więc kilku p rz e ciw jednem u. Z d an ia moje odm ienne, nie m iały n a jm n ie j
szego widoku zw ycięztw a. M usiałem c a łą rozm ow ę s p r o
w adzić na p rz ed m io t n e u tra ln y . A że ja k pow iedziałem go sp o d arstw o w Salzm iinde stało mi ciągle przed oczyma, zacząłem więc rozpraw iać z N iem cam i w tej ma tery i.
N agadaliśm y się do syta. D w óch Niemców usnęło, jeden w y łam ał się z pod ry g o ru pow szechnej dyskusyi i za
cz ą ł czy tać ja k ą ś gazetę, a inny w ysiadł gdzieś po drodze tak cicho, żeśm y je g o u bytku nie spostrzegli.
Z o sta łe m tylko na placu sam jeden. T o w arzysz mój, ja sn y blondyn z te k ą pod p achą nie b r a ł żadnego udziału w rozm ow ie. O p a rł głow ę o ścian ę i zd a w ał się być zam yślonym .
Gdy w w agonie cisza n a s ta ła , m ilczący tow arzysz, k tó re g o m iałem za A nglika, zw rócił do m nie sw oje w ym o
w ne n ieb iesk ie oczy, p a trz a ł z uśm iechem na m nie czas nie
ja k i, a potem ozw ał się po polsku:
— Jeż eli się nie m ylę, pan je s te ś P olakiem . A kcent pana w rozm ow ie niem ieckiej każe mi ta k wnosić.
U cieszyłem się niezm iernie tern od k ry ciem . P rzy zn am się, że ję z y k m ój nie przyzw yczajony do niem czyzny, zm ęczył się nic lada i g orąco p ra g n ą ł odśw ieżyć siły swoje funkcyą przyrodzoną. P ró cz teg o w idok nieznajom ego blondyna m iał dla m nie ty le sym patycznego pociągu, że radość m oja b y ła bez g ra n ic , gdym się dow iedział że je s t moim rodakiem .
T e ra z z większem zajęciem zacząłem mu się p rz y p a try w a ć. T w a rz je g o nic m iała teg o spokojnego, a p a ty c z nego w yrazu, w łaściw ego blondynom . W y b ijało się z niej żyw sze życie, k tórem u w tórow ało b łęk itn e, jasn o św iecące oko. W ło sy m iał jasn eg o koloru, bez w idocznej pretensyi, niedbale za uszy zarzucone. M ały, orzechow ego koloru k ap e lu sik jedw abny z d a w ał się unosić n a ty ch w łosach.
— N iezm iernie się cieszę, że w panu m ogę pow itać to w a rz y sz a — odpow iedziałem u rad o w an y .
P rzy w italiśm y się serdecznie, ja k b y śm y już byli od wieków znajom i i zaprzyjaźnieni.
— P rzyznam się p a n u — o zw ał się po chw ili mój to w a
rz y sz — że z w ielką rozkoszą przysłuchiw ałem się rozm ow om ,
k tó re p ro w ad ziłeś pan z swym i sąsiadam i. Ja k k o lw ie k po
akcencie poznaw ałem rodaka, z różnych wniosków je d n a k
zdaw ało mi się, że p an je s te ś H olendrem !
— H olendrem ? — za p y ta łem zadziw iony — dlaczego H olendrem ?
— Bo pgn apoteozow ałeś gospodarstw o! — o d p a rł z uśm iechem mój tow arzysz. S łu ch ając p an a, z d a w a ło b y się, że oprócz olbrzym ich buraków , dobrze utuczonych w ieprzów i d o skonałej fab ry k i se ra , nie m a nic w św iecie piękniejszego,
idealniejszego, szczytniejszego!
S łow a te d ra sn ę ły m nie niem ile. Ż al mi było, że sym - p aty a m oja dla nieznajom ego, k tó re g o w tej chw ili w ziąłem z a p różniaka, po tych słow ach znacznie o sty g ła. N ie k ry łem się z tern wcale i o d p arłem :
— Nie wiem, z jakiego stan o w isk a z a p a tru je sz się p an na olbrzym ie b u ra k i, k arm io n e w ieprze i sery e m e n ta l
skie. J a sk ro m n y człow iek wiem , że w szystkie te trzy rzeczy s ą d o sk o n ałe, a jeszcze doskonalsze i sm aczniejsze, je śli je sam i produkujem y. Z ap a try w an ie się podobne p a ń
skiem u je s t w in ą, że dzisiaj nie jesteśm y tern, czem być byliśm y powinni.
T ow arzysz mój rozśm iał się w łaściw ym jem u, n ap ó ł sm utnym uśm iechem .
— B ardzo się cieszę— rz e k ł po chw ili — żem sp ro w a d ził rozm ow ę naszą odrazu n a ta k ciek a w y pu n k t, z k tó reg o w iele rzeczy będziem y m ogli o b ejrz eć P ow iedz m i pan, czyś w podróży nic ta k ie g o nie u jrza ł, coby g odniej te n szlach etn y za p a ł sp o trzeb o w ać m ogło? Czy g o sp o d a r
stw o w Salzm iinde....
— Z a ra z się panu w ytłum aczę. W iesz pan zapew ne, czćm w dzisiejszych stosunkach m iędzynarodow ych j e s t g o spodarstw o krajow e. Czem daw niej było zbrojne ry c erstw o , tern dzisiaj je s t czujne go sp o d arstw o . W ieki podboju i zabo
r u nie p rzem inęły w cale, jak to m ylnie w szk o łach nas uczą, ale trw a ją ciągle i ty lk o rodzaj bro n i zm ieniono. B ro n ią je s t dzisiaj p raca, rozum na i n ieu stając a p ra c a . K to tu
p rz e g ra , ten p rz e g ra wszystko.
— D o tąd we w szystkiem się z panem zgadzam !
— D laczego zaś o gospodarstw ie w S a lz m tlu d e z ta-
kiem bałw ochw alstw em m ó w iłem — i z teg o się p a n u w y tłu
m aczę. W idziałem kilk a z a k ła d ó w g ospodarczych w zorow o
założonych. G ospodarstw a te je d n a k są założone w ielkim
k ap itałem . S tw orzyli je ludzie m ajętn i. Z a k ła d zaś gospo
d arczy w Salzm iindc jest d ziełe m je d n eg o , biednego, lecz rozum nie pracow itego człow ieka! Ojciec zo staw ił m u m łyn niezdarny, k ilk a m orgów ziem i i dw ieście czy trz y s ta t a l a rów . D zisiaj te n człow iek m a m ilio n y, s ta ł się ojcem w iel
k iej rodziny robotników , z a ło ż y ł dla niej szk o ły i k assy po
życzkow e, słow em je s t osią, około której k rą ż ą bajeczne k a p ita ły i ty sią c e biednych, k tó ry ch żyw i i o dziew ał...
T o w a rzy sz mój na te słow a z d ją ł kapelusz i oz w ał się z uśm iechem sym patycznym :
— P o k ło n , najniższy p okłon tak iem u człow iekow i.
O byśm y ta k ic h ludzi mieli j a k najw ięcśj!
— I dlaczegóż uniesienie m oje nad g o sp o d arstw e m w S alzm unde pierw ej ta k p an a zadziw iło?— za p y tałem .
N ieznajom y mój to w arzy sz pom ilczał chw ilę, u śm iech n ą ł się sam do siebie i o d p arł:
— Z tern coś mi p an pow iedział, zup ełn ie się zgadzam . M ógłbym n aw et od pana iść jeszcze dalej: ro zsądne a p r a cow ite g o sp o d arstw o w ziem i, pom ieściłbym m iędzy d o g m a
tam i religii... A le nie trzeba* zapom inać, że d o b ry b y t nic je s t o statecznym celem społeczeństw a, ale śro d k iem tylko jeg o w yższych interesów !
— T ego p rzecie nigdy nie przeczyłem !— odpow iedzia
łem szybko.
— Bo my, ciąg n ą ł dalej mój to w a rz y sz — staw iam y się zaw sze na sk ra jn y c h stan o w isk ach . N ie um iem y n ig d y różnych potrzeb naszego społeczeństw a pogodzić razem . R zucam y się z zapałem w je d n ą albo w d ru g ą stro n ę ,
% przecież k a ż d a praw da stoi w pośrodku!
— N ie wiem , do czego pan w szczególności zm ierza?—
odpow iedziałem po niejakim nam yśle.
— Z m ierzam poprostu do te g o — o d p a r ł m ój to w a
rzysz z w iększym ogniem — że byt m atery aln y je s t n ad e r ważnym w aru n k iem każdego społeczeństw a, jest p odstaw ą jego istn ie n ia . Ale ja k fu n d a m e n t i p o dstaw a budującego się p ałacu, nie je s t jeszc ze p a ła c e m ; ta k sam o i by t m a te ry alny nie stanow i jeszcze społeczeń stw a. Z nam y ludy i ludki o p ły w ające w d o sta tk a c h m atery aln y ch , zarobione w zie
mi z w ielką korzy ścią... ależ ja k ie liche widzim y ta m s p o łe
czeństw o! C złow iek u nich nie je s t uiczem innem n ad to ,
czem je s t pszczoła w sw ojej grom adzie. R obić, zbierać a potem jeść, to ich h asło . C złow iek takiego społeczeństw a je s t tylko lepiej wychowanem , udoskonalonśm zw ierzęciem , a sam o społeczeństw o niczem innera, ja k rojem pszczół, s ta dem baranów lub grom adą innych zw ierząt.
— P a n zg ad załeś się pierw ej ze m n ą — odpow iedzałem żarto b liw ie— tera z j a z panem zup ełn ie się zgadzam . Cze
kam je d n a k , czem pan zakończy tę w ycieczkę na biednych, poczciwych rolników ?
P o chw ili m ów ił mój tow arzysz dalej:
— Ja k k o lw ie k byt m atery aln y do pierw szorzędnych p ra c należy, nie pow inniśm y je d n a k staw iać go ja k zło teg o cielca na tro n ie i bić p rzed nim pokłony. D o b ry b y t m a te ry a ln y je s t produktem egoizm u ludzkiego, a jak o ta k i je s t przyrodzonćm pragnieniem każdego człow ieka. P ow inniśm y nim ro zsądnie kierow ać, a nie sław ić go ustaw icznie, robiąc z niego ostateczn y cel społeczeństw a, ja k to n a p rz y k ła d w i
dzim y dzisiaj u niektórych, naw et u w ielkich narodów! J u tro okaże się, że to b y ła d ro g a fa łsz y w a i zgubna!
D alsza podróż zeszła nam n a w zajem nych zw ierzeniach, k tó re b y ły dla nas korzyścią obopólną.
A by nam tych kilka chw il je szc ze milej u przyjem nić, w yniósł się na pierw szćj stacyi trzeci nasz tow arzysz, i zo
staw ił nas sam ych.
R ozkoszą je s t dla m nie w idziść za p a l m łodych adeptów sztuki lub lite ra tu ry . Z czystym ogniem , z całym zasobem m łodości, przy stęp u jący m łodzian do tej tw ardej, a tak m ało k o rz y stn e j pracy je s t zaw sze dla m nie p rzedm iotem uw iel
bienia. W jeg o m arzącem oku widzę naprzó d przyszłe losy jeg o ; w idzę ja k to oko n ieraz z sm utku i osam o tn ien ia g o rz
ko zapłacze, ja k te u sta ścisną się bólem nad p rzew rotnością
i zło ścią ludzką... widzę ja k na ty ch m łodych sk ro n iach osię-
dzie kiedyś o stra , cierniow a korona; ale mimo to w szystko
widzę ta k ż e w około tej korony cierniow śj jasn o ry su ją c ą
się aureolę, k tó ra tylu ciem nym przyśw iecać będzie n aw et
w tedy, gdy ta s tro sk a n a g ło w a w raz z tą k o ro n ą ciern io w ą
zn ik n ie n a zawsze!....
W szystko to je d n a k w tedy ty lk o widzę, jeśli m łody ad e p t do ob ran ej pracy wnosi p raw dziw ą m iłość i zap ał szlachetny, co z każdym dniem rzadszśm się staje. D zisiaj m łody pracow nik zaczyna najczęściej od niesum iennych pod
jazdów , od walki bezim iennej, od poniew ierki teg o , co j e s t p rz ed nim . Ż ó łć, zgryźliw ość, niesm ak, iro n ia cechują w szy
stk ie jego słow a. W idać w tern ja k ą ś staro ść przed w cze
sną, k tó ra szam oce się i złości w niem ocy sw ojej. Tacy ludzie nic nie zrobią, nic nie postaw ią, ty lk o u tru d n ia ją w zrost teg o , co rośnie mimo ich złości.
To tś ż wielce cieszyłem się z p o zn an ia mego to w a rzysza, k tó ry praw ie d osięgał mego id e a łu . W id ziałem w y k ształc en ie w szechstronne, ta k n a d e r rz ad k ie u dzisiejszych artystów , i skrom ność w ielką, ow ą oznakę praw dziw ego
talentu.
M łodzi a rty ś c i czy poeci b łą d z ą w tern pow szechnie, że od społeczeń stw a w ym agają ta k ie j czci i tak ieg o s z a cunku, jakiby im się należał, g d y b y to w szystko, co m ają w swoich głow ach i planach, sta ło się ju ż dziełem widomem.
tym czasem społeczeństw o nic o ty ch tajem nych sk arb ach schow anych pod bujnym zarostem d łu g ic h w łosów nie w ie i widzi ty lk o p rzed sobą m łodych, ja k wielu u trzy m u je, Próżniaków . Z tą d m iędzy przyszłym geniuszem a obecnem społeczeństw em w yradza się dziwny, anorm alny stosu n ek . Z apoznają się w zajem nie, i o b rz u cają się b ło tem . P o e ta zaczyna pozować a la B y r o n lub d la H ryne, pluje ż ó łcią n a ca ły boży św iat, a św iat z a ty k a sobie uszy b a w e łn ą i z uśm iechem przechodzi m im o niego, n ie w idząc i nie słysząc go!....
M łody mój tow arzysz inną pójdzie dro g ą. W duszy
jego w idzę w iele śm iały ch m arzeń, ale m arzen ia te k ry je
Przed św iatem i nie żąd a od niego, ab y w e d łu g tych d o
bry ch chęci jego ju ż go sądzono. Czy te m arzen ia swoje
kiedy osiągnie? N ie wiem. P a trz a łe m ju ż n iera z ja k się
ro z b ija ły podobne m arzen ia. Je d n y m do w yższego lotu
nie sta ło siły, drugich z d ru z g o ta ł piorun, k tó ry się n ag le
w koło nich za p a lił; a w idziałem i tak ich , k tó rzy pchnięci
z gó ry p rzez drapieżnego sokoła, zw ichnęli sk rz y d ła sw oje
i kalekam i po ziemi chodzili.
C iekaw y jest zaw sze bieg życia człow ieka, żyjącego n a ra z w dwóch odrębnych ś w ia ta c h , k tó re napo zó r w za
jem n ie negow ać się zd a ją . A przecież m iędzy tem i dw om a św iatam i je s t silna spójnia, bez k tó rej żad en z nich z o s o b n a istn iść b y nie m ógł. To zaś, co dostrzeg am y na n iek o rzyść tej w zajem nej spójni, je s t ty lk o zboczeniem z je d n e j lub drugiej stro n y , za co za raz n ie p rz e b ła g a n a n astęp u je k a ra .
— W ięc poświęcasz się m ój b ra c ie m alarstw u — rz e k łe m do mego to w a rz y sz a po niejakim czasie— pow iedz mi, czćm w ed łu g tw ego zdania, ta sztu k a być powinna?
— N ie przesądzając wcale innym odcieniom tej sztu k i,
— m ów ił zarum ieniony mój to w arzy sz— zdaje mi się, że ta, k tó rej c a ły pośw ięcam się dzisiaj, pow inna m ów ić, wiele i w yraźnie mówić. J e d n a baw i oko, d ru g a rozbudza w y o bra źn ią, a m oja będzie przem aw iać g łośno do tego, k tó ry n a n ią patrzy!
— N ie m ogę dobrze pojąć, o co w łaściw ie ci chodzi!
— W racam w łaśn ie z P a ry ż a i tam w idziałem na w łasn e oczy, czem sztu k a je s t dla sp o łeczeń stw a. W sze ro kich salach L uw ru i W ersalu w idziałem m asy ludu, ja k s ta ły z tw arzam i zarum ienionem i przed ob razam i m istrzów sw oich.
N ie wiem czy k tó ra k a te d ra S orbony w y c h o w ała ty le szlache
tn y c h b o h ateró w , ile w y k o ły sały te p o n u re p łó tn a z tą m ow ą czarodziejską!... W idziałem g ru p ę p ro sty ch ż o łn ie rzy, ja k p a trz a li n a o braz Y c rn e ta p rz ed staw iając y bitw ę w p u sty n i afrykańskiej.... w idziałem żuaw a stojącego przed p łó tn em olbrzym ićm Ivona, na któ rem w y laty w a ły w pow ie
trz e m ury tw ierdzy, a śród tych zw alisk s ta ł blady i k rw ią zbroczony zw ycięzca... D ość było w idzieć tego żuaw a: b y ł to n ajw iększy try u m f sztuki!...
— M ów isz b racie o m alarstw ie dziejowem .
— N ie, tego, co mówisz, nie m ogę w łożyć w ta k ciasne ra m k i. M oże być ono dziejow em i niekoniecznie d ziejo wem, ale musi przem aw iać, w strząsać, sposobić ducha ludz
k iego do w ielkich, pięknych czynów, słow em pow inno m ieć silny, donośny g ło s, k tó ry g nuśnych budzi, a czuw ającym zasnąć nie pozwala!
— B ard zo szczytne dajesz stanow isko sztuce!— zauw a
żyłem zatopiony we w łasn y c h m yślach.
— N ie lubię sztuki, k tó ra je s t zab aw k ą i baw i oko w yszukaną k om binacyą ś w ia tła i cienia lub ustaw ieniem g ru p nic nie mówiących!
— G ra tw oja je s t w ielka, — odpow iedziałem po ch w ili— ale n a ta k ą g rę trz e b a b ard zo w iele postawić!
— Staw iam w szystko co mam — r z e k ł z zapałem i p o k ra śn ia ł c a ły na tw arzy.
W tej chwili z a trzy m ał się pociąg a k o n d u k to r zaw ołał:
— H om burg!
T ow arzysz mój z a b ie ra ł się do opuszczenia mnie.
— Czy tu je st cel tw ej podróży? — z a p y ta łe m zdziwiony.
Z aru m ie n ił się, sp u ścił oczy i odp arł:
— Tym razem tu je s t cel mojej podróży.
W idziałem jego za k ło p o tan ie. W eszliśm y ju ż w s e r
deczniejszy stosunek z sobą. W id zia łe m ja k w alczył z sobą.
Nie chciał, a b y zo stał n a nim jak i cień p o d ejrz en ia o le k k o m yślność, a z d ru g iej s tro n y nie m ógł odw ażyć się n a w y
pow iedzenie praw dy. W reszcie p rzem ogło lepsze dla m nie uczucie. N ieśm iało oz w a ł się:
— N ie chciej m ieć o m nie ta k fataln eg o w yo b rażen ia ja k ie mimo woli na trą c a to słow o „ H o m b u rg “ ! R u le ta tu te jsz a nie je s t celem m ojej podróży. T ak zw odniczej fo r
tunie nie pow ierzyłbym nigdy szczęścia mego. M am to przekonanie, że wszyscy ci, k tó rz y tu ta j po szczęście p rz y chodzą, już je w drodze utracili!
— B ardzo słu szn ie m ó w isz— o dpow iedziałem — jednak...
— J e d n a k dziwi cię, co tu robić będę! Otóż m uszę się w yspow iadać przed tobą, bo inaczej tru d n o mi w ykręcić się łatw y m kosztem z tego podejrzenia. J e s t n a s dw óch braci. P o rodzicach w zięliśm y n ad e r sk ro m n ą puściznę.
J a ro z ło ż y łem ją sobie na k ilk a la t pracy, mój b ra t próbuje szczęścia w ruletę! J a d ę w łaśnie do niego, bo słyszałem , że coś mu b a rd z o źle g ra poszła.
T a szczera spow iedź now ego mego przyjaciela, w k ła d a ła na mnie pew ne obowiązki! Z re sz tą dziw ne usposobie
nie tych dwóch b ra c i ta k m nie zainteresow ało, że postanow i
łem w ysiąść w Ilom b u rg u . W w yobraźni mojej w idziałem
Toin IIf. Lipiec 1869. 2
już tego nieszczęśliw ego g racza z w łosem rozczochranym , z ro zpaczą na czole a rew olw erem w rę k u ... tak , ja k zazw y
czaj kończą podobni ludzie.
K to w id ział g ie łd ę w P a ry ż u podczas flu k tu ac y i po
lityczn y ch , tem u b arw y H o m b u rg a nie w ydadzą się tak jaskraw e ja k są niem i w istocie. W ięcej ty lk o u z u p e łn ia się tu taj obraz. Z a ra z obok akcyi, w idzim y sk u tk i. Co k ilk a naście kroków obaczysz bladego cz ło w ie k a z oczami g łęb o k o w padniętem i; z w łosem rozczochranym n a głow ie. P ierw szy lepszy posługacz opowie ci k ró tk ie jeg o dzieje. P o p ro stu stra c ił, p rz e g ra ł w szystko co m iał.
T y siączn e i tysiączne po stacie przech o d zą ci p rzed oczy, a k ażd a z nich je s t ch o d z ącą pow ieścią. G dybyś c h c ia ł k a ż d ą zbadać, dow iedziałbyś się, że k aż d a z nich m ia ła jak ieś dziw ne powody, k tó re ją p o pchnęły n a tę w ystępną drogę.
J e s t to n ie p rz e b ra n e studyum ludzi i u rząd zeń spo
łeczn y ch .
N a dzisiaj je d n a k więcćj za jęty b y łem moim to w a
rzyszem .
P o m ałym wypoczynku w eszliśm y do sali. K o ło fo r
tu n y k rę ciło się z dziwnym jakim ś szelestem . J e śli d obrze tego przyrów nania użyję, szelest ten podobny w y d a ł mi się do pośw istu m iecza, ścinającego g ło w ę ofierze....
M iędzy niezliczoną liczbą osób, cisn ący ch się do z a k lę teg o koła, w padły mi na pierw szym p lanie w oczy dw ie osoby. J e d n ą z nich b y ła k o b ieta niepośledniej u rody.
W ystro jo n a b y ła w ykw intnie. Z d aje się, żc na je j stró j s k ła d a ły się n ajznakom itsze m agazyny bulw arów w łoskich w P ary ż u . Nie było tam żadnego fa łsz u , żadnej im itacyi, prócz. .. prócz m oże, sam śj osoby. N a pierw szy rz u t oka w y g lą d a ła na księżniczkę z rodu. R ączkę m iała d ro b n iu tk ą, ja k K leo p a tra, oczy ja k dw a tu rk u sy n a szabli su łta ń sk ie j, a b iałe ząbki ta k pięknśj em aliowanej biało ści ja k p erły korony hiszpańskiej.
S ta ła przy stole o p arta na zgrabnej parasolce. P rzed nią n a rubryce: p a ir et rouge leżało kilka b łę k itn y c h p a p ie r
ków francuskich. J e j oczy p a trz a ły spokojnie na krążące
kolo, usta u śm iech ały się, zapew nie z przyzw yczajenia, zalotnic.
— Z g a d n ij— rz ek łem do mego to w a rz y sz a — ile staw ia ta k o b ieta w stosunku <jo sw oich zasobów ?
T o w arzysz mój sp o jrz a ł na nią z uw agą i z a trz y m a ł się d łuższy czas przy g rz e jej fizyognom ii.
— Z d aje mi się —o d p a rł po chw ili— że nie wiele ceni sta w k ę swoją!
— M asz słuszność — o d p o w ied ziałem — bo ona już d a wno w szystko przeg rała! Szczęśliw a, dzisiaj nie w ie jeszcze o tćm , ale p atrz ile tam różu i b ielid ła p o trzeb a już do pod
trzy m a n ia uciekających w dzięków . W iedziona in sty n k te m chce się ra to w ać przed sm utną p rzy szło ścią tą g rą h a z a r- d o w n ą ...
Obok niej s ta ł m ężczyzna z czołem zm arszczonym i p il
nie śled ził o b ra cając e się koło. N iepokój m alow ał się na je go tw arzy . Z d aw ało się, że leżący p rzed nim papierek nie
b y ł mu ta k w cale obojętnym ....
— To mój b ra t!— r z e k ł mój to w arzy sz i w estchnął skrycie.
— B ra t tw ó j?— pow tórzyłem z zadziw ieniem — dlacze
góż nie w itasz się z nim?
— N a nic nie przy d a się w tej chw ili w itanie moje! — P a trz ja k cały g rą zajęty. R ęczę ci, że w tej chw ili nic p o zn a łb y m nie nawet! D ośw iadczyłem ju ż teg o w W iesbaden!
Sm utek o g a rn ą ł m nie n a widok tego dziwnego szału.
K oło ru lety zw alniało swój bieg, a na tw arzac h p atrz ący c h tern w iększy m alow ał się niepokój.
W reszcie za w o ła ł k ru p ier: N o i r im pair!
K le o p a tra p rz e g ra ła i lekko za ru m ien iła się, b ra t mego to w arzy sza p rz e g ra ł ta k ż e i dziko potoczył okiem dokoła.
S ięgnął do kieszeni, ale w kieszeni nic nie znalazł. W re
szcie sp o strz e g ł b ra ta .
— Stefanie!— k rz y k n ą ł przy sk ak u jąc do niego— daj m i sto fra n k ó w , bo te ra z wygram!
T a k ie b y ło przy w itan ie b ra ta . Ż adnego innego nie m iał d la niego słow a, żadnego uścisku. A b ra t ten z d alek a p rz y je ch ał do niego, aby go odw iedzić, uściskać i ucałow ać!...
Z a w sty d z ił się poczciw y S tefan. P rz y trz y m a ł b ra ta za
rę k ę i ze m ną zapoznał. T rzecia osoba zm ieniła postać rzc-
czy. P o trz e b a było choćby z grzeczności coś przem ów ić, na coś odpow iedzieć i czegoś w ysłuchać. Pow oli p rz y szed ł n ie
szczęśliw y g ra c z do siebie.
— Cóż ty S tefanie— z a p y ta ł po niejakim c z a sie — czy ciągle m arzysz o la u ra c h arty sty ?
N ie czek ając je d n a k n a to odpow iedzi zw ró cił się do mnie i rzekł:
— N ie praw da, p a n ie — że S tefan g ra w g rę hazardow ą?
On sta w ia za wiele....
Dziw ny uśm iech p rz e sz e d ł po tw arzy S te fan a . C hciał się naw et serdecznie rozśm iać na te n dziw ny m o ra ł b ra ta swego, k tó ry w łaśnie z g r a ł się do koszuli, gdy mu nagle przerw ałem :
— N iezaw odnie— S tefan bardzo wiele staw ia, a m oże w ięcej od pana!
Nie dopow iedziałem je d n a k c a łśj m yśli m ojej; wiem bowiem z dośw iadczenia, że w ru le tę m ożna tylko to staw iać i strac ić , co człow iek m a, a w położeniu S tefana staw ia się często to, czego się nic m a!...
Wrzesień 185*
T r z y lata później.
II.
SIO STRA DO SIO STRY .
Drezno, listopad 185*
Je ste śm y więc, k o chana siostro, od kilku tygodni w D reźnie, czyli, ja k m ów ią S asi, we F lo ren cy i n ad elb iań - skiej. Jo w ita nie przeczuw a jeszcze naszych planów . W p ra wdzie zaraz z początku z a trw o ży ła m nie swojem zapytaniem . M yślałam , że ju ż w szystko o d g ad ła, a w tak im razie znasz jej dziw aczne usposobienie. P rze szło je d n a k jak o ś.
T ow arzystw o tu tejsze u rz ąd ziło w ycieczkę n a sta tk u parow ym . P an i K azim ierzow a z a p ro siła i nas, chociaż je szcze nie poczyniłyśm y w szystkich wizyt. J o w ita ja k spo
strzeg ałam , wielce się podoba. W ielu m łodych ludzi o tacz a
ło ją przez c a łą podróż. Z d aje się że do wdzięków naszćj
siostrzeniczki p rzy czy n iła się ta k ż e i wieść dziw na o b aje
cznych, praw dziw ie u k ra iń sk ich cyfrach je j posagu. K ilk a szanow nych m atro n p y ta ło się ju ż m nie o w yjaśnienie. B y ła m dyplom atą. U śm iechałam się, nie przyznaw ałam , ani też nie p rz ecz y ła m . Z daje się że nie p opełniam g rz e c h u śm iertelnego, jeżeli Jo w ity nie pozbaw iam ty c h b ezsk u te
cznych hołdów , k tóre m ogą dla niej być rozry w k ą. A jeźli w yrządzam tern krzyw dę je j ad o rato ro m , to na to sowicie sobie zasłużyli.
O tóż po tej p rzejażdżce na E lb ie i po ty ch licznych ado- ra cy ac h tu te jsz e j m łodzieży naszej, w ró ciły śm y późnym w ie
czorem do dom u. P rzy z n am się, że z teg o niejako p ierw sze
go w ystąpienia Jo w ity byłam mocno zadow olona. W p ra wdzie nie było m iędzy nam i tego, o którym wiesz; ale u w a żałam to niejako za próbę, o ile J o w ita podobać się może.
Skutek p rz esze d ł m oje oczekiw anie.
I m nie naw et, mimo że ju ż piąty k rz y ży k się zbliża, dostało się sporo k ad zid ła.
C ieszyłam się i tein k ad zid łem , odnosząc je do Jo w ity , lecz mocno b y łam zdziw ioną, gdy w róciw szy do dom u, u j
rzałam. Jo w itę z terni trze m a fa łd z ik am i n a czole, z k tó rem i w praw dzie je s t je j ta k ładnie, ale k tó re n iera z d ały nam się we znaki, jak o tśm sam a wiesz n ajlepiej.
Z razu nie chciałam zw racać n a to uw agi m yśląc że te tałdziki rozsu n ą się sam e z siebie; to je d n a k w cale nie n a stąp iło . P rze z ca ły czas h e rb a ty sied zia ła straszn ie zam y
ślona. W głow ie jśj go to w ały się ja k ie ś s trz a łk i piorunow e, k tó re dla nas b y ły tern straszniejsze, że k o ń cz y ły się zaw sze płaczem i kurczem spazm atycznym .
D arem n ie szu k ałam powodu teg o szczególnego niezado
w olenia Jow ity. N a sta tk u parow ym nic się ta k ie g o nic sta ło» coby ją zm artw ić lub jej ubliżyć m ogło. B yłam z a wsze przy niej. S ły szałam ja k ro z m a w iała z otaczającą ją m łodzieżą. Ż ad e n z nich nie pow aży ł się żadnem słów kiem jej ubliżyć. W szak w iesz dobrze jak w ygląda Jo w ita z tśm czołem g ran iastem , gdy jeszcze brw i podniesie do góry.
W sam ej rzeczy m asz słuszność że podobna je s t w tedy do g rom ow ładnego Jow isza, do k tó re g o zbliżyć się niepodo
bna.... A Jo w ita w ięcej niżeli k ied y indziej b y ła w tedy po
dobną do swego im iennika pogańskiego.... N a w e t dow cipku
jm y zaw sze pan Z enon m usiał niczego tam do niej p rz e
mawiać. *
P o herb acie ch ciałam te b ły sk i, k tó re uicustannic p o ja
w iały się na czole Jow ity, nie szkodliw ie zażegnać dobrem , p rz jja z n e m słowem , k tó re jak wiesz wiele znaczy u niej: gdy nagle zadziw iła mnie zapytaniem :
K ochana ciociu!— rz e k ła do m nie z n ie n a c k a — p ro szę o szczerą i o tw a rtą odpowiedź: po co m y tu taj p rz y je c h a ły ?
W y o b raź sobie, jak w ielce p rz e stra sz y ło m nie to z a p y tanie. W idziałam ju ż w szystkie nasze plany udarem nione.
M yślałam , że który z m łodzieży dom yśliw szy się naszych za
miarów, sze p n ął jej ja k ie słów ko, k tó re oczyw iście w tak im razie k ażd ą kobietę niepospolicie gniew a, chociażby sam a d ą ż y ła do podobnego celu. Cóż dopiero mówić o Jow icie, k tó ra o niczćm nie wie i najm niejszego n aw et nie m ia ła do
tąd podejrzenia?
W praw dzie ten , dla k tó reg o w łaściw ie tu ta j p rz y je c h a łyśm y, nic je s t tu taj i ta k ż e o za m iarach naszych nic nie wie, z łe je d n a k ja k ie ś p rzeczucie m ów iło mi, że ja k iś zły du ch p o d słu c h a ł zapew ne nasze m yśli i m arz en ia i do ucha J o - w ity je zaniósł. T a k p rzynajm niej w nosiłam z tego z a p y ta n ia Jow ity.
I zkąd ci się w zięło ta k ie zapytanie, d ro g a Jo ciu — rzek łam p rzestraszona.
J o c ia w ytrzym ała m nie niejaki czas w te j bolesnej n ie
pew ności, a potem drżącym głosem odpow iedziała:
M nie się zdaje, że m nie ciocia p rz y w io zła tu taj ja k by na wystawę. K upcy o g ląd ają m nie, a w spojrzeniu cioci czytam zapytanie: kto da więcćj!
O detchnęłam wolnićj po ty ch słow ach. Z chm ury pió
ru nnej s p a d ł tylko m ały, rz ęsisty deszczyk. Jo c ia zaczęła p łak ać , ja k to jest jej zw yczajem , gdy przychodzi w styczność z św iatem . W yobraża bow iem sobie, że św iat inaczej ją c e ni, niżeli je st w stanie, że p rz y k ła d a do nićj m iarę zw y cza j
nej kobiety, k iedy ona chce być nieco w yższą nad poziom zw ykłych śm iertclniczek.
B iedne dziecię! O na nic w ie jeszcze, że m arzeń w s z y s t
kich nie m ożna w cielić w życic! D osyć ju ż dla nas szczę
ścia, je śli choć m a ła isk ie rk a z nich gdzieś się -zatliL..
M am je d n a k nadzieję, że to w szystko z czasem p rzem i
nie. J o w ita m a ro k dw udziesty, a chociaż co do siły m arz eń nie przechodzi jeszcze po za ro k piętnasty, je s t je d n a k już na drodze pogodzenia się z rzeczyw istością. W p raw d zie kom prom is ten będzie j ą więcej kosztow ał, niż k tó rąk o lw ie k in - ną jej tow arzyszkę, ale za to ręczę za je j szczęście. S ą k o biety, k tó re nie mogą i nie um ieją być nieszczęśliw em u Jeż eli
>m gdzie szczęścia za b rak n ie, to je sobie stw orzą: do ty ch k obićt należy Jo w ita .
S łow a jej, k tó re do m nie w ym ów iła, d a ły mi tę otuchę, że jakkolw iek bolesnćm je st dla niej to pićrw sze zetk n ięcie się ze św iatem i do teg o jeszcze z św iatem dzisiejszym , k tó - r .V najczęściej m łodą dziew icę ocenia ty lk o w e d łu g je j posa-
» 11, za m y sły je d n a k nasze były dla niej jeszcze zu p e łn ie u k ry te. Inaczej nicby mi nie pozostało, ja k czem prędzej wrócić z n ią w nasze u stro n ie, gdzieby znow u za to p iła się w adm iracyą pięk n y ch w idoków i odnow iła daw ne zw iązki 2 naszą dziką b ez b arw n ą n atu rą, w którój ona widzi ty le uroku i ty le tajem n e!
Uścisnęłam ją w ięc jak dziecko niesprawiedliw ie roz- dąsane i rzekłam do niej:
— Uchowaj Boże, d ro g a J o c iu — abym tu ciebie ja k b y na ta rg ja k i w yprow adziła! Ż a d n a podobna myśl nic p o w stała we m nie. P rzy jec h ały śm y po prostu, ab y się tro c h ę w św iecie rozerw ać, czegoś więcśj się nauczyć, np. przy tych sk arb ach sztu k i, ja k ie w łaśnie to m iasto posiada. W iesz przecie, że g a le ry a tu tejsza należy do najznakom itszych w całej Europie!... A sam a n ie ra z m ów iłaś daw niej, że d zieła sztuki k sz ta łc ą u m y sł i serce....
U śm iechnęła się do mnie przez łzy, ucałow ała mi rękę i odpowiedziała:
— D obrze więc, k o ch an a ciociu, sta ra jm y się więc o tow arzystw o sztuki, a nie w yłącznie o ta k ie , w jak iem dzi- siaj byłyśm y. G dy na pokładzie sta tk u sta ła m a tu te jsz a m łodzież nasza m nie lu stro w ała, w idziałam w spojrzeniu cio
ci ja k ie ś zadow olenie, jak b y m s ta ła na targ u publicznym . Opow iadanie jed n eg o z nich o ja k ie jś M elanii przekonało mnie że k ażda p an n a praw ie, k tó ra tu ta j przyjeżdża, ściąg a 11 a siebie podejrzenie, że p rzyjeżdża w celach m a try m o n i
alnych!
— Cóż w tein d ziw n e g o — od p o w ied ziałam —jeśli ludzie dla łatw iejszego zaznajom ienia się schodzą się w jakiem m iejscu?
~ ■ W tein nie ma w praw dzie nic dziw nego— rz e k ła po krótkim nam yśle J o c ia — ale św iatu złośliw em u nie pow inni
śm y nigdy dać pozoru, ab y źle o nas sadził. P rzy p o m in am sobie, że panna P elag ia p rzez trz y la ta do D re zn a je ź d z iła i za każdym pow rotem z ro zprom ienioną tw arzą opow iad ała mi, ja k się w ybornie baw iła! W jej słow ach nie sp o strz e g łam najm niejszego śladu ja k ic h ś zawodów, doznanych z p o wodu tej podróży. A w czoraj ja k iś m łodzik m ów ił do d ru giego: „ P a n n a P e la g ia na trz y zaw ody p rz y je ż d ż a ła tu taj po m ęża i trzy razy w ra c a ła sam a, bez to w arzysza!”...
— P o d obne zło dow cipy m łokosów nic pow inny cię obchodzić.
— J u tro pójdziem y do g a le ry i, po ju trz e ta k ż e i ta k d a le j...— ju ż nieco weselej szczeb io tała Jow ita.
— Dobrze, moje dziecię; będziem y tam codziennie!—
odpow iedziałam c a łu ją c ją w czoło.
ściskam cię serdecznie.
III.
Początek grudnia.
Z a list twój, d ro g a siostro, i za ra d y tw oje w dzięczną ci jestem . W idzę z nich, że rów nież jak j a życzysz dobrze biednćj sierocie. B ądź pew ną, że r, czego nie zaniedbam , a b y je j szczęście utrw alić. W iadom ość o je j dosyć zn a
cznym posagu, rozchodzi się pom iędzy tu te jsz ą m łodzieżą n a szą. Z tego powodu mam nie m ało k ło p o tu . M łodzi i s ta rzy, dobrze zagospodarow ani i b an k ru ci cisn ą się do nas w szystkiem i szparam i. W iele rzeczy n aw et muszę u k ry w a ć przed Jocią, bo inaczej tak i se k re t kosztow ałby ją w iele łez!
A le co na to powiesz, p an a A lfre d a d o tąd jeszcze nie
ma! J e s t w P a ry ż u i dobrze się tam bawi. S try je n k a jego
pani m arsz ałk o w a, ju ż go u w iadom iła o naszym przyjaździe
przed trzem a tygodniam i. D otąd jednak nic ra c z y ł sobie
nas przypom nieć. Ale nie m a się co dziw ić tem u. D la ta kiego ja k on człow ieka, stoi ca ły św iat otw orem . M łody, bogacz i czegóż dzisiaj chciść więcej? P a ry ż dla ta k ic h ludzi m a zbyt wiele ponęty... zresztą mówią: que la jeunesse se passe, ale zdaje mi się, że b y łb y ju ż czas przypom nieć sobie, że i D rezno ma coś dla niego....
J o w ita jeszcze niczego się nie dom yśla. N ie w ym a
wiam n aw et nazw iska tego w obec niej. G dyby w iedziała o tern, że g ó ra nie chciała p rzyjść do p ro ro k a i że p ro ro k sam do góry przyszedł, u m arła b y ze zm artw ienia.
Ale cóż robić! W iele rzeczy ro b i się tylko dla u ra to wania pozorów, a cóż d opiero znaczą ta k b ła h e sk ru p u ły kobiety, k tó ra jeszcze c a ła żyje w sw oich m arzeniach! Je j się zdaje, że b o h a te r je j serca pow inien ją przeczuć i w yna
leźć w ostatn im za k ątk u św iata, przyjech ać i uklęknąć.
Ona nie wie, ja k ic h sp ręży n m uszą n ieraz użyć biedne m atki i ciotki, aby ty ch bohaterów ściągnąć do siebie od sm acznych papierosików lub od czegoś gorszego jeszc ze....
Ona nie wie, że przy dzisiejszych rozw olnionych stosunkach, a z drugiej strony w ym aganiach tow arzyskich, te n tylko wchodzi n a stanow isko epuzera, k tó ry potrzebuje n a d sz a r- ganą fo rtu n ę sw oją ła ta ć spodziew anym posagiem ! O m i
łości, o sercu już się n aw et w cale nie mówi, a je ś li czasem wspom nieć w ypada, to dzieje się to ta k oklepanym , bez
dusznym frazesem , że lepiej byłoby go nie słyszeć. Szczę
ście w ielkie, że to w szystko najczęściej odbyw a się za p o m ocą w yrobionych fo rm u łek francuzkich....
P a n A lfred obiecał stryjence swojój, że n a jd a lśj za k ilk a tygodni przyjedzie. Rozum ie się, w szystko to wiem pod se k re te m . G dyby ty lk o przyjechał, to jestem pew ną w ygranej.
A jeśli nie przyjedzie?
To będziem y się bawić g a le ry ą obrazów , będziem y co ty d zień zwiedzać „g riin e s Gewolbe,” a gdy nam się to w szy
stko sp rzykrzy, to pójdziem y do „ T h ie rg a rte n ” patrzy ć się na m ałpy i niedźw iedzie....
A gdy w rócim y do dom u, będzie Jo w ita z ro z p ro m ie
nioną tw arzą opowiadać sąsiadkom swoim, że się w ybornie baw iła, wiele rzadkich rzeczy w idziała i że zup ełn ie z po-
Toin III. Lipiec ISr.9. 3
bytu w D reźnie je s t zadowoloną!... O pow iadając naw et to w szystko, będzie szczerą i otw artą.
Czy je j sąsiadki uw ierzą? N ie wiem, ale wiem, że w oczy nie okażą je j sw ojej niewiary!
IV .
S T E F A N DO N IE Z N A JO M E G O (1).
Drezno. Początek grudnia.
P rzed tygodniem opuściłem D usseldorf, o fezem cię, drogi i jedyny mój przy jacielu i doradzco, n a ty c h m ia st za
w iadamiam, aby listy tw oje, k tó re są mi jedynym balsam em na ciernistej m ojej drodze, nie m inęły się ze m ną. B y łab y to dla m nie szkoda niepow etow ana; im bowiem wyżej pnę się po cierniach mego zaw odu, tern więcśj czuję się na św iecie osam otnionym . W szystko to, co w koło m nie żyje, zdaje się m ieć inne w arunki życia. Czasem pytam siebie n a sery o, czy m ara sp ełn a rozum u, czy w organizacyi m ojej duszy czego niedostaje? T a k ą ja k ą ś dziw ną różnicę widzę m iędzy sobą a tern co m nie otacza!
Z tego sam osądzisz, jak drogą je s t dla m nie przyjaźń tw oja. Od tej szczęśliw śj chwili (a u p łynęło ju ż o d tąd trzy la ta ) gdyśm y o gospodarstw ie w Salzm ttnde z tak im ferw o rem rozm aw iali, widzę tylko w tobie pokrew ną duszę, p rz ed k tó rą żadnych nie mogę m iść tajem nic. Ju ż przez ten prze
ciąg czasu dośw iadczyłem tego słodkiego uczucia, ja k ie serce m oje upaja, gdy sobie pomyślę, że je st ktoś, p rzed którym m ogę się zupełnie wyspowiadać!
N ie wiem , czy je s t co boleśniejszego, ja k nosić się z m yślam i i m arzeniam i zam kniętem i w g łę b i duszy.
A z drugićj stro n y nie wiem, czy je s t co śm ieszniejszego, ja k przed obojętnym człow iekiem w ynurzać się z tajem nic duszy! T rzeb a koniecznie jak ieg o ś p o k rew ień stw a ducho-
( l ) Ponieważ w dokumentach, z których niniejsza powieść się składa, nigdzie nazwiska tego nieznajomego nic wyczytałem, nazywać go będę
zawsze: Nieznajomym. I. X.
.
' veS°> a w dodatku trz e b a szczerej i niezw ykłej przyjaźni, ja k ą m nie od la t trzech zaszczycasz!
D zisiaj, gdy jeszcze do w iększej p ra cy nie zab rałem SI§> mam więcej czasu do pisania, pozw olisz więc że d łużej 2 to b ą rozm aw iać będę.
W spom niałem ci ju ż , że czuję się straszn ie osam otnio- nym . Nie myśl, abym dopiero w ciehem D reźnie przyszedł do tego uczucia po gw arliw ym i tłum nym P a ry ż u . I nad S ekw aną czułem to sam o, ale m ogłem się jakim n a rk o ty kiem upoić. P o trzeb a było tylko w ejść w tłu m y bulw a
row e, a ju ż dręczące m ary uciekały. Sam o w ytężenie uw a- 84 ab y nie być rozjech an y m lub podeptanym , sp ra w ia ło duszy ja k ą ś ulgę. T u taj to w szystko u sta ło , a są chw ile, w k tó ry ch sły sz ę ja k mi serce bije, ja k za każdem jeg o uderzeniem rw ie się dusza w ja k ie jś dziw nej, nieopisanej tęsknocie!
G dy siedzę p rzed płótnem zapom inam w praw dzie o so- kie i o świecie. R odzące się pod pędzlem postacie mówią 2ę m ną, p łacz ą lub śm ieją się stosow nie do sw ego usposo
bienia. N ie uwierzysz, jak dziw ne opanow ało mię uczucie, gdy pod m oją rę k ą k o n ał T u re k , s tr z a łą przeszyty... gdy uiu zw olna siniały u sta... oczy coraz więcej o tw ie ra ły się szeroko.... gdy w reszcie ciało jeg o s tra c iło c a łą gibkość 1 sk o stn iało ja k b ry ła lodu na m orzu Północnem , aby już
więcej nigdy nic ożyć!....
W ta k ic h chw ilach, przyznasz sam , że nie jestem sa
motnym. Przeciw nie, jestem w tow arzystw ie, w ja k ić tn nie każdem u być wolno! Nim bowiem to wszystko n a płótno Przeszło, m usiałem je pierw ej w duszy odtw orzyć, żyć i roz
m aw iać czas niejaki z wszystkie mi tem i znakom itościam i.
1‘rzyznaj mi, że niejeden pozazdrościłby mi takiego tow a
rzystwa!...
R az pam iętam , szkicow ałem scenę z pierw szych czasów ch rześc ia ń stw a. N a pierw szym planie otoczony lik to ram i s ta ł P re to r. W d ali w idne b y ły zw łoki ofiar ciem noty i pogaństw a. P rz e d P re to re m postaw iłem m a łą dziew czyn
kę, k tó ra ruchem rę k i i ca łą po staw ą sw oją m iała m ów ić
do niego: „K aż m nię ta k ż e zabić, bo m atk a m oja czeka na
m nie niecierpliw ie!” P re to r na ten widok m iał doznać
dziw nego uczucia. P o ra z pierw szy m oże sz e p n ą ł mu szatan , stró ż jego do ucha: „K to je s t z was wyższym i w iększym ? Czy ty na k u ru ln em krześle, czy to dziecię b ła g a ją c e śm ier
ci dla m iłości m atki?”... N ie um iem opisać ci rozkoszy, z j a k ą n a tę p o g ań sk ą tw a rz k ład łem rysy, w yrażające p o g ard ę sam ego siebie, z jakiem zadow oleniem w ykrzy w iałem te u sta 0 zębach p o łam an y c h w uśm iech sza ta ń sk i, szydzący z w szy
stk ieg o a naw et z w łasnej potęgi!... A ja k błogo było mi przy tej niew in n ej dziecinie, k tó ra za życia b y ła ju ż p ó ł- aniołem ! Z arzu co n ej na ram ionach szacie dałem k s z ta łt p rz y szły ch sk rz y d eł anielsk ich , podobnych do ty c h , k tó re z błękitnego nieba sp u szczały się z w ieńcem zielonym do niego!
Z aiste, obcow anie z tak iem i postaciam i czyni człow ieka lepszym i poczciwszym . T ow arzystw o tak ie p rz e k ła d a m nad każde inne, ja k ie w wielkim św iecie znaleźć m ożna, a które bez obłoków dym u tytoniow ego i kuflów b a w a rsk ie g o piw a obejść się nie może!
A le w szystko to w ystarcza mi przy p ra c y mojój, przy dziennem św ietle. G dy zaś w ieczorem do cichego m iesz
k a n ia mego pow racam , w tedy te w szystkie o b razy spraw iają n a m nie ja k ie ś dziw ne w rażenie, k tó re w sposób stra sz n y 1 bolesny daje mi uczuć m oje osam otnienie!
W y o b raź sobie tak ieg o nieszczęsnego sam otnika.
C ały dzień m yślał, m a rz y ł i p raco w ał, a gdy się ściem niło w yszedł na chw ilę, a b y ciało pożywić. Z ała tw iw sz y to, w ra ca, otw iera drzwi, zapala św iecę i w idzi się sam jeden!...
W praw dzie je s t i te ra z z nim daw ne jeg o tow arzystw o, ale to w szystko wcale inaczćj te ra z wygląda! P ie rw śj, śród p ra cy , ożyw iało się, dzisiaj stra sz y swoją m artwotą!...
Ów tu re k zab ity odw rócił się jak o ś inaczej i w y trzesz
c z y ł na m nie szk a rad n e oczy, jak b y m ię ch ciał o zabójstw o oskarżyć!... P re to r z a k raw a mi w ięcej na w iejskiego b ak a
ła rz a , k tó ry s ta ra się dziew czynce w ytłum aczyć, że dw a a dw a je s t cztery....
S łow em , postacie m oje straszą, g n iew ają m nie, śm ieją się i szydzą ze mnie!... A nie mam gdzie od nich ucieknąć, nie mam gdzie oka i myśli schow ać p rzed niem i, bo jestem sam , sam jeden!...
Ale w róćm y do innej m ateryi, chociaż nic ręczę, czy
znowu do tego n a trę tn e g o tem atu nic wrócę.
P o zn ałem się z tutejszym i a r ty s ta m i. 8¾ to zacni 1 Poczciwi ludziska. T rz y m a ją się razem z synam i M e lp o meny. W tym celu schodzą się po najw iększej części w re sta u - racyi, zw anej „u E lb ic h a ”. J e s t to d łu g i budynek, zaj- muJ9cy nad sam ym brzegiem E lb y c a łą p rz e strz e ń od te a tr u az uo m ostu. C h ara k te ry zu je to tu tejszy ch artystów , że przy kufiu piwa i baran iej pieczeni m ają oraz n ajpyszniejszy 'vi ok na E lb ę i domy N ow ego M iasta, m iędzy którym i antastycznie odbija z zielonym dachem swoim p a ła c Japoński!
Tutaj schodzą się praw ie codziennie. R o zp raw iają wiele o sztuce lub polityce, stosow nie do m a te ry a łu ja k i im P ^ y n ió s ł dziennik m iejscowy.
Są to w ogóle zacni i poczciwi ludzie. K ochają k ra j
^ 'ó j , to j e s t S aksonię i dla k róla sw ego m ają a fe k t g o rą cy . e sztuka w ich pojęciu i p ra k ty c e je s t to n ad e r w ygodna j . yca. N ajw ięcśj w idać en e rg ii w ich pędzlu, gdy kopiują obrazy galeryi. W e w łasnych zaś kom pozycyach J Przedew szystkiem „ d a s gem uthliche”, to je s t, rzeczy
^POvojne, sło d k o usypiające, lub ja k ie n iew in n e sceny
■ 2y cia fam ilijnego, do k tó reg o niem niej należą k o ty , pieski J cielęta.
, . W idziałem n ap rzy k ład na ich w ystaw ie obraz świeży,
la *{tórym w ielce się unosili. T e m a t tego obrazu je s t ępujący: N a śm iecisku domowem, otoczony k u rk am i h !z e )a t za ziam em kogut b o h ater. R zeczyw iście m iędzy
ram i b y ł on nie lada bohaterem . W nosząc z jeg o g rz e- m nia dum nie na bok zw ieszonego, o pow iadał im praw do- P° obnie p rz y g rzebaniu coś o b o h a te rsk ie j odw adze sw ojej, led i czu^ e k u ry wcale nie pow ątpiew ały. N ieszczęście nak chciało, że w łaśnie o podobnem boh aterstw ie gdzieś ya k rz ak am i m arzyło ciele jasn o nakrap ian ej m aści. I oboje
•®s aliby m oże przez całe życie przy tej dobrćj opinii o so- lei gdyby cielę nie chciało spróbow ać sw ego bohatórstw a.
--at a i ł ° dum nie ogon do g ó ry , w ierzg n ęło nogam i i prze- ar o łb em k rz a k i, dzielące je od koguta.
I cóż się stało?... k u ry ze stra c h u p o k ła d ły się na
•ennę i z pod oka p atrz ą n a bo h atera koguta. Ale o hańbo!
le ę p rz estrasz y ło się k o g u ta, a kogut cielęcia!...
T en m om ent kom iczny uchw y cił a rty s ta do obrazu, i w ło
ż y ł w niego c a ły swój talen t. Sasi Śmieja się do rozpuku p rz ed tym obrazem i niezaw odnie znajdzie kupca!
O b ra z je s t d o b rze m alow any, ale w edług m nie, szkoda talen tu dla tak ieg o przedm iotu.
Ale cóż robić. W szak i przed a r k ą p rzym ierza w obce zgrom adzonych tłum ów Iz ra e la sk a k a ł D aw id przygryw ając sobie na harfie. I on chw alił P an a Boga!
V.
10 grudnia.
Z a p rz y sła n ie dzienników niem ieckich, k tó re o m oim obrazie na w ystaw ie w M onachium , życzliwie się odezw ały, je ste m ci bardzo obow iązany. N adeszły one w sam czas, kiedy najm ocniej takiego lek arstw a potrzeb o w ałem . C zytani je co w ieczór, i zdaje mi się, że m am przyjaciela u siebie.
N ieraz m yślałem nad tern, czy a r ty s ta lub au to r po
winien wiele wagi p rzy w iązy w ać do k ry ty k i. Z nakom ici arty śc i i pisarze są teg o zdania, że w iele na k ry ty k ę zw ażać nie trzeb a. Tylko mali ludzie ro zb ijają się za k ry ty k ą dzieł sw oich, i wolą naw et być zgrom ieni niżeli przem ilczeń!. J e den ze znakom itych pisarzy porów nyw a k ry ty k ę do kuli b en galskiej, k tó ra w najlepszym razie głośno pęknie, isk ry i szm aty palące się na około ro zrzu ci i zagaśnie. W iem tak że z dośw iadczeń różnych, że często k ry ty k a m a różne cele uboczne, które stara n n ie zakryw a. W najgorszym j e d n ak razie je s t zaw sze dla praw dziw ych talentów nieszk o dliw ą, a m iernoty najw yszukańszą chw albą sw oją nigdy nad zero nie podniesie.
Z tą d je d n a k w ypływ a, że do n ad e r m iernych talentów należę, kiedy k ry ty k a mego obrazu ta k wielce m nie zajmuje...
Mówię ci to otw arcie drogi przyjacielu, bo z każdym dniem ja k o ś mi duszniśj w mojćj atm osferze. W tej chw ili w ypo
godziło się tro ch ę około m nie i zdaje mi się, że znowu jaśniej widzę. A w szystko to zaw dzięczam tobie i przysłanym dziennikom . G eniusz tw o rzy bezw zględnie, a ta le n t pracuje.
Do p racy zaś każdej p o trzeb a za ch ęty i przyjaznego słow a,
,0 inaczej zm ęczy choćby n ajuporczyw szego. A tą zach ętą y ł dla m nie tw ój list i m ałe arty k u lik i dzienników .
. P iszesz mi drogi b racie, abym nie tr a c ił odw agi. Mó-
" 1S2> że d ro g a każdego ta le n tu podobną je s t do strom ej, po Przepaście prow adzącej dro g i pod g órę. T en tylko mo- z« na szczyt zdążyć, k tó ry ciągle przed siebie, naprzód, pa- ,rzy- K to sta n ie i za siebie się obejrzy, tem u na widok zie
l n y c h przepaści g ło w a się zaw róci. S traci odw agę, a za
g r a c a ją c spadnie i pokaleczy się, bo z takiej drogi w raca ty lk o kaleką!...
. P ak mi piszesz i praw dę piszesz. J a tylko u k ra d k ie m spojrzałem kilka razy poza siebie, a ju ż nie m ogę się pozbyć za.wrotu głow y. Z d aje mi się, że dalej nie zajdę, że to co
^id zę p rzed sobą, je s t dla m nie niedostępne!...:
A do teg o jeszcze ja k ie ż ok ro p n e widoki trz e b a przeb y -
!Vac w tśj podróży! Co k ilk a kroków sp o ty k a się zw łoki śm iałego w ędrow ca, który ta k sam o ja k ja p ią ł się do góry
! 11 zg in ął m arnie, bo mu sił do dalszego pochodu z a b ra -
~ “ •;••• S traszne, o k ro p n e są te drogoskazy! U sta zsiniałe, do 1 0<Avar*e ’ oczy k rw ią zaszłe, pięście ściśnięte ja k b y
0 walki!... Oni walczyli s tra sz n ie i rozpaczliw ie, w alczyli nieprzyjacielem niew idom ym , w alczyli z sobą samym! Z ai- e> znam tę w alkę z m ałych prób, je s t ona n ajo k ro p n iejszą, aJboleśniejszą w alką, ja k ą kiedykolw iek człow iek podejm u
je- A je s t ona tśm niew dzięczniejsza, że m ało kto ją widzi, 0' (t p raw ie nie śledzi jś j przebiegu, a zw ycięztwo lub upa-
P rzypisują innym w pływ om n atu ra ln y m .
Czy żyw ot ta k i nie je st osam otnieniem ? A w tak iem sam otnieniu ja k ż e w ielką je s t rozkoszą, usłyszeć g ło s b ra - ni’ obaczyć kogoś, któ ry n a nas p atrz y i przebieg naszej valki sk rz ę tn ie zapisuje?....
ty m czasem dobre chęci niem ieckich k ry ty k ó w nie tra - y ja k mi się zdaje do celu. M oże to być nau k ą dla nie ,C n6i krytyki. C hw alą rzecz, k tó rej tam wcale nie w łoży-
^°m, podsuw ają mi m yśli i zachcenia, o k tó ry ch nie m iałem Wyobrażenia i pasują m nie na ry c e rz a za okazane męztwo, P° czas gdy może spałem najsm aczniej. Z a to nie w iedzą
°go wcale, co ja tam w łaśnie uw ydatnić chciałem , p o m ija
jąc izeczy , do k tó ry ch w łaśn ie chciałem przykleić oko wi-
za’ % się za trz y m a ł i a rty śc ie h o łd oddał. Z g o ła p rze
k ręco n o m yśl m oją i widziano w obrazie wcale co innego.
Cóż ztąd wnosić, oto, że obraz mój nie b y ł d obrze obm y
ślany i wykonany. W y d a rzy ło mi się to samu, co jednem u m em u koledze w P ary ż u .
P o w ziął m yśl nam alow ać „spokój po b u rzy .” S zczę
śliw y do tego w ynalazł sposób, aby tę myśl oddać. Oto n a b rz eg m orza w yrzucają rozhukane bałw any tru p a. J e s t to ostatn ia fala burzy, bo poza nią ju ż się m orze w ygładza i niebo b łęk itn e w ychyla. W szystkie inne ak ecssorya b y ły trafn ie dobrane.
Ale cóż mówi k ry ty k a?
„O braz zasłużonego naszego m a la r z a , p o w ia d a , bez żadnej myśli ubocznej, przedstaw ia pyszny k rajo b raz z o tw a r
tym widokiem na m orze. C zujem y na niebie i nad tą w o dą, m ocno-błękitny go rejący sk w a r p o łudnia. W szystko tu p rag n ie ochłody zacząw szy od suchej, ro z d artej sk a ły na przodzie obrazu, aż do tego w sinej dali niknącego ptaszka, k tó ry z pragnienia zniża swój lo t do pluskającój fali....
Z daje się, że w obec ta k jasn o przem aw iającej n atu ry nie potrzebny już b y ł d o d atek , kąpiącego się człow ieka, k tó ry w łaśn ie w yszedł z fal ch łodnych i rozkosznie obsusza się na żarkiem sło ń cu ”!...
I cóż m iał a r ty s ta pow iedzieć na tę k ry ty k ę? Z razu w ziął ją za iro n ią, ale p rz ek o n ał się, że k ry ty k pisał ja k w najlepszej wierze!.... U m ilkł i d a ł obraz za to, za co w zięła go k rytyka!
J a mego obrazu nie m ogę wziąć za to, za co m ają go niem ieccy k ry ty cy i bynajm nićj z tern się nie kry ję. Mimo to sp ra w ia mi ich życzliw ość ja k ie ś b łogie uczucie, k tórego potrzebow ałem w tćj chwili koniecznie.
Nie zapom inaj o m n ie , a kiedykolw iek chcesz m nie słow em naw iedzić, to p am iętaj o tern, że zawsze głodny i spragniony!
VI.
15 grudnia.
N a różne m oje utyskiw ania piszesz mi, że k a ż d y talen t
ma sw oje tiuktuacye podobne do m orza. R az zdaje mu się,
że p rzeb ija niebiosy, drugi ra z upada na d ó ł, grzęźnie
w bezdennych ciem nościach g łę b i i n a zaw sze ginie. P o w iadasz, żc ani jedno ani dru g ie n ie je s t praw dziw em . N ie- biosów n ik t nie p rzeb ił, a przy rz e te ln śj p ra cy , w za p o m n ie niu n ik t nie zg in ął. M oże być że m asz słuszność.
Jeżeli jed n ak ch o ry z bólu w n ieb o g ło sy w oła, a le k arz mu przytśm mówi, że ten ból je s t koniecznością p rz y szłeg o zdrow ia, to przezto nie za k azu je krzyczeć chorem u, jeżeli to mu sp ra w ia n iejak ą ulgę!
Otóż mimo w szelkich ra d tw oich i z d a ń trafn y ch , pozwól mi krzyczeć z bólu, jeże li te n ból dzisiaj w ięcej n i
żeli kiedykolw iek m nie dolega!
P rzy z n am ci się, że jestem często w ro zp aczy . B y ł w Rzym ie w śred n ich w iekach znak o m ity m alarz, z k tó reg o pracow ni często w ychodził k rz y k p rz e ra ź liw y i płacz s p a zm atyczny. Gdy dom ow nicy pospieszyli mu n a ra tu n e k ujrzeli go przed sz ta lu g ą spokojnego zu p ełn ie.
Cóż ci to j e s t ? — pyta ii p rz e stra sz e n i dom ownicy.
. c m * wie je s t — o d p o w ia d a ł sp o k o jn ie — w szak w i
dzicie że pracuję!
N ie sądź z tego, abym zu chw ale c h c ia ł się staw iać obok m istrza D otninikina. Z re sz tą nie p ła k a łe m jeszcze nigdy n ad żadną m oją k re acy ą. M oże być, że kiedy zap łaczę...
D ziw nie je d n a k u padam czasem ha d u ch u . M am chw ile gorączkow e, w k tó ry ch , zdaje mi się że sam siebie p rz ew y ż
szam . P o sta ć i myśli cisną mi się przed oczy, ty lk o rę k ę w yciągnąć i wziąć je. A z a ra z potem opuszczają m nie siły ja k p ły w ając eg o na m orzu, jasne św ia tło niknie z przed oczu m oich, a we m gle ja k ie jś n iep rzeb itej, m acam w o k o - o siebie i p ytam się, gdzie jestem ? To, com p rzed c h w ilą stw o rzy ł w ydaje mi się nie m ojein, bo m nie n a to stać nie m ogło!....
ł y pow iadasz, że p ierw sze jest n atchnienie, a d ru g ie Vas SPojące po nićm znużenie. N ie przeczę ci. To je s t, ja m ówisz, fluktu acy a k ażdego talen tu . Ale powiedz mi moj d io g i, czy nic n ie m a w ż y c iu , coby m ogło podsycać to nie ustające w nas natchnienie, a znużenie nasze u czynić nam m nićj nieznośnśm ?...
Tom III. Lipiec |M@. 4
V II.
2 0 grwlnia.