• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 37 (13 września 1942)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 37 (13 września 1942)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

Kraków^, dnia 13 września 1942.

C H A R A K T E R Y S T Y C Z N Y O B R A Z E K Z ZAKOŃCZENIA ŻNIW W OKOLICY KRAKOWA

a ' > M

*s

ap

r S t * 1" h»

• 4 Bb.

* * * / ' f i J - * < * * 1

if ^ i 2 * * » a < F ł * f f k<W *• ■

< - • w *

, r L * ‘Wffl

I «

*w

(2)

B O J O W N I K Rzeźba wykonana przez nie­

mieckiego artystę G e o r g a T u r k e z Drezna. Rzeźbiarzo­

wi udało się po mistrzowsku przedstawić plastycznie poję­

cie gotowości do walki.

W ykroc zyliśm y w czwarty rok drugiej wojny światowej, która obe­

cnie osiągnęła swój punkt kulminacyjny. Czują to wrogowie i przyjaciele i cały świat czuje', że ta wojna, którą z większą słuszno­

ścią można nazwać, wojną światową aniżeli wojnę z r. 1914— 18, jest z rzędu tych historycznych wydarzeń, które zmieniają oblicze świata.

Najw iększa potęga militarna świata Unia Sowietów została w bez­

przykładny sposób osłabioną, Angielskie Imperium przeżywa tak ciężkie chwile, jakich dotąd nie miało w swej historii, podczas gdy mocarstwa osi mają w ręku nie tylko triumfy większych zwycięstw, lecz nadto zdołały sobie wywalczyć nowe rozstrzygające korzyści, ja k tego niedwuznacznie dowodzą nasze obok zamieszczone mapy-

Z K A Z W Y K O N A N Y ' ra niemieckich bombowców wraca swe lotniska wypadowe, po dokona- iu skutecznego n a l o t u na pozycje

sowieckie kolo Stalingradu.

W kole na prawo:

E G IP T W NIEBEZPIECZEŃSTWIE!

W Egipcie podjęty znów niemieckie I włoskie oddziały działania wojen­

ne skierowane przeciw pcfcycjom angielskim. Na zdjęciu generalny feldmarszałek Rommel omawia plan ataku z włoskim szefem sztabu ge­

neralnego Gamberę i generałem Całvi.

W kole u dołu:

V I

Z A T O P I O N O B 0 0 0 0 0 BRT.

V8

W walce przeciw anglosaskiej żeglu- » dze zaopatrzeniowej, osiągnęły nie- V mieckie łodzie p o d w o d n e po raz 1 czwarty w bilansie miesięcznym cyfrę

zatopionego t o n a ż u łącznej pojemności 800 tys. ton. Nasza ilustracja

przedstawia wyjazd niemie- ckiej lodzi podwodnej ze swej b a z y na Atlantyku.

N O R W E G IA U N IĄ

SOWIECKA

UNIA

SOWIECKA

°A1OS«w-Ą OMOS* YfA

ShHngrtd w ęaA *'

H iS lP **1 BotUARią

F r a n c u . ^ A F *X K A Pot:

ĄLia.n.t-1 p a r i t t a a neu-^nctnt Pa.n s tu a -

Ti e u t r a l n e

N IE M C Y

Wojska niemieckie wyruszają do kontrataku Ręczne granaty w torbie, a ręka na kara- w okolicach miasta Orla na środkowym binic. Chwila wytchnienia żołnierzy nie- odcinku frontu wschodniego, pod osłoną mieckich po zaciekłych walkach ulicznych.

Norwescy ochotnicy obserwują przed atakiem niszczące działanie ognia arty­

lerii niemieckiej.

Zaledwie ucichł zgiełk bitwy, rozpoczęła żniwa ludność Sowiecka, c h ę t n a d o o d b u d o w y

gospodarki.

Na wschodnim brzegu Donu zaczynają się dzikie stepy, które pod niejednym wzglę­

dem przypominają Daleki Wschód. Żołnie­

rze niemieccy używają tu już wielbłądów jako zwierząt pociągowych.

Wśród rozbitych sowieckich wozów pan cernych i czołgów odbywają się żniwa

w pełnym toku.

Odwrót odcięty! Wojska sowieckie wychodzą ze swych k r y j ó w e k na środkowym odcinka frontu

wschodniego I poddają stę.

Wydano rozkaz do ataku i wojska niemie­

ckie rozpoczynają szturm na pozycje so­

wieckie. w terenie nie dającym żadnej

Niemiecka łódź szturmowa przepłynąwszy Don przybija do sowieckiego brzegu, by

podjąć walkę.

PT «k r " * M

(3)

SKOK NA MOTOCYKLU W PEŁNYM BIEGU Z TRAMPOLINY

Togo rodzaju wyczyny sportowo, bez więk­

szego wysiłku wykonuje każdy Bersalier. Warto zobaczyć takiego pędzącego z zawrotną szył

kością motocyklistę z pióropuszem.

Na prawo:

L Ą D O W A N I E NA CORREGIDORZE W dniu 6 maja wylędowaty wojska japońskie całkiem swobodnie na fo wyspie, gdyż straże przednie SfiL. wywalczyły im, nocy poprzed- . niej, dostęp do wybrzeży.

Na zdjęciu naszym widzi-

< my jak żołnierze japoń- ' scy toruję sobie dro-

•S

I

RHkk

99 przez z a s i e k i z drutu kolcza-

slego (, ne wybrze- Poniżej w kole:

O D E G R A N I E M A R S Z A W B IE G U Oto widok oryginalny, prawie jedyny na

świecie. Orkiestra wojskowa gra biegnęc. Musi się mieć nielada płuca, by odegrać utwory

muzyczne i poruszać się przy tym w tak szyb­

kim tempie.

Na

WIDOK

CORREGI- ( V

DORU BEZ-

P O Ś R E D N IO W / ■ y PO Z D O B Y C IU

Na pierwszym pla­

nie widzimy t e r e n zniszczony przez lotni­

ków japońskich. W głębi widoczne wejścia do podziem­

nych umocnień twierdzy wykutych w skale.

W

iele armii świata owia­

nych jest znakomitym żołnierskim duchem, ale naj­

silniej przejęci nim są Ber­

salierzy, ów wzorowy, wło­

ski oddział wojskowy zało­

żony w roku 1836 przez ge­

nerała sardyńskiego della Marmorę. Przymiotem naj­

bardziej wyróżniającym tę

wzorową grupę wojska od _ '

Innych jest je j niesłychana wielostronność. Tu spotyka­

my nie tylko znakomicie pod względem militarnym w y­

szkolonych żołnierzy, lecz także wojsko, którego człon­

kowie wszyscy razem i każ­

dy z osobna są wybitnymi sportowcami, a niektórzy prawdziwymi a k r o b a t a m i.

N ie ma innego rodzaju woj­

ska w Italii tak popularnego ja k ci żołnierze z chwieją- cym się pióropuszem nad hełmem. Prawdziwą saty­

sfakcję stanowi przygląda­

nie się tempu ich ruchów.

Wprawdzie Włosi są z na­

tury bardzo ruchliwymi, ale u Bersalierów bieg stał się Już zwyczajnym sposobem poruszania się. Gdzie tylko Bersalierzy występują odby­

w a się to zawsze w formie biegu, czy to gdy maszerują na ćwiczenia, czy też gdy

dosiadają na rozkaz swych motocykli, czy też gdy zaciągają wartę.

„Trupa di Salto" — „Oddział skoczków”. To określenie jest słuszne i uzasadnione cudownymi wprost wyczynami Bersalierów na motocyklach.

Na swych maszynach pędzą oni nie tylko w za­

wrotnym tempie po gładkim torze, lecz także przeskakują śmiało rozpadliny i wyboje na drodze.

Obok przepisowych ćwiczeń wojskowych upra­

w iają oni na szeroką skalę sporty i gimnastykują się codziennie. Każdy Bersalier blerze udział

Z MIOTACZEM PŁOMIENI NA BUNKIER AMERYKAŃSKI Podczas gdy miotacz płomieni wkracza na widownię walki, wtedy pionierzy oczekuję w ukryciu na odpowiedni moment, by zli­

kwidować ostatecznie opór bunkru przy pomocy ładunków wybuchowych. W 32 godziny od chwili rozpoczęcia ostatniego ataku p o d d a ł a s i ę potężna twierdze

Corregidor.

Powyżej:

PERTRAKTACJE W SPRAWIE KAPI­

TULACJI WYSPY L Po ucieczce głównodowodzę- W Ł, cego na Filipinach, amery-

.SHI

ł kańskiego generała Mac .■ * l,« A r t h u r a , generał J.

Wainright (2-gi na wa- runki poddania się twierdzy

1 i«P- 9«n-

' Por- ^ a"

Hom-

Z A K O N C Z E N I E W A L K O TWIERDZĘ Na rozkaz generała Wainrighta wychodzę wojska amerykańskie z podziemnych kondygnacji twierdzy i poddaję się

Japończykom.

- i * u i iT jow anie i wy-

^ ' • n i e stalowych u'’ ,łn 'jest naczelnym •

B e rs a lie ró w . k i Cl.® atletyczną zwinno-

? 1 lekkością podnoszę

” <',ik ie m o t o c y k l . / W kole:

g t f

„ S A L T O

J T /

M O R T A L E "

J u ! Ileż gibkoici, siły

X

i opanowania musi f posiadać każdy Bersa­

lier z oddziału skoczków), jeżeli większość z nich bez u d n o ś c i wykonuje poprawnie

podwójne salto.

c n / i / ł M t t / i f ł

(4)

I

W kole:

Kostium sportowy. Żakiet z żóttej wełny bez kołnierza, nalne kwadratowe guziki zwracają naszą uwagę.

Bardzo ładną całość sportową tworzy bluzka, z popielatej wetny, ozdobiona szerokimi aplikacjami o zupełnie pro­

stym kroju z szeroką spódniczką w tatdy rozprasowane.

Jak widzimy model ten jest bardzo wygodny, a przy tym zgrabny i estetyczny.

;romna lecz bardzo twarzowa sukienka wełniana o wzorze dia­

gonalnym w brązowe i beige pa­

ski. Nowość stanowi pasek skó­

rzany na szeleczce również skó- rżanej z a r z u c o n e j przez ramię.

rZ początkiem sezonu jesienne-

‘ -1 go największe zainteresowa­

nie świata kobiecego skupia się na pokazie kostium ów i sukien wełnianych. Dobrze jest, jeżeli w portfelu pięknej pani znaj­

duje się odpowiednia kw ota na nabycie jakiegoś pięknego ko­

stiumu lub sukni.

N iejedna kobieta jest bardzo zadowoloną mogąc w tych cięż­

kich w ojennych czasach prze-

robić modnie jakiś stary ko­

stium czy sukienkę, a jeżeli nawet na to środków nie ma, to i tak przyjemnie jest wiedzieć o czym ma się marzyć. Dlatego też zapre­

zentowaliśmy naszym czy­

telniczkom tę serię kostiu­

mów i sukien jesiennych.

Poniżej:

Sportowy kostium na piękne dnie jesienne z bardzo oryginalnymi kieszeniami i spódniczką w kra­

ty z lekko falującymi fałdami.

Duże, szerokie kieszenie tak przy kostiumach jak i sukienkach spor­

towych będą w bieżącym sezo­

nie jesiennym bardzo m o d n e . Wielkim przebojem sezonu je­

siennego będą również kraty du­

że i zdecydowane w rysunku.

Poniżej:

Efektowny komplet sporto­

wy. Żakiecik z j e r s e y 0 w biate i popielate pasy- Spódniczka gładka, ciem- no-popielata. I na tym mo­

delu widzimy szerokie kie­

szenie przy ż a k i e c i e>

Przez odpowiednie przy­

krojenie materiału uzy­

skujemy jedynie ogromnie efektowną ozdobę żakietu.

Fot.: Atlantic 6

Elegancki kostium jesienny w pasy. Trzeba przyznać, że pasy w tym jesiennym

sezonie cieszą się dużym powodzeniem. Bardzo dekoracyjnie dobrane aplikacje,

przypominające jakiś deseń geomeryczny p o d n o s z ą elegancję kostiumu.

(5)

w uroczystą przeszło stu le tn ią rocznicę wzięcia Kastylii, w dniu 14-go lipca, na ulwarach p rzed w o jen n eg o P ary ża rojno było i gw arno.

Rozochocone tłum y, św iąteczn ie odziane, s«Uly się zw artą ciżbą pod m uram i kam ie- D zieciaki w y ry w ały się naprzód. To

"Oelkie n arodow e św ięto w y p a try w a n e było Przez nich z utęsknieniem . R ozstaw ione po P Wach stolicy m łyny diabelskie, strzelnice, uuy z fenom enam i n a tu ry i k aru zele — ,, uwającym i na łań cu ch ach aero p lan am i — uiecywały w iele rozkoszy.

Liczne rodziny urzędników , sklepikarzy, ' .^ ^ 'a rz y , rzem ieślników i robotników snuły Q bezcelowo w tę i w tam tą stronę. Ot Jzykłe p rzew alan ie się gapiów . Głowią przy s i° 7 'e' ram *ę PrzY ram ieniu. R ozpychanie 1 " *°kciami. G łośne uw agi. Z aczepki. Nawo- - Gj?n*d- Śm iechy. Dużo śm iechu.

Na skrzyżow aniach g łów niejszych ulic stawiono o rk iestry w ojskow e. Same dęte strumenty. H uczą trąby, puzony, sakso- ,»Y najnow sze taneczne m elodie, a na tro-

arach i jezdni splecione uściskiem pary rują w tak t muzyki.

Kalejdoskop przeró żn y ch typów . O ty ła i® eczarka z n ap rzeciw ka — pięćdziesięcio- . tni babsztyl z ufarbow aną głow ą i w d u ­ rni płóciennym fartuchu — w y ta ń c o w u je

“ 0 chaloupee" *) ze sw ym gołow ąsym subiek- I®' zaś ły sy poczm ajster, w niebieskich ularach na czerw onym nosie, czepił się nrnastoletniej k w iecia rk i z rogu ulicy.

Roześmiane m idinetki przechodzą z ram ion ramiona. Zm ysłow o kolebią się w bio­

drach, przeb ierając szybko zgrabnym i nóż-

! tn* obcidgniętym i w jed w ab n e pończochy.

I C2 i CZne dziew czyny. w ym alow ane i bez- e*ne, p o d ry g u ją na m iejscu i przenikli- , j Z® w zrokiem szu k ają w tłum ie ofiary. Pa­

ją k i. K rw iożercze pająki c z y h ające na do­

zę w y pchane p u g ilaresy n aiw n y ch cudzo-

<1tmców.

^O p o d al apasze i- su ten erzy , z papierosam i

| . ^ ^ a c h i w czapkach cy k listo w sk ich na-

**r*ętych głęboko na oczy, nie spuszczają 2 h ‘ch w zroku.

Lała p a ry sk a cy g an eria była dziś rów nież na ulicy.

| n.~~ P rzetańcz no ze mną, pięk n y blondy- 6 pchała się ja k a ś g ir ls a w ram iona ntąlarza Bończy.

Wybuch śm iechu. O rgia w esołości, bez- rcnionialności i p odrygiw ań.

„ /" J T u - h a — h u k ał po sw ojem u Rubczak, I / a 1 z Z akopanego, rzeźbiarz w szechśw ia-

^ " ej sław y i zaw ołany tancerz. Był dzisiaj św ietnym hum orze, w ięc proszony przez 4 tan ce rk ę — złotow łosą S zw edkę — Pow iedzenie kilk u słów po polsku palnął bez chwili nam ysłu:

Ta ram ka tu, a tam ta ram ka tam...

. Ależ to chyba po chińsku — dziw iła Szwedka.

7? Przysięgam , że po polsku...

Na puszony p o eta M acdonald, Szkot w na- d°Wym stro ju , w zbudzał sen sa c ję i zgor- ) 2enie sw 4 k ró tk ą k ra c ia stą spódniczką i go-

”®i udami.

Oh! Le cochon de s a n s -c u lo tte 2) — {***e« c z e li łobuzy i w y ty k a ją c go palcam i

M 1 Zd n ‘m dum nie.

Miss N elly Tom pson z San F rancisko — rkd fu tu ry stk a o pew nym rozgłosie —

^yta dziś rów nież na ulicy. Rozw eselona

^ a ł a żyw y udział w ludow ych zabaw ach, d Pow ała na karuzelach, strzela ła do m anę- ńow po strzelnicach, b łąk ała się po labi- r2?t? cb' d ,d *cze’ nie p rz e b ie ra ją c w tance-

ach, h asała zap am iętale na rogach ulic.

„.W ybrała się na b u lw ary w gronie kole- j w i k oleżanek z akadem ii m alarsk iej ,,de grandę c h a u m ie re " ’). T ypow a banda roz- ca? cbrdnych ad ep te k i ad ep tó w sztuki zw ra-

•a na siebie pow szechną uw agę swymi fil- s z dużym i rondam i i p elery n am i zam a­

r c i e zarzuconym i na jed n o ram ię.

. ranna Tom pson rej w odziła w te j klice, Pa

■oda A m ery k an k a znana już była z eks- ntryczności w całym ą u a rtie r la tin 4). Na u h ° F s*yn n e j M arii B aszkircew zaw sze biało r rana — ' a ddm e b la n c h e 3) — boso space-

°*rałą p 0 u licach Paryża.

A stopy m iała prześliczne. K lasyczne sto- PY Diany. Rzeźbiarze z M o n tp arn assu chęt- le odlew ali je w gipsie. S łużyły za model.

JAPO ŃCZYK I A M E R Y K A N K A

NOWELA —* NAPISAŁA H. ZAKRZEWSKA

Poza tym p an n ie N elly poszczęściło się w tym roku. Z w iosną w y staw iła u „N ieza­

leżnych" duży obraz, k tó ry zw rócił na sie­

bie pow szechną uw agę. W praw dzie zaw dzię­

czała ten rozgłos nie ty le arty sty czn o ści sw ej kom pozycji, ile szczęśliw em u zbiegow i okoliczności. O braz je j — przez pom yłkę — (Trudno. T akie rzeczy zd arzają się naw et w Paryżu.) p o w ieszony został do góry n o ­ gami.

Nic na tym nie stracił. Przeciw nie. Stał się jeszcze b ardziej niezrozum iały, chaotycz­

ny, sfinksow aty.

Publiczność tłum nie zaczęła się zbijać pod tym obrazem , p ró b u jąc odg ad n ąć co p rzed ­ staw ia, zaś znaw cy sztuki kiw ali znacząco głow am i.

— C iekaw e. N ie banalne. G odne uw agi — szeptali.

No i d o d atn ie k ry ty k i sy p n ęły się po dziennikach, a obraz sp rzed an y zo stał za

/ / lałczytia miłość

. . . Ma oczy szaron iebieskie i rzę sy długie ogrom nie, usteczka bardzo m a­

leń kie, najm ilsze i uśm iechnięte — te ra z rozu m iem , że m ożna o całym św iecie zapom n ieć, a ty lk o p a trze ć i pa trze ć by cale ży c ie pam iętać.

Hiorę ją często na ręce i noszę le k k o , ostrożn ie, nucę najcichsze piosen ki —- aż uśnie p rzy nich jak p ta szek , i ty lk o czasem p o w ie k i za trzep ią się nagle i trw o żn ie — ja k b y ją w śnie n ajpiękn iejszym , cza ro d ziej b rzy d k i nastraszył.

A g dy p rzy p a d k ie m coś zb ro i — p a trzy się na m nie tak m ile, że się uśm ie­

cham, p rzebaczam i znów jest w szystk o jak było — ona szczeb io cze coś do m nie, a ja je j śpiew am co chw ilę, lub opow iadam je j bajki o snach, co dawno się śniły.

Kocham ! Jak d o b rze je st kochać i poczu ć w sobie na nowo uśmiech naj­

szc zerszy i radość, k tóra poztcala odm lodn ieć, i w id zieć w szystk o błęk itn ie, m alow ać św iat p a stelo w o (p o d odcień buzi m ej córki, co ma już osiem tygodni!).

B ronisław K ról.

grube pieniądze królow i szczotek do zam ia­

tan ia z Chicago.

— Dobra nasza — z acierała ręce Miss N elly.

I z dobrze w y ład o w an ą kieszenią, a o p ro ­ m ieniona a u re o lą sław y n ie p o siad ała się z radości.

Z ziajana i zgrzana — dzień był p raw d zi­

wie lipcow y-—w y d o stała się w k ońcu z r a ­ mion rzeżnika F o u rrie r'a i p rzy stan ęła przy sw ym g o rący m a d o rato rze — czarnookim P o rtu g alczy k u — A lfonso del Rosa.

— P atrzaj no na tę głow ę! Cóż za c ie k a ­ w y m odel — trą c iła go łokciem , w skazując dłonią na g ru p ę stu d en tó w Sorbony, pośród k tó ry ch w y ró żn iał się egzotycznością w y g lą­

du m iody k siążę Y u tay u Japończyk.

I zaw sze n ieobliczalna i im pulsyw na w y­

k rzy k n ęła:

— Ach! J a k ą ja mam ochotę p rzetańczyć z nim tego w alca. Ta rasa żółta ma dla mnie n iesły ch an y urok. Przepadam za tym i ta je m ­ niczym i skośnym i oczami.

— D ajżeż mu spokój — A lfonso był p ie ­ kieln ie zazdrosny. — Co ci się może p o ­ dobać w tej żółtej rasie? Z apew ne ten s tu ­ d en t w cale tańczyć nie umie...

— To się zobaczy...

I z w yciągniętym i, jak b y do dscisku, ra ­ m ionam i podeszła do m łodego Jap o ń czy k a.

U śm iechnął się enigm atycznie, skłonił g ło ­ w ę na znak zgody i m ilcząc objął ją sta lo ­ wym ram ieniem .

Ruszyli w w ir taneczny, a tańczył jak m iody bóg.

— Encore, encore") — szeptał je j na ucho św ietnym paryskim akcentem . — J a ja k k o ­ goś przychw ycę, to trzymam...

A le m iss N elly nie m iała żadnego zam iaru w yryw ać się z jego objęcia. O bezw ładniały ją te silne m u sk u larn e m ęskie ram iona. J a ­ kiś n iep o jęty fluid szedł od tego n iezw y k łe­

go tancerza i p rzen ik ał ją do głębi.

Spleceni coraz ciaśniejszym uściskiem w i­

row ali bez tchu i bez pam ięci.

I stała się rzecz dziw na.

Ta n iestrudzona A m ery k an k a zem dlała w ram ionach egzotycznego przybysza.

— W ięc jak ież są tw oje zam iary — robił je j sceny zazdrości czarnooki Alfonso. — Z achow ujesz się od jak ieg o ś czasu w sp o ­ sób nieprzyzw oity. U ganiasz za tym Jap o ń -

czykiem , k tó ry n a jw y raźn iej od ciebie stroni.

W czoraj uciekł z k aw iarn i ja k ty lk o tam weszłaś...

— Ach dajżeż mi spokój — w zruszała ra ­ m ionam i miss N elly. — Tak robię ja k mi się podoba, a jeżeli m oje p o stęp o w an ie je s t d e ­ nerw u jące, to sobie idź. N ie zatrzy m u ję cię...

Z erw ała z P ortugalczykiem , a zerw ała n ie ­ w iadom o dlaczego. O t dzika fantazja, gdyż z ap y ty w an a przez przy jació łk i czy kocha się w Jap o ń czy k u o d pow iadała z pew ną iry ­ tacją.

— N ie bądźcie głupie. P rzecież ja go na serio nie biorę. O t chciałabym pobaw ić się nim tak jak w y się baw icie, ulubionym p ie ­ skiem lub kotkiem ...

L ekcew ażące pow iedzenie.

A g dy k o led zy pow tórzyli księciu Y utayu te słow a, niczym nie dał poznać po sobie czy je s t nim i d o tk n ięty .

*

S potkali się w oko w oko w g aleriach Luwru.

M iss Tom pson, nie p a n u ją c n ad sobą, cze­

piła się k o n w u lsy jn ie ram ien ia m łodego s tu ­ denta.

— Z apom nieć p an a nie m ogę — szlochała, tu ląc się do niego.

A była szczera.

U śm iechnął się en ig m aty czn ie. O dsunął ją od siebie i rzekł:

— Pani kpi sobie ze mnie. 1 po co te k o ­ m edie. Przecież każdem u w iadom e, że pani na serio b rać m nie nie może...

sp o w ażn iał n ag le i n o u a i: “

— Ale my Ja p o ń czy cy lepsi od w as je sleśm y. M y nigdy nikim się nie baw im y jak pieskiem lub kotkiem , w ięc będę z nią szcze­

ry. M am n arzeczoną w Jap o n ii, k tó rą k o ­ cham nad życie, w ięc proszę o m nie zap o ­ m nieć, gdyż odw zajem nić się uczuciem nie mogę... a baw ić się ludzkim sercem uw ażam za niehonorow e, chociaż, ja k pani sam a przyzna, tak łatw o mi było pobaw ić się panią...

W kilka la t potem — g dy jak o lotnik fruw ał nad San F rancisco — przypom niał sobie nagle ten epizod z czasów stu d en ck ich i — niew iadom o dlaczego — zaw ah ał się z ciśnięciem bom by na to m iasto.

') T aniec m ary n arzy francuskich. *) Och, Świnia san k iu lo ty . 3) „ W ie lk iej ch aty ".

4) D zielnica łacińska. ") Biała dam a. “) Jeszcze, jeszcze.

SLIjKO Ulllt y ik l

S tu k n ęły głuchym odgłosem trzew iki M a­

u ry ceg o Zw itka, gdy w taczał się do m ałej

izdebki. /

— M aruśl znow u tak w racasz — jęk n ęła k o b ieta ledw ie w idoczna z kłębów pary, schylona nad balią pełną bielizny i zm ę­

czona z nadm iaru pracy.

— Pod Bogiem, pieniędzy dla „w ażności chw ili".

Dobrze w iedziała, tk n ię ta przeczuciem tro sk liw ej żony, gdzie ta „w ażność chw ili"

m iała sw oistą n u tę zakończenia — przy stoliku re s ta u ra c y jn y m z plam am i ro zlan e­

go piw a: w to w arzy stw ie w ysm ukłych bu­

telek: tam były w y k ań czan e d la „próby' liczne k o lejk i d o b ieran y ch napojów .

Z w ykły początek... im ieniny... tru d n o od­

mówić... n aleg an ia.

— N ie dasz?

K rótka pauza ro zp o starta zdradliw ie w pow ietrzu.

S kłoniła w m ilczeniu głow ę, d a ją c o d p o ­ w iedź w cichym płaczu.

C isnął stołek z rozm achem i szedł s tra ­ szliw y w g niew ie — do bicia.

P rzesycone alkoholem nogi sp ląty w ały podstępnie, zatoczył ogrom ne koła k ilk a ­ k ro tn ie i legł gw ałtow nie na posłaniu.

G łośne c h rap an ie uderzyło w sufit izdebki z zapow iedzią rozpoczętego snu.

P rzyćm iona lam pka naftow a m igotliw ie niepew nym św iatłem krasiła ulokow ane w k ą ta c h ciem ności.

Z w y su n ię te j szuflady kom ody, Zwitek dobyw a m alu tk ie pudełko, odrzuca krążki cien k iej bibułki, ręce trzęsą z pośpiechu:

p atrzy chciw ie na błyskotliw ą ślubną ob rącz­

kę. W łasną nie ma co mów ić — zgubił, rozczulać się nad każdym przedm iotem ...

zbyteczne. Sprzedać... spieniężyć dla „w aż­

ności chw ili" spieszą tajem n e podszepty.

Ju ż ma um ieścić obrączkę w p rzep astn ej kieszeni.

N agle!

— Tatku, chlebal

S łabiutki d ziecinny głosik z k ąta niw eczy w szystko, przenikliw y, w skazuje drogę n a j­

w iększej ofiarności.

Z w itek czuje, że je s t niespodziew anie zgięty ku ziemi — żal przeogrom ny m inio­

nych błędów — szloch ro zp o starty w p ie r­

siach.

Z achw iał się raz i drugi i ru n ął z w ielkim płaczem .

W p iek arn i ruch zw iększony.

Z o tw a rty c h w łaśnie drzw i pow ażnie w y­

chodzi M aurycy Z w itek i niesie bochenek

„razow ego"i rozsiew a dok o ła m iły zapach pieczonego chleba.

— S kórkę zw ierzchnią mały zje z w y ją t­

kow ym sm akiem , dziś już nie uśnie głodny

— tu w estch n ął i łzy niby w sp an iałe b ry ­ lan ty zaszkliły w oczach. Z ebrał sta ra n n ie rękaw em , o b ejrzał czy nie w idzą ciekaw i przech o d n ie i ruszył między zw artym i blo­

kam i w ysokich kam ienic, w głąb ciem nych w ąskich uliczek... do domu.

„Jawor"

■r<- i i*>on *»wl.

Knotek chytrze się zakrada,

•*ak nikczemny lis-bandyta Aż p od gruszę do sąsiada G dzie pasieka była skryta.

Wyjął z ula ramkę skromnie,

— Do usł miodek słodki kapał, Więc połykał go łakomie,

Dzierżąc plaster w brudnych łapach.

Ale pszczoły w mig poznały, Ze jesł złodziej przed ulami, Więc obsiadły go ze wszech stron, I p o c u L kłuć żądłami.

Opuchnięty — z bólem w głow ie Knotek wielce się zasmucił, Że Motek g o nie rozpoznał...

I jak psa — za drzwi wyrzucił...

(6)

„DROGA DO POWSZECHNEGO IDEAŁU PRACY"

Dr. I eliks Burdccki w ostatnio wydanym przoz Eolskie Wydawnictwo dziełku pod powyższym tytułem, dał świetnie skonstruowany szkic rozwoju pojęć dotyczących problemów pracy. W sposób jasny, przejrzysty a sugestywny obrazuje nam autor poglądy na pracę, — począwszy od czasów sla- fożytnych, nanizując najpierw na wstęgę swych roztrzęsań pojęcia moralizatorów, filozofów oraz twórców systemów religijnych, roztrząsa zapatrywania ekonomistów i p o lił/- ków, by w końcu przejść do laboratoriów uczonych tech­

ników i chemików, gdzie na owe zagadnienia — otrzymu­

jemy nader frapujące i ciekawe odpowiedzi.

W rozdziałach dalszych przedstawia w sposób bardzo wymowny, dążący w fym kierunku świat pojęć i badań fizyko-fechnicznych, rozstrzygając nader trudny problem , , Energetyki Dziejowej" w jędrnych i mocnych słowach:

rzypusemy ze...

p o d cza s z m y w a n i a z b i ło s i ą jedno z naczyń i r o z c i ę l i ś m y so b ie przy tym p a lec. Jak to n ajlepiej opatrzyć ?_____________

Czy m oże ta k ? A m oże lep iej H a n s a p l a s t e m elastyczn ym ?

,,Energetyka dziejowa ujmuje historię ludzkości jako dzieje powolnego budzenia się wśród jednostek i narodów ,,energetycznego uświadomienia". Wreszcie rozdziałem końcowym pł. , , Ideał pracy", w którym dominującym za­

daniem jest, że , , ideałem pracy nazywać będziemy taki stan życia pracującego ludu, jaki pozwala osiągnąć opti­

mum współczynnika ekonomicznego wszelkich użytecznych transformacji energetycznych przy równoczesnym zacho­

waniu optimum samopoczucia warstw pracujących" — za­

myka swoje niesłychanie oryginalnie pomyślane dzieło.

Auior w pracę swą włożył niemało prawdziwie rzetel­

nego trudu i starania, stawiając ją pod względem treści i formy na istotnych wyżynach. To też jesteśmy przekonani, że dziełko dr. Burdeckiego — podobnie jak i poprzednie, wydane jeszcze przed wojną — znajdzie wśród szerokich warstw czytelników dogłębny oddźwięk do czego przy­

czyni się również jego niska cena zł. 6.— .

J. E

BAJECZKA

M am a w yszła. T ato siedzi w sw ym po­

k o ju i p racu je. Ja sio , 5-letni sy n e k w ch o ­ dzi w k oszulce n o c n e j do p o k o ju o jca:

— T atu siu — n ie m ogę spać...

— N ie m ożesz spać? To licz do ty siąca...

— Jed en ... dw a... trzy... cztery...

— N ie głośno. Licz sobie w m yśli.

— J a k to w m yśli, tato?

— Licz pocichu.

— To w te d y nie usłyszysz.

— J a nie chcę słyszeć.

— No, to po co m am liczyć?

— Ż ebyś usnął.

— G dy usnę, to nie b ędę m ógł liczyć do tysiąca.

— N ie m usisz, przecież, m ój chłopcze.

— O pow iedz mi b ajeczk ę, to w ted y za­

snę.

— Bajeczkę?... N o to słu ch aj. Był raz biedny, sta ry w ęglarz.

— Kto to je s t w ęglarz, tato?

— J e s t to człow iek, k tó ry w y p a la w ęgle z drzew a.

—■ D laczego on nie g o tu je n a gazie, papo?

— W ęg larz w y p a la w ęgle z drzew a, by je potem sprzedaw ać.

— To je s t taki oszust.

— D laczego oszust?

— No, przecież w ęgli, k tó re sam spalił nie m oże jeszcze raz sprzedaw ać.

— N ie rozum iesz tego Jasiu . W ęg larz te n ży ł w śród ciem nego lasu i m iał syna, k tó rem u by ło na im ię C yprian.

— Ach, on był p ew n ie ak to rem film o­

wym, sk o ro m iał ta k ie dziw aczne imię.

— To nie m a nic w sp ó ln eg o z filmem, w ów czas w szyscy ludzie d aw ali ta k ie im io­

na sw ym dzieciom . M ieli oni dużo zm ysłu do poezji... A w ięc b ie d n y w ęglarz żył ze sw ym synem w ciem n y m lesie, w y p alał sw e w ęg le d rzew n e i całym i tygodniam i nie w idział ludzi.

— Bo też las n ie je s t o d pow iednim te ­ ren em do in teresó w . Czyż nie m ógł w ę ­ glarz założyć sw eg o in te re su w dużym m ieście na je d n e j z g łów nych ulic? N a K arm elickiej np.?

— K arm elicka u lica b y ła w te d y jeszcze puszczą, w k tó re j dzikie zw ierzęta...

— A leż m usiało być w ted y in te re su ją c o . P ew no p o licjan ci m ieli dużo k ło p o tu ze strzelan iem tych zw ierząt, praw da?

— Nie p rz e ry w a j mi wciąż Jasiu . A w ięc p ew n eg o dnia przyszła C y p rian o w i ochota do podróżow ania. W y b rał się więc w drogę

i szedł w ciąż p ro sto przed siebie, gdzie go oczy niosły, o czyw iście ja k natrafił na drzew o to go w ym inął... N ag le Cyprian sta n ą ł ja k w ry ty . U słyszał przeraźliwy k rzy k , k tó ry go bard zo przestraszy ł.

— Ju ż wiem, sy re n ę od auta...

— Nie, to k rzy czała prześliczna dziew­

czynka. O na ta k k rzy czała ze strachu, gdyż stra sz n y olbrzym trzy m ał ją za wł<*Y- C y p rian stał ch w ilę cicho i zastanawia się, co począc.

— Czy nie m ógł p o d ejść do telefonu i zam eldow ać na p o licję o napadzie?

— A leż co m ówisz, w te d y n ie znano jeszcze telefonu. A poza ty m nie miałni na to czasu. O lbrzym bow iem w y ją ł długi m iecz i groził dziew czynie, że je j utn>e głow ę. W ted y p rzy p o m n iał sobie Cypr*811' że m a -procę w kieszeni...

— W idzisz, tato, ja k a ona może być P°' ży teczn a. A ty ś mi m o ją zab rał i schował

— G dyż rozbiłeś nią k ilk a okien. I *u’

stro od to alety , i k ry sz ta ło w ą wazą serw isu uszkodziłeś, i...

A czy p ię k n y b y ł olbrzym , papo?

od

— Siedżże już raz cicho. A więc ol­

brzym tra fio n y kam yczkiem z procy upad1'

w tedy... , ..

— Tato, a może szlak go trafił ze złości

— B ardzo m ożlfw e. Leżał w ięc niepriY"

tom ny, i...

— A lbo m oże kam ień te n trafił g w skroń.

— N ie, tra fił go w rękę.

— A m oże go tra fił w oko?

— Ja s iu , gdy będziesz mi w ciąż Prz®’

ly w a ł głupiem i uw agam i, to nie będ?

m ógł ci te j b ajec zk i opow iedzieć. GdY w ięc olbrzym leżał bez przytom ności na ziem i i C y p rian po d szed ł do niego, wtedY dziew czyna p rz y ję ła go gorzkim i słowy-

„N ieszczęsny, cóżeś uczynił? Jestem K10'

Iow ą elfów... w.

— H uaaaaahlH Tato!

— Co chcesz?

— C hce mi się spać. *

— Spać? D obrze. Idź do łóżka. Dobrano6 C hłopiec znika z p o koju. O jciec ode tchnął. — C hw ała Bogu, że sobie posz< edf- Jeszcze chw ila, a m ożna by ło zwariować

O jciec zab ie ra się do sw ej roboty. ” chw ili drzw i się o tw ie ra ją . J a s io wsuW8 głow ę.

— T atol

— C zegóż znów chcesz? Czemu nie śpisz?

— J a m yślę, że to je s t rzeczą niemożh wą, żeby k ró lo w a elfów g n iew ała się z o sw obodzenie z rąk olbrzym a.

Ja s io znika szybko za drzw iam i. A ksidz ka, k tó rą ojciec rzucił za nim trafia w za m k n ięte drzwi.

Lepiej w zią ć H ansaplast. Ten praktyczny o p a ­ trunek doraźny tam uje k r w a w i e n i e i d zia ła od k ażająco. Znosi także z pow od zen iem c h w i­

lo w e zm oczenie.

Ifansaptost 'elastuca/m

Vasenol

Filatelistyczna okazja Nr. 5 Komplet wszystkich wydanych przez nas cenników filatelistycznych da Wam pogląd jakie znaczki stale zwyżkują. Wysyłamy po otrzymaniu

zł. 1.— znaczkami.

DOM HANDLOWY „ P I O N I E R "

Oddział F.

Kraków, Stolarska 9, I p.. teł. 220-42

C o ran o po myciu dalszy z a b ie g o rz e ź w ia ją c y , któ reg o skutki d ają s ią o d ­ czuw ać p rze z cafy dzień:

n ap u d ro w an ie się,

- p u d r e m d o c ia f a

Rozwodowe

sprawy

ijodaa

i

aieijadoi prowadzi intornaia Obronią Kamyitonki

Mjr. »n«.

Stasiakiewiu

Woniom. Złota 32.

O G Ł A S Z A J S l ^ IIUJTPO

Dr.

GUTOWSKI

Skórnei weneryczni

Warszawa, Żurawia 35 oodz

Trębacka 2, w Łącznicy

1.12— 2

WAMZA KUKienZl POLSKIM

K U R S Y T E C H N I C Z N H

INŹ. G A J E W S K IE G O

W a r s z a w a , Przemyska tt

Kin

Kari

iimawy,

bailanli słoikowa lok koiorandenoid*

iKkoiuar torospiodomijii. W»diułj owy hodowlany, drajaam. fta jn a t

Dr. med. Jisiobędiki

Skania i araorriim W A R S Z A W A . Manułkowska JS a . 1.

t a l a l o n 9 -9 5 -3 8 g o d z . tO r. - 8 w .

HOWASO*^

WKBirjtwi,

* » r « • ; * j

W to ń ln a 3 m_. ’

W spólna

T e lrfia ttJ i

(7)

Q tw artym oknem w lew ała się do w n ętrza izby o stra i o szałam iająca w oń szał- w'sk z d alek ieg o stepu, n io sąca przeczu­

t a nadchodzącej jesien i.

Słońce żarzyło się jeszcze u pro g u h o ­ ryzontu, czerw ieniło k ęp y k a rło w a ty c h so ­ sen i w ysokich topoli, tra w ia ste k obierce Pastwisk, ro zciąg ający ch się poza ranczą

‘ zdawało się, że p alą się d re w n ia n e zab u ­ dowania, sta jn ie , i o p lecio n y k o rral, jasn ą Na chw ilę przed zachodem o tw o rzy ł Oli- yer W iggjn zm ęczone oczy i poprzez uchy- lone powieki objął spojrzeniem płonącą dal stepu za o tw arty m oknem , potem świe-

laną grę prom ieni na ścian ach izby i przez

‘“ornent zabłysła w jeg o oczach dziw na ęsknota. M oże za odchodzącym życiem...

^otem odw rócił głow ę i u k ry ł tw arz w po-

Doktór H ugney poch y lił się n ad łóżkiem annego i u ją ł jeg o chłodną dłoń.

- To już koniec! — pom yślał sobie, , e w jego sp o k o jn ej tw arzy nie m ożna

yto nic w yczytać. P uścił rę k ę rannego, 2 Półuśm iechem szepnął:

~~ Będzie żył...!

" głosie d o k to ra d rg ał je d n a k jak iś sz‘Wny ton i O liv er był w te j chw ili je- Zcze na ty le przytom ny, że w yczuł n ie ­ pewność w tonie sw ego sta re g o p rzy ja- le‘a. Nie mógł je d n a k żadnym ruchem

„ac poznać, że zrozum iał sw ój bliski k o ­ niec...

Czuł się niezm iern ie słaby. Pow ieki sta- ały się coraz bard ziej ociężałe, i nie m ógł otw orzyć oczu, choć jeszcze raz p ra- cha* rzuc‘ć w zrokiem na p u rp u ro w y za-

°d, na ro zleg ły step, jeszcze raz ujrzeć Ptsemilą tw arzy czk ę M olly Sw inton... O pa- w°wała gO zu p ełn a niem oc. Z akłuło go ie Ucach ‘ chw ilę ppżniej zdało m u się,

leci w b ezdenną przepaść.

I ,w s*a bnące serce w w iercał się dziw ny Przed N ieznanym , odży w ały w nim wszystkie w spom nienia szary ch dni, któ- fych tak w iele było w je g o życiu

“ aiekie w ędrów ki po złoto w k an io n ac h

°lorado, w alki z Indianam i, miłość...

Potem zaw iro w ały mu p rzed oczym a ś j jrwone p łatk i i zap ad ł w nicość. R esztką

wiadomości b ły sn ęła mu jeszcze m yśl:

‘ e r a m . . . !

godzin, czy dni m inęło — n ie zda- kilu sob,ie zupełnie spraw y. M oże ty lk o ka m inut. N ie w iedział też z początku, L 2le się z n a jd u je , ale było mu nadzw y-

‘“J niew ygodnie, tw ardo.

na w znak, r ę ce m iał złożone na PoruS' aC^ * n *e ani obrócić ani p /~ Aha, — pew no jestem w trum nie —

yszlo mu na m yśl i poczuł się n ie ­

ŚMIERĆ < I IM 1 1 4 M K < l \ 4

sw ojo. N ic mógł jed n a k poradzić nic na to i dziw ił się tylko, dlaczego odczuw a gorąco, ja k b y ścian y tej sosnow ej, św ieżej skrzyni b y ły rozpalone do czerw oności — i d lacze­

go po trafi jeszcze m yśleć. M oże dusza jego nie o puściła jeszcze ciała, skoro go tak n ie ­ znośnie bolą kości...

Poprzez rozgrzane ścianki trum ny, w k tó ­ rej leżał, dochodziły z zew n ątrz u d erzen ia k o p y t k o ńskich o kam ienie, czyjeś znajom e głosy, i przeraźliw e sk rzy p ien ie kół.

W ie z io n o ’ go pew no do Bear C reek, by tam pochow ać u ro czy ście na m iejskim cm en­

tarzu. N ie by ło to zresztą daleko, — jakiś dzień drogi, i w reszcie O liv er m iał ochotę kląć: — Psiakrew ! Ładna h isto ria, nie mogli m ię na m iejscu od razu pochow ać...

Kola p o d sk ak iw ały p o k am ien isty ch w y ­ bojach, rzad k o uczęszczanej drogi step o w ej i za k ażdym takim p odrzutem p o ch y lała się tru m n a w jed n ą, to znów w d ru g ą stronę.

W ciągu k ilk u godzin stłuczone ciało O li- v e ra o g a rn ą ł p rzen ik liw y ból. W ew n ątrz tru m n y było duszno — i koło południa za­

p ra g n ą ł O liver, a raczej jeg o dusza — p il­

n u jąca d o tąd w y trw a le sw ej ziem skiej po­

w łoki — w y d o stać się na zew nątrz...

N a szczęście w jak im ś silniejszym p od­

rzucie u ch y liło się nieco, słabo przy b ite w ieko i przez w ąsk ą szp arę u jrz a ł O liv er ro zp alo n y błękit...

— No tym, co ze m ną jad ą, m usi być ciepło! N a d rugi raz nie będzie chciało się im m nie odw ozić — m y ślał tro ch ę n ielo ­ gicznie.

T eraz dopiero poznał O liver, L eana i To­

ma B urleya. Ż aden z nich nie d ostrzegł je d ­ nak ro zch y lo n eg o w ieka i na bladą tw arz O liv e ra sp ły w ały g o rące pro m ien ie słońca.

Lean je c h a ł n ie d alek o w ózka, czasem rzu­

cił ty lk o k ilk a zdań w stro n ę Toma, ale roz­

m ow a w net się u ry w ała, i choć O liv er m iał szczerą o ch o tę p odsłuchać, co m ów ią na je ­ go tem at, nie mógł się je d n a k nic z tego dow iedzieć. S iln iejsze ja k ie ś p rzek leń stw o pow strzy m ało go całkiem od zam iaru p od­

słuchiw ania. D usza jeg o m iała pozostać p rze­

cież czy stą i dobrą...

S tep był zielony, ja k z w iosną i p atrząc na w ierzbinow e kępy, na m ałe sosnow e laski, poczuł O liv e r znow u tęsk n o tę za życiem...

A tym czasem Lean i Tom B urley b y n a j­

m niej nie p odzielali z ach w y tó w O livera, oglądali się na słońce i przyspieszali jazdę.

Pot sp ły w ał im po policzkach, żar w strzy ­ m yw ał o ddechy i m ieli jed n o ty lk o p ra g n ie ­ nie, by ja k n a jp rę d z e j d o jech a ć do celu...

Pomimo tego d o p iero pod w ieczór d o je ­

chali do Bear C reek, m ałego m iasteczka rozłożonego nad niew ielkim strum ieniem . M iasteczko to sk ład ało się z k ilkudziesięciu d rew n ian y ch dom ków , ze stajniam i, szopa­

mi, a najw ięk szy m budynkiem w całym Bear C reek była jed n o p ię tro w a gospoda ,,Pod Z dechłym G rzechotnikiem " — gdzie m ieści­

ły się p o k o je dla p rzy jezd n y ch i urząd szeryfa.

Domy by ły już pozam ykane, a ty lk o gdzie niegdzie jeszcze b ły sk ały św ia te łk a okien, ja k lśniące ślep ia stepow ego k u jo ta . Pustka i niezm ącona cisza sn u ły się po w ąsk ich uliczk ach m iasta, je d y n ie ty lk o gospoda

„Pod Z dechłym G rzechotnikiem " szum iała jeszcze gw arem . Przez je j o tw a rte drzwi i okna spływ ała ku uliczkom , m iękka m elo­

dia rozk o ły san eg o tanga...

— K allo, a cóż w y tam w ieziecie, — o d e­

zw ał się ja k iś za c h ry p n ię ty głos od progu gospody, k ie d y Lean zatrzym ał w ózek.

— Ach, to w y sta ry JohnyI? A no w idzi­

cie, przyszła i k o lej n a W iggina... P rzy­

w ieźliśm y go do m iasta, by jak o ś pochow ać po Bożemu. T ylko pom óżcie nam , bo diablo ciężka ta trum na...!

W e tro je podźw ignęli szare sosnow e p u ­ dlo i przenieśli po k am ien isty m podw órzu do pobliskiej szopy.

— N iech się tu tro ch ę prześpi! — ż a rto ­ w ał Tom — a m y chodźm y się n ap ici — Zło­

żyli trum nę w rogu szopy i za chw ilę O liver zo stał sam. Było tro ch ę chłodno w w ilg o t­

n e j szopie, i O liv er już nie o dczuw ał skw aru.

C zuł ty lk o nudę...

Z gospody dochodziły tu ta j w esołe śp iew ­ ki, tu p o t nóg, i to n y harm onii a O liv er d łu ­ żej się już nie nam yślał. D usza je g o w y­

m knęła się przez o tw a rte drzw i szopy na podw órze.

Była pięk n a je s ie n n a step o w a noc. K się­

życ w isiał w ysoko na gw iaździstym niebie a w sreb rn ej p o św iacie ry so w ały się w dali ciem ne k o n tu ry S ierra N ev ad a. Zza g o sp o ­ dy, od szerokiego k o rra lu dochodziło rżenie koni i O liv er począł p ra w ie żałow ać, że umarł...

S tał długo, w p a tru ją c się w ja s n e niebo, ale m elodie, p ły n ące z w n ętrza gospody w a­

biły go wciąż, aż w reszcie dusza je g o za­

w isnąw szy nad p a rap etem okna, poczęła się im przy słu ch iw ać i trw ało to aż do północy...

W p ew n ej chw ili przyszła mu n aw et ocho­

ta sięg n ąć do pasa po C olta, by celnym strzałem rozbić lam pę w iszącą u sufitu izby i w yw ołać zam ęt, a le szybko p o łap ał się, że je s t ty lk o duchem ... N ajlep szy m przecież dow odem , że stanow i ty lk o przeźroczystą

nie gospody...

G dzieś po p ó łn o cy sta ry Jo h n y , zap rag n ął w rócić do domu. Spod g o sp o d y do jeg o do­

m u nie b y ło zbyt daleko, ja k ie ś trzy sta yardów , ale że czuł się tro ch ę słaby, zaszedł zale d w ie k ilk a n a śc ie k roków i spoczął w szo­

pie za gospodą. Sen go nagle o g arn ął i szu­

k a ją c sobie o d p o w ied n ieg o m iejsca, gdzieby m ógł się położyć, n a tra fił na d rew n ian ą skrzynię. O d su n ął je j w ieko, i nie w iele m yśląc, w yrzuci! z n iej kogoś, a sam się położył ja k długi i zasnął...

N azaju trz w czesnym rankiem poszedł Lean po p asto ra, a w szyscy m ieszk ań cy m iastecz­

ka zebrali się tłum nie przed gospodą — skąd m iała się począć o sta tn ia d ro g a O liv era W iggina.

T ym czasem Tom B urley udał się do m rocz­

n ej tro ch ę szopy, zabił w ieko trum ny gw oź­

dziam i i w chw ilę później poniesiono tru m ­ nę w żałobnym p ochodzie w k ie ru n k u m a­

łego cm en tarzy k a.

C m entarz z a ro śn ię ty k arło w aty m i sosen- kam i, był o d d alo n y o ja k ie ś 2 m ile od m ia­

sta i n iem ało u p ły n ęło czasu, nim k o n d u k t pogrzebow y o siąg n ął jeg o bram y. W m o­

m encie k ie d y m ijan o bram ę cm entarza, stało się nagle coś n ieoczekiw anego.

Z w n ę trz a tru m n y ozw ał się nieludzki krzyk, później łom ot. W iozący trum nę w p rze­

rażen iu o k ro p n y m rzucili ją na ziem ię. W n a ­ głym upad k u p ęk ło w ieko trum ny, i zam iast sp o d ziew an ej b lad ej tw arzy O livera, u jrz a ­ no p o k rw aw io n eg o i dziko patrząceg o John- nyego...

Nim zaw rócono z pow rotem , i nim odszu­

k an o p a sto ra , k tó ry gdzieś po tym w y p ad k u zniknął, m inęło k ilk a d o b ry ch godzin.

C iało O liv era leżało tym czasem w szopie, a jeg o dusza p rz y p a try w a ła się całe j tej m ask arad zie i z szy d erstw em k lęła do siebie siarczy ście i brzydko...

Później k ied y n ap raw io n o w ieko trum ny, zaniesiono ciało — ale tym razem już ciało O liv era — na cm entarz. P astor zmówił o sta t­

nie m odlitw y i so sn o w ą tru m n ę spuszczono na linach grobu... Za chw ilę m iano ją przy ­ sypać...

O liv er nie chciał je d n a k pozostać w ziemi, teraz za w szelką cenę nie chciał!...

Słońce p o ra n n e złociło się nad stepem i w izbie było cicho i przytulnie.

M olly Sw inton, k tó re j d o k tó r k azał czu­

w ać przy łóżku rannego, poczuła na sobie w zrok O liv e ra i uśm iechnęła się:

— N o dzięki Bogu, już m inęło p rz e si­

lenie...

P o p atrzy ła w jeg o p rzytom ne oczy, w kry- ją c y się w nich jeszcze dziw ny p rzestrach i pom yślała:

— Tej nocy m usiał żle śnić!...

Z. LISZKA.

cztery pokolenia

dawnie] kawę, kiedy jeszcze nie było u nas młynków, w których miele się jq wygodnie i szybko. Dziś młynek jest wszędzie znany — i wszędzie znana jest domieszka z ..Młynkiem", która uszlachetnia smak, kolor i aro­

mat każdej kawy.

Eto kupuje paczkę z młynkiem i napisem D oska Franek, ten się przekona, że i dziś jest w niej ten sam prawdziwy, wypróbowany przez

£ T1 Franek 1

(8)

Cfaksti&ł - groteska Muzyka.: Qeizy Jłaheąa

<h y8 a t '! yf l '

’ i ‘I P H jf

ijn ir

j f p 1 H f

4 y£i i ‘U I

J"jTTJ J»»f j n EJ ŁŁŁJF F Jf

9 pf P i I /O jp p t f).p pł

4 ŁiifOb Bi 1 I f

* r Ji ”J

■y .

9-»t j | f j

rimp

9* - h

A

i

n i i t

Ą A

•Eiin Lr J l (.f ,ihi'-i 1 V

Zif lir

ł

Illr PJ

1

© f i w

„ « A ff'“ ł '

‘Wjg

t f l 'i , t , !t’'i'<i r n n r i l J l i H i j j j j l ' -

A

J , i n d j j f ’«tVł f n ■ > j ,}

j n j o nr, f > -

M >

V -

f n rU B U rm > i

łi f ’•( *<f A

> r r

nn

B P I

* > » 7

fi A

B U

• f p p E f f

. t>C <J En

i N >

ZE SCEN KRAKOWA I WARSZAWY

S T A R Y T E A T R — „ G R U B E R Y B Y "

W 7 p ierw szej chw ili zd aw ało mi się, że pom y sł w y sta w ie n ia

” na scenie, w d zisiejszy ch czasach, s ta re j ko m ed ii m ie­

szczań sk iej, k tó ra już w k ilk a n a śc ie la t po je j n a p isa n iu 1 p ie rw sz e j p rem ierze, ja k zresztą i w sz y stk ie sztuki B ałuc­

k iego, nu d ziła publiczność sw oim k o ro w o d em m ieszczańskich typów , o w ian y ch szarzy zn ą życia, in te le k tu a ln ą p u stk ą i c ia ­ sn o tą pojęć, — je śli w zu p ełn o ści n ie c h y b ił celu, to p rz y ­ n a jm n ie j b y ł w w y so k im sto p n iu ry zy k o w n y m .

Je ś li dodam y, że sam a sztu k a p od w zględem ideow ym i literack im nie p rz e d sta w ia w ięk szej w arto ści, a p o n ad to bez w sp ó łd ziałan ia d o b reg o a k to ra i w idow ni je s t sztu k ą m artw ą, w ięc nic dziw nego, że z lekkim p o w ątp iew an iem w p o w odzenie, u d aliśm y się na p rem ierę, k tó ra o d b y ła się d n ia 4-go w rześn ia b. r. w S tary m T e a trz e w K rakow ie.

O k azało się je d n a k , że a u to r po m y słu w ych o d ził z inn y ch założeń, zresztą n a jz u p e łn ie j słu szn y ch . M ianow icie, w ziął pod uw agę p sy ch ik ę te ra ź n ie jsz e j publiczności i grę ak to ró w , k tó ry c h zdolności sc en iczn e znal g ru n to w n ie.

Innym i słow y, z w n ik liw o ścią d o b reg o p sy ch o lo g a w yczuł u p o d o b an ia i n a sta w ie n ie „ w o je n n e j" publiczności i rozu- Poniżej: Scena końcowa komedii M. Bałuckiego p. f. „G rube ryby" — O d lewej: Dorota (Z. Topolska), Burczyński (J. Rub­

czak), Ciaputkiewicz (E. Załucki), Filip (A. Kosmyra), Pagatowicz (T. Konrał), Wistowski (K. Fabisiak), W anda (A. M atusiakówna), Henryk (K. Rydel), H elena (M. Stróżyńska). Fol.: Borek

Powyżej: Efektowna scena finałowa najnowszej rewii, warszaw­

skiej „Komety" p. t. „Na falach m łodości" w wykonaniu Pola- kówny, Jezierskiej, Kryniczanki, Jedyńskiej, Krukowskiego, Koziarskiego, G arbackiego i baletu Marciniaka. Fol. z. Bekuta

m iał, że h u m o ry sty c z n y o b razek z d a w n y ch d o b ry ch cza­

sów — czasów b e z tro sk i i zacisza — k ażd e g o d zisiaj ubaw i.

M łodzi se rd e c z n ie u śm ie ją się z b a n a ln y c h k a w a łó w sw o­

ich d ziad k ó w i p rz y z n a ją w duchu, że n ie g d y ś b y ły lepsze czasy. S tarzy n ato m iast, p rzeży ją m iłe w sp o m n ien ia, k tó re w p e rs p e k ty w ie lat, w y ra z iśc ie j przem ó w ią sw o ją poezją, a by ć m oże w y w o ła ją n a w e t łezk ę w zru szen ia.

W ie d z ia ł ta k ż e i o tym , że „G rube ry b y " są sz tu k ą m artw ą je d y n ie sam ą w sobie, k tó re j te k s t je s t ty lk o su b stra te m

d la ak to ró w i w idow ni, —■ je d n a k na scen ie w b lask u sztucz­

n y c h św ia te ł i in te rp re ta c ji zn ak o m ity ch ak to ró w , sztuka *d n ab ierze p ra w d y i ru m ień có w życia. ..

„G rube ry b y " o d n io sły n ieza p rzeczo n y sukces. Publiczność n a to m ia st zo b aczy ła na scen ie w dobie d zisiejszej, sta ry , p e,e0 p o e z ji obrazek, k tó re m u czas nic n ie u jął, a ra c z e j uśw ietnił go p a ty n a k ilk u d ziesięciu lat. O b ra z e k ten , o b lan y promie"

niem optym izm u i w o ln y od b a n a ln e j te n d e n c ji, nie nic nie stra c ił na a k tu a ln o śc i, lecz przeciw n ie, sta ł się naW®

b ard ziej in te re su ją c y m .

Śm ialiśm y się w szy scy ch ętn ie, szczerze i głośno, n ie prz®' szk ad zało to nam w cale, że tre ść sztu k i n a jb ła h sz a p od słoń­

cem, a m o ty w sta ry ja k św iat, — k o n k u ry sta ry c h k aw ale' rów , a p rzy ty m rz ek o m y ch w ro g ó w m ałżeń stw a o rękS m łodych panien.

N a tle teg o m o ty w u o g ląd am y in try g ę n iesk o m p lik o w an i i ła tw ą do o d g ad n ięc ia, a o p e ru ją c ą w y łą c z n ie nieporozuini®' niem : W a n d a m yśli o m łodym W istow skim , k tó re g o stry j' zw ied zio n y i zach ęco n y pozoram i, sam s ta je w roli sta ra ji"

cego się. H elen k a znow uż m arzy o su k n i je d w a b n e j, a niedo­

m y śln y P ag ato w icz przypuszcza, że to jeg o osoba je s t celem w e stc h n ie ń i zab ieg ó w m łodej p an ien k i.

A u to r ani na ch w ilę nie p o zo staw ia w idza w w ątpliw ość co do tego, ja k i b ęd zie p rzeb ieg w y p ad k ó w i ich zakończe­

nie. Przeciw nie, w szy stk o je s t w iadom e, tym w iększa zatem s a ty sfa k c ja publiczności, k tó ra n ie c ie rp liw ie w y c z e k u je kom­

p ro m ita c ji p o staci — z g ó ry n a o śm ieszen ie sk azan y ch . O su k cesie „G ru b y ch ry b " zad ec y d o w a ły ty tu ło w e role k a p ita lis ta W isto w sk i i ra d c a sądow y P agatow icz — ci dwaj d io sk u rzy s ta ro k a w a le rs tw a — w m istrzo w sk iej in te rp re ta c j1 K azim ierza F a b isia k a i T a d c jf ^ a K o n d rata. K re a c je ty c h a rty ­ stów sta ły b o d a j że na lajw y ższy m poziom ie k u n sz tu ak to r­

sk ieg o N a nich sk u p ia ła się c a ła u w a g a w idza.

A ticja M atu siak ó w n a w roli W an d y , Z den k a Topolska w ro li D oroty i M aria S tró ży ń sk a w roli H elenki, g rały

scen ie p ełn ią ży cia i p ra w d y . .

J e rz y R ubczak w roli szlag o n a B u rczyńskiego oraz Krzyszto*

R ydeł jak o H en ry k , sty lo w y ty p ó w czesn eg o m łodziana, by*’

żyw ym i p o staciam i w n a jd ro b n ie jsz y c h szczegółach w y c y z e ­ low anym i. Do po w y ższy ch d o stro ili się o d p o w ied n io Anton K osm yra w roli Filipa i E ugeniusz Z ałucki ja k o Ciaputki® ' wicz. R eżyseria K. F ab isiak a b ard zo d obra.

P a liw o d a-M atio lań sk i

Cytaty

Powiązane dokumenty

' Tak naprawdę jest się gburem, jeśli ja- dąc z kobietą w przedziale i to w dodatku z piękną kobietą, nie zwraca się na nią uwagi. Tymczasem Eliza

Młody człowiek już promieniał z zadowolenia, że udało mu się wreszcie osiągnąć swój cel, ale w dwie minuty później zjawił się Ja- wajczyk z dużą

Bogaty wielki kupiec, który bez ustanku znajduje się w podróży (od ganku do ganku) przedstawiciel potężnej przemysłowej firmy, która się sprowadziła do Lwowa

ściej wtedy, gdy jakiś inny mężczyzna pragnie się ożenić z jego byłą żoną. U wielu jednak dzikich ludów małżeństwo jest bardzo ścisłym związkiem

N a ­ ród amerykański widzi że ta wojna zbliża się coraz bardziej do źródeł jego własnego bytu tak od zewnątrz jak i od wewnątrz wskutek coraz bardziej

czone jest ukrycie się przed wzrokiem człowieka wcho­.. dzącego przez

zerwatach, zachować swe obyczaje i pokazywać się za opłatę ciekawym. Na naradę wojennę nie zbieraję się też już jak dawniej w ostępie leśnym pod drzewami,

Generał Andrews, który w łaśnie-w cząsie ataku na wyspą Arubę t«jn się znajdował, opowiada, żę-a lak wypoczął się od storpedowania dwóch okrętów-cystern..