• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 43 (24 października 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 43 (24 października 1943)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

ów, d n ia 24 października 1943.

MIŁOŚĆ

M M W S

W E W N Ą I * X N U H E B U

Fot: ttse SteinltoH

(2)

GENERALNEGO

Generalny Gubernator, mini­

ster Rzeszy dr. Frank

Fel. Archiwum )KP 25, B il 2.

(3)

Poi: lis*

Stainhoff

CÓŻ TO ZA E G Z O T Y C Z N A

POSTACI

Ani syn kacyka z archipelagów słonecznej Oceanii, ani wio*

skowy nasz drużba — tylko \

„młody człowiek" w regional­

nym nakryciu głóWy-* malei węgierskiej w io jk iN y \

Na prawo:

M Ł O D O Ś Ć UŚMIECHEM KRASI UCA

Wesoło spogięcia ta ma­

ła dziewczynka w świat, gdyż iyii wie, że jest /

y piękny. / /

Powyżej w kole:

CZY NIE JESTEM INTERESUJĄCA!

pyta mała, u ś m i e c h n i ę t a mieszkanka w i o s k i T a r d.

Na lewo:

TRZY MŁODE „ G R A C J E 1 Z SARK0Z

Margił, llonka i Julika, nie­

odłączne przyjaciółki, w dro­

dze do kościoła śmieję się z a d o w o l o n e z siebie i swych ładnych ubiorów, w których im b a r d z o

„ d o ł w a r z y".

T Jziecięce spojrzenie w świat — jest, jak

” „świat długi i szeroki", wszędzie takie samo. Ciekawość, chęć zwrócenia za wszelką cenę wyłącznej uwagi na siebie, wrodzona żywość, pewna doza kokieterii, wielka „waż­

ność" swej osoby, oto cechy wspólne, zda się, dzieciom całego globu.

Gdy do tego kompletu dziecięcych właści­

wości dodamy „ramy" w znaczeniu ubioru, mamy wspaniały kalejdoskop barwnych i ru­

chliwych figurek-typków, biorących nas za Na prawo:

CZEMU TAKA ZAFRA­

SOWANA M IN K Al Czyż przybycie ob­

cych do wsi Szent- lstvany, w półn. Wę­

grzech, to nie oka­

zja do nieufnego spojrzenia? T a k i e odwiedziny tak rzad­

ko ma sposobność zaobserwować mała

Julika.

Na prawo w kole:

EJ, TOZ

d o p i e r o

BĘDĄ NOWINKII Kłóż nie byłby ciekaw s ł y s z e ć , o czym ło rozprawiają „goście", ' do wsi przybyli? Wypada się

przecie przysłuchać i z gó- ry zrobić wesołe miny.

M W ykuwających faktycznie nasze spoj- obserwować warto pod tym wzglę-

^ Wę w ę g i e r s k i e j wsi, stanowiącą e 8 lonaliźmie ludowych, tradycyjnych, K®rotnie bardzo efektownych, choć mo- i; ,Co niezwykłych strojów, prawdziwy I [tjv ?st*umowy" niby jakiejś dziecinnej

1NL

j koszulo-siermięgi o kolosalnie ]) * , ^kawach, maleńkie, ledwie czubek

L /* rywające, a nieproporcjonalnie wy- Kplusze-meloniki z kiścią piór, fartuchy, HF*kich bardzo podobne, ale bogato zdob- f c ^ y w a n i a i hafty, długie, falbaniasto- jłii" sPódnice — oto obraz „zewnętrznego I IśK Młodocianych obywatelek Mózekdve-

§>C(/Usanych pociech z Szentistvany, re- .'.gosposi'.' z Sarkoz, i wszędobylskich z siół i wioseczek rozsianych po- i » n y c h pagórków zielonych winnic.

J >Hy.' roześmiani, psotni i niezmordowani f (JP*?niu wciąż nowych figlów i kawa- ze swych obyczajów i „wiadomo- 3 1 ®Jn»łodsi z krainy puszty.

Poniżej:

T R Z E B A P R Z E C I E Ż Z R O B I Ć S P R A W I E D L I W Y P O D Z I A L I . . . Jeszcze dla ciebie, i dla ciebie taż, i dla mnie taraz także. . . Bo każda z dziew- czętak musi otrzymać równą ilość wspa­

niałych, soczystych w in ogron ... Ćzyz nie'Jttk?"

FC

l

. CY * POŁ-

B B T “ i > " r h ,

* y c h są Jj tak M

SvS9ier‘ M

^wycji J H

(4)

...

rycia naszych rodaków w Rzeszy

S l m t,

w m

Wesoła grupa pol­

skich r o b o t n i k ó w 1 pracownic pewnego w i e l k i e g o przedsię­

biorstwa w j e d n e j z najpiękniejszych o- kolie bogatych w win­

nice, nad dolnym bie­

giem Dunaju. m ' I M

Wszędzie, ery to na placówkach p r a c y , czy tez m iędzy bara­

kami mieszkalnymi, panuje w z o r o w a

czystość.

ilka dni tem u przebywała w Niem czech komisja, zło­

żona z przedstawicieli różnych zawodów w Generalnym Gu­

bernatorstwie, udając się w róż­

n e strony Rzeszy dla wyrobie­

nia sobie pojęcia o sposobie ży­

cia, codziennej pracy, oraz trak­

towania sw ych rodaków, którzy tu są zatrudnieni Jako pracow­

n icy przemysłowi, rolni łub rze­

m ieślnicy.

Komisja zwiedziła liczne war­

sztaty pracy, kolonie m ieszkal­

ne, kuchnie, urządzenia sani­

tarne, rozmawiając z robotnika­

mi na temat ich wrażeń 1 do­

świadczeń. Ogólnie dano wyraz sądowi, że wprawdzie wymaga się od robotnika dużo, ale n ie niem ożliwości. Czas pracy Jest ściśle ustalony i w żadnym w y ­ padku nie przekracza czasu za­

jęć robotników niem ieckich. — Miejsca pracy są czyste, jasne, przewiewne, przyuczanie spo­

czywa w rękach najbardziej do­

świadczonych fachowców. Ro­

botnicy, gdziekolwiek są zatrud­

nieni w przemyśle, umieszczeni są w schludnych, obszernych barakach m ieszkalnych, I —10 lu­

dzi w Jednej dużej Izbie, gdzie najczęściej dobierają się m ie­

szkańcy jednych stron.

Każdy robotnik posiada czyste łóżko, zamykaną szalkę oraz możność zabezpieczenia prywat­

nej sw ej własności.

W pośrodku każdej izby m ie­

szkalnej stoi duży stół, otoczo­

n y odpowiednią ilością krzeseł;

okna są duże, ubrane skrzynka­

m i z kwiatami, wszędzie św iatło elektryczne, a w w ielu w ypad-

czym w ybiera się spośród pracow­

ników ludzi zaufania, czuwających nad pełnym przydziałem racyj żyw ­ nościowych i uwzględnianiem w ed­

le m ożliwości życzeń robotników.

Ubikacje umywalniano-natrysko- We z zimną i ciepłą wodą są w każ­

dej partii mieszkalnej, jest też ba­

rak lazaretowy, stojący pod pieczą sił fachowych, przeznaczony dla lżej chorych. Poważniej chorzy od­

dawani są do m iejscowego szpitala.

Czas Wolny spędzają robotnicy nasi albo na przechadzkach, w kl­

nie, albo na ćwiczeniach sporto­

w ych, Jużto na grach towarzyskich) łub w teatrze czy na produkcjach m uzycznych, na pisaniu listów czy też Czytaniu dzienników.

Specjalna służba barakowa i wszę­

dzie będąca do dyspozycji pralnia dbają o czystość ubikacyj mieszkal­

nych 1 bielizny.

Każdy w iększy obóz zaopa­

trzony Jest w tucznię świń, doznającą szczególnie pie­

czołowitej opieki od wszyst­

kich.

kach o p a l a n i e centralne.

Gdzie n ie ma tego ostatnie­

go, stoi duży piec. Każdy kompleks baraków dysponu­

je now ocześnie urządzoną kuchnią, wydającą S razy dziennie posiłek, ze szcze- g ó l n y m uwzględnieniem ciężko pracujących.

S razy w tygodniu bywa mięso, zupa, chleb i jarzyny, a w edle możności i owoce, wszystko suto i smacznie podane.

W południe 1 wieczorem nabyć można piwo, papiero­

sy wydawane są w Ilości przewidzianej na odcinku

Dwaj „m ężowie zaufania" jednegjj akich obm ów pracy, którym po®3 nadzór nad sprawnym

f u n k c j o n u j

ży d a zapośredniczonyeh do pracy

i b m t»i Tym sposobem życie polskich czy eh w Rzeszy Niem ieckiej w yraz normalnie i wzorowo. ___

ści, niemal przez każdego ray®'? “c albo wpłacane na konto oszczędna \ albo stosow nie do życzenia prze*H d o kraju na ręce rodziny.

|yi

Fot: Z*i.

Oto parka,—która zapoznała się ’ pracy.

karty tytoniow ej.

...

mmi...

W każdym obozie robotni* Własne warsztaty w obozach dbają o odzież t niezbędne potrzeby robotników.

Mała grupka przed* oknem baraku mieszkalnego.

Każdy obóz pracy posiada obszerny barak szpitalny, w którym pielęgnuje się chorych pod fachową opieką

lekarską.

££5“ ~ bo*2lce ui r y l ztty sobie gustownie m les zk a o ^ jf k'.

małe obrazki, robótki — tworzą obraz w ygody. Zeirfi i J urządzenie ogrzewania centralnego darzy m i ł y m e 1 r*’

w chłodnych porach roku.

(5)

| <% dalszy

szerokie, fałdziśte muślinów

«ami ,*5°^n*ce ozdobione kilkoma d z kolorowego jedwabiu.

g*“ ®o zasznurowane gorseciki j aksamitu, gęsto wyszywane

"Mmi i świecidełkami. Miały kilka BYch°W a^* na 52 yi. pęki różnobarw- ' P i e r w sPadających im z głowy na

1 L ? °nUej Pasa * zgrabne trzewiki

| » Wokich czerwonych obcasach.

5 obie były nader urodziwe.

lśłinowc ' - ł -

oma pli ę Ę f ‘ /

l Miały X . _ ...-

• z czar rane p<» Tr _

i j i gyż»za, czarnooka brunetka

4 o j . * l ni°w ą cerą, uśmiechnęła si«;

ny-f1®*? olśniewająco białymi i rów- Rond. tó zębami, a ta druga - B?W>ka ze ślicznymi fiołkowymi

iakb * * bardzo jeszcze młodziutka — 9®ięśmielońa widokiem w yele y,8j °^anej panny Liii, schowała si«;

■nim i 6 za P'ecY swej towarzyszki.

£j|. 4 krytycznym spojrzeniem obrzu-

■ ^ ztjrabne postacie dziewcząt i spytała się opryskliwie:

i §§ ^ wy ta po co?

Pfad w jenteresie do pana dziedzica. Przyszłyśmy przed

■^“oransem, to i czekamy na niego.

~ ,e nie tutaj. Tutaj czekać nie można.

^ *o gdzież mamy czekać?

» , dworze, albo gdziekolwiek.

E. M ? Wrzuciła.

L \JaHePiej jest czekać na tatusia w kancelarii.

kiv bo my tam wiemy gdzie ta kancelaria? Tutaj drzwi I g ®*Warte tośma weszły.

K !r2y wy nie tutejsze? Czy jak?

r® ()i» 6^S2e' mY gospodarskie córki jesteśwa. My tutaj nigdy nie przy chodzimy.

[ v j ^ czego chcecie? — indagowała bona.

ta „ *° za przeproszeniem, Szymon Pazdurski zaprosił nas

**oje w esele z Tereską.

P więc żenią się?

> n*e ma14 żenić? Żenią się, ale Szymon, jak obra­

stali' Wszyćkie wydatki, to powiedział, że mu pieniędzy ŁL~*ykantów n ie starczy. A potem kazał nam wystroić się

przyjść tutaj i pokornie poprosić pana dziedzica.

*0 czemuż sam nie przyszedł?

^ _ * 6 go my nie wiemy — wzruszyła ramionami ta wyższa W — Un powiadał, że mu jest głupio ciągle się o coś rj^uiać i wolał . . .

^ Me skończyła zdania. W tej samej chwili pan Jan się na przeciwległym końcu korytarza.

EL ,e 8 ° widok panna Liii odwróciła się od dziewcząt K 5?? za sobą małą Golę weszła do dziecinnego pokoju.

K ^ °ż za strojne i piękne druhny — mówił tatuś, pod- do dziewcząt i pogłaskując je po głowach. — Tak

| T ‘<i. Aż oczy wyskakują do tych prześlicznych kolorów.

■L^jdec zrozumiałyście, głupie, że nie należy zarzucać łjtr ypb stroi. Poprzebierane za mieszczki wyglądacie jak

S * y na wróble.

\ & w®rui^cym uśmiechem na ustach wysłuchał paplaniny 1 b|m ' śmielszej brunetki. Spochmumiał, gdy zażądała

I i wykrzyknął.

j fclg Jeszcze pieniędzy? Ten łajdak Pazdurski naciąga 1 K o *9 Wszystkie sposoby. Onegdaj najpiękniejszą krowę 1 g Wadził mi z obory, a teraz jeszcze mu mało? Przecież

| |^*?Pewniał, że starczy mu już na wszystko. Końca nie

|i g? ł° jakżeż będzie?

radzie bez muzyki i już.

rety — skrzywiła się dziewczyna. — Nawet tamoj iść indzie warto. W esele bez muzykantów, to tak jak po*

L !* bez księdza.

[v vj.an uśmiechnął się.

,''idzę, że muzyki ogromnie się 'wam zachciewa — udo-

■?»ł Się. — No, trudno! Cóż poradzić? Chciałybyście po-

I więc nie mam serca odmówić takim dwom ładnym

P».

k*?Ypnął brunetkę w rumiany policzek i dodał:

t nie darmo> Jeżeli chcecie koniecznie pieniędzy na jpantów, to trzeba przyjść do mnie pod wieczór. I nie

* ,?!* tamtędy od strony kancelarii.

Obie?

, *^° nie. Jedna wystarczy . . .

: A która — parsknęła śmiechem brunetka.

^ i ? zYznaję, że wybór jest trudny. I ta ładna i ta ponętna.

J i ^ * 8 oś ta mała blondyneczka jakby mnie' więcej ujmo- T - J s k i e ma niewinne oczęta. Taka jakaś nieśmiała,

fw tfa.

ona jeszcze trochę za bardzo młoda — chichotała

__ - - . . . --- | — - -

k Una jeszcze nie w iele rozumie. Jeszcze z ni*

f

Jd® obznajomiona.

p ty obznajomiona?

j*o nie mam być . . . Bo mi to pierwszyzna?

0 to doskonalę. Kwituję z blondyneczki. A jak ci na

^aryśka.

i^ d o e imię, a ty również ogromnie mi się podobasz.

t®»asz prześliczne . . .

?cze coś szeptał pocichuteńku.

ATAK HISTERII

■czasem panna Liii — pozostawiając poza sobą uchy- 2wi — podeszła do lustra i z wielkim roztargnieniem j^Wała z głow y kapelusz.

j ^ c h mi pani guzity poodpina — prosiła Gola, więc jSkła przy dziewczynce i zdjęła z niej szubkę.

jc*losze możesz sobie sama zdjąć— burknęła.

C uciła się w stronę okna i stała tak nieruchomo przez R chwilę. Najwyraźniej podsłuchiwała to co się mó-

9 korytarzu.

^rwieniała, a oczy jej ciskały błyskawice i pioruny, ir ^ n y m czasie pochyliła się nad Zbyszkiem i nerw o- j e ż ą c y m i się palcami zaczęła rozpinać jego paltocik.

W spokojnie, smarkaczu! N ie kręć się — irytowała się 3 sała chłopczykiem jak workiem plew.

j j ? się pani tak szarpie — zaprotestował malec.

— wrzasnęła.

^jP&Yślała mu:

P t łobuzie spod ciemnej gwiazdy jeszcze będziesz mi

^Yskował. Nauczę ja ciebie rozumu, nie bój się. Zam- II | Oa całą noc w piwnicy. Szczury żywcem cię tam Ależ nieznośny. Ot i znowu oberwał guzik pod brodą,

sama go teraz oberwała.

C * Kłam mi zadajesz?

.1 ■He, Pa*n^ła malca w twarz.

I K ^ l a l 9 n h n r v a n i a

J f

uf1'ał z oburzenia,

ł samej sekundzie Zaza, jak rozjuszona pantera bro- potomstwa, rzuciła się na bonę z pięściami.

Pani śmie — wrzasnęła. — Nie wolno bić Zbyszka!

Ciocia Tunia nie pozwala bić Zbyszka, ani Goli, ani nikogo.

__Won! Odczep się ode mnie, ty złośnico — odepchnęła ją panna Liii od siebie.

I mamrotała: , . . . . . .

— Dużo mnie tam obchodzi ta twoja ciocia Tunia. Niechaj sobie gada co sama chce, a ja właśnie wcale jej słuchać nie będę. A będę biła ile wlezie.

— Zobaczymy — stawiała się hardo dziewczynka, wlepia*

jąc w bonę wyzywające spojrzenie. : , _O jak się tu na mnie wyżwirza! Tobie tez należałoby wlepić parę dobrych klapsów.

— Niech pani spróbuje.

— A właśnie spróbuję.

Spróbowała. Schwyciła Zazę za kark i waliła w co popadło.

— Haaa masz! Haaa masz! — dyszała z pasją.

Piekło. . . . . . .

Mała Gola, zdesperowana i wystraszona, ryknęła wielkim płaczem, a Zbyszek skoczył Zazie na pomoc.

Kilka krzeseł przewróciło się z ogromnym hałasem. Para­

wan zwalił się na umywalnię, tłukąc miednicę i dzbanek.

— Co się tu dzieje? Cóż tu za jakieś beki. wrzaski, piski, brzęki? •— wsadził głowę pan Jan w uchylone drzwi.

A panna Liii. na jego widok, wrzasnęła nieludzkim głosem, puściła Zazę, schwyciła ze stołu ciężki metalowy kałamarz i z całym rozmachem cisnęła mu w głowę.

Skaleczony w czoło i zalany atramentem tatuś stracił rów*

nież panowanie nad sobą. Jednym susem przyskoczył do rozwariowanej panny Liii, schwycił ją za kark i dopomagając sobie kolanem wyrzucił ją z pokoju.

yN asze lato wróci

Jesień, już astry pod oknami kwitną

•wśród drzew gałęzi czai się tęsknota niebo straciło swą barwę błękitną a słońce przepych złota.

Żal letnich, cudnych, kolorowych wspomnień szarość i smutek gdzieś w powietrzu wisi i tak coś duszę tłoczy przeogromnie a ludzie chodzą zgaszeni i cisi.

Jesień, z drzew liście opadają rdzawe

jak bólem pokurczone i powiędłe serca ' lecą z cichym westchnieniem na spłowiałą trawę i układają się na niej stubarwnym kobiercem.

1 płaczą jarzębiny krużą swoją czerwoną a brzoza ręce łamie ż e . . . zgubiła włosy że lato przeminione, że szczęście już prześnione że z wszystkich kwiatów tylko zostaną wrzosy.

A wiatr szlochając głośno po świecie wieści niesie że minął czas uniesień

że przyszedł spleen i wrzesień że to już jesień . . . jesień . . .

C zy my będziemy także tęsknili tak za latem gdy serca nam dojrzały, miłością przebogate?

C z y rezygnacja także na oczy cień nam rzuci?

Drogi! m y wiemy przecież . . . że nasze lato wróci!

K. Wodnicka

w i d m o

Ś

m ie r c i

Zle. Bardzo żle.

Biedna panna Liii ciężko zasłabła po takim przejściu.

Już od dwóch dni nie rusza się z pościeli. Leży na wznak pod mamusiną żółtą atłasową kapą. Płacze całymi godzinami.

Stęka. Jęczy. W ije się z bólu. I mówi, że umiera.

— A niechby naprawdę umarła — robił sobie nadzieję Zbyszek.

Co chwila podbiegał na paluszkach pod zamknięte drzwi jej pokoju i nasłuchiwał w napięciu.

— Jeszcze żyje — wzdychał z rozczarowaniem.

A le mała Gola, która w braku matczynych pieszczot przy­

wiązywała się łatwo do swoich bon, była zdesperowana.

Przypominała sobie śmierć ulubieńca kotka i mówiła:

— Ja n ie fcę, ja nie fcę zeby i ona zdechła . . . Walerka była w e wściekłym humorze.

— A juści — mamrotała pod nosem. — Jo tam nie mam głowy, ani czasu na cackanie się z chorymi. Już rady dać sobie nie mogę tyle z nią kramu. A przynoś, a wynoś, a dźwi­

gaj, a wąchaj, a podaj. Taką grymaśnicę to jo bym kijem z łóżka wygnała. Niechaj sobie kona gdzieniebądż pod pło­

tem.

— Ale tatuś, to jej chyba nawet i po śmierci nie wybaczy tego kałamarza — zastanawiała się Zaza.

Okazał się jednak prawdziwym chrześcijaninem i wspaniałomyślnie wybaczył jej wszystko.

Odwiedzał konającą. Uspokajał. Po­

cieszał. Znosił jej konfitury, karmel­

ki, a gdy nie skutkowało sprowadził

<ło niej starego doktora Berensa z mia­

steczka.

A czas był wielki.

Panna Liii utrzymywała, źe trzeciej nocy już nie przetrzyma.

— Nic jej nie jest — zapewniał

•: .* ;.l.I..J' doktór ciocię Tunię. — Ot atak histe- i rii. N ie często miałem sposobność wi-

dzieć równie niezrównoważoną osobę.

Poprawił okulary na posie i mówił dalej.

— .Nie chciałbym się wtrącać w nie sw oje rzeczy i krzywdzić pracującą panienkę, lecz uważam za swój obowiązek przestrzec panią, że ta bona wcale się nie nadaje do dzieci. Moim zdaniem, to jest osoba niepoczytalna, niebezpieczna.

— Ot stary ględa — wzruszył tatuś ramionami gdy mu ciocia Tuńia powtórzyła słowa doktora.

Z A P R O S I N Y

W pierwsze św ięto W ielkanocne Szymon Pazdurski zjawił się w e dworze. Odziany był odświętnie. Sprawił sobie nowe szaro-bure ubranie. Suto namaścił słoniną sw e siw iejące rzad­

kie kosmyki włosów i buty, a także ogolił się do czysta, co uwydatniało w sposób odrażający jego guz i szpetotę.

Przestępując z nogi na nogę, oznajmił Walerce, że chce się widzieć z panem dziedzicem i będzie czekał na niego w kre­

densowej sieni. .

Chciał go poprosić na sw oje w esele z Tereską.

— Cholera — zaklął pan Jan. — Czepił się mnie jak rzep krowiego ogona.

I

wcale mu pilno nie było wychodzić do gajowego.

— Niech czeka.

— Was też będzie prosił — oznajmiła dzieciom Walerka.

— A czy nie będzie całował — zaniepokoiła się mała Gola.

Dziewczyna parsknęła śmiechem.

— Co też w głow ie u takiej smarkatej? N ie ciebie, głupia, będzie un tera całował, a Tereskę.

I

splunęła.

— Tfuj! Okropa! N ie zazdroszczę jej tych smaków.

— Jakich smaków? — zaciekawiła się Zaza.

— A tych małżeńskich. Jaże w dołku me ściska jak sobie pomyślę o tej jego zajęczej wardze.

Tatuś, bardzo niechętnie, w yszedł w końcu do gajowego.

Mówił, że sam być na w eselu nie może, gdyż musi jechać w sąsiedztwo, lecz obiecał solennie, że dzieci będą.

Wprawdzie ciocia Tunia była zdania, że dzieci wcale tam niepotrzebne na tej zabawie.

— N ie będę mogła im towarzyszyć — tłumaczyła. — Mu­

szę iść na w ieś do chorej Parasiakowej.

— Pójdą z boną albo z Walerką.

— Chłopy się popiją.

— Ot w ielkie rzeczy i— wzruszył ramionami. — Obieca­

łem! Trudno.

No i zdanie ojca przemogło, a dzieci były uradowane.

Obiecywały sobie dużo przyjemności. Wszak Walerka obie­

cywała, że — „kużda muzyka to zabawna zabawa".

W OCZEKIWANIU

W sam dzień wesela dzieci, bardzo podniecone, siedziały w jednym z okien salonu i stamtąd wypatrywały powrotu weselników z parafialnego kościoła.

Były już odpowiednio wystrojone.

Dziewczynki miały na sobie prześliczne, białe haftowane sukienki, a Zbyszek coś jakby krakowskie ubranko, też białe, przepasane szerokim skórzanym czerwonym pasem nabitym metalowymi gwoździami i brzękadłami.

Bardzo był dumny z tych brzękadeł, w ięc co chwila poru­

szał się w taki sposób żeby jak najwięcej hałasu nimi na­

robić.

— Nieznośny! Siedź spokojnie — denerwowała się Zaza.

A mała Gola niecierpliwiła się i pytała co chwila:

— Kiedyż oni przyjadą?

Przyjechali w końcu.

Nagle zaturkotalo na twardej drodze poza sztachetami i trzy wozy, umajone zielonymi gałązkami i przyozdobione pękami furkających z wiatrem papierowych wstęg, ukazały się na zakręcie.

Zapracowane fornalskie szkapy — użyczone przez pana dziedzica pod orszak w eselny — jakby rozumiejąc, że trzeba się dziś sprezentować i smagane batami przez powożących wyrostków pędziły galopa.

-r- Jadą! Jadą! — wrzeszczały dzieciaki.

A jechali z wielką paradą. Z muzyką na czele.

— Dylu, dylu — dylu, dylu — zawodziły skrzypki na naj­

cieńszej strunie, a basetla wtórowała krubym basem: — przerżnę brzuch! Przerżnę brzuch . . .

I

znowu skrzypki protestowały oburzone:

— Oj nie przerzynaj brzucha, bom ja chwacka dziewucha.

A na wozach aż gęsto było od ludzi. Kto gdzie mógł to się wtłoczył. Głowa przy głowie, ramię przy ramieniu. A nogi, co się już nigdzie pomieścić nie mogły, tryndały po bokach wozów.

I znowu dylu, dylu . . . A le cóż? Muzyka swoje, a ludziska swoje. Jakaś podstarzała babina piszczała ochrypłym głosem:

„Ożeniłem się, nie radziłem się, parszywa była, zaraziłem się."

A inna jeszcze coś innego wyśpiewywała.

„Miała baba koguta, koguta, koguta Wsadziła go do buta, do buta."

I jeszcze:

,)U pana młodego jest pieniędzy dużo."

A le kto by tam zliczył i zapamiętał te wszystkie piosenki.

W esoło. Zabawnie.

Dzieci podskakiwały w oknie z uciechy i z ogromnym za­

ciekawieniem wypatrywały panny młodej.

— A gdzież się Tereska podziała — niepokoił się Zbyszek.

Przejechali.

Po chwili wpadła Walerka, Ona też do parafii jeździła, a teraz zabiegła po dzieci. Panna Liii kategorycznie orzekła, że żadna siła ludzka nie zmusi jej do pójścia na Pazdurśkiego wesele. N ie mogła mu'zapomnieć uszczypnięcia.

— Spieszta się smarkacze — przytupywała pokojówka nogami.

N ie chciała stracić ani jednej chwili z tej całej zabawy.

— A dlaczegóż to Tereska nie jest dzisiaj w welonie i w wianku — dopytywała się Zftza.

— A juści! Jeszcze komu wiańek? Już by chyba wstydu

nie miała.

(6)

— Dlaczego?

— Dlatego.

Raptem przysiadła na łóżeczku małej Goli. Zrzuciła z nóg czarne lakierowane pantofelki, podarowane jej przez pannę Liii, i zaklęła przez zęby:

— Ciasne cholery co ażl Też prezent. Tyla się przy niej na- harowałam podczas choroby, a uraczyła me starymi panto­

flami. A le chyba je za płot wyciepię, bo już w nich wytrzy­

mać nie mogę. Nogi me całkiem popuchły. Myślałam, że zemdleję w kościele.

WESELE

Pod czworakami roiło się od ludzi. Każdy był ciekaw zo­

baczyć, a szczególniej nasłuchać się muzyki, w ięc proszony, czy nie proszony, pchał się do sionek.

— Bum, bum, bum — bum, bum, bum huczał bęben, aż się trzęsło powietrze.

Tańczono polkę.

Kupa brudnych i na wpół nagich bachorów obsiadła płoty.

Pomiędzy nimi było sześcioro dzieci Pazdurskiego. A łatwo je było poznać. W szystkie odziedziczyły po ojcu zajęczą wargę.

— Boję się ich, boję — mówiła Gola, tuląc się do idącej jak kaczka Walerki.

A gdy na koniec mali goście ze dworu weszli do izby Pa- zdurski skinął natychmiast na muzykantów żeby grać prze­

stali. Zerwał się z ławy, rzucił się do drzwi na swych krzy­

wych nogach i z przesadną uniżonością zaczął się kłaniać dzieciom do samej ziemi.

Mówił:

'— Dziękuję! Dziękuję! pokornie dziękuję za łaskę. Taki w ielgi honor mnie spotyka . . . Do grobowej deski będę wdzięczny. Wprawdzie spodziewałem się widzieć tutaj sa­

mego pana dziedzica, ale trudno.

I przymrużając chytrze jedno oko dodał po chwili:

— A dziwię się, że go nie ma! Tak osobliwe w esele nie często się widzi. Panna młoda inaluchne dzieciątko na rękach piastuje, ale mniejsza. Z nią to będę miał czas się rozprawić.

Ujął Zbyszka za rączkę i poprowadził do stołu, na którym były porozstawiane wyszczerbione talerze z pokrajanym chlebem i serem, a także spora flaszka z wódką.

Sięgnął po kieliszek, napełnił po brzegi i podał malcowi, mówiąc:

— Młodziuchny pan dziedzic, to już chyba poczęstunkiem nie wzgardzi.

Poklepał się z uciechy po udach i wykrzyknął:

— Patrzajta ludzie! Patrzajta! O jak to mały panicz spraw­

nie łyka wódkę i nawet się nie skrzywi. Tak, tak. Nie daleko pada jabłko od jabłoni. Młody dziedzic w tatusia się wdał.

Dziewczyny i wódka. — Wódka i dziewczyny.

Splunął, roztarł butem i dodał:

— A ty, durniu, żeń się . . .

— Et! Stul gębę. Lepiej byś głupstw nie wyplatał przy dzieckach — napomniała gajowego jedna ze starszych kobiet.

A druga dorzuciła:

— Pyskować, to umiesz, ale krowę toś chętnie brał.

Tej krowy, to mu już wszyscy zazdrościli.

Tymczasem Zaza i Gola — porzucone przez Walerkę i bar­

dzo onieśmielone ciżbą tłoczących się ludzi — szukały wzro­

kiem Tereski.

Dostrzegły ją w końcu.

Zwrócona plecami do grona weselników siedziała chmur*

na i nadąsana w ciemnym kącie za półką z garnkami. W ra­

mionach pohuśtywała dziecko.

Co jakiś czas postrojone drtihny zbliżały się do niej, po­

klepywały ją po plecach i mówiły:

— Na miły Bóg, Tereska, nie upieraj się jak ten kozioł, a ostaw to dziecko. Niechaj sobie pośpi spokojnie w komo­

rze. Takie niańczenie bachora wcale nie pasuje do panny młodej. Ludzie oglądają się na ciebie. Całkiem nieładnie wychodzi.

—i A niechaj — wzruszyła ramionami. Na złość będę niań- czyła. Dużo me tam obchodzi co ładnie, a co nieładnie.

Z Zazą i z Golą, które do niej podeszły, przywitać się zno­

wu nie chciała.

— Idźta sobie — burknęła, odsuwając je dłonią.

N agle zagrzmiała muzyka.

— Dziś, dziś, dziś — podrygiwali parobcy, chwytając wpół stłoczone przy kominie dziewczyny.

W ionęły barwne spódnice.

Za małym okienkiem czworaków'ukazały się głowy ludz­

kie. Twarze z rozpłaszczonymi nosami przywarły do szyb.

Oczy łyskają ciekawie. Ścigają powiewające w oberku sz e­

rokie kiecki druhen . . .

W drzwiach ciżba. Tłoczą się starsi gospodarze na gapę.

nie miała ani czasu, ani

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 fel. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 tel. 135-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Watschau Nr. 900

Osiągnięte W Y N IK I gwarantują za:

Mikroskopy

u ł a t w i a j ą w p r a w n y m o c z o m naszych laborantek kontrolę nad precyzyjnymi wymiarami drucika do żarówki O SR A M o podwójnej skrętce - dalsza rękojmia niezmien- n e j d o b r o c i w y p r ó b o w a n e g o światła OSRAM -

» OSRAM < oszczędza również prąd.

OSRAM

d u i o ś w i a t ł a — m a ł o p r q d u .

Dr. L Kinowski wener. sk 6 rne

W A R S Z A W A , Ż u r a w i a 13 godz. 10-11 i 3-6

Dr.KRZT JZUITZ Kok. JUnuL Chir.

W a r u a w a , Skorupki 8 m, 6

M. B94-63 goto. 3—t Dr. KRAJEWSKI iw . iMr. t. na.

W a r s z a w a , Chmielna 34 tel. 267-52

godz. 9—114—6

Dr. M. 8II MUCU

choroby wiosów, skóry, kosmetyka

lekarska.

W a r s z a w a , Siop*Mł,g.1—i

Dr.

m

L J.EHRENKKUTZ sMr. i WBMrfOM

Warszawa

Nfwy-Śrót 37 tt

P O Ł O Ż N A

SKWARSKA prifjm. cały dzień WARSZAWA

21 n. 31 Dr. m t 2URAK0WSKI tped. (hor. sMm.

I HdNHi WARSZAWA

C h m ie ln a 25 I I —.1 I 3—6

MEBLE

KUCHENNE I POKOJOWE

p o leca:

M a g a z y n KRAKÓW

S ta ro w liln a 79

PRZEPOWIEDNIE

horoskopy, diagnozy, światowej sławy medjum X

W arszaw a, H o ia 41-2 t y l k o o s o b i ś c i e 4 —6

Dr. ANIIU UW

Wener. skór. p k . spec. u kobiet

WARSZAWA

C h m ieln a 35

1 1 - 1 I 3—6

Obrazy, dywany,

k u p u je i p n s d a j e j K r a k ó w , ^ ^ » w l ^ • * ,,,

Yasenol

_W e so ło ść na tw arzach matki i dziecka—to oznaka zadowolenia. N ie ma już ran od odleżenia dzięki codziennej pielęgnacji de­

likatnej skóry niemowlęcia za pomocą

-pudru d la d zie c i

... — -A

orzysłaj

Z O B R O T U C Z E K O W E G O

i O S Z C Z Ę D N O Ś C I O W E G O

N I E M I E C K I E J P O C Z T Y W S C H O D U

(7)

G W I A Z D O R

M. A. HESSEL

tfccho ® ®apinały się, jak struny, strzelając i trzaskając i ując' c“Wila a prysną, ja k nitki. Konie chrapały, wydy- Iftsiai rs!' TObiły mocno bokam i, bezradnie grzebały ko-

! Ya Wiy .?* eiscu. nozdrzami niem al ry jąc ziemię w straszli- j Wta si * ^ ruszyć z m iejsca platform ę — na nici Sierść

* iśVm Po tu > k tó ry strum yczkam i Spływał po ściem- t -H .. ąceJ skórze, biała piana opadała z wędzideł,

bcji." 4 beeejl hoool ho-o-o! — pokrzykiw ali woźnice za*

» Kromko trzaskając z biczów dla postrachu. Zaprzęg fozD S*^- — kłębiło się sześć ciał, dw anaście par tiUjeułacz^w*e usiłowało zwyciężyć przeszkodę, daremnie.

»chł °** ^ k u d n io ir y c h deszczy gliniasta gleba zlośli- j | g “*onęła w siebie potw orny ciężar: olbrzyitoie, dziesię-

^ kam ienne ciosy, wiezione do budowy nowego dworskiego. Koła zapadły w błotną ziemną maż Pił osi,

4 ld)Sv^ lstrator m ajątku Łachety stał opodal pod jaworem, i i^jwnie pracując głową, badawczo spoglądając na roz- t( 8ru»t, na m okre od w ysiłku umęczone i dyszące ko- Wsi» Py kam ienne, zwalone wzdłuż platform y — i ude- v j |.KPicnitą po cholewach, zafrasow any i zły.

jLfo® Pójdzie, panie inżynierze! N iepotrzebnie m arnuję Ike ^ się spotniały Józef do adm inistratora. Zdjął rr> rękawem ocierał czoło.

T P ^ g a ć ! — padło krótko spod jaworu.

• Jedo Spoi r2eli Pytająco.

V ttof mi na konia i do dworu! — rozkazywał admini- 1 tlij W yprowadzić Tytana i Gwiazdora, szmaty na łby,

. r°gi i tu! Za darm o będą żarły?

i(y 4 I natychm iast w yprzęgli konie i odprowadzili pod Ino i, pyliły ku ziemi zmęczone pyski, poczęły węszyć

I 1 7 A.U UCUU &U»fl,&VUC p J puv.l

traw*e - Potem jęły skubać delikatnie, zagarniając

& 4rł> jeszcze wargam i. A dm inistrator poklepał je po

£BiJffP°kai ate co-

aaki! Mokre, jak z kąpieli!

pjj chwili skoczył na oklep na jednego z koni i ru- S Sfyt spiesznie, by konia oszczędzić, do dworu.

jStożw! — spytała służba dworska.

U l*o„ynier ^azał w yprow adzić buhaje. Konie w trzy pary Rfi P°radzić.

^ fszy dziedzic w ysłał W incentego do m iasta. Nie przy- V T wieczór.

jjf o p o tliw ie strzelił palcami.

*4o rf’ ^i^da- Ano — trzeba samemu! A jak tam L br*e. Spokojny j e s t Dopiero co żreć dostał,

i h °bory, do przegrody Gwiazdora. Przepiękny ol- l*olender, czarny jak noc i jak noc posępny, spojrzał przekrwionym i ślepiami. Cudne rogi pochyliły się

“Zef podszedł z boku i szybko narzucił mu worek na 'ijl ®ubaj już był przyzwyczajony do tych rze-

. zupełnie spokojnie, w ięc fornal odczepił łańcuchy,

!jeJ e sobie krótko w okół garści i wywiódł olbrzyma B&aniec.

“"•ty! Szmaty! Deszczółki dawać, żywo!

^ ludzi były Niepewne i trwożne, gorączkowe, w skutek D, Co nieudałe. Szmaty zam iast na łeb byka, spadły na

8tv zaklął i schylił się pospiesznie, zw alniając -Vcznie ucisk łańcuchów. Gwiazdor wyczul to, pod-

‘^cierpliwie rogami, szarpnął się i wyrw ał. Skoczył C, Worek narzucony w oborze na łeb rozluźnił się, po­

j ą kić koło oczu i jeszcze bardziej rozdrażnił buhaja.

^ ?r ujrzaw szy św iatłość słoneczną, przestrzeń dzie-

■L* kilku ludzi wokół siebie, runął wprzód ja k burza, vr°gim pobrzęku łańcuchów i zw alił Józefa z nóg.

t*®niu oka przycisnął go łbem do ziemi, gniotąc mu J p Jsr. Byłby go rozniósł na skrawki, gdyby mu inny e mignął przed oczami. Gwiazdor poniechał i buchnął za tamtym, k tóry błyskawicznie bok i ja k w iew iórka śm ignął na drzewo. Gwia- b. **ł rogami w pień — na szczęście gruby, aż dygotały Tymczasem służba porw ała Józefa i wniosła do

^ ta jn ia c h ukazała się dziewczyna stajenna z pękiem na plecach. G wiazdor dojrzał ją natychm iast, 11 s*Si zgiął w kabłąk, w yprężył ogon, k tóry jak bicz jrjd nim — i jak czarna śm ierć pognał ku dziewce.

Jp*. puściła koniczynę i zdążyła jeszcze wskoczyć js } 1 zatrzaskując drzwi za sobą i zasuw ając rozpaczli­

wi !' ^ " ^ a z d o r bił łbem w zam knięte drzwi, aż konie

^ 4*y na zadach. W reszcie zemścił się na koniczynie, P>c JĄ

w

puch i rozrzucając wokół,

im ieniu oka dziedziniec opustoszał, jak cm entarz. Prze-

*użba przez parterow e okna podglądała buhaja, który l się jak szatan wyzwolony z piekieł, dawno lq^°rek i łańcuchy, i krążył upiornie, śm iercionośnie, A \ *ajął zaczepno-obronną pozycję na samym środku pod kasztanem , gubiąc się nieco w jego rozłoży- J 6niach. Patrzył. Przekrwione ślepia toczyły wokół . 0: ptak nie przefrunąłby niezauważony!

? Vr śm iertelnym lęku i niepokoju przeglądała spoj- L. °8rody, ścieżki i furtki, czy ktoś nie idzie — i dusze

________ . 1 ___________11- : - __ . . r

I

Hm We w szystkich: środkiem głów nej alei, wysadzanej jJjT' szedł młody dziedzic z rękam i w kieszeniach, lekko v*Uie. Szedł prosto na kasztan. Był jeszcze daleko, a!e (yjócony bokiem do głównej alei, niechybnie zauważy i^ m iast.

(j dziedziczki! Do młodej pani! Gdzie pani??

‘ebie! — odkrzyknęły dziewczęta.

!qjak trup lokaj w padł bez pukania do pokoju młodej

& i' jJjnku, pani! Gwiazdor zerwał się Józefowi z lańcu- ,|. amal mu żebra, Ja ce k siedzi na drzewie, jak zaka- Jadw iśka zaparła się w stajni! Gwiazdor wariował, wJ,0* pod kasztanem i w yślepia się ja k czort dokoła, V pan w raca z m łyna akacjow ą drogą! W mig go L Zobaczy! Co będzie, pani?

I twarz dw udziestoletniej dziedziczki zbielała. Po*

^ szybko i wybiegła. W sw ej pow iew nej sukience lak błękitny ptak po kondygnacjach.

W" był pierwszym cielęciem, które urodziło się.

gdy .n asta ła" młoda dziedziczka. M iał szczęście. Skazano go bowiem na śmierć, zanim jeszcze olbrzym ia rasow a

„Księżna" w ydała go na świat. O jciec jego Smok i starszy brat Tytan wystarczali.

Ale osiem nastoletnia „Pani" ujrzaw szy prześliczne cielę, jak aksam it czarne i miękkie, przytulne, pierw sze cielę, które przyszło na świat odkąd została łachecką panią, tak sobie upodobała czarnego jedw abistego skazańca, że rozpłakała się i tupiąc nogami oznajmiła mężowi, że natychm iast umrze, jeżeli zabiją, albo sprzedadzą to cielę.

W obec tak okropnej groźby 24-letni „pan” nie tylko za­

bronił tknąć cielę, ale rozkazał, by zaraz oddano je Księżnej, która aw anturow ała się za synem, aż drżały obory. I oto w y­

braniec fortuny stał się okiem w głowie. Służba chodziła koło niego na palcach, dziewczęta dworskie całow ały go i pieściły, by pochlebić młodej Łacheckiej, k tóra królow ała wszechwładnie. N aw et „starszy dziedzic", św iata nie w i­

dzący za synową, dopytyw ał o rogatego szczęśliwca. Admi­

nistrator pewnego wieczoru zapukał do pokoju młodej pani i z ukłonem zapytał, jakie imię ma być wpisane w m etrykę nowonarodzonego.

W obliczu tak ważnego problem u m łoda pani nazajutrz zaraz z rana poszła z mężem do obory. Pieściła i głaskała w yrw ane śmierci aksam itne zwierzątko, tuląc sw ą jasn ą ró­

żaną twarz do prześlicznej głowy cielaka. N a samym środku tej głow y jaśniała biała jak śnieg duża plamka, kształtem swym do złudzenia przypom inająca migocącą gwiazdę. Dzie­

dziczka podrapała cielę w ową gwiazdę, a w pół godziny później urzędnik dworski wpisywał w księgi rodowe o b o ry ,, że dnia tego a tego z Księżnej i Smoka urodził się — Gwia­

zdor.

. . . i nie było chyba dnia, by młodsza „pani" nie zajrzała do pupila. Znosiła mu łakocie: sól i ulubiony tia ły chleb pszenny. W łasnoręcznie zawiesiła mu n a szyi dzwonek na błękitnej wstążce. Gwiazdor pobrzękiwał srebrzyście, bry­

k ając z zadartym ogonem — ot, jak c ie lę . . . — po zielonych pastwiskach, wesoły, śliczny, ulubiony. Doszło do tego, że gdy tylko niebieska sukienka m ignęła koło pastwiska, cielę biegło momentalnie, węsząc mokrym atłasowym pyskiem w drobnych dłoniach, któ re nigdy nie były próżne.

A w e dworze nie działy się dziwy? Ileż było w albumach fotografij młodej dziedziczki z ulubieńcem. Często służba, widząc panią na leżaku w ogrodzie, przyprowadzała jej lub na rękach przynosiła Gwiazdora. Gdy był jeszcze mały, opie­

rała go sobie przednimi nóżkami o kolana, pieszcząc i całując po aksam itnym łebku. Gdy podrósł nieco, układał się sam u jej stóp na trawie, albo stal obok, pochylając w ykluw ające się różki, co oznaczało, że życzy sobie by go drapała po gwiazdce.

Ja k pies polazł raz za nią do parterow ej jadalni i szwendał się im pertynencko, przew racając krzesła. Lokaj, który z obu­

rzeniem zastąpił mu drogę, dość długo cieipiał na ucisk w żołądku i ból w brzuchu, w któ re ugodził karzący łeb Gwiazdora.

I tak rósł, coraz większy, coraz silniejszy, coraz piękniej­

szy. W miarę, jak przybywało mu miesięcy, ubyw ało swo­

body i wreszcie zam knięto Gwiazdora w obszernej, jasnej od słońca przegrodzie, do k tórej przez wielkie, uchylane sko­

śnie okno, dochodziły ogrodowe poszumy, połne powiewy, świeże pow ietrze i masa słońca.

Był już dojrzałym byczkiem, bo miał praw ie rok, gdy „zde­

nerw ow ał" się okropnie w swej przegrodzie i naw et W in­

centy, opiekun, w ychowawca i żywiciel, nie mógł go uspo­

koić. Zam knięty lecz nie uwiązany, m iotał się, huczał jak potępieniec, racicami darł podłogę, rozsadzał potężnym cia­

łem deski przegrody. Poleciano po m łodą dziedziczkę. Do­

piero jej głos pieściw y i słodki, w ym aw iający jego imię i obiecujący w iele rozkoszy, uciszył Gwiazdora. Przemawiała do niego, karciła, upominała, w sunęła rękę między po­

przeczki, a buhaj rozgłośnie obw ąchał tę rękę zpaną, n aj­

milszą — i ucichł. W ówczas weszła do .przegrody i założyła łańcuchy. Łasił się pokornie, schylając łeb i mrużąc ślepia, a pani daw ała mu w reszcie jakiś smakołyk, ciastko albo skruszoną na drobno bułkę, k tórą zjadał, dm uchając szeroko w je j roztulone dłonie.

I chory był raz — owszeml Przyszła zaraza i m łode pogło­

wie bydlęce kładło się pokotem, a co słabsze padało. Gwia­

zdor nie padł, bo był silny (jak byk), bolało tylko to i owo, coś w e wnętrzu paliło, jakby rozżarzone w ęgle w padły w k s ię g i. . . Leżał na słomie, zgaszony i smutny, obojętnie patrząc w tw arze w chodzących i wychodzących ludzi. Nic go nie obchodziło — i nikt. M iał w stręt do siana, do traw y, do koniczyny, soli naw et nie chciał, tylko pił. Ale dzień w dzień skulała się obok błękitna postać i głaskała po zdeterm ino­

wanym łbie, po karku, po piersiach, łaskotała delikatnie po gwiazdce, a błękitne oczy zaglądały łzawo w olbrzymie, go­

rejące i przelśnione gorączką oczy chorego zwierzęcia. N aj­

milszy glos mówił, m ó w ił. . . le c z y ł. . . g o ił. . . W eterynarz ratow ał z wysiłkiem, zachęcany w ysoką nagrodą — aż w re ­ szcie Gwiazdor ciężko dźwignął się ze słomy, nabrał apetytu i . . . tupetu. Po starem u lepiej było nie zbliżać się za nadto, chyba — chyba, że było się W incentym, albo (zwłaszcza!) panią!

A teraz oto wyzwolił się z klatki, z łańcuchów, szalał, dybał na jakąkolw iek żywą istotę, by ją nogam i rozedrzeć na szmaty. N aw et W incenty w tej chwili nie ry zy k o w ałb y . . . nie ryzykow ałaby z pewnością młoda pani Łachecka — ale nie można było czarnej furii rogatej zostawić na dziedzińcu, na zagładę każdemu, kto k ro k iem . w stąpi w obręb dworski.

Przy tym chodziło w tej chwili, już . . . zaraz . . . o cały św iat: o męża! o niego!!

Serce łomotało w niej i pulsa w aliły w skroniach. Pierw­

szy raz w życiu uczuła lęk przed Gwiazdorem.

W yjrzała przez okno. Buhaj stał pod drzewem, niecierpli­

wie bijąc ogonem o boki, ry jąc ziemię racicami od czasu do czasu i obracając pochylonym łbem.

A młody pan zbliżał się niefrasobliwie. Czarna czupryna migoce w słońcu coraz w y ra ź n ie j. . . niemal można pochw y­

cić już słuchem melodię g w izd u . . .

Ja k szybki cień przesunęła się pani koło służby, w ystającej w oknach, przebiegła przez jadalnię, poryw ając z kredensu biały chleb; na rozkaz przyniesiono jej natychm iast z kuchni kaw ał białej ja k śnieg krystalicznej soli. Skoczyła ku głów­

nym drzwiom.

Lokaj zastąpił jej drogę, ale odsunęła go lekko, lecz k a te ­ gorycznie. Kilku mężczyzn w ystąpiło za nią, b y w razie po­

trzeby poświęcić się dla jej ocalenia, a ona zeszła po scho­

dach i poczęła iść zwolna w stronę kasztanu.

— Gwiazdor! Gwiazdorek! — zadźwięczało w pow ietrzu drżąco, ale głośno.

Dojrzał natychm iast m ały kształt, k tó ty oderw ał się od schodów i śm iał iść ku n ie m u . . . W jednej sekundzie olbrzy­

m ie czarne cielsko zwinęło się, jak piłka. Ogon począł się prężyć i wznosić straszliwie. Rogaty łeb przypadł niem al do

Q R Q . . .

W noc — 2 u pojeń cichą i modrą

miłość uderzy w serce najsilniejszym akordem na strof ach T w ej pieśni usnę, usnę . . .

N a klawiaturze mąk księżyc położył swe ręce miłosną melodią jesienie roztęczyl

w ulewie T w ych pieszczot i muśnień.

Usta są nagłe ęd róż krwawych — krwawsze gdy w pocałunkach rozmodlą swe: zawsze, — („zawsze będę przy tobie ma miła")

. . . a rozstanie czyha i w stąpaniach już dudni powlecze mnie chłód wszystkich studni, gdy Tobie już — będę się tyłko śniła.

A m alia Ł u czy ń sk a

ziemi, któ ra m asą grud prysnęła w okół n a k ilka m etrów w górę, spod ryjących w ściekle racic.

— Gwiazdor! Gwiazdor! Na-na-nal zbliżał się słodki dźwięk. Równocześnie do przekrw ionych ślepi doszedł błękit łagodny i jasny, ja k samo ukojenie.

— Gwiazdor! Masz. Chodź tu, GwiazdorekI Masz!

Racice orzą ziemię, ale coraz wolniej, coraz słabiej. G ore­

jące ślepia w piły się w nadchodzący — coraz bliższy __

błękit.

— Gwiazdor! Gwiazdor!

Coś ubezwładnia i przykuw a do m iejsca oszalałe zwierzę.

Może dalekie, echow e w spom nienie najsłodszych, dosłow nie

„cielęcych" lat . . . gdy z zielonych błoni biegło się ku niej w podskokach, z dzwoneczkiem na błękitnej w stążce. A może świadomość pieszczotliwości i miękkości dotknięcia pachną­

cych r ą k . . . może bliski sm ak białego podarunku, k tó ry __

ja k zawsze! — jaśniał oto, zbliżał się, podchodził, pieścił oczy, wśród d rgającej najm ilszej nam owy:

— Gwiazdor, chodź tu, chodź . . . masz . . .

Tętniąca i hucząca po głow ie zw ierzęcia krew odpływa zwolna. W zrok jaśnieje. W yraźnieje słuch i nie tylko chw yta dźwięki — ale i rozumie. Racice znieruchom iały. Grzbiet w yprostow ał się i wyrów nał, ogon opadł. Gwiazdor podrzucił ślicznymi rogam i i uniósłszy łeb, już go nie opuścił"w dół.

Czarna góra robi krok naprzód, ale w tej chwili błękitny kształt stanął tuż, śm iejąc się srebrzyście.

W ilgotny czarny pysk w tulił się m om entalnie w w ycią­

gnięte ręce. Kruszony palcam i chleb znika powoli, ale bez przerwy. A potem najm ilsza sercu i ozorowi słona białość błysnęła tuż . . . Gwiazdor kręci łbem i liże chciwie, łakomie.

— Toś ty taki, Gwiazdor? Toś takie nikczemne, złe bjr- cz y sk o . . . — gromiła, drapiąc go po gwiazdce podniesionym z ziemi kam ykiem .

Młody Łachecki wszedł na dziedziniec — i skam ieniał. O d­

ruchem gniewu i lęku ruszył spiesznie ku żonie, ale w strzy­

mała go natychm iast żywym podniesieniem ram ienia. Zro­

zumiał. Ruchem ręki raz jeszcze nakazała mu zatrzym ać się.

Stanął i czekał. Zwolna poczęła się cofać, głaszcząc i piesz­

cząc bez przerw y strasznego faw oryta. Zdążała ku oborze, a buhaj, wabiony~słodyczą je j w ezwania i kryształow ą bielą przysm aku, ruszył z m iejsca i stąpał, potulnie ja k pies szedł za nią, olbrzymi ja k góra, jak szatan czarny i groźny.

Śmiała się, w yzyw ając od zbójów i niewdzięczników, gro­

ziła na przyszłość, a buhaj m rużył ślepia, i zam aszyście po­

dążał ozorem za usuw ającą się bielą. I szedł za n i ą . . . jak wówczas . . . ja k daw no . . . na zielonych przegrzanych sioń- cem błoniach, gdy na błękitnej w stążce trząsł się mu sreb­

rzyście m ały dzwonek.

Służba w ychylała się przez okna, obracając głowy za prze­

dziwną dw ójką w miarę, jak oddalała się ona w stronę obory.

Jacek zeskoczył z drzewa, prostując zdrętw iałe kości. Smu­

żąca lękliwie, a przedwcześnie uchyliła drzwi stajni, ale Gwiazdor, przechodzący tuż, zignorował ją. Posłusznie wlazł do obory i wcisnął się za błękitną plam ą do sw ojej prze­

grody. Brzęknęły łańcuchy, podnoszone po drodze przez dziedziczkę — a po dziedzińcu rozległ się radosny trzask otw ieranych drzwi.

Gdy płowa główka młodej pani rozbłysnęła znów na dzie­

dzińcu, otoczył ją m om entalnie rój ludzi. M łody Łachecki przypadł do żony i chw ycił jej ręce. Była bledziutka, ja k opłatek, a oczy je j srebrzyły się łzami.

— Jedź autem po lekarza! N atychm iast! Co z Józefem? — zw róciła się do służby.

— Przytomny.

— Pluł krwią?

— Nie! Boli go tylko „na wnątrzu".

Odetchnęła.

W pół godziny potem lekarz orzekł, że Józef będzie żył i że nic mu nie będzie. Trzy dolne żebra były zgniecione nieco, jedno złamane, ale niegroźnie. Ułożono go troskliw ie na łóżku, a dziedziczka wzięła a a siebie w ypełnianie' wszyst­

kich poleceń lekarza i pielęgnację chorego.

Purpurow e słońce kryło się w gałęziach. Niebo przystroiło się różową łuną, a ciepły w iew rozganiał resztki chmur.

Młodzi dziedzice jechali stępa św ietlistą szosą, a fornale wiedli na łańcuchach dw a czarne olbrzymy.

Głowy Gwiazdora i Tytana ow inięte były szczelnie szma­

tami i powrozami, na rogach zw isały deszczółki, kryjące przód i boki czoła i oczu.

Buhaje szły na oślep, bezwolne i niewidzące. W przągnięto je do platformy.

— Wio-o-o-o! — cm oknął woźnica na zwierzęta. Strzelił bicz. O lbrzym y dygotały i drżały pod oślepiającym i je za­

słonami. Szał ponosił je M ięśnie w yprężyły się, grzbiety wygięły, ja k luki. Platform a uniosła się cała momentalnie, ja k pow ietrzna kw adryga. Koła poczęły obracać się wartko, zw yciężając lepką niewolę i rożorywując, jak pługi, roz­

m iękłą ziemię, w e dwie strony.

Fornale ze w szystkich sił dzierżyli byki za łańcuchy przy pyskach.

— Cicho, Gwiazdorek, c ic h o . . . No-ooo! Noooo! — uspo­

k a ja ł z wysokości końskiego grzbietu kobiecy głos. Buhaje

zw olniły nieco i szły miarowo, lekkó, nie czując za sobą

cię ż a ru . . .

Cytaty

Powiązane dokumenty

kami i jeziorami odbywa się na kanałach, wyrównuje się różnicę poziomów zazwyczaj przy pomocy śluz.. Zupełnie inną metodę, uchodzącą

• Drzwi — odezwała się ciocia Tunia bardzo szorstkim głosem. Tylko królowie i psy drzwi za sobą nie zamykają, więc proszę zamykać..

— Potem, ponieważ rzecz dzieje się pod wieczór przed twoim pójściem na spoczynek, kładziesz się do łóżka z błogim uśmiechem i zasypiasz beztrosko jak

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym