• Nie Znaleziono Wyników

Biblioteka Warszawska, 1869, T. 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biblioteka Warszawska, 1869, T. 3"

Copied!
488
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA

WARSZAWSKA

P I S M O P O Ś W I Ę C O N E

N A U K O M , S Z T U K O M I P R Z E M Y S Ł O W I .

1869 .

'■

Tom trzeci.

W A R S Z A W A .

Skład Główny w Księgarni GEBETHNERA i W OLFFA.

n

i

i

j

(3)

WZO . Htg. 3 T.

W olno d ru k o w a d , z w arunkiem złożenia w K om itecie C enzury po w y d ru k o w an iu , praw em p rz e p isa n e j liczby egzem plarzy.

W arszaw a, dnia 18 (3 0 ) czerwca 1869 r.

C entor, J. Błeszczytiski.

W drukarni O a ztty Pol»ki€j.

(4)

DZIEJE IDEAŁU

P O W I E Ś Ć Jana Zachary asiewicza.

I.

Z PODRÓŻNYCH NOTATEK NIEZNAJOMEGO.

Z a k ła d g o sp o d arczy w Salzm iinde, k tó ry przed kilkom a d n iam i zw iedziłem , s t a ł mi jeszcze żyw o przed oczym a.

B yłem sm utny i dziw ne ja k ie ś rozrzew nienie opanow ało serce moje. U czucia tego nie um iem z niczem porów nać.

M oże to b y ła zazdrość, m oże żal, jak ieg o mimowoli d oznaje­

my p a trz ą c na szczęśliw szych od nas. Z aiste, dla N iem ców inaczćj ziem ia rodzi, niżeli dla n as....

M ów ią, że spokój w ew nętrzny je st szczęściem . N a to je d n a k nie trz e b a wychylać głow y poza kopce ro d zin n ej w ioski. T rz eb a żyć w tern błogiem upojeniu, że jesteśm y rozum ni, a to co nas otacza, je s t ta k doskonałe, że już do- skonalszćm być nie może!

M am sąsiada, k tó ry ju ż liczy la t ośm dziesiąt, a prócz w ycieczek do pow iatow ego m iasteczka, nigdzie ani k ro k iem się nie ru sz y ł. W m ieście pow iatow em d a ją mu z łą pieczeń n a obiad, a że k u ch a rz jego lepszą w dom u sporządza, w y ­ ro b ił sobie poczciw y pan B łaże j to św ięte przekonanie, że u niego w szystko je s t lepsze. D odajm y jeszcze do tego, że nieliczne otoczenie p an a B ła ż e ja nie grzeszy bynajm niej ani rozum em , ani zbytnićm w ykształceniem : tru d n o więc, aby

Tom III. Lipiec 1869.

1

(5)

pan B łażej ■ nie w ierzył, że ro zsądniejszego człow ieka nad niego niem a na całym św ięcie. W iary tej i spokoju n ik t mu nie odbierze. W tym w zględzie jeszcze przechodzi C hińczyka.

D rugi mój sąsiad by ł zupełnie innego zdania. Nie czuł się u siebie ta k szczęśliwym , ja k pan B łażej: p ró b o w a ł jed n ak być szczęśliwym we w łasnym domu. R ozw alił sta ry dw ór, postaw ił pałacyk we w łoskim guście, otoczył się słu żb ą galonow aną, słow em ro b ił co m ógł, ab y sobie stw orzyć p ań sk ą atm osferę. W ciągu k ilku la t sp rz y k rz y ła mu się ta zabaw ka. W y jech ał za granicę i odtąd je s t teg o zd ania, że człow iek dobrze urodzony i w ychow any musi żyć za g ra ­ nicą, że w domu w szystko je s t złe, zacząwszy od słońca k tó re m glisto świeci, a skończyw szy na ziem i, k tó ra nie rodzi w ina szam pańskiego.

Porów nyw ając tych obu sąsiadów żal mi b y ło , że nic mam y u siebie w iększej liczby ta k ic h , k tó rz y b y stali w p o ­ śro d k u ty ch dwóch ludzi excentrycznych. A w ła śn ie widok gospodarstw a w Salzm iinde ow ionął m nie takiem bolesnóm uczuciem . W obec tego, co tam w idziałem , jakże ubogą w y­

d ała mi się nasza praca! Jeż eli pracujem y, to pracujem y tak , że p ra c a nasza bardzo m ało nam się w ynagradza. A jeżeli m am y ja k ie większe zasoby, to nie uw ażam y icli za środek do ro zp rzestrzen ien ia p ra cy , ale w yrzucam y p e łn ą g arścią na użycie, po k tórem z au ten ty czn ą pew nością m usi n astąp ić bankructw o.

'lak iern i m yślam i byłem zajęty, gdy pociąg nasz zbliżał się do g ra n ic y jak ieg o ś państw a niem ieckiego. T ow arzy­

stw o m oje zm ieniło się tu taj zupełnie. Z am iast m ilczącego i poziew ająccgo A nglika, u siad ł naprzeciw m nie ja k iś żyw y rozm ow ny Niemiec. Z a Niem cem przyszło jeszcze kilku jego znajom ych, a n a sam ym o sta tk u w szedł do w agonu słusznego w zrostu m ężczyzna o jasn o blond w łosach i w ym ow nych nie­

bieskich oczach, z dużą podróżną te k ą pod pachą.

R uchliw y Niem iec rozpoczął n aty ch m iast rozm ow ę ze mną. M ów iliśm y o tegorocznćm w inobraniu, o fran cu zk ich działach gw intow anych, m arzeniach pru sk ich i podobnych rzeczach, k tó re w łaśnie s ta ły na p o rz ąd k u dziennym . M ie­

szali się i inni do tćj rozm ow y: b y ło więc kilku p rz e ­ ciw jednem u. Z d an ia moje odm ienne, nie m iały n a jm n ie j­

szego widoku zw ycięztw a. M usiałem c a łą rozm ow ę s p r o ­

(6)

w adzić na p rz ed m io t n e u tra ln y . A że ja k pow iedziałem go sp o d arstw o w Salzm iinde stało mi ciągle przed oczyma, zacząłem więc rozpraw iać z N iem cam i w tej ma tery i.

N agadaliśm y się do syta. D w óch Niemców usnęło, jeden w y łam ał się z pod ry g o ru pow szechnej dyskusyi i za­

cz ą ł czy tać ja k ą ś gazetę, a inny w ysiadł gdzieś po drodze tak cicho, żeśm y je g o u bytku nie spostrzegli.

Z o sta łe m tylko na placu sam jeden. T o w arzysz mój, ja sn y blondyn z te k ą pod p achą nie b r a ł żadnego udziału w rozm ow ie. O p a rł głow ę o ścian ę i zd a w ał się być zam yślonym .

Gdy w w agonie cisza n a s ta ła , m ilczący tow arzysz, k tó re g o m iałem za A nglika, zw rócił do m nie sw oje w ym o­

w ne n ieb iesk ie oczy, p a trz a ł z uśm iechem na m nie czas nie­

ja k i, a potem ozw ał się po polsku:

— Jeż eli się nie m ylę, pan je s te ś P olakiem . A kcent pana w rozm ow ie niem ieckiej każe mi ta k wnosić.

U cieszyłem się niezm iernie tern od k ry ciem . P rzy zn am się, że ję z y k m ój nie przyzw yczajony do niem czyzny, zm ęczył się nic lada i g orąco p ra g n ą ł odśw ieżyć siły swoje funkcyą przyrodzoną. P ró cz teg o w idok nieznajom ego blondyna m iał dla m nie ty le sym patycznego pociągu, że radość m oja b y ła bez g ra n ic , gdym się dow iedział że je s t moim rodakiem .

T e ra z z większem zajęciem zacząłem mu się p rz y p a ­ try w a ć. T w a rz je g o nic m iała teg o spokojnego, a p a ty c z ­ nego w yrazu, w łaściw ego blondynom . W y b ijało się z niej żyw sze życie, k tórem u w tórow ało b łęk itn e, jasn o św iecące oko. W ło sy m iał jasn eg o koloru, bez w idocznej pretensyi, niedbale za uszy zarzucone. M ały, orzechow ego koloru k ap e lu sik jedw abny z d a w ał się unosić n a ty ch w łosach.

— N iezm iernie się cieszę, że w panu m ogę pow itać to w a rz y sz a — odpow iedziałem u rad o w an y .

P rzy w italiśm y się serdecznie, ja k b y śm y już byli od wieków znajom i i zaprzyjaźnieni.

— P rzyznam się p a n u — o zw ał się po chw ili mój to w a­

rz y sz — że z w ielką rozkoszą przysłuchiw ałem się rozm ow om ,

k tó re p ro w ad ziłeś pan z swym i sąsiadam i. Ja k k o lw ie k po

akcencie poznaw ałem rodaka, z różnych wniosków je d n a k

zdaw ało mi się, że p an je s te ś H olendrem !

(7)

— H olendrem ? — za p y ta łem zadziw iony — dlaczego H olendrem ?

— Bo pgn apoteozow ałeś gospodarstw o! — o d p a rł z uśm iechem mój tow arzysz. S łu ch ając p an a, z d a w a ło b y się, że oprócz olbrzym ich buraków , dobrze utuczonych w ieprzów i d o skonałej fab ry k i se ra , nie m a nic w św iecie piękniejszego,

idealniejszego, szczytniejszego!

S łow a te d ra sn ę ły m nie niem ile. Ż al mi było, że sym - p aty a m oja dla nieznajom ego, k tó re g o w tej chw ili w ziąłem z a p różniaka, po tych słow ach znacznie o sty g ła. N ie k ry ­ łem się z tern wcale i o d p arłem :

— Nie wiem, z jakiego stan o w isk a z a p a tru je sz się p an na olbrzym ie b u ra k i, k arm io n e w ieprze i sery e m e n ta l­

skie. J a sk ro m n y człow iek wiem , że w szystkie te trzy rzeczy s ą d o sk o n ałe, a jeszcze doskonalsze i sm aczniejsze, je śli je sam i produkujem y. Z ap a try w an ie się podobne p a ń ­

skiem u je s t w in ą, że dzisiaj nie jesteśm y tern, czem być byliśm y powinni.

T ow arzysz mój rozśm iał się w łaściw ym jem u, n ap ó ł sm utnym uśm iechem .

— B ardzo się cieszę— rz e k ł po chw ili — żem sp ro ­ w a d ził rozm ow ę naszą odrazu n a ta k ciek a w y pu n k t, z k tó reg o w iele rzeczy będziem y m ogli o b ejrz eć P ow iedz m i pan, czyś w podróży nic ta k ie g o nie u jrza ł, coby g odniej te n szlach etn y za p a ł sp o trzeb o w ać m ogło? Czy g o sp o d a r­

stw o w Salzm iinde....

— Z a ra z się panu w ytłum aczę. W iesz pan zapew ne, czćm w dzisiejszych stosunkach m iędzynarodow ych j e s t g o ­ spodarstw o krajow e. Czem daw niej było zbrojne ry c erstw o , tern dzisiaj je s t czujne go sp o d arstw o . W ieki podboju i zabo­

r u nie p rzem inęły w cale, jak to m ylnie w szk o łach nas uczą, ale trw a ją ciągle i ty lk o rodzaj bro n i zm ieniono. B ro n ią je s t dzisiaj p raca, rozum na i n ieu stając a p ra c a . K to tu

p rz e g ra , ten p rz e g ra wszystko.

— D o tąd we w szystkiem się z panem zgadzam !

— D laczego zaś o gospodarstw ie w S a lz m tlu d e z ta-

kiem bałw ochw alstw em m ó w iłem — i z teg o się p a n u w y tłu ­

m aczę. W idziałem kilk a z a k ła d ó w g ospodarczych w zorow o

założonych. G ospodarstw a te je d n a k są założone w ielkim

k ap itałem . S tw orzyli je ludzie m ajętn i. Z a k ła d zaś gospo­

(8)

d arczy w Salzm iindc jest d ziełe m je d n eg o , biednego, lecz rozum nie pracow itego człow ieka! Ojciec zo staw ił m u m łyn niezdarny, k ilk a m orgów ziem i i dw ieście czy trz y s ta t a l a ­ rów . D zisiaj te n człow iek m a m ilio n y, s ta ł się ojcem w iel­

k iej rodziny robotników , z a ło ż y ł dla niej szk o ły i k assy po­

życzkow e, słow em je s t osią, około której k rą ż ą bajeczne k a ­ p ita ły i ty sią c e biednych, k tó ry ch żyw i i o dziew ał...

T o w a rzy sz mój na te słow a z d ją ł kapelusz i oz w ał się z uśm iechem sym patycznym :

— P o k ło n , najniższy p okłon tak iem u człow iekow i.

O byśm y ta k ic h ludzi mieli j a k najw ięcśj!

— I dlaczegóż uniesienie m oje nad g o sp o d arstw e m w S alzm unde pierw ej ta k p an a zadziw iło?— za p y tałem .

N ieznajom y mój to w arzy sz pom ilczał chw ilę, u śm iech n ą ł się sam do siebie i o d p arł:

— Z tern coś mi p an pow iedział, zup ełn ie się zgadzam . M ógłbym n aw et od pana iść jeszcze dalej: ro zsądne a p r a ­ cow ite g o sp o d arstw o w ziem i, pom ieściłbym m iędzy d o g m a­

tam i religii... A le nie trzeba* zapom inać, że d o b ry b y t nic je s t o statecznym celem społeczeństw a, ale śro d k iem tylko jeg o w yższych interesów !

— T ego p rzecie nigdy nie przeczyłem !— odpow iedzia­

łem szybko.

— Bo my, ciąg n ą ł dalej mój to w a rz y sz — staw iam y się zaw sze na sk ra jn y c h stan o w isk ach . N ie um iem y n ig d y różnych potrzeb naszego społeczeństw a pogodzić razem . R zucam y się z zapałem w je d n ą albo w d ru g ą stro n ę ,

% przecież k a ż d a praw da stoi w pośrodku!

— N ie wiem , do czego pan w szczególności zm ierza?—

odpow iedziałem po niejakim nam yśle.

— Z m ierzam poprostu do te g o — o d p a r ł m ój to w a­

rzysz z w iększym ogniem — że byt m atery aln y je s t n ad e r ważnym w aru n k iem każdego społeczeństw a, jest p odstaw ą jego istn ie n ia . Ale ja k fu n d a m e n t i p o dstaw a budującego się p ałacu, nie je s t jeszc ze p a ła c e m ; ta k sam o i by t m a te ry ­ alny nie stanow i jeszcze społeczeń stw a. Z nam y ludy i ludki o p ły w ające w d o sta tk a c h m atery aln y ch , zarobione w zie­

mi z w ielką korzy ścią... ależ ja k ie liche widzim y ta m s p o łe ­

czeństw o! C złow iek u nich nie je s t uiczem innem n ad to ,

(9)

czem je s t pszczoła w sw ojej grom adzie. R obić, zbierać a potem jeść, to ich h asło . C złow iek takiego społeczeństw a je s t tylko lepiej wychowanem , udoskonalonśm zw ierzęciem , a sam o społeczeństw o niczem innera, ja k rojem pszczół, s ta ­ dem baranów lub grom adą innych zw ierząt.

— P a n zg ad załeś się pierw ej ze m n ą — odpow iedzałem żarto b liw ie— tera z j a z panem zup ełn ie się zgadzam . Cze­

kam je d n a k , czem pan zakończy tę w ycieczkę na biednych, poczciwych rolników ?

P o chw ili m ów ił mój tow arzysz dalej:

— Ja k k o lw ie k byt m atery aln y do pierw szorzędnych p ra c należy, nie pow inniśm y je d n a k staw iać go ja k zło teg o cielca na tro n ie i bić p rzed nim pokłony. D o b ry b y t m a ­ te ry a ln y je s t produktem egoizm u ludzkiego, a jak o ta k i je s t przyrodzonćm pragnieniem każdego człow ieka. P ow inniśm y nim ro zsądnie kierow ać, a nie sław ić go ustaw icznie, robiąc z niego ostateczn y cel społeczeństw a, ja k to n a p rz y k ła d w i­

dzim y dzisiaj u niektórych, naw et u w ielkich narodów! J u ­ tro okaże się, że to b y ła d ro g a fa łsz y w a i zgubna!

D alsza podróż zeszła nam n a w zajem nych zw ierzeniach, k tó re b y ły dla nas korzyścią obopólną.

A by nam tych kilka chw il je szc ze milej u przyjem nić, w yniósł się na pierw szćj stacyi trzeci nasz tow arzysz, i zo­

staw ił nas sam ych.

R ozkoszą je s t dla m nie w idziść za p a l m łodych adeptów sztuki lub lite ra tu ry . Z czystym ogniem , z całym zasobem m łodości, przy stęp u jący m łodzian do tej tw ardej, a tak m ało k o rz y stn e j pracy je s t zaw sze dla m nie p rzedm iotem uw iel­

bienia. W jeg o m arzącem oku widzę naprzó d przyszłe losy jeg o ; w idzę ja k to oko n ieraz z sm utku i osam o tn ien ia g o rz ­

ko zapłacze, ja k te u sta ścisną się bólem nad p rzew rotnością

i zło ścią ludzką... widzę ja k na ty ch m łodych sk ro n iach osię-

dzie kiedyś o stra , cierniow a korona; ale mimo to w szystko

widzę ta k ż e w około tej korony cierniow śj jasn o ry su ją c ą

się aureolę, k tó ra tylu ciem nym przyśw iecać będzie n aw et

w tedy, gdy ta s tro sk a n a g ło w a w raz z tą k o ro n ą ciern io w ą

zn ik n ie n a zawsze!....

(10)

W szystko to je d n a k w tedy ty lk o widzę, jeśli m łody ad e p t do ob ran ej pracy wnosi p raw dziw ą m iłość i zap ał szlachetny, co z każdym dniem rzadszśm się staje. D zisiaj m łody pracow nik zaczyna najczęściej od niesum iennych pod­

jazdów , od walki bezim iennej, od poniew ierki teg o , co j e s t p rz ed nim . Ż ó łć, zgryźliw ość, niesm ak, iro n ia cechują w szy­

stk ie jego słow a. W idać w tern ja k ą ś staro ść przed w cze­

sną, k tó ra szam oce się i złości w niem ocy sw ojej. Tacy ludzie nic nie zrobią, nic nie postaw ią, ty lk o u tru d n ia ją w zrost teg o , co rośnie mimo ich złości.

To tś ż wielce cieszyłem się z p o zn an ia mego to w a ­ rzysza, k tó ry praw ie d osięgał mego id e a łu . W id ziałem w y ­ k ształc en ie w szechstronne, ta k n a d e r rz ad k ie u dzisiejszych artystów , i skrom ność w ielką, ow ą oznakę praw dziw ego

talentu.

M łodzi a rty ś c i czy poeci b łą d z ą w tern pow szechnie, że od społeczeń stw a w ym agają ta k ie j czci i tak ieg o s z a ­ cunku, jakiby im się należał, g d y b y to w szystko, co m ają w swoich głow ach i planach, sta ło się ju ż dziełem widomem.

tym czasem społeczeństw o nic o ty ch tajem nych sk arb ach schow anych pod bujnym zarostem d łu g ic h w łosów nie w ie i widzi ty lk o p rzed sobą m łodych, ja k wielu u trzy m u je, Próżniaków . Z tą d m iędzy przyszłym geniuszem a obecnem społeczeństw em w yradza się dziwny, anorm alny stosu n ek . Z apoznają się w zajem nie, i o b rz u cają się b ło tem . P o e ta zaczyna pozować a la B y r o n lub d la H ryne, pluje ż ó łcią n a ca ły boży św iat, a św iat z a ty k a sobie uszy b a w e łn ą i z uśm iechem przechodzi m im o niego, n ie w idząc i nie słysząc go!....

M łody mój tow arzysz inną pójdzie dro g ą. W duszy

jego w idzę w iele śm iały ch m arzeń, ale m arzen ia te k ry je

Przed św iatem i nie żąd a od niego, ab y w e d łu g tych d o ­

bry ch chęci jego ju ż go sądzono. Czy te m arzen ia swoje

kiedy osiągnie? N ie wiem. P a trz a łe m ju ż n iera z ja k się

ro z b ija ły podobne m arzen ia. Je d n y m do w yższego lotu

nie sta ło siły, drugich z d ru z g o ta ł piorun, k tó ry się n ag le

w koło nich za p a lił; a w idziałem i tak ich , k tó rzy pchnięci

z gó ry p rzez drapieżnego sokoła, zw ichnęli sk rz y d ła sw oje

i kalekam i po ziemi chodzili.

(11)

C iekaw y jest zaw sze bieg życia człow ieka, żyjącego n a ra z w dwóch odrębnych ś w ia ta c h , k tó re napo zó r w za­

jem n ie negow ać się zd a ją . A przecież m iędzy tem i dw om a św iatam i je s t silna spójnia, bez k tó rej żad en z nich z o s o ­ b n a istn iść b y nie m ógł. To zaś, co dostrzeg am y na n iek o ­ rzyść tej w zajem nej spójni, je s t ty lk o zboczeniem z je d n e j lub drugiej stro n y , za co za raz n ie p rz e b ła g a n a n astęp u je k a ra .

— W ięc poświęcasz się m ój b ra c ie m alarstw u — rz e ­ k łe m do mego to w a rz y sz a po niejakim czasie— pow iedz mi, czćm w ed łu g tw ego zdania, ta sztu k a być powinna?

— N ie przesądzając wcale innym odcieniom tej sztu k i,

— m ów ił zarum ieniony mój to w arzy sz— zdaje mi się, że ta, k tó rej c a ły pośw ięcam się dzisiaj, pow inna m ów ić, wiele i w yraźnie mówić. J e d n a baw i oko, d ru g a rozbudza w y o ­ bra źn ią, a m oja będzie przem aw iać g łośno do tego, k tó ry n a n ią patrzy!

— N ie m ogę dobrze pojąć, o co w łaściw ie ci chodzi!

— W racam w łaśn ie z P a ry ż a i tam w idziałem na w łasn e oczy, czem sztu k a je s t dla sp o łeczeń stw a. W sze ro ­ kich salach L uw ru i W ersalu w idziałem m asy ludu, ja k s ta ły z tw arzam i zarum ienionem i przed ob razam i m istrzów sw oich.

N ie wiem czy k tó ra k a te d ra S orbony w y c h o w ała ty le szlache­

tn y c h b o h ateró w , ile w y k o ły sały te p o n u re p łó tn a z tą m ow ą czarodziejską!... W idziałem g ru p ę p ro sty ch ż o łn ie ­ rzy, ja k p a trz a li n a o braz Y c rn e ta p rz ed staw iając y bitw ę w p u sty n i afrykańskiej.... w idziałem żuaw a stojącego przed p łó tn em olbrzym ićm Ivona, na któ rem w y laty w a ły w pow ie­

trz e m ury tw ierdzy, a śród tych zw alisk s ta ł blady i k rw ią zbroczony zw ycięzca... D ość było w idzieć tego żuaw a: b y ł to n ajw iększy try u m f sztuki!...

— M ów isz b racie o m alarstw ie dziejowem .

— N ie, tego, co mówisz, nie m ogę w łożyć w ta k ciasne ra m k i. M oże być ono dziejow em i niekoniecznie d ziejo ­ wem, ale musi przem aw iać, w strząsać, sposobić ducha ludz­

k iego do w ielkich, pięknych czynów, słow em pow inno m ieć silny, donośny g ło s, k tó ry g nuśnych budzi, a czuw ającym zasnąć nie pozwala!

— B ard zo szczytne dajesz stanow isko sztuce!— zauw a­

żyłem zatopiony we w łasn y c h m yślach.

(12)

— N ie lubię sztuki, k tó ra je s t zab aw k ą i baw i oko w yszukaną k om binacyą ś w ia tła i cienia lub ustaw ieniem g ru p nic nie mówiących!

— G ra tw oja je s t w ielka, — odpow iedziałem po ch w ili— ale n a ta k ą g rę trz e b a b ard zo w iele postawić!

— Staw iam w szystko co mam — r z e k ł z zapałem i p o k ra śn ia ł c a ły na tw arzy.

W tej chwili z a trzy m ał się pociąg a k o n d u k to r zaw ołał:

— H om burg!

T ow arzysz mój z a b ie ra ł się do opuszczenia mnie.

— Czy tu je st cel tw ej podróży? — z a p y ta łe m zdziwiony.

Z aru m ie n ił się, sp u ścił oczy i odp arł:

— Tym razem tu je s t cel mojej podróży.

W idziałem jego za k ło p o tan ie. W eszliśm y ju ż w s e r­

deczniejszy stosunek z sobą. W id zia łe m ja k w alczył z sobą.

Nie chciał, a b y zo stał n a nim jak i cień p o d ejrz en ia o le k k o ­ m yślność, a z d ru g iej s tro n y nie m ógł odw ażyć się n a w y­

pow iedzenie praw dy. W reszcie p rzem ogło lepsze dla m nie uczucie. N ieśm iało oz w a ł się:

— N ie chciej m ieć o m nie ta k fataln eg o w yo b rażen ia ja k ie mimo woli na trą c a to słow o „ H o m b u rg “ ! R u le ta tu te jsz a nie je s t celem m ojej podróży. T ak zw odniczej fo r­

tunie nie pow ierzyłbym nigdy szczęścia mego. M am to przekonanie, że wszyscy ci, k tó rz y tu ta j po szczęście p rz y ­ chodzą, już je w drodze utracili!

— B ardzo słu szn ie m ó w isz— o dpow iedziałem — jednak...

— J e d n a k dziwi cię, co tu robić będę! Otóż m uszę się w yspow iadać przed tobą, bo inaczej tru d n o mi w ykręcić się łatw y m kosztem z tego podejrzenia. J e s t n a s dw óch braci. P o rodzicach w zięliśm y n ad e r sk ro m n ą puściznę.

J a ro z ło ż y łem ją sobie na k ilk a la t pracy, mój b ra t próbuje szczęścia w ruletę! J a d ę w łaśnie do niego, bo słyszałem , że coś mu b a rd z o źle g ra poszła.

T a szczera spow iedź now ego mego przyjaciela, w k ła ­ d a ła na mnie pew ne obowiązki! Z re sz tą dziw ne usposobie­

nie tych dwóch b ra c i ta k m nie zainteresow ało, że postanow i­

łem w ysiąść w Ilom b u rg u . W w yobraźni mojej w idziałem

Toin IIf. Lipiec 1869. 2

(13)

już tego nieszczęśliw ego g racza z w łosem rozczochranym , z ro zpaczą na czole a rew olw erem w rę k u ... tak , ja k zazw y­

czaj kończą podobni ludzie.

K to w id ział g ie łd ę w P a ry ż u podczas flu k tu ac y i po­

lityczn y ch , tem u b arw y H o m b u rg a nie w ydadzą się tak jaskraw e ja k są niem i w istocie. W ięcej ty lk o u z u p e łn ia się tu taj obraz. Z a ra z obok akcyi, w idzim y sk u tk i. Co k ilk a ­ naście kroków obaczysz bladego cz ło w ie k a z oczami g łęb o k o w padniętem i; z w łosem rozczochranym n a głow ie. P ierw szy lepszy posługacz opowie ci k ró tk ie jeg o dzieje. P o p ro stu stra c ił, p rz e g ra ł w szystko co m iał.

T y siączn e i tysiączne po stacie przech o d zą ci p rzed oczy, a k ażd a z nich je s t ch o d z ącą pow ieścią. G dybyś c h c ia ł k a ż d ą zbadać, dow iedziałbyś się, że k aż d a z nich m ia ła jak ieś dziw ne powody, k tó re ją p o pchnęły n a tę w ystępną drogę.

J e s t to n ie p rz e b ra n e studyum ludzi i u rząd zeń spo­

łeczn y ch .

N a dzisiaj je d n a k więcćj za jęty b y łem moim to w a­

rzyszem .

P o m ałym wypoczynku w eszliśm y do sali. K o ło fo r­

tu n y k rę ciło się z dziwnym jakim ś szelestem . J e śli d obrze tego przyrów nania użyję, szelest ten podobny w y d a ł mi się do pośw istu m iecza, ścinającego g ło w ę ofierze....

M iędzy niezliczoną liczbą osób, cisn ący ch się do z a k lę ­ teg o koła, w padły mi na pierw szym p lanie w oczy dw ie osoby. J e d n ą z nich b y ła k o b ieta niepośledniej u rody.

W ystro jo n a b y ła w ykw intnie. Z d aje się, żc na je j stró j s k ła d a ły się n ajznakom itsze m agazyny bulw arów w łoskich w P ary ż u . Nie było tam żadnego fa łsz u , żadnej im itacyi, prócz. .. prócz m oże, sam śj osoby. N a pierw szy rz u t oka w y g lą d a ła na księżniczkę z rodu. R ączkę m iała d ro b n iu tk ą, ja k K leo p a tra, oczy ja k dw a tu rk u sy n a szabli su łta ń sk ie j, a b iałe ząbki ta k pięknśj em aliowanej biało ści ja k p erły korony hiszpańskiej.

S ta ła przy stole o p arta na zgrabnej parasolce. P rzed nią n a rubryce: p a ir et rouge leżało kilka b łę k itn y c h p a p ie r­

ków francuskich. J e j oczy p a trz a ły spokojnie na krążące

(14)

kolo, usta u śm iech ały się, zapew nie z przyzw yczajenia, zalotnic.

— Z g a d n ij— rz ek łem do mego to w a rz y sz a — ile staw ia ta k o b ieta w stosunku <jo sw oich zasobów ?

T o w arzysz mój sp o jrz a ł na nią z uw agą i z a trz y m a ł się d łuższy czas przy g rz e jej fizyognom ii.

— Z d aje mi się —o d p a rł po chw ili— że nie wiele ceni sta w k ę swoją!

— M asz słuszność — o d p o w ied ziałem — bo ona już d a ­ wno w szystko przeg rała! Szczęśliw a, dzisiaj nie w ie jeszcze o tćm , ale p atrz ile tam różu i b ielid ła p o trzeb a już do pod­

trzy m a n ia uciekających w dzięków . W iedziona in sty n k te m chce się ra to w ać przed sm utną p rzy szło ścią tą g rą h a z a r- d o w n ą ...

Obok niej s ta ł m ężczyzna z czołem zm arszczonym i p il­

nie śled ził o b ra cając e się koło. N iepokój m alow ał się na je ­ go tw arzy . Z d aw ało się, że leżący p rzed nim papierek nie

b y ł mu ta k w cale obojętnym ....

— To mój b ra t!— r z e k ł mój to w arzy sz i w estchnął skrycie.

— B ra t tw ó j?— pow tórzyłem z zadziw ieniem — dlacze­

góż nie w itasz się z nim?

— N a nic nie przy d a się w tej chw ili w itanie moje! — P a trz ja k cały g rą zajęty. R ęczę ci, że w tej chw ili nic p o ­ zn a łb y m nie nawet! D ośw iadczyłem ju ż teg o w W iesbaden!

Sm utek o g a rn ą ł m nie n a widok tego dziwnego szału.

K oło ru lety zw alniało swój bieg, a na tw arzac h p atrz ący c h tern w iększy m alow ał się niepokój.

W reszcie za w o ła ł k ru p ier: N o i r im pair!

K le o p a tra p rz e g ra ła i lekko za ru m ien iła się, b ra t mego to w arzy sza p rz e g ra ł ta k ż e i dziko potoczył okiem dokoła.

S ięgnął do kieszeni, ale w kieszeni nic nie znalazł. W re­

szcie sp o strz e g ł b ra ta .

— Stefanie!— k rz y k n ą ł przy sk ak u jąc do niego— daj m i sto fra n k ó w , bo te ra z wygram!

T a k ie b y ło przy w itan ie b ra ta . Ż adnego innego nie m iał d la niego słow a, żadnego uścisku. A b ra t ten z d alek a p rz y je ch ał do niego, aby go odw iedzić, uściskać i ucałow ać!...

Z a w sty d z ił się poczciw y S tefan. P rz y trz y m a ł b ra ta za

rę k ę i ze m ną zapoznał. T rzecia osoba zm ieniła postać rzc-

(15)

czy. P o trz e b a było choćby z grzeczności coś przem ów ić, na coś odpow iedzieć i czegoś w ysłuchać. Pow oli p rz y szed ł n ie­

szczęśliw y g ra c z do siebie.

— Cóż ty S tefanie— z a p y ta ł po niejakim c z a sie — czy ciągle m arzysz o la u ra c h arty sty ?

N ie czek ając je d n a k n a to odpow iedzi zw ró cił się do mnie i rzekł:

— N ie praw da, p a n ie — że S tefan g ra w g rę hazardow ą?

On sta w ia za wiele....

Dziw ny uśm iech p rz e sz e d ł po tw arzy S te fan a . C hciał się naw et serdecznie rozśm iać na te n dziw ny m o ra ł b ra ta swego, k tó ry w łaśnie z g r a ł się do koszuli, gdy mu nagle przerw ałem :

— N iezaw odnie— S tefan bardzo wiele staw ia, a m oże w ięcej od pana!

Nie dopow iedziałem je d n a k c a łśj m yśli m ojej; wiem bowiem z dośw iadczenia, że w ru le tę m ożna tylko to staw iać i strac ić , co człow iek m a, a w położeniu S tefana staw ia się często to, czego się nic m a!...

Wrzesień 185*

T r z y lata później.

II.

SIO STRA DO SIO STRY .

Drezno, listopad 185*

Je ste śm y więc, k o chana siostro, od kilku tygodni w D reźnie, czyli, ja k m ów ią S asi, we F lo ren cy i n ad elb iań - skiej. Jo w ita nie przeczuw a jeszcze naszych planów . W p ra ­ wdzie zaraz z początku z a trw o ży ła m nie swojem zapytaniem . M yślałam , że ju ż w szystko o d g ad ła, a w tak im razie znasz jej dziw aczne usposobienie. P rze szło je d n a k jak o ś.

T ow arzystw o tu tejsze u rz ąd ziło w ycieczkę n a sta tk u parow ym . P an i K azim ierzow a z a p ro siła i nas, chociaż je ­ szcze nie poczyniłyśm y w szystkich wizyt. J o w ita ja k spo­

strzeg ałam , wielce się podoba. W ielu m łodych ludzi o tacz a­

ło ją przez c a łą podróż. Z d aje się że do wdzięków naszćj

siostrzeniczki p rzy czy n iła się ta k ż e i wieść dziw na o b aje­

(16)

cznych, praw dziw ie u k ra iń sk ich cyfrach je j posagu. K ilk a szanow nych m atro n p y ta ło się ju ż m nie o w yjaśnienie. B y ­ ła m dyplom atą. U śm iechałam się, nie przyznaw ałam , ani też nie p rz ecz y ła m . Z daje się że nie p opełniam g rz e c h u śm iertelnego, jeżeli Jo w ity nie pozbaw iam ty c h b ezsk u te­

cznych hołdów , k tóre m ogą dla niej być rozry w k ą. A jeźli w yrządzam tern krzyw dę je j ad o rato ro m , to na to sowicie sobie zasłużyli.

O tóż po tej p rzejażdżce na E lb ie i po ty ch licznych ado- ra cy ac h tu te jsz e j m łodzieży naszej, w ró ciły śm y późnym w ie­

czorem do dom u. P rzy z n am się, że z teg o niejako p ierw sze­

go w ystąpienia Jo w ity byłam mocno zadow olona. W p ra ­ wdzie nie było m iędzy nam i tego, o którym wiesz; ale u w a ­ żałam to niejako za próbę, o ile J o w ita podobać się może.

Skutek p rz esze d ł m oje oczekiw anie.

I m nie naw et, mimo że ju ż piąty k rz y ży k się zbliża, dostało się sporo k ad zid ła.

C ieszyłam się i tein k ad zid łem , odnosząc je do Jo w ity , lecz mocno b y łam zdziw ioną, gdy w róciw szy do dom u, u j­

rzałam. Jo w itę z terni trze m a fa łd z ik am i n a czole, z k tó rem i w praw dzie je s t je j ta k ładnie, ale k tó re n iera z d ały nam się we znaki, jak o tśm sam a wiesz n ajlepiej.

Z razu nie chciałam zw racać n a to uw agi m yśląc że te tałdziki rozsu n ą się sam e z siebie; to je d n a k w cale nie n a ­ stąp iło . P rze z ca ły czas h e rb a ty sied zia ła straszn ie zam y­

ślona. W głow ie jśj go to w ały się ja k ie ś s trz a łk i piorunow e, k tó re dla nas b y ły tern straszniejsze, że k o ń cz y ły się zaw sze płaczem i kurczem spazm atycznym .

D arem n ie szu k ałam powodu teg o szczególnego niezado­

w olenia Jow ity. N a sta tk u parow ym nic się ta k ie g o nic sta ­ ło» coby ją zm artw ić lub jej ubliżyć m ogło. B yłam z a ­ wsze przy niej. S ły szałam ja k ro z m a w iała z otaczającą ją m łodzieżą. Ż ad e n z nich nie pow aży ł się żadnem słów kiem jej ubliżyć. W szak w iesz dobrze jak w ygląda Jo w ita z tśm czołem g ran iastem , gdy jeszcze brw i podniesie do góry.

W sam ej rzeczy m asz słuszność że podobna je s t w tedy do g rom ow ładnego Jow isza, do k tó re g o zbliżyć się niepodo­

bna.... A Jo w ita w ięcej niżeli k ied y indziej b y ła w tedy po­

dobną do swego im iennika pogańskiego.... N a w e t dow cipku­

jm y zaw sze pan Z enon m usiał niczego tam do niej p rz e­

mawiać. *

(17)

P o herb acie ch ciałam te b ły sk i, k tó re uicustannic p o ja­

w iały się na czole Jow ity, nie szkodliw ie zażegnać dobrem , p rz jja z n e m słowem , k tó re jak wiesz wiele znaczy u niej: gdy nagle zadziw iła mnie zapytaniem :

K ochana ciociu!— rz e k ła do m nie z n ie n a c k a — p ro ­ szę o szczerą i o tw a rtą odpowiedź: po co m y tu taj p rz y ­ je c h a ły ?

W y o b raź sobie, jak w ielce p rz e stra sz y ło m nie to z a p y ­ tanie. W idziałam ju ż w szystkie nasze plany udarem nione.

M yślałam , że który z m łodzieży dom yśliw szy się naszych za­

miarów, sze p n ął jej ja k ie słów ko, k tó re oczyw iście w tak im razie k ażd ą kobietę niepospolicie gniew a, chociażby sam a d ą ż y ła do podobnego celu. Cóż dopiero mówić o Jow icie, k tó ra o niczćm nie wie i najm niejszego n aw et nie m ia ła do­

tąd podejrzenia?

W praw dzie ten , dla k tó reg o w łaściw ie tu ta j p rz y je c h a ­ łyśm y, nic je s t tu taj i ta k ż e o za m iarach naszych nic nie wie, z łe je d n a k ja k ie ś p rzeczucie m ów iło mi, że ja k iś zły du ch p o d słu c h a ł zapew ne nasze m yśli i m arz en ia i do ucha J o - w ity je zaniósł. T a k p rzynajm niej w nosiłam z tego z a p y ta ­ n ia Jow ity.

I zkąd ci się w zięło ta k ie zapytanie, d ro g a Jo ciu — rzek łam p rzestraszona.

J o c ia w ytrzym ała m nie niejaki czas w te j bolesnej n ie­

pew ności, a potem drżącym głosem odpow iedziała:

M nie się zdaje, że m nie ciocia p rz y w io zła tu taj ja k ­ by na wystawę. K upcy o g ląd ają m nie, a w spojrzeniu cioci czytam zapytanie: kto da więcćj!

O detchnęłam wolnićj po ty ch słow ach. Z chm ury pió­

ru nnej s p a d ł tylko m ały, rz ęsisty deszczyk. Jo c ia zaczęła p łak ać , ja k to jest jej zw yczajem , gdy przychodzi w styczność z św iatem . W yobraża bow iem sobie, że św iat inaczej ją c e ­ ni, niżeli je st w stanie, że p rz y k ła d a do nićj m iarę zw y cza j­

nej kobiety, k iedy ona chce być nieco w yższą nad poziom zw ykłych śm iertclniczek.

B iedne dziecię! O na nic w ie jeszcze, że m arzeń w s z y s t­

kich nie m ożna w cielić w życic! D osyć ju ż dla nas szczę­

ścia, je śli choć m a ła isk ie rk a z nich gdzieś się -zatliL..

(18)

M am je d n a k nadzieję, że to w szystko z czasem p rzem i­

nie. J o w ita m a ro k dw udziesty, a chociaż co do siły m arz eń nie przechodzi jeszcze po za ro k piętnasty, je s t je d n a k już na drodze pogodzenia się z rzeczyw istością. W p raw d zie kom ­ prom is ten będzie j ą więcej kosztow ał, niż k tó rąk o lw ie k in - ną jej tow arzyszkę, ale za to ręczę za je j szczęście. S ą k o ­ biety, k tó re nie mogą i nie um ieją być nieszczęśliw em u Jeż eli

>m gdzie szczęścia za b rak n ie, to je sobie stw orzą: do ty ch k obićt należy Jo w ita .

S łow a jej, k tó re do m nie w ym ów iła, d a ły mi tę otuchę, że jakkolw iek bolesnćm je st dla niej to pićrw sze zetk n ięcie się ze św iatem i do teg o jeszcze z św iatem dzisiejszym , k tó - r .V najczęściej m łodą dziew icę ocenia ty lk o w e d łu g je j posa-

» 11, za m y sły je d n a k nasze były dla niej jeszcze zu p e łn ie u k ry te. Inaczej nicby mi nie pozostało, ja k czem prędzej wrócić z n ią w nasze u stro n ie, gdzieby znow u za to p iła się w adm iracyą pięk n y ch w idoków i odnow iła daw ne zw iązki 2 naszą dziką b ez b arw n ą n atu rą, w którój ona widzi ty le uroku i ty le tajem n e!

Uścisnęłam ją w ięc jak dziecko niesprawiedliw ie roz- dąsane i rzekłam do niej:

— Uchowaj Boże, d ro g a J o c iu — abym tu ciebie ja k b y na ta rg ja k i w yprow adziła! Ż a d n a podobna myśl nic p o ­ w stała we m nie. P rzy jec h ały śm y po prostu, ab y się tro c h ę w św iecie rozerw ać, czegoś więcśj się nauczyć, np. przy tych sk arb ach sztu k i, ja k ie w łaśnie to m iasto posiada. W iesz przecie, że g a le ry a tu tejsza należy do najznakom itszych w całej Europie!... A sam a n ie ra z m ów iłaś daw niej, że d zieła sztuki k sz ta łc ą u m y sł i serce....

U śm iechnęła się do mnie przez łzy, ucałow ała mi rękę i odpowiedziała:

— D obrze więc, k o ch an a ciociu, sta ra jm y się więc o tow arzystw o sztuki, a nie w yłącznie o ta k ie , w jak iem dzi- siaj byłyśm y. G dy na pokładzie sta tk u sta ła m a tu te jsz a m łodzież nasza m nie lu stro w ała, w idziałam w spojrzeniu cio­

ci ja k ie ś zadow olenie, jak b y m s ta ła na targ u publicznym . Opow iadanie jed n eg o z nich o ja k ie jś M elanii przekonało mnie że k ażda p an n a praw ie, k tó ra tu ta j przyjeżdża, ściąg a 11 a siebie podejrzenie, że p rzyjeżdża w celach m a try m o n i­

alnych!

(19)

— Cóż w tein d ziw n e g o — od p o w ied ziałam —jeśli ludzie dla łatw iejszego zaznajom ienia się schodzą się w jakiem m iejscu?

~ ■ W tein nie ma w praw dzie nic dziw nego— rz e k ła po krótkim nam yśle J o c ia — ale św iatu złośliw em u nie pow inni­

śm y nigdy dać pozoru, ab y źle o nas sadził. P rzy p o m in am sobie, że panna P elag ia p rzez trz y la ta do D re zn a je ź d z iła i za każdym pow rotem z ro zprom ienioną tw arzą opow iad ała mi, ja k się w ybornie baw iła! W jej słow ach nie sp o strz e ­ g łam najm niejszego śladu ja k ic h ś zawodów, doznanych z p o ­ wodu tej podróży. A w czoraj ja k iś m łodzik m ów ił do d ru ­ giego: „ P a n n a P e la g ia na trz y zaw ody p rz y je ż d ż a ła tu taj po m ęża i trzy razy w ra c a ła sam a, bez to w arzysza!”...

— P o d obne zło dow cipy m łokosów nic pow inny cię obchodzić.

— J u tro pójdziem y do g a le ry i, po ju trz e ta k ż e i ta k d a le j...— ju ż nieco weselej szczeb io tała Jow ita.

— Dobrze, moje dziecię; będziem y tam codziennie!—

odpow iedziałam c a łu ją c ją w czoło.

ściskam cię serdecznie.

III.

Początek grudnia.

Z a list twój, d ro g a siostro, i za ra d y tw oje w dzięczną ci jestem . W idzę z nich, że rów nież jak j a życzysz dobrze biednćj sierocie. B ądź pew ną, że r, czego nie zaniedbam , a b y je j szczęście utrw alić. W iadom ość o je j dosyć zn a­

cznym posagu, rozchodzi się pom iędzy tu te jsz ą m łodzieżą n a ­ szą. Z tego powodu mam nie m ało k ło p o tu . M łodzi i s ta ­ rzy, dobrze zagospodarow ani i b an k ru ci cisn ą się do nas w szystkiem i szparam i. W iele rzeczy n aw et muszę u k ry w a ć przed Jocią, bo inaczej tak i se k re t kosztow ałby ją w iele łez!

A le co na to powiesz, p an a A lfre d a d o tąd jeszcze nie

ma! J e s t w P a ry ż u i dobrze się tam bawi. S try je n k a jego

pani m arsz ałk o w a, ju ż go u w iadom iła o naszym przyjaździe

przed trzem a tygodniam i. D otąd jednak nic ra c z y ł sobie

(20)

nas przypom nieć. Ale nie m a się co dziw ić tem u. D la ta ­ kiego ja k on człow ieka, stoi ca ły św iat otw orem . M łody, bogacz i czegóż dzisiaj chciść więcej? P a ry ż dla ta k ic h ludzi m a zbyt wiele ponęty... zresztą mówią: que la jeunesse se passe, ale zdaje mi się, że b y łb y ju ż czas przypom nieć sobie, że i D rezno ma coś dla niego....

J o w ita jeszcze niczego się nie dom yśla. N ie w ym a­

wiam n aw et nazw iska tego w obec niej. G dyby w iedziała o tern, że g ó ra nie chciała p rzyjść do p ro ro k a i że p ro ro k sam do góry przyszedł, u m arła b y ze zm artw ienia.

Ale cóż robić! W iele rzeczy ro b i się tylko dla u ra to ­ wania pozorów, a cóż d opiero znaczą ta k b ła h e sk ru p u ły kobiety, k tó ra jeszcze c a ła żyje w sw oich m arzeniach! Je j się zdaje, że b o h a te r je j serca pow inien ją przeczuć i w yna­

leźć w ostatn im za k ątk u św iata, przyjech ać i uklęknąć.

Ona nie wie, ja k ic h sp ręży n m uszą n ieraz użyć biedne m atki i ciotki, aby ty ch bohaterów ściągnąć do siebie od sm acznych papierosików lub od czegoś gorszego jeszc ze....

Ona nie wie, że przy dzisiejszych rozw olnionych stosunkach, a z drugiej strony w ym aganiach tow arzyskich, te n tylko wchodzi n a stanow isko epuzera, k tó ry potrzebuje n a d sz a r- ganą fo rtu n ę sw oją ła ta ć spodziew anym posagiem ! O m i­

łości, o sercu już się n aw et w cale nie mówi, a je ś li czasem wspom nieć w ypada, to dzieje się to ta k oklepanym , bez­

dusznym frazesem , że lepiej byłoby go nie słyszeć. Szczę­

ście w ielkie, że to w szystko najczęściej odbyw a się za p o ­ m ocą w yrobionych fo rm u łek francuzkich....

P a n A lfred obiecał stryjence swojój, że n a jd a lśj za k ilk a tygodni przyjedzie. Rozum ie się, w szystko to wiem pod se k re te m . G dyby ty lk o przyjechał, to jestem pew ną w ygranej.

A jeśli nie przyjedzie?

To będziem y się bawić g a le ry ą obrazów , będziem y co ty d zień zwiedzać „g riin e s Gewolbe,” a gdy nam się to w szy­

stko sp rzykrzy, to pójdziem y do „ T h ie rg a rte n ” patrzy ć się na m ałpy i niedźw iedzie....

A gdy w rócim y do dom u, będzie Jo w ita z ro z p ro m ie­

nioną tw arzą opowiadać sąsiadkom swoim, że się w ybornie baw iła, wiele rzadkich rzeczy w idziała i że zup ełn ie z po-

Toin III. Lipiec ISr.9. 3

(21)

bytu w D reźnie je s t zadowoloną!... O pow iadając naw et to w szystko, będzie szczerą i otw artą.

Czy je j sąsiadki uw ierzą? N ie wiem, ale wiem, że w oczy nie okażą je j sw ojej niewiary!

IV .

S T E F A N DO N IE Z N A JO M E G O (1).

Drezno. Początek grudnia.

P rzed tygodniem opuściłem D usseldorf, o fezem cię, drogi i jedyny mój przy jacielu i doradzco, n a ty c h m ia st za­

w iadamiam, aby listy tw oje, k tó re są mi jedynym balsam em na ciernistej m ojej drodze, nie m inęły się ze m ną. B y łab y to dla m nie szkoda niepow etow ana; im bowiem wyżej pnę się po cierniach mego zaw odu, tern więcśj czuję się na św iecie osam otnionym . W szystko to, co w koło m nie żyje, zdaje się m ieć inne w arunki życia. Czasem pytam siebie n a sery o, czy m ara sp ełn a rozum u, czy w organizacyi m ojej duszy czego niedostaje? T a k ą ja k ą ś dziw ną różnicę widzę m iędzy sobą a tern co m nie otacza!

Z tego sam osądzisz, jak drogą je s t dla m nie przyjaźń tw oja. Od tej szczęśliw śj chwili (a u p łynęło ju ż o d tąd trzy la ta ) gdyśm y o gospodarstw ie w Salzm ttnde z tak im ferw o ­ rem rozm aw iali, widzę tylko w tobie pokrew ną duszę, p rz ed k tó rą żadnych nie mogę m iść tajem nic. Ju ż przez ten prze­

ciąg czasu dośw iadczyłem tego słodkiego uczucia, ja k ie serce m oje upaja, gdy sobie pomyślę, że je st ktoś, p rzed którym m ogę się zupełnie wyspowiadać!

N ie wiem , czy je s t co boleśniejszego, ja k nosić się z m yślam i i m arzeniam i zam kniętem i w g łę b i duszy.

A z drugićj stro n y nie wiem, czy je s t co śm ieszniejszego, ja k przed obojętnym człow iekiem w ynurzać się z tajem nic duszy! T rzeb a koniecznie jak ieg o ś p o k rew ień stw a ducho-

( l ) Ponieważ w dokumentach, z których niniejsza powieść się składa, nigdzie nazwiska tego nieznajomego nic wyczytałem, nazywać go będę

zawsze: Nieznajomym. I. X.

.

(22)

' veS°> a w dodatku trz e b a szczerej i niezw ykłej przyjaźni, ja k ą m nie od la t trzech zaszczycasz!

D zisiaj, gdy jeszcze do w iększej p ra cy nie zab rałem SI§> mam więcej czasu do pisania, pozw olisz więc że d łużej 2 to b ą rozm aw iać będę.

W spom niałem ci ju ż , że czuję się straszn ie osam otnio- nym . Nie myśl, abym dopiero w ciehem D reźnie przyszedł do tego uczucia po gw arliw ym i tłum nym P a ry ż u . I nad S ekw aną czułem to sam o, ale m ogłem się jakim n a rk o ty ­ kiem upoić. P o trzeb a było tylko w ejść w tłu m y bulw a­

row e, a ju ż dręczące m ary uciekały. Sam o w ytężenie uw a- 84 ab y nie być rozjech an y m lub podeptanym , sp ra w ia ło duszy ja k ą ś ulgę. T u taj to w szystko u sta ło , a są chw ile, w k tó ry ch sły sz ę ja k mi serce bije, ja k za każdem jeg o uderzeniem rw ie się dusza w ja k ie jś dziw nej, nieopisanej tęsknocie!

G dy siedzę p rzed płótnem zapom inam w praw dzie o so- kie i o świecie. R odzące się pod pędzlem postacie mówią 2ę m ną, p łacz ą lub śm ieją się stosow nie do sw ego usposo­

bienia. N ie uwierzysz, jak dziw ne opanow ało mię uczucie, gdy pod m oją rę k ą k o n ał T u re k , s tr z a łą przeszyty... gdy uiu zw olna siniały u sta... oczy coraz więcej o tw ie ra ły się szeroko.... gdy w reszcie ciało jeg o s tra c iło c a łą gibkość 1 sk o stn iało ja k b ry ła lodu na m orzu Północnem , aby już

więcej nigdy nic ożyć!....

W ta k ic h chw ilach, przyznasz sam , że nie jestem sa­

motnym. Przeciw nie, jestem w tow arzystw ie, w ja k ić tn nie każdem u być wolno! Nim bowiem to wszystko n a płótno Przeszło, m usiałem je pierw ej w duszy odtw orzyć, żyć i roz­

m aw iać czas niejaki z wszystkie mi tem i znakom itościam i.

1‘rzyznaj mi, że niejeden pozazdrościłby mi takiego tow a­

rzystwa!...

R az pam iętam , szkicow ałem scenę z pierw szych czasów ch rześc ia ń stw a. N a pierw szym planie otoczony lik to ram i s ta ł P re to r. W d ali w idne b y ły zw łoki ofiar ciem noty i pogaństw a. P rz e d P re to re m postaw iłem m a łą dziew czyn­

kę, k tó ra ruchem rę k i i ca łą po staw ą sw oją m iała m ów ić

do niego: „K aż m nię ta k ż e zabić, bo m atk a m oja czeka na

m nie niecierpliw ie!” P re to r na ten widok m iał doznać

(23)

dziw nego uczucia. P o ra z pierw szy m oże sz e p n ą ł mu szatan , stró ż jego do ucha: „K to je s t z was wyższym i w iększym ? Czy ty na k u ru ln em krześle, czy to dziecię b ła g a ją c e śm ier­

ci dla m iłości m atki?”... N ie um iem opisać ci rozkoszy, z j a ­ k ą n a tę p o g ań sk ą tw a rz k ład łem rysy, w yrażające p o g ard ę sam ego siebie, z jakiem zadow oleniem w ykrzy w iałem te u sta 0 zębach p o łam an y c h w uśm iech sza ta ń sk i, szydzący z w szy­

stk ieg o a naw et z w łasnej potęgi!... A ja k błogo było mi przy tej niew in n ej dziecinie, k tó ra za życia b y ła ju ż p ó ł- aniołem ! Z arzu co n ej na ram ionach szacie dałem k s z ta łt p rz y szły ch sk rz y d eł anielsk ich , podobnych do ty c h , k tó re z błękitnego nieba sp u szczały się z w ieńcem zielonym do niego!

Z aiste, obcow anie z tak iem i postaciam i czyni człow ieka lepszym i poczciwszym . T ow arzystw o tak ie p rz e k ła d a m nad każde inne, ja k ie w wielkim św iecie znaleźć m ożna, a które bez obłoków dym u tytoniow ego i kuflów b a w a rsk ie g o piw a obejść się nie może!

A le w szystko to w ystarcza mi przy p ra c y mojój, przy dziennem św ietle. G dy zaś w ieczorem do cichego m iesz­

k a n ia mego pow racam , w tedy te w szystkie o b razy spraw iają n a m nie ja k ie ś dziw ne w rażenie, k tó re w sposób stra sz n y 1 bolesny daje mi uczuć m oje osam otnienie!

W y o b raź sobie tak ieg o nieszczęsnego sam otnika.

C ały dzień m yślał, m a rz y ł i p raco w ał, a gdy się ściem niło w yszedł na chw ilę, a b y ciało pożywić. Z ała tw iw sz y to, w ra ca, otw iera drzwi, zapala św iecę i w idzi się sam jeden!...

W praw dzie je s t i te ra z z nim daw ne jeg o tow arzystw o, ale to w szystko wcale inaczćj te ra z wygląda! P ie rw śj, śród p ra cy , ożyw iało się, dzisiaj stra sz y swoją m artwotą!...

Ów tu re k zab ity odw rócił się jak o ś inaczej i w y trzesz­

c z y ł na m nie szk a rad n e oczy, jak b y m ię ch ciał o zabójstw o oskarżyć!... P re to r z a k raw a mi w ięcej na w iejskiego b ak a­

ła rz a , k tó ry s ta ra się dziew czynce w ytłum aczyć, że dw a a dw a je s t cztery....

S łow em , postacie m oje straszą, g n iew ają m nie, śm ieją się i szydzą ze mnie!... A nie mam gdzie od nich ucieknąć, nie mam gdzie oka i myśli schow ać p rzed niem i, bo jestem sam , sam jeden!...

Ale w róćm y do innej m ateryi, chociaż nic ręczę, czy

znowu do tego n a trę tn e g o tem atu nic wrócę.

(24)

P o zn ałem się z tutejszym i a r ty s ta m i. 8¾ to zacni 1 Poczciwi ludziska. T rz y m a ją się razem z synam i M e lp o ­ meny. W tym celu schodzą się po najw iększej części w re sta u - racyi, zw anej „u E lb ic h a ”. J e s t to d łu g i budynek, zaj- muJ9cy nad sam ym brzegiem E lb y c a łą p rz e strz e ń od te a tr u az uo m ostu. C h ara k te ry zu je to tu tejszy ch artystów , że przy kufiu piwa i baran iej pieczeni m ają oraz n ajpyszniejszy 'vi ok na E lb ę i domy N ow ego M iasta, m iędzy którym i antastycznie odbija z zielonym dachem swoim p a ła c Japoński!

Tutaj schodzą się praw ie codziennie. R o zp raw iają wiele o sztuce lub polityce, stosow nie do m a te ry a łu ja k i im P ^ y n ió s ł dziennik m iejscowy.

Są to w ogóle zacni i poczciwi ludzie. K ochają k ra j

^ 'ó j , to j e s t S aksonię i dla k róla sw ego m ają a fe k t g o rą cy . e sztuka w ich pojęciu i p ra k ty c e je s t to n ad e r w ygodna j . yca. N ajw ięcśj w idać en e rg ii w ich pędzlu, gdy kopiują obrazy galeryi. W e w łasnych zaś kom pozycyach J Przedew szystkiem „ d a s gem uthliche”, to je s t, rzeczy

^POvojne, sło d k o usypiające, lub ja k ie n iew in n e sceny

■ 2y cia fam ilijnego, do k tó reg o niem niej należą k o ty , pieski J cielęta.

, . W idziałem n ap rzy k ład na ich w ystaw ie obraz świeży,

la *{tórym w ielce się unosili. T e m a t tego obrazu je s t ępujący: N a śm iecisku domowem, otoczony k u rk am i h !z e )a t za ziam em kogut b o h ater. R zeczyw iście m iędzy

ram i b y ł on nie lada bohaterem . W nosząc z jeg o g rz e- m nia dum nie na bok zw ieszonego, o pow iadał im praw do- P° obnie p rz y g rzebaniu coś o b o h a te rsk ie j odw adze sw ojej, led i czu^ e k u ry wcale nie pow ątpiew ały. N ieszczęście nak chciało, że w łaśnie o podobnem boh aterstw ie gdzieś ya k rz ak am i m arzyło ciele jasn o nakrap ian ej m aści. I oboje

•®s aliby m oże przez całe życie przy tej dobrćj opinii o so- lei gdyby cielę nie chciało spróbow ać sw ego bohatórstw a.

--at a i ł ° dum nie ogon do g ó ry , w ierzg n ęło nogam i i prze- ar o łb em k rz a k i, dzielące je od koguta.

I cóż się stało?... k u ry ze stra c h u p o k ła d ły się na

•ennę i z pod oka p atrz ą n a bo h atera koguta. Ale o hańbo!

le ę p rz estrasz y ło się k o g u ta, a kogut cielęcia!...

(25)

T en m om ent kom iczny uchw y cił a rty s ta do obrazu, i w ło­

ż y ł w niego c a ły swój talen t. Sasi Śmieja się do rozpuku p rz ed tym obrazem i niezaw odnie znajdzie kupca!

O b ra z je s t d o b rze m alow any, ale w edług m nie, szkoda talen tu dla tak ieg o przedm iotu.

Ale cóż robić. W szak i przed a r k ą p rzym ierza w obce zgrom adzonych tłum ów Iz ra e la sk a k a ł D aw id przygryw ając sobie na harfie. I on chw alił P an a Boga!

V.

10 grudnia.

Z a p rz y sła n ie dzienników niem ieckich, k tó re o m oim obrazie na w ystaw ie w M onachium , życzliwie się odezw ały, je ste m ci bardzo obow iązany. N adeszły one w sam czas, kiedy najm ocniej takiego lek arstw a potrzeb o w ałem . C zytani je co w ieczór, i zdaje mi się, że m am przyjaciela u siebie.

N ieraz m yślałem nad tern, czy a r ty s ta lub au to r po­

winien wiele wagi p rzy w iązy w ać do k ry ty k i. Z nakom ici arty śc i i pisarze są teg o zdania, że w iele na k ry ty k ę zw ażać nie trzeb a. Tylko mali ludzie ro zb ijają się za k ry ty k ą dzieł sw oich, i wolą naw et być zgrom ieni niżeli przem ilczeń!. J e ­ den ze znakom itych pisarzy porów nyw a k ry ty k ę do kuli b en ­ galskiej, k tó ra w najlepszym razie głośno pęknie, isk ry i szm aty palące się na około ro zrzu ci i zagaśnie. W iem tak że z dośw iadczeń różnych, że często k ry ty k a m a różne cele uboczne, które stara n n ie zakryw a. W najgorszym j e ­ d n ak razie je s t zaw sze dla praw dziw ych talentów nieszk o ­ dliw ą, a m iernoty najw yszukańszą chw albą sw oją nigdy nad zero nie podniesie.

Z tą d je d n a k w ypływ a, że do n ad e r m iernych talentów należę, kiedy k ry ty k a mego obrazu ta k wielce m nie zajmuje...

Mówię ci to otw arcie drogi przyjacielu, bo z każdym dniem ja k o ś mi duszniśj w mojćj atm osferze. W tej chw ili w ypo­

godziło się tro ch ę około m nie i zdaje mi się, że znowu jaśniej widzę. A w szystko to zaw dzięczam tobie i przysłanym dziennikom . G eniusz tw o rzy bezw zględnie, a ta le n t pracuje.

Do p racy zaś każdej p o trzeb a za ch ęty i przyjaznego słow a,

(26)

,0 inaczej zm ęczy choćby n ajuporczyw szego. A tą zach ętą y ł dla m nie tw ój list i m ałe arty k u lik i dzienników .

. P iszesz mi drogi b racie, abym nie tr a c ił odw agi. Mó-

" 1S2> że d ro g a każdego ta le n tu podobną je s t do strom ej, po Przepaście prow adzącej dro g i pod g órę. T en tylko mo- z« na szczyt zdążyć, k tó ry ciągle przed siebie, naprzód, pa- ,rzy- K to sta n ie i za siebie się obejrzy, tem u na widok zie­

l n y c h przepaści g ło w a się zaw róci. S traci odw agę, a za­

g r a c a ją c spadnie i pokaleczy się, bo z takiej drogi w raca ty lk o kaleką!...

. P ak mi piszesz i praw dę piszesz. J a tylko u k ra d k ie m spojrzałem kilka razy poza siebie, a ju ż nie m ogę się pozbyć za.wrotu głow y. Z d aje mi się, że dalej nie zajdę, że to co

^id zę p rzed sobą, je s t dla m nie niedostępne!...:

A do teg o jeszcze ja k ie ż ok ro p n e widoki trz e b a przeb y -

!Vac w tśj podróży! Co k ilk a kroków sp o ty k a się zw łoki śm iałego w ędrow ca, który ta k sam o ja k ja p ią ł się do góry

! 11 zg in ął m arnie, bo mu sił do dalszego pochodu z a b ra -

~ “ •;••• S traszne, o k ro p n e są te drogoskazy! U sta zsiniałe, do 1 0<Avar*e ’ oczy k rw ią zaszłe, pięście ściśnięte ja k b y

0 walki!... Oni walczyli s tra sz n ie i rozpaczliw ie, w alczyli nieprzyjacielem niew idom ym , w alczyli z sobą samym! Z ai- e> znam tę w alkę z m ałych prób, je s t ona n ajo k ro p n iejszą, aJboleśniejszą w alką, ja k ą kiedykolw iek człow iek podejm u­

je- A je s t ona tśm niew dzięczniejsza, że m ało kto ją widzi, 0' (t p raw ie nie śledzi jś j przebiegu, a zw ycięztwo lub upa-

P rzypisują innym w pływ om n atu ra ln y m .

Czy żyw ot ta k i nie je st osam otnieniem ? A w tak iem sam otnieniu ja k ż e w ielką je s t rozkoszą, usłyszeć g ło s b ra - ni’ obaczyć kogoś, któ ry n a nas p atrz y i przebieg naszej valki sk rz ę tn ie zapisuje?....

ty m czasem dobre chęci niem ieckich k ry ty k ó w nie tra - y ja k mi się zdaje do celu. M oże to być nau k ą dla nie ,C n6i krytyki. C hw alą rzecz, k tó rej tam wcale nie w łoży-

^°m, podsuw ają mi m yśli i zachcenia, o k tó ry ch nie m iałem Wyobrażenia i pasują m nie na ry c e rz a za okazane męztwo, P° czas gdy może spałem najsm aczniej. Z a to nie w iedzą

°go wcale, co ja tam w łaśnie uw ydatnić chciałem , p o m ija­

jąc izeczy , do k tó ry ch w łaśn ie chciałem przykleić oko wi-

za’ % się za trz y m a ł i a rty śc ie h o łd oddał. Z g o ła p rze­

(27)

k ręco n o m yśl m oją i widziano w obrazie wcale co innego.

Cóż ztąd wnosić, oto, że obraz mój nie b y ł d obrze obm y­

ślany i wykonany. W y d a rzy ło mi się to samu, co jednem u m em u koledze w P ary ż u .

P o w ziął m yśl nam alow ać „spokój po b u rzy .” S zczę­

śliw y do tego w ynalazł sposób, aby tę myśl oddać. Oto n a b rz eg m orza w yrzucają rozhukane bałw any tru p a. J e s t to ostatn ia fala burzy, bo poza nią ju ż się m orze w ygładza i niebo b łęk itn e w ychyla. W szystkie inne ak ecssorya b y ły trafn ie dobrane.

Ale cóż mówi k ry ty k a?

„O braz zasłużonego naszego m a la r z a , p o w ia d a , bez żadnej myśli ubocznej, przedstaw ia pyszny k rajo b raz z o tw a r­

tym widokiem na m orze. C zujem y na niebie i nad tą w o ­ dą, m ocno-błękitny go rejący sk w a r p o łudnia. W szystko tu p rag n ie ochłody zacząw szy od suchej, ro z d artej sk a ły na przodzie obrazu, aż do tego w sinej dali niknącego ptaszka, k tó ry z pragnienia zniża swój lo t do pluskającój fali....

Z daje się, że w obec ta k jasn o przem aw iającej n atu ry nie potrzebny już b y ł d o d atek , kąpiącego się człow ieka, k tó ry w łaśn ie w yszedł z fal ch łodnych i rozkosznie obsusza się na żarkiem sło ń cu ”!...

I cóż m iał a r ty s ta pow iedzieć na tę k ry ty k ę? Z razu w ziął ją za iro n ią, ale p rz ek o n ał się, że k ry ty k pisał ja k w najlepszej wierze!.... U m ilkł i d a ł obraz za to, za co w zięła go k rytyka!

J a mego obrazu nie m ogę wziąć za to, za co m ają go niem ieccy k ry ty cy i bynajm nićj z tern się nie kry ję. Mimo to sp ra w ia mi ich życzliw ość ja k ie ś b łogie uczucie, k tórego potrzebow ałem w tćj chwili koniecznie.

Nie zapom inaj o m n ie , a kiedykolw iek chcesz m nie słow em naw iedzić, to p am iętaj o tern, że zawsze głodny i spragniony!

VI.

15 grudnia.

N a różne m oje utyskiw ania piszesz mi, że k a ż d y talen t

ma sw oje tiuktuacye podobne do m orza. R az zdaje mu się,

że p rzeb ija niebiosy, drugi ra z upada na d ó ł, grzęźnie

(28)

w bezdennych ciem nościach g łę b i i n a zaw sze ginie. P o ­ w iadasz, żc ani jedno ani dru g ie n ie je s t praw dziw em . N ie- biosów n ik t nie p rzeb ił, a przy rz e te ln śj p ra cy , w za p o m n ie ­ niu n ik t nie zg in ął. M oże być że m asz słuszność.

Jeżeli jed n ak ch o ry z bólu w n ieb o g ło sy w oła, a le ­ k arz mu przytśm mówi, że ten ból je s t koniecznością p rz y ­ szłeg o zdrow ia, to przezto nie za k azu je krzyczeć chorem u, jeżeli to mu sp ra w ia n iejak ą ulgę!

Otóż mimo w szelkich ra d tw oich i z d a ń trafn y ch , pozwól mi krzyczeć z bólu, jeże li te n ból dzisiaj w ięcej n i­

żeli kiedykolw iek m nie dolega!

P rzy z n am ci się, że jestem często w ro zp aczy . B y ł w Rzym ie w śred n ich w iekach znak o m ity m alarz, z k tó reg o pracow ni często w ychodził k rz y k p rz e ra ź liw y i płacz s p a ­ zm atyczny. Gdy dom ow nicy pospieszyli mu n a ra tu n e k ujrzeli go przed sz ta lu g ą spokojnego zu p ełn ie.

Cóż ci to j e s t ? — pyta ii p rz e stra sz e n i dom ownicy.

. c m * wie je s t — o d p o w ia d a ł sp o k o jn ie — w szak w i­

dzicie że pracuję!

N ie sądź z tego, abym zu chw ale c h c ia ł się staw iać obok m istrza D otninikina. Z re sz tą nie p ła k a łe m jeszcze nigdy n ad żadną m oją k re acy ą. M oże być, że kiedy zap łaczę...

D ziw nie je d n a k u padam czasem ha d u ch u . M am chw ile gorączkow e, w k tó ry ch , zdaje mi się że sam siebie p rz ew y ż­

szam . P o sta ć i myśli cisną mi się przed oczy, ty lk o rę k ę w yciągnąć i wziąć je. A z a ra z potem opuszczają m nie siły ja k p ły w ając eg o na m orzu, jasne św ia tło niknie z przed oczu m oich, a we m gle ja k ie jś n iep rzeb itej, m acam w o k o - o siebie i p ytam się, gdzie jestem ? To, com p rzed c h w ilą stw o rzy ł w ydaje mi się nie m ojein, bo m nie n a to stać nie m ogło!....

ł y pow iadasz, że p ierw sze jest n atchnienie, a d ru g ie Vas SPojące po nićm znużenie. N ie przeczę ci. To je s t, ja m ówisz, fluktu acy a k ażdego talen tu . Ale powiedz mi moj d io g i, czy nic n ie m a w ż y c iu , coby m ogło podsycać to nie ustające w nas natchnienie, a znużenie nasze u czynić nam m nićj nieznośnśm ?...

Tom III. Lipiec |M@. 4

(29)

V II.

2 0 grwlnia.

N ie, m ów co chcesz, ja nie mam w cale talen tu . N abiłem sobie poprostu g ło w ę aby być a rty s tą , n au c zy łem się kilko- le tn ią m ozolną p ra c ą tro c h ę rysow ać ludzi, z w ię rz ę ta i n atu rę , a te ra z gdy mi p rzyjdzie coś stw orzyć z teg o , nie um iem , nie potrafię! B ra k mi sił, b rak mi w łasnego sądu, b ra k mi w y trw a ło ści. Nie um iem ro zró żn ić co złe a co dobre, ot p racu ję tylko, ja k n ajęty robotnik!

S am nie wiem, co dalej począć. W idzę, żem się z b łą ­ kał, żem nie pow inien b y ł pójść tą d ro g ą . G o rszą d ro g ą po­

szedłem od m ego b ra ta , k tó ry tylko to p rz e g r a ł co m iał, a ja sta w ia łe m to, czego nie m iałem .

W eźm iesz to za w yskok m elancholii z m ojej stro n y , bo zaw sze je s te ś w zględny i w yrozum iały dla słab o ści m ojej.

A le p y ta m się te ra z , czy przez tę zb y tn ią w yrozum iałość dla m nie nie grzeszysz w raz ze m ną? Czyby nic szlach etn iej w y padło dla nas obu, g d y b y ś mi w ręcz b y ł pow iedział: rzuć pędzel i paletę, a weź h eb e l lub m łotek, aby uczciw ie na chleb z a ra b ia ć i społeczeństw u swemu nie czynić potem m a r­

nych i nicugru n to w an y ch w yrzutów , że geniu sza zap o zn ało , że nie d ało m u u ró ść i dojrzeć, a gdy m im oto d o jrz e w a ł, nie obsypano go należytem kadzidłem !...

B y ło b y to szczerzej i o tw arciej, b y ło b y korzystniej d la mnie!

N iem a w iększej m ęczarni, ja k szam otanie się bez ta ­ len tu . G dybym p rzynajm niej nie b y ł m alarzem tylko pisa­

rzem , tobym jeszcze jak o ś m ógł zużytkow ać nieszczęśliw e p o łożenie moje. Z o sta łb y m np. p seu d o -k ry ty k ie m , i z p r a w ­ dziw ą roskoszą expeusując żółć moją, odm aw iałb y m pisarzom talen tu , d rw iłb y m z w ierszow anych kom edyj i p rz e d rz e ź n ia ł­

bym się trag ed y o m pisanym w ierszem m iarow ym . P rz e c ie ż w tedy m iałbym jeszcze nadzieję, że im ię moje nie utonie w fali niepam ięci! M ów iliby m iędzy sobą prostaczkow ie:

znakom ity je st zapew nie ten człow iek, kiedy znakom itych p isa rz y ta k z gó ry traktuje!...

G dyby je d n a k rola znakom itego k ry ty k a nie w y d ała mi

się ta k ła tw ą , zo stałb y m przy piórze pro d u k u jącśm , ale żółć

Cytaty

Powiązane dokumenty

ideału lo giczne go (m etafizycznego) praw

robionego dziś języka. Dajcie nam porządną rozwijający umysł naukę składni; ta myśl naszą rozjaśni, da rozum, który na straży czystości języka stanie i

W pierw szym peryodzie, który się z XII wiekiem już zam yka, juryzdykcya tylko kasztelańska (castellanatura) przechodzi w zakres sądow nictw a patrym onialnego z

Pani starościna oczy miała pil- zwrócone na zwierciadło, a własne jćj ręce pracowały nad mala- na JfJ5 którćj nie była kontenta, bo się rzucała i

Gdy wszystko było skończone, dopiero wówczas spojrzał na zegarek i odetchnął z ulgą. Miał jeszcze do odejścia kuryerów dwie godziny. ktoś śmiał, się

go, i do _ odmiennej ordynacyi Bodzanty biskupa k ra ­ kowskiego z 1359 roku (52). Spór ten, w którym szlachta postanowiła areszt położyć na wszystkich

Każdy bowiem dział wielki rozłącza się na cztery lub p ięć wielkich zadań, a te znowu rozpadają się na inne liczne studya, które dopiero całość złożyć

waż satyra, wedle jego zdania, musi się tak bardzo wielu niepodobać ludziom, dlatego, że się przez nią mogą czuć dotkniętymi: woli być ostrożnym i unika