• Nie Znaleziono Wyników

Materiały Muzeum Wnętrz Zabytkowych w Pszczynie, T. 7

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Materiały Muzeum Wnętrz Zabytkowych w Pszczynie, T. 7"

Copied!
348
0
0

Pełen tekst

(1)

MATERIAŁY

MUZEUM WNĘTRZ ZABYTKOWYCH W PSZCZYNIE

VII

(2)
(3)
(4)
(5)

Tom dedykow any

_ _ _

Prof. Z dzisław ow i Zygulskiem u j u n .

(6)
(7)

MATERIAŁY

MUZEUM

WNĘTRZ ZABYTKOWYCH W PSZCZYNIE

VII

PSZCZYNA 1992

(8)

Redakcja: Janusz Ziembiński Projekt okładki: Jan Kruczek

Fotografie do rycin wykonali Autorzy lub pochodzą, z archiwów muzealnych pracowni foto­

graficznych

N a okładce: Jan Piotr Norblin (1745— 1830), Widok świątyni Sybilli w Puławach. Fragment, zbiory Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie, nr inw. M N K 11-3311

ISSN 0209-3162

Wydawnictwo Muzeum Wnętrz Zabytkowych w Pszczynie Ark. wyd. 22,0, ark. druk. 21,25

Druk wykonał Ośrodek Wydawniczy „Augustana” w Bielsku-Białej

(9)

KSIĘGA PAMIĄTKOWA PROF. DR HAB. ZDZISŁAWA ŻYGULSKIEGO JUN.

Janusz Ziembiński, W s t ę p ... 9

Zdzisław Żygulski jun., Spotkania na ścieżkach nauki (noty autobiograficzne) . . . . 11

Jerzy Banach, Order Złotego Runa na widoku Krakowa z pierwszych lat siedemnastego w i e k u ... 42

Lionello Giorgio Boccia, Tra Firenze, Bisanzio, e di altre c o s e ... 53

Juliusz A. Chrościcki, Islam w nowożytnych ulotkach (informacja i środki propagandy) 64 Tadeusz Chrzanowski, Refleksje nad zbiorami parafialnym i... 88

Aleksander Czerwiński, W zbrojowni Zakonu Maltańskiego. Polscy muzeolodzy konsultan­ tami UNESCO na Malcie w 1969 r . ... 104

Andrâs Dabasi, The Polish King, Sobieski’s Sabre in the Hungarian National Museum of B u d a p e st... 123

Vladimir Dolinek, Concealed Flint lock F irea rm s... 131

Ortwin Gamber, Iranische und byzantische Elemente in der mittelalterlichen Schutzbewaf- fung der S la w e n ... 138

Teresa Grzybkowska, Rzeźba Lubomirskiego dłuta Antonio Canovy w Łańcucie . . . 145

Irena Huml, „Warsztaty krakowskie” a idea „żywego muzeum” ... 158

Tadeusz S. Jaroszewski, Kilka słów o stylu bizantyjskim w architekturze polskiej XIX wieku 169 Mariusz Karpowicz, Kilka uwag o husarskich proporcach w XVII w ie k u ... 183

A .H . KupnuwuKoe, 3aMeTKH o cpejmeßeKOBhix raKOBHHuax... 189

Jerzy Kowalczyk, Tapiseria herbowa Jana Z am oyskiego... 198

Jan Kruczek, Orient na zamku w P szczyn ie... 208

Andrzej Nadolski, Jeszcze raz o Szczerbcu... 219

A.V.B. Norman, An Eighteenth Century Copy of Polish Royal Sword from the Collection of George I V ...228

Ingo Pfeifer, Die anhaltisch-polnischen Beziehungen am Ende des 17. Jahrhunderts und eine verlorene T ürk en b eu te... 237

Jerzy Prokopiuk, „L/o/KI” : tajemniczy tekst runiczny z Biblioteki zamku w Pszczynie. Komunikat w stę p n y ... 245

William Reid, The Bowman’s Thumb-Ring, Tool of Asia’s Warriors and Hunters . . . 248

Anna Różycka-Bryzek, Historii o Lukrecji rzymskiej część p ierw sza...263

Tadeusz Rudkowski, Sceny batalistyczne na europejskich dekoracjach sgraflltowych epoki renesansu ... 280

Piotr Skubiszewski, Skarbiec opactwa Sainte-Croix w Poitiers, jeden z najstarszych w Europie... ... 294

Irena Turnau, Wpływy wschodnie w ubiorach narodowych środkowej i wschodniej Europy w XVI— XVIII w ie k u ... 305

K .N . Watts, Samuel Pratt and Armour F a k in g ...315

Bibliografia prac Zdzisława Żygulskiego jun... 328

(10)

THE BOOK O F MEMORY TO PROFESSOR ZDZISŁAW ŻYGULSKI JR.

Janusz Ziembiński, The P refa ce... 9

Zdzisław Żygulski Jr., Encounters of the Paths of Learning. Autobiographical N otes 11 Jerzy Banach, The Order of Golden Fleece in the Viev of Cracow from the First Years of the Seventeenth C en tu ry... 42

Lionello Giorgio Boccia, Between Florence, Byzantium, and the Other Matters . . . . 53

Juliusz A. Chrościcki, Islam in M odem Leaflets. Information and Propaganda Means 64 Tadeusz Chrzanowski, Reflections on the Parish C o lle c tio n s... 88

Aleksander Czerwiński, In the Armoury of the Malta Order. Polish Museologists as Consultants of UNESCO on Malta 1969 ... 104

Andras Dabasi, The Polish King Sobieski’s Sabre in the Hungarian Museum of Budapest 123 Vladimir Dolinek, Concealed Flintlock F irearm s... 131

Ortwin Gamber, Iranian and Byzantine Elements in the Mediaeval Armour in the Slavs 138 Teresa Grzybków ska, A Statue of Lubomirski by Antonio Canova at Łańcut . . . . 145

Irena Huml, „The Cracow’s Workshops” and the Idea of „Living Museum” . . . . 158

Tadeusz S. Jaroszewski, Some Words on Byzantine Style in Polish Architecture of the Nineteenth C e n tu r y ... 169

Mariusz Karpowicz, Some Comments on Hussar Pennons in the Seventeenth Century 183 A .N . Kirpicznilcow, Notes on Mediaeval H ackbut-G uns... 189

Jerzy Kowalczyk, A Tapestry with the Coat of Arms of Jan Z a m o y sk i... 198

Jan Kruczek, The Orient in the Castle of P sz c z y n a ...208

Andrzej Nadolski, Once More on the Szczerbiec S w o r d ... 219

A. V.B. Norman, An Eighteenth Century Copy of a Polish Royal Sword from the Collection of George I V ...228

Ingo Pfeifer, The Anhalt-Polish Relations at the End of the Seventeenth Century and a Lost Turkish B o o t y ...237

Jerzy Prokopiuk, The Book of Runes („L/o/KI”) in the Collection of the Pszczyna Museum 245 William Reid, The Bowman’s Thumb Ring, Tool of Asia’s Warriors and Hunters . . . 248

Anna Różycka-Bryzek, A History of Roman Lucretis — Part O n e ...263

Tadeusz Rudkowski, Battle-pieces on European Sgraflitto Decoration of Renaissance Period 280 Piotr Skubiszewski, The Treasury of the Abbey Sainte-Croix at Poitiers, One o f the Oldest in E u rop e... 294

Irena Turnau, Eastern Influences in National Costumes of the Middle and Eastern Europe in the Sixteenth-Eighteenth C enturies... 305

K .N . Watts, Samuel Pratt and Armour F a k in g ... 315

Bibliography of Works of Zdzisław Żygulski J r ... 328

(11)
(12)
(13)

WSTĘP

Kolejny, siódmy już tom „M ateriałów ...”, które ukazują się w ciągu ostatnich jedenastu lat, w całości zadedykowany został wybitnem u polskiem u historykow i sztuki i bronioznawcy prof. drowi hab. Zdzisławowi Żygulskiemu jun. z okazji 70 rocznicy Jego urodzin.

G dy w 1991 rok u zwróciłem się z propozycją wydania księgi pam iątkow ej do Profesora, jako do wieloletniego współpracownika i konsultanta, a nade wszystko Przyjaciela pszczyńskiego M uzeum, od razu zdołaliśm y precyzyjnie ustalić zasadniczą problem atykę wydawnictwa, któ ra op arta została n a trzech polach naukow ych zainteresowań Jubilata: historii uzbrojenia, historii sztuki tureckiej, oraz szeroko rozum ianym problem om muzeologicznym.

W ydaje się, że obaj byliśmy pewni, iż przedsięwzięcie nasze zaowocuje obficie, a plon zebrany przez Profesora, a przy okazji przez M uzeum , w postaci dedykowanych artykułów, będzie godny Jubilata. I tak też się stało. Z a to więc pragnę w tym miejscu serdecznie podziękować wszystkim A utorom , a rów no­

cześnie w Ich imieniu, własnym oraz M uzeum w Pszczynie przekazać Profeso­

rowi serdeczne życzenia — Ad multos annos.

Przy opracow aniu edytorskim nadesłanych m ateriałów przyjąłem układ alfabetyczny Autorów jako najodpowiedniejszy, z wyjątkiem oczywiście a u to ­ biograficznej wypowiedzi Jubilata.

Dr Janusz Ziembiński

D yrektor M uzeum W nętrz Zabytkow ych w Pszczynie

(14)

PREFACE

This seventh volume of the M aterials o f the Museum o f Old Interiors at Pszczyna, a publication appearing in course of last 11 years, is fully dedicated to Professor Dr. Zdzisław Żygulski J r., an outstanding Polish a rt historian and a connoisseur of ancient arms, on the occasion of the 70th anniversary of his birthday.

W hen in 1991 I turned to the Professor, a m any years' collaborator and consultant, and above all a great friend of the Pszczyna M useum , a t once we could state precisely the m ain subject of the publication, basing on the three fields of His interest: the history of arms, the history of Turkish a rt and the museology.

It seems th a t we b oth were sure our initiative will bring fruits, honorable for the Professor and profitable for the Museum. The hopes were n o t shattered. In his place I express my warmest thanks to all A uthors and at the same tim e on behalf of Them and of myself and of Pszczyna M useum I wish to the, Professor: A d multos annos.

Editing the m aterials I assumed an alphabetical order of A uthors, putting on the first place the Professor’s autobiographical notes.

Dr Janusz Ziem biński D irector

The M useum of O ld Interiors at Pszczyna

(15)

Z d zisła w Ż yg u lsk i jun.

SPOTKANIA NA ŚCIEŻKACH NAUKI

(noty autobiograficzne)

Dom rodzinny

Pierwszym m oim mistrzem prowadzącym po ścieżkach poznania był mój ojciec, Zdzisław, w latach dwudziestych i trzydziestych — profesor gim nazjal­

ny, germ anista, znawca literatury, polihistor o wiedeńskim wykształceniu humanistycznym, gorący patriota, liberał, m iłośnik teatru, świetny towarzysz biesiad i spacerów, uczestnik lwowskiego życia klubowego i kaw iarnianego, obdarzony doskonałą pamięcią i wielkim dowcipem, przyjm ujący różne przejawy życia gromkim śmiechem, od którego oczy zachodziły m u łzami.

N asz lwowski dom przy ul. Dąbrowskiego 12, dom rodzinny, należał do mojej babki, W andy z Sądeckich Żygulskiej i oprócz innych lokatorów zajęty był n a I piętrze przez naszą rodzinę, złożoną z mego ojca, mojej m atki, M arii ze Staszkiewiczów, oraz ich trojga dzieci, syna Kazimierza ur. w r. 1919, córki Heleny ur. w 1926 oraz właśnie ze mnie, ur. w r. 1921. M ój b ra t i ja światło dzienne ujrzeliśmy w Borysławiu, gdzie tuż po pierwszej wojnie światowej nasz ojciec objął posadę profesora gimnazjum, po kilku latach zresztą w racając do Lwowa n a podobne stanowisko. Przez długie lata, aż do czasów drugiej wojny światowej był profesorem III Państwowego G im nazjum im. k róla Stefana Batorego oraz profesorem Szkoły Techniczno-Przemysłowej. H abilitow ał się późno, dopiero w r. 1939 i karierę uniwersytecką zaczął n a dobre już po wojnie, jak o germ anista, najpierw n a Uniwersytecie Łódzkim, następnie n a U niw er­

sytecie Wrocławskim.

N a drugim piętrze kamienicy przy ul. Dąbrowskiego m ieszkała nasza babcia ze swoją córką, a m oją ciotką, W andą, k tó ra wyszła za m ąż za Jerzego Pogonowskiego i urodziła dwóch synów, Iwa, mego rówieśnika, który w r.

1939 aresztowany przez hitlerowców przetrwał w obozie koncentracyjnym pięć lat, potem studia inżynieryjne ukończył za granicą i ostatecznie osiadł w Stanach Zjednoczonych, oraz młodszego, Krzysztofa, który zginął w P o ­ wstaniu Warszawskim. Wuj Pogonow ski był człowiekiem wysoce oryginalnym, w jednej osobie slawista o ambicjach uniwersyteckich, praw nik próbujący sił w dyplomacji, zdolny adwokat, a nadto, chętnie chwytający za pióro po ­ szukiwacz genealogii historycznych i heraldycznych, wreszcie szermierz, bokser

(16)

i am ator-śpiewak. Jego b rat Bronisław zginął w bitwie warszawskiej w ro k u 1920. Jego siostra, M aria Pogonow ska, ciocia M ania, była osobą o potężnej tuszy i nienasyconym apetycie, praktykow ała jako lekarz-wenerolog, od ­ znaczała się w ybitną inteligencją, słynęła jako brydżystka.

N asz dom był wspaniały, mieszkanie miało pięć pokoi, kuchnię z ogromnym piecem i spiżarnią, łazienkę z piecem węglowym, przedsionki i korytarze, od podwórza ganek z żelaznymi prętami, salon m alowany w złote kwiaty na purpurow ym tle, z meblami z imitacji hebanu, nad drzwiami rzeźbione suprapor- ty, a klatkę schodową z m arm uru wyłożoną czerwonym kokosowym chod­

nikiem. Pod domem były głębokie, niekończące się labirynty piwnic, w nich półki na owoce i mocny zapach jabłek. Po tych piwnicach chodziło się ze świecami, z duszą na ramieniu. N a tyłach dom u roztaczał się piękny ogród, poprzez „dzikie pola” graniczący z Parkiem Stryjskim. W ogrodzie stały wysokie, dorodne jabłonie i grusze, po których wspinaliśmy się jak małpy, po krawędzi leszczyną, krzaki malin i porzeczek, a pośrodku krzewy jaśm inu, sposobne jak o namioty, klomby konwalii i rabaty najróżniejszych kwiatów, dum a naszej babci, po których nie wolno było deptać. Był tam także kamienny stół ogrodowy, otoczony żelaznymi krzesłami. O n jeden przetrwał do dziś, pom alowany przez obecnych gospodarzy czerwonym lakierem. Mieliśmy tam plac do gry w krokie­

ta, w wielkim pudle przechowywaliśmy drewniane młotki, kolorowe kule i żelazne b ram k i Ogród był źródłem niezliczonych wrażeń, nieustannych przygód, dziecinnych radości i katastrof. Miejscem bardziej jeszcze gwałtownych harców było podwórze wybrukowane kamiennymi płytami, arena własnych zabaw i scena śródmiejskiego teatrzyku, którego aktoram i byli handełesi z długimi pasiastymi workami, druciarze glinianych garnków, szlifierze nożów, wróżące przyszłość cyganki, a nawet prawdziwi cyrkowcy i linoskoczki z treso­

wanymi pieskami. Podczas spektaklu otwierały się okna i sypały pieniążki owinięte w papierek. Tuż obok, ulica Stryjska stawała się co roku widownią wyścigów samochodowych. N a rogach i na zakrętach umieszczano stosy worków z piaskiem i od świtu ryczały m otory wozów alfa romeo i mercedesów.

Z ust do ust podawano sobie nazwiska bohaterów: W łoch Carraciola, Niemiec H ans von Stuck i nasz Jan Ripper. To był wielki świat sportu.

W jesienne i zimowe wieczory graliśmy w fortunkę, w m łynka, w szachy, warcaby, dom ino i w karty, w kinga, w labeta lub szachraja, a czasem ciocia W andzia urządzała nam teatralne przedstawienia. Służyło do tego urządzenie po dziadku Franciszku Żygulskim, scena z desek z otw oram i do m ontow ania dekoracji, z k urtyną i zespołami figurek-aktorów do sztuk szekspirowskich, niemieckich dram atów i włoskich oper. Cudowne to było widowisko. Ciocia poruszała figurkami i użyczała im głosu. Największe wrażenie wywierało na mnie przedstawienie Turandot.

Podczas obiadów, kolacji i na codziennych spacerach z ojcem, prawie wyłącznie do P arku Stryjskiego lub na Plac Powystawowy, trw ała niekończąca

(17)

się rozmowa, pouczająca konwersacja. M y właśnie byliśmy ulubionym i p a rt­

neram i ojca w dyskusjach politycznych, historycznych i filozoficznych. T ato prawie na pamięć znał „Pana Tadeusza”, „Zemstę” i „Trylogię” i sypał cytatam i pasującymi do każdej okoliczności. Om awialiśmy wszechstronnie wydarzenia na arenie światowej i n a scenie krajowej, w ypadki i katastrofy, premiery teatralne i filmy, książki, zwłaszcza powieści, artykuły i felietony prasowe, mecze piłki nożnej, a nawet sprawy krym inalne, ja k np. proces Gorgonowej. Ojciec był stałym i pilnym czytelnikiem gazet codziennych i czasopism, abonow ał krakowskiego „K uriera” i warszawskie „W iadomości Literackie”, satyryczne pismo „W róble na D achu” i wiedeńskie czasopismo teatralne „Die Bühne”. W dom u znajdow ała się zasobna biblioteka, założona jeszcze przez Franciszka Żygulskiego, mojego dziadka, który był inżynierem kolejowym, ale nader zainteresowanym literaturą i teatrem . W Przem yślu był on tw órcą am atorskiej sceny. Lustrow ane drzew orytam i wydanie „Biblii”

w tłumaczeniu W ujka, ozdobione m iedziorytam i wydanie wszystkich d ram a­

tów Fryderyka Schillera, Historię Pow szechną (w tłoczonych brązow ych okładkach), niemieckie wydanie „Życia Zwierząt” Brehma, dziesiątki rocz­

ników „Tygodnika Ilustrow anego” — wszystko to wertowaliśmy, k a rtk a po kartce, zwłaszcza podczas dziecinnych chorób, częstych przeziębień i gorączek.

Książki zalegały półki w ogromnych szafach, a grzebanie w nich było prawdziwą rozkoszą, zwłaszcza gdy się trafiło na „prohibita”, ja k „Życie Chrystusa” Renana, „Justynę” m arkiza de Sade’a lub „Niesamowite O pow ie­

ści” Grabińskiego.

Po dniach powszednich nadchodziły święta lub rodzinne imieniny. Roz­

suwano wtedy składane stoły i rozstawiane serwisy. Babcia i m am a prześcigały się w kulinarnych wyczynach. Podejm ow ano gości. Rozm owom i śmiechom nie było końca.

Lwów był rodzajem suwerennego państw a o własnej specyficznej ludności, 0 własnym języku i obyczaju, bohaterskiej historii, cudownej architekturze 1 zieleni, doskonałej dobrostańskiej wodzie, najpiękniejszych w świecie parkach i ogrodach. M iał boiska i stadiony świetnych drużyn sportowych, wśród których prym wiodły: „Pogoń”, „Czarni” i „H asm onea”. M iał kąpieliska i pływalnie dla sportów wodnych, lodowiska i tereny narciarskie dla sportów zimowych, tory dla wyścigów konnych. Lwów był m iastem bogatym . W zasob­

nych sklepach wystawiano towary z różnych stron świata, ale także specjały lokalne, wyborne ciastka i słodycze cukierni Ludw ika Zalewskiego, dla szerokich warstw ludności lwowskie precle, lwowskie piwo i kiełbaski. Sławne były restauracje: George’a M usiałowicza, Kozioła, A tlasa i Teliczkowej, jedyne w swoim rodzaju kawiarnie literacko-artystyczne: „Rom a” i „Szkocka”, znakom ite teatry, z Teatrem Wielkim na czele, eleganckie kina „Palace”

i „Casino”. Szczycił się Lwów swoimi wyższymi uczelniami, Uniwersytetem Jana Kazimierza, Politechniką i Akadem ią H andlu Zagranicznego, znakom ita

(18)

1. Zdzisław Żygulski (ze strzelbą) wraz z bratem Kazimierzem we Lwowie w 1926 r.

była lwowska medycyna i weterynaria oraz uczelnie rolnicze, bogate muzea i biblioteki, z Zakładem Narodowym im. Ossolińskich na pierwszym miejscu.

M iał też Lwów niezwykły cmentarz — Łyczakowski, a na nim O rlęta Lwowskie.

W swej długiej, walecznej historii miasto zyskało zaszczytne m iano — Semper Fidelis. Wiedzieliśmy, że posiadamy skarb, mieliśmy poczucie wolności i niczego innym nie zazdrościliśmy, byliśmy szczęśliwi w naszym mieście.

(19)

Szkoła

Gdy miałem lat sześć, już w domu, pod czujnym okiem M atki, nauczony sztuki pisania, czytania i rachowania, posłany zostałem, w ślad za moim bratem Kazimierzem, do prywatnej szkoły powszechnej Mieczysława K istryna.

Był to znakom ity wychowawca młodzieży, pedagog nad pedagogi, lwowski Pestalozzi. Prow adził szkołę powszechną dla młodzieży od 6 do 10 ro ku życia oraz ośmioletnie gimnazjum typu humanistycznego. T rzeba było opłacać wysokie czesne, ale mniej zamożnym rodzicom dyrektor przyznaw ał ulgi lub całkowite zwolnienie od o p ła t Najbardziej na tym cierpiał nigdy nie rem on­

towany budynek szkolny, kamienica przy ul. M ikołaja, cierpiało też wyposaże­

nie szkolnych sal. Ale dzięki ofiarnym nauczycielom i nauczycielkom samo nauczanie stało n a wysokim poziomie. Kistryn dbał nie tylko o rozwój naszych umysłów, ale także o rozwój ciał. U rządzał niezliczone sportow e imprezy, wycieczki, kuligi, jazdy n a nartach i łyżwach, gry zespołowe. Już w szkole powszechnej byliśmy świetnie wygimnastykowani. Nie znosił skarżypytów.

Kiedy mu któryś z uczniów coś tam donosił na swego kolegę, K istryn ze specjalnej przegródki pularesa wyciągał „śmierdzący grosz”. D ługo wąchał, niemiłosiernie się krzywił i wręczał donosicielowi. Biada była każdem u, za kim się ciągnął straszliwy odór tego grosza. M iał Kistryn włosy ciem norude i takąż bródkę, cerę cytrynową od perm anentnej żółtaczki, ale policzki z rumieńcem, chodził w obcisłej popielatej m arynarce i w popielatych pum pach do wysokich skarpet i spiczastych żółtych butów, zawsze z odkrytą głową, naw et w najtęższy mróz. A bywały we Lwowie zimy straszne, śniegi po pas i m etrow e sople zwisające z dachów. Kistryn był stałym klientem cukierni Ludw ika Zalews­

kiego i m ajątek wydawał na czekoladki i ciągutki-tajojki, którym i chętnie nagradzał pilnych uczniów. Prawdziwa orgia Zalewskich słodkości, zwłaszcza pączków z różą i chrustu, towarzyszyła imieninom dyrektora, w dniu 1 stycz­

nia, urządzanym w willi przy ul. Chorążczyzna. Była tam jad a ln ia m ająca z trzech stron wysokie weneckie okna, wysunięta na ogród, którego drzewa okryte zimową szrenią rymowały się z cukrow anym i ciastam i i lukrow anym i to rtam i n a długim stole z białym obrusem. Wreszcie K istryn zbankrutow ał dotknięty kryzysem lat trzydziestych i szkole odebrano „praw a publiczne”. Ale jego wychowankowie, kistryniacy, pozostali m u wierni i ratow ali go od zupełnego upadku. W szkole K istryna miałem kolegów, z którym i związałem się przyjaźnią. Byli wśród nich, Adaś Czosnowski, szczycący się nobliwym pochodzeniem, Jurek Gajewski, syn profesora weterynarii, A ntranig K eup- rulian, syn lwowskiego O rm ianina oraz Józio Kawalec, nieślubny syn pana Lewickiego, mającego we Lwowie sklep z porcelaną.

Dwie chłopięce podróże szczególnie wryły mi się w pamięć. W roku 1925 ze Lwowa na wakacje pojechaliśmy przez W arszawę nad polskie morze, do Karwii. Jest to moje najdawniejsze wspomnienie podróży. T ato pokazał nam

(20)

Warszawę. Przez Plac Saski jechaliśmy fiakrem. Stała tam jeszcze wielka cerkiew praw osław na wzniesiona przez Rosjan, w krótce potem zburzona n a rozkaz Józefa Piłsudskiego. Ciepły, sypki, nieskazitelnie biały piasek i szum Bałtyku pozostały mi na zawsze odczuciem rozkoszy istnienia w najbliższym zetknięciu z naturą.

W lipcu ro ku 1931 odbyłem pierwszą podróż sam otnie ze Lw owa do W arszawy, pociągiem osobowym, przez Rejowiec, przy czym skrzętnie spisy­

wałem nazwy wszystkich stacji w notatniku. N a warszawskim dworcu czekała n a m nie ciocia W andzia Pogonow ska. Zawiozła mnie do swojej wilii n a Grochowie, przy ul. Byczyńskiej. D ostałem do dyspozycji row er n a b alo n o ­ wych oponach, na którym odbywałem wycieczki w okolice, najchętniej do trzech starych drzew olchowych, pam iętających pow stanie sprzed 100 lat, pow stanie listopadowe. D o tekturowego pudełeczka schowałem kaw ałki kory jednego z tych drzew, nie wiedząc, że był to gest księżny Izabeli Czartoryskiej, któ rą później miałem wielbić. Ciocia była świetną przew odniczką po polskiej stolicy, m iała oko m alarki, duże wykształcenie i d a r opow iadania. A było co oglądać w W arszawie, miasto kipiało życiem, choć nie było piękne, ale szalenie podniecające. Nie bez racji mówiono, że jest Paryżem północy. Zwiedziliśmy zamek królewski, Łazienki i W ilanów a także gmach Sejmu, gdzie ku zdum ieniu obecnych usiadłem n a m arszałkowskim krześle.

Tegoż roku 1931 zdałem egzamin wstępny do III gim nazjum im. króla Stefana Batorego, typu klasycznego, z łaciną i greką. W tym gim nazjum mój ojciec uczył niemieckiego, a więc m oja sytuacja była trochę trud n a. N a szczęście był jeszcze drugi germ anista, Ludwik Skoczylas i przed nim zda­

wałem roczne egzaminy, kiedy tato prowadził lekcje niemieckiego w n a ­ szej klasie. III „buda”, przy ulicach Batorego i Kubali, sąsiadow ała z I „budą”.

G m ach był dosyć ponury, z wielkim boiskiem, a wspólna sala gim nas­

tyczna mieściła się właśnie w I „budzie”. P rogram gimnazjalny odziedzi­

czony był, w gruncie rzeczy, po czasach austriackich. N acisk położony był n a łacinę, historię, literaturę i język obcy, właśnie niemiecki, z francus­

kim — nadobow iązkow o, w mniejszym stopniu liczyła się m atem atyka, fizyka i przyroda. D yrektorem gimnazjum był oczywiście latynista, filo­

log klasyczny Adolf Bednarowski, postać zarów no groźna ja k i grotes­

kowa, budząca strach wśród uczniów i ukryw aną wzgardę podległych m u profesorów. M iał gesty tyrana i wysługiwał się ponurym woźnym Zubrzyckim.

Przem awiając bełkotał, co m om ent pow tarzając „prze..., prze..., prze...”, co miało oznaczać — proszę. Chwalił się przewagami z czasów wojny, jak o b y w Legionach Piłsudskiego, i opisywał życie w okopach, kiedy to „prze... ludzie ja k m uchy ginęli, a on prze... Cezara i Tacyta czytywał”. Był gruby i niezgrab­

ny, ale zachwalał „gibkość” ciała, ważną w czasie wojny i pokoju. Szkołę trzym ał w żelaznej dyscyplinie, nie znosił spóźnień i nie cierpiał przerw w zajęciach.

(21)

Lwowskiemu gimnazjum, n a rów ni z dom em rodzinnym , zawdzięczam ukształtow anie mojej osobowości i wejście n a drogi naukowe. Stało się to w jednakow ym stopniu za spraw ą profesorów, ja k i kolegów. W śród profeso­

rów dom inow ał młody polski patriotyzm , istotnie wywodzący się z czasów M łodej Polski i Wyspiańskiego, czuło się radość z odzyskanej niepodległości, m im o wszelkich trudności w odbudowie polskiej państwowości. W ażna rola przypadała poloniście, Ryszardowi Skulskiemu, przez jakiś czas wychowawcy naszej klasy człowiekowi o wielkiej kulturze, szerokim oczytaniu, łatwości przem awiania, umiejącemu łączyć obowiązujący wówczas p ato s z n u tą ironii.

Pisał niewiele. Po latach w „Pam iętniku literackim ” znalazłem jego artykuł

„Myśli o Bogu i człowieku”. M iał zwyczaj prowadzić lekcje w formie małego sem inarium , z referatem, koreferatem i dyskusją, sam zaś pozostaw iał sobie rolę arbitra. W ten sposób literaturę polską poznaliśmy zarów no wszechstron­

nie jak i indywidualnie, bo n a „seminarium” każdy wybierał sobie tem at według własnego gustu. M nie najbardziej fascynowało piśm iennictwo staropol­

skie, fraszki, kom edie rybałtowskie i w ogóle literatu ra m ieszczańska świeżo odkryta i opublikow ana przez K arola Badeckiego. Mieliśmy świetne podręcz­

niki polonistyczne, „M ówią wieki”, ułożone przez J. Balickiego i S. M aykow - skiego, ale najbardziej liczyły się oryginalne teksty. N ajbardziej ceniono rom antyków i Wyspiańskiego, ale my czytaliśmy Boya, W itkacego, Zegad­

łowicza, Gom brow icza i Zbyszewskiego. Gim nazjum było klasyczne, a więc łacinę otaczano nimbem doskonałości. Nas łaciny uczył M arian Golias, czyniąc to z wielkim doświadczeniem i oddaniem. M iał pedagogiczny talent i został niebawem wychowawcą naszej klasy. Potrafił nas ta k zainteresować, że z własnej woli zawiązaliśmy kółko filologiczne. Schodziliśmy się popołudniam i na czytanie autorów łacińskich poza program em , zwłaszcza Ow idiusza i Ka- tulla. W końcu radziliśmy sobie z najtrudniejszym i tekstam i, a rozwiązywanie językowych zagadek sprawiało nam przyjemność. W iktor Chabło uczył histo­

rii. Szczupły, niskiego wzrostu zimą m arzł w słabo opalonych klasach i ruchem m agnata zarzucał na ram iona wspaniałe futro z kołnierzem z wydry. Jego wykłady były precyzyjne i logiczne, wymagał też jasności i zwięzłości w od ­ powiedziach. Znakom itego mieliśmy m atem atyka. Profesor Julian Paweł Schauder, współpracownik Stefana Banacha i H ugona Steinhausa, był jednym z twórców słynnej lwowskiej szkoły matematycznej, autorem prac z teorii całki, typologii algebraicznej i teorii rów nań różniczkowych cząstkowych. Baliśmy się go piekielnie, gdy bazyliszkowym wzrokiem wodził po klasie i cedził przez zęby: „Do tablicy przyjdzie mi...”. A jednak w końcu rozwiązywanie zawiłych wzorów dawało nam rodzaj satysfakcji, a nawet pojmowaliśmy n a czym polega elegancja takich a nie innych rozwiązań. Nasz genialny m atem atyk zginął w r. 1943 zam ordowany przez hitlerowców. Całkowitym przeciwieństwem Schaudera był przedstawiciel lwowskiej szkoły filozoficznej, a przy tym znako­

m ity rom anista, profesor Henryk M ehlberg, uczeń Kazim ierza Tw ardowskiego 17

(22)

i Kazimierza Ajdukiewicza. W ykładał nam propedeutykę zagadnień filozoficz­

nych w sposób wytworny i ujmujący. Gdyśmy się w sądach nie zgadzali, zwykł był mówić: „Zdania uczonych są podzielone...”. Już w r. 1938 i 1939 ogłosił szereg doniosłych rozpraw : „O paralelizmie psychofizycznym”, „O przyczyno­

wej teorii czasu i przestrzeni”, „O poznaniu empirycznym ”, z pogrom u wojennego ocalał, zasłynął w końcu jako profesor filozofii n a Uniwersytecie w Toronto. O nasz rozwój fizyczny dbał nauczyciel gim nastyki A ntoni Rzepka, swego rodzaju sportow a znakomitość, nie ograniczający swych działań do sali gimnastycznej i szkolnego boiska. Mieliśmy stałe treningi w godzinach popołudniow ych, zwłaszcza w siatkówce i w pływaniu n a krytej pływalni, zimą na nartach i na lodowiskach. W 1939 r. profesor Rzepka poszedł n a wojnę i zginął w Katyniu.

Uczniowie, m oi współkoledzy, pochodzili w zasadzie z trzech środowisk.

Przeważało polskie środowisko inteligenckie, obok tego znaczną rolę od ­ grywała spolonizowana inteligencja żydowska, w mniejszości zaś byli ucznio­

wie pochodzenia rzemieślniczego, robotniczego i chłopskiego. N a jednym roku tw orzono zwykle klasę A — z przeważającą liczbą uczniów Polaków oraz klasę B, z uczniami pochodzenia żydowskiego, z nauczaniem religii mojżeszowej;

nauczycielem tejże był Zysze Schächter, stryj solidarnościowego, dzisiejszego polityka Adam a M ichnika. Zaliczony do klasy A spotykałem w niej wielu Żydów, z którym i kolegowałem i przyjaźniłem się bez żadnych różnic.

W yróżniali się oni inteligencją, oczytaniem, zamiłowaniem do filozofowania i politykowania, zwykle ze skłonnościam i lewicowymi. N ajbardziej przyjaź­

niłem się z dziećmi profesorskimi, z Bronisławem Ajdukiewiczem, synem wybitnego logika oraz z Jurkiem Ingardenem , średnim synem profesora filozofii R om ana Ingardena. Bronek w r. 1939 wyjechał za granicę, potem przebywał w Kanadzie, ostatecznie osiadł we Włoszech. Jurek wywieziony przez bolszewików na Syberię, przeszedł następnie szlak wojenny od Indii po W ielką Brytanię, walczył w RAFie, um arł tuż po wojnie w Polsce. Bliska przyjaźń łączyła mnie z Januszem Osadzińskim, który podobnie ja k Jurek wywieziony w głąb Rosji, wojował w II K orpusie we Włoszech i w końcu pozostał w Wielkiej Brytanii. M iałem też przyjaciół w klasie równoległej, B, a najbardziej lubiałem rozm awiać z wyróżniającym się inteligencją W iktorem Bardachem, który w czasie wojny pod nazwiskiem Jan G erhard był we francuskim ruchu oporu jako kom unista, zasłynął potem jak o oficer walczący z U PA i jako auto r wielu powieści, wreszcie zam ordow any w tajemniczych okolicznościach. Chętnie stykałem się z nieco młodszymi kolegami, Stasiem Skrowaczewskim, późniejszym dyrygentem światowej sławy, który odznaczał się absolutnym słuchem muzycznym i jednocześnie uczęszczał do konser­

watorium , ale nam przede wszystkim im ponował znakom itą grą w siatkówkę, Adasiem Hanuszkiewiczem, który uczył się co praw da kiepsko, ale cudownie deklam ował wiersze na szkolnych akadem iach, z T om kiem i W ojtkiem Gluziń-

(23)

skimi, Tom ek był chłopcem niezwykle czułym i urodziwym, a także ze Stasiem Świtalskim, synem lwowskiego kom isarza policji. Stasiowi przez całe lata udzielałem koleżeńskich korepetycji, potem wywieźli go bolszewicy, dostał się do armii Andersa, odznaczył się pod M onte Cassino, um arł w K rakow ie w r. 1990. M iałem też przyjaciół w klasach wyższych, co było raczej rzadkie, gdyż obowiązywała segregacja roczników, wśród nich R om ana Ingardena, najstarszego syna profesora, wybitnego później fizyka, Jan a Leńkę, później­

szego sławnego krakowskiego urologa, Tom asza Jasińskiego, już wówczas świetnego hokeistę, potem inżyniera, Jerzego Łanowskiego, późniejszego filologa i tłumacza. Ani „Zm ory”, ani „Ferdydurke” nie ilustrują naszych szkolnych i pozaszkolnych rozmów. N iektórzy z nas mieli istotnie język wulgarny, ale tych unikałem, gdyż chamstwo zawsze m nie raziło. Lubiłem żartować i bawić się słowami, w czym najlepszego p artn era m iałem w Januszu Osadzińskim, ale rozmawialiśmy też z największą powagą o spraw ach życia, istnienia, kosmosu, idei społecznych i politycznych, losów Polski i losów świata, przeszłości i chwili bieżącej. Wiele zawdzięczam tam tym , młodzieńczym dyskusjom.

Przysłuchiwałem się rozm owom starszych. M ój tato m iał zwyczaj prow a­

dzić nas do swoich ulubionych kawiarni, do „Szkockiej” i do „Rom y”.

Pam iętam nastrój tych spotkań. Kaw iarnie miały wiedeński charakter, pach­

niało kawą. Ja dostawałem zawsze kawę ze słodką bitą śm ietanką, m elanż z pianką, do tego francuskie, lukrow ane ślimaczki, zawsze świeże, z m asą orzechową. Stoliki miały blaty z białego m arm uru, n a których ołówkiem pisano wierszyki, szkicowano karykatury, notow ano wzory m atem atyczne, a na wolnych krzesłach leżały stosy gazet z całej Europy, austriackich, niemieckich, francuskich i angielskich, nie mówiąc o prasie krajowej. Rezer­

wując sobie lekturę niektórzy goście przysiadali gazety. Towarzystwo było wspaniałe, elita kulturalna Lwowa, literaci i krytycy literatury, muzycy, dyrektorzy teatrów , reżyserzy i aktorzy, dziennikarze, adwokaci i artyści, a przede wszystkim profesorowie i docenci Uniwersytetu, filozofowie, logicy, m atematycy, historycy sztuki i kultury. Najbardziej zajmowały mnie fantas­

tyczne opowieści Kazimierza Sichulskiego, który, choć związany z krakow ską Akadem ią Sztuk Pięknych, stale mieszkał we Lwowie. P o d o b ał mi się wytworny strój Stanisława K aczora Batowskiego, szeroki beret, błękitna m arynarka z aksam itu i do tego czarna atłasowa kokarda. Batowski przyjaźnił się z moim ojcem i często zaglądaliśmy do jego wspaniałej pracow ni w willi przy ul. Poniatowskiego. Uwagę m oją przykuwała zbroja husarska i wypchany koń, pod ścianami szkice husarskich szarż i wielkie płótno z Kazimierzem Puławskim ginącym pod Savannah. Kiedyś m istrz poprosił mnie o pozowanie do postaci harcerza witającego Józefa Piłsudskiego wjeżdżającego do Kielc w r. 1914. W tłumie witających Batowski wymalował mego ojca, m atkę, siostrę, a nawet przyszłą teściową p. M arię Yoelplową, sławną wówczas am azonkę.

(24)

O braz szczęśliwie przetrw ał ciężkie czasy i jest dziś w kieleckim M uzeum N arodow ym . W czasie wojny willa Batowskiego, trafiona bom bą lotniczą, uległa całkowitemu zniszczeniu.

W śród kaw iarnianych przyjaciół mego ojca bardzo frapował mnie O stap Ortwin, z siwą, lwią czupryną, płonącym i czarnymi oczyma i chrapliwym głosem, właściwie O skar Katzenellenbogen, jeden z najczynniejszych organiza­

torów lwowskiego życia literackiego, znakom ity krytyk. Bywalcami kaw iarni byli też dobrzy znajomi mego taty, wybitni ludzie polskiego teatru, Leon Schiller i W iłam Horzyca. T ato był członkiem Komisji Teatralnej lwowskiej Rady Miejskiej i dostaw ał zaproszenia na wszystkie teatralne premiery.

Oglądaliśmy wspaniałe przedstawienia najsłynniejszych dram atów i komedii, z takim i artystam i ja k Ludwik Solski, Stanisława W ysocka, Janusz Strachocki, Tadeusz Białoszczyński, Irena Eichlerówna. D o dziś potrafię z pamięci wywołać sceny z schillerowskich „Dziadów” i „Perr G y nta”, z „Zemsty”

i „Świętoszka”, z „Wesela” i „Fryderyka Wielkiego”. R epertuar był bogaty, aktorzy świetni, inscenizacje oszałamiające.

Bliskim przejacielem mego taty był Stanisław Łempicki, zwany Pempusiem, historyk literatury, oświaty i kultury. Był m oim ojcem chrzestnym. Z drugą żoną, słynną z piękności ale niezbyt m ądrą m iał dwoje dzieci, mego rów nolatka Zdzisława i córkę Irkę, prześlicznej urody. Trzecią żoną Pem pusia była Jadwiga Gam ska, urocza i bardzo wykształcona pani, pisząca piękne wiersze.

Razem bawiliśmy w r. 1937 n a wakacjach w Piwnicznej. Stanisław zawzięcie łowił ryby w Popradzie, zwane przez niego potw oram i; naw et najmniejszy kiełbik był potworem . N a tych wakacjach był jeszcze bliski znajom y ojca, znakom ity językoznawca i poliglota profesor Jerzy Kuryłowicz, ze swą piękną żoną i synem nieco ode mnie młodszym. Chodziliśmy n a długie spacery, na których Kuryłowicz dla zabawy wymawiał samogłoskę „o” n a sześć różnych sposobów albo podaw ał zaskakujące wywody pochodzenia różnych słów.

Bardzo mnie to bawiło. Nie spodziewałem się, że po latach, w innym mieście, na anglistyce, będzie on moim profesorem. Z Piwnicznej wybrałem się wtedy góram i na wycieczkę do Czorsztyna i Niedzicy. To też była swoista antycypa­

cja przyszłości. Pienin dotychczas nie znałem. N a wakacje jeździliśmy zwykle do Skolego albo do Jaremcza, a w r. 1934 byłem n a kolonii w Kom ańczy, gdzie nasze gimnazjum miało dom wakacyjny.

Dwie wycieczki gimnazjalne m ocno wryły się w m oją pamięć. Jedna prowadziła na wschód — do Żółkwi, Brzeżan, O leska i Podhorzec, druga n a zachód — do K rakow a. Oglądaliśmy więc m auzoleum hetm ana Żółkiewskiego i miejsce trofealne Jana Sobieskiego, z kolosalnymi obrazam i Kłuszyna, Chocimia, W iednia i Parkanów w kolegiacie żółkiewskiej, zamek Sieniawskich w Brzeżanach, małe muzeum Sobieskiego w zam ku w Olesku, w miejscu, gdzie się urodził, wreszcie wspaniałe zbiory Sanguszków w Podhorcach, z portretam i przodków, z gigantycznymi namiotam i zdobytymi na Turkach, z czterdziestoma

(25)

skrzydlatymi zbrojam i husarskimi i wiązkami husarskich k o p ii W K rakowie, w 1936, po M uzeum K siążąt Czartoryskich oprow adzał nas starszy woźny Leon Szyszka, z którym potem, po latach, miałem w tym M uzeum współ­

pracować. W galerii obrazów oglądnąłem „Dam ę z gronostajem ” L eonarda i „P ortret młodzieńca” Rafaela. N a Wawelu największe n a mnie wrażenie wywarła katedra z nagrobkam i królów i krypta z ich trum nam i, w zam ku zaś

— Sala poselska. Pam iętam , że wtedy oderwałem się od grupy, aby zbiec do podnóża Wawelu, pomiędzy żydowskimi dom am i, i zanurzyć rękę w Wiśle.

Kopiec M arszałka na Sowińcu był do połowy usypany. Ziemię woziliśmy taczkam i po dróżkach ułożonych z desek. W Wieliczce kupiłem m ałą figurkę z krystalicznej soli i ukradkiem ją polizałem. Figurkę zjedliśmy podczas wojny, kiedy we Lwowie zabrakło soli.

Jako gimnazjalista wstąpiłem do 22 lwowskiej drużyny harcerskiej i z nią wziąłem udział w wielkim zlocie w Spalę w r. 1935, w następnym zaś roku w M iędzynarodowym Harcerskim Jam boree w Polanie-Braszowie, w ru m u ń­

skim Siedmiogrodzie. Była to moja pierwsza podróż zagraniczna. Nie m ogliś­

my się nadziwić widokom i stosunkom panującym w tym kraju i wszystko nieustannie porównywaliśmy z Polską. W Bukareszcie wspaniałym i lodam i przyjął nas am basador Arciszewski. W różnojęzycznym tłum ie harcerzy zrozumiałem wagę znajomości obcej mowy. Z Rom anem Ingardenem zwiedzi­

łem stary gotycki kościół, die Schwarze Kirche, w Braszowie.

Z wolna ale systematycznie przygotowywano nas do wojny. Służyło tem u gimnazjalne Przysposobienie Wojskowe. W roku 1938 na obozie tego P rzy­

sposobienia w Pasiecznej doświadczyliśmy cham stw a i brutalności kom en­

derujących nam i podoficerów.

M oje dzieciństwo i lata młodzieńcze miałyby w sobie pełnię idylli, gdyby nie goniące przez Europę fata. Zaczęło się od wielkiego kryzysu w r. 1929, od ogólnej depresji i bankructwa. W tedy nasza b ab k a dla pokrycia długów, także tych, które dość lekkomyślnie zaciągnął mój ojciec, sprzedała swą kamienicę i po pewnym czasie musieliśmy się z niej wyprowadzić. N ajbardziej bolała mnie strata ogrodu, w którym się na dobre wychowałem i gdzie przyjacielem m oim była każda jabłoń i każdy krzak jaśm inu. W yprowadziliśmy się do m ieszkania w pobliżu, na ulicy Stryjskiej, potem przenieśliśmy się na ulicę Długosza, aby ostatecznie osiąść w wielkiej, czynszowej kamienicy przy ulicy n a Skałce. T a nazwa utrzym ała się do dzisiaj.

T rudna finansowa sytuacja rodziny skłoniła mnie do podjęcia pracy zarobkowej na własną rękę. Od dwunastego roku życia udzielałem korepetycji i miałem własne pieniądze, którym i czasem zasilałem kasę wspólną.

W latach trzydziestych Polska uginała się pod ciężarem problem ów politycznych, społecznych i gospodarczych. Po śmierci m arszałka Piłsudskiego krajem rządzili jego następcy, nie potrafiący tych problem ów rozwiązać.

Groźne sprzeczności objawiały się powstawaniem faszyzujących partii politycz­

(26)

nych, narastaniem antysemityzmu i ruchów odśrodkow ych licznych m niejszo­

ści narodowych. K raj znalazł się pod potężnym naporem dwóch sąsiadujących totalizmów, hitlerowskiego i stalinowskiego. W roku 1936 we Lwowie byłem świadkiem wielkich rozruchów o charakterze komunistycznym, ze straszliwą dewastacją śródmieścia, wywracaniem wozów tram wajowych, biciem szyb i plądrow aniem sklepów. W roku 1938 zawisły nad P olską ciemne chm ury nadciągającej burzy dziejowej.

D nia 20 m aja 1939 r. zdałem m aturę z odznaczeniem. Pisałem o drogach do nowej Polski w ujęciu rom antyków i pozytywistów, tłumaczyłem tru dn y tekst z „Annałów” Tacyta. M iałem poczucie kończącej się ważnej epoki mojego życia i pełen byłem niepewności. M ój b rat Kazimierz od dwóch lat studiow ał praw o i Akademię H andlu Zagranicznego, obracał się w innym kręgu, interesował się polityką, mając wyraźną skłonność do socjalizmu. M yślałem 0 studiach medycznych albo o architekturze. Przed wstąpieniem n a wyższe studia należało odbyć miesięczną służbę w hufcach pracy. W czerwcu więc wyjechałem na Śląsk, do M ikołowa, i tam w w arunkach wojskowych budow a­

łem pas fortyfikacji. Wbijaliśmy pocięte kawałki szyn kolejowych w ziemię, jak o zaporę przeciw czołgom. W akacje z kolegami, z Jurkiem Gajewskim

1 Józiem Kawalcem, spędziłem na wędrówkach w G organach i Czarnohorze.

Z końcem sierpnia powróciłem do Lwowa. D nia 1 września obudziły nas wybuchy bom b hitlerowskich.

W O JN A

Przydział mobilizacyjny, chyba przez przypadek lub po prostu przez niedopatrzenie, otrzymałem do 19 pułku piechoty n a lwowskiej Cytadeli. M oi koledzy i przyjaciele w większości powołani zostali do różnych m iast poza Lwowem, bo tak a była reguła, zwłaszcza do W łodzimierza W ołyńskiego, a wskutek nieszczęśliwych obrotów tej wojny do Lwowa ju ż nigdy nie pow rócili Niemiecki Blitzkrieg wypełnił Lwów uchodźcam i z zachodu, wywo­

łał też paniczną ucieczkę z miasta. M ój b rat uciekł, ja postanow iłem pozostać.

Już 14 września oddziały hitlerowskie niepokojąco się przybliżyły, a generał Sosnkowski toczył z nimi ciężkie boje pod G ródkiem Jagiellońskim. D n ia 17 września dowiedzieliśmy się o wkroczeniu Armii Czerwonej. W nowym rozbiorze Polski Lwów przypadł Związkowi Radzieckiemu. D nia 22 września najeźdźcy wtargnęli do Lwowa. Zwyczajem rosyjskim, dla przestraszenia ludności, miasto zajmowały najpierw oddziały K ałm uków . Pam iętam ich okrutne i osmolone twarze o skośnych oczach i wystających kościach policzkowych, kiedy z granatam i w rękach ciągnęli przez naszą ulicę n a tle palącego się pałacu Jabłonowskich. R unął nasz dotychczasowy świat, ale m im o straszliwej klęski ani przez chwilę nie wątpiliśmy w zwycięstwo Polski w tej wojnie i nie wyobrażaliśmy sobie Polski bez Lwowa.

(27)

W październiku władze bolszewickie postanow iły otworzyć szkoły i wyższe uczelnie, oczywiście z gruntow ną zm ianą systemu i program u, całkowicie przystosowując je do systemu radzieckiego. Nie powiodły mi się próby roz­

poczęcia studiów medycznych, natom iast przyjęto pozytywnie m oje podanie n a Akademię H andlu Zagranicznego, przem ianow aną w Instytut Radzieckiego Handlu. Przez dwa lata byłem zatem radzieckim studentem , chronionym od poboru do wojska i od wywózki, pobierającym stypendium za dobre wyniki egzaminów. W ybrałem kierunek towaroznawstwa, gdyż wydawał mi się najbardziej konkretny, z obszernym program em fizyki, chemii i m ikrobiologii.

Osobliwa była to uczelnia, w której część profesorów, Polacy, realizowali dawny polski program akademicki, część zaś przybyłych z K ijow a i z M oskwy wykładała po ukraińsku i po rosyjsku. Przywieziono rosyjskie książki, w więk­

szości przetłum aczone z podręczników angielskich, niemieckich i am erykańs­

kich, a więc na dobrym poziomie. W tłaczano w nas zasady m arksiz- mu-leninizmu, a podręcznik krótkiego kursu historii partii kom unistycznej bolszewików był rodzajem Talm udu lub K oranu. Należało to znać n a pamięć, a ze zwięzłego tekstu wyciągano wszelkie polityczne, społeczne i ekonom iczne wnioski. D la nas, Polaków, był to przedm iot nieustannych kpin. Szczególnie bawił nas rozdział o najeździe jaśnie panów na Związek Radziecki. Chodziło oczywiście o wyprawę Piłsudskiego na Kijów. N adal czuliśmy się jaśnie panam i wobec barbarzyństw a, jakie nas otaczało. W tej uczelni prym politycz­

ny wiedli Żydzi, ale ich m iano brzm iało je w re je ”, gdyż, ja k nam powiedziano w języku rosyjskim słowo Żyd jest obelgą. Zaprzyjaźniłem się z Leszkiem N agórskim i z Anatolem Tyktinem. Ten ostatni studiow ał w r. 1939 n a wyższej uczelni angielskiej w Leeds i na swoje nieszczęście powrócił na wakacje do Polski, mówił dobrze po angielsku i dużo o Anglii opow iadał ja k o naszym głównym sojuszniku w tej wojnie. Znałem już nieźle niemiecki i francuski, uczyłem się po rosyjsku, ale teraz postanowiłem poznać język angielski. Była to decyzja arcyważna dla późniejszej mojej działalności. Mieliśmy w Instytucie znakom itego anglistę. Nazywał się Pinkas Katz, studiował w O ksfordzie i też powrócił do Polski n a wakacje tuż przed wojną. Był on jednym z najmilszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Łączył w ybitną inteligencję z wielkim dowcipem, m iał czarujący sposób mówienia, był niesłychanie oczytany i posia­

dał m nóstwo angielskich książek. Poprosiłem go o pryw atne lekcje angiels­

kiego i niebawem, mimo różnicy wieku, bardzo zaprzyjaźniliśmy się. Z a ­ wdzięczam m u dobre podstawy angielszczyzny, a przede wszystkim obudzenie entuzjazmu dla angielskiej literatury. Pojąłem również ogrom ną przepaść, także w zakresie trudności czysto językowych, pomiędzy, powiedzmy, Stephen­

sona „The Treasure Island” i Joyce’a „Ulissesem”.

Uczelnia włączyła nas w „Podgotow kę W ojenną”, miałem więc okazję poznać radziecki system szkolenia rekrutów i porównać go z dawnym systemem polskim. Z przykrością przyszło mi stwierdzić, że stosunek oficerów i podofice­

(28)

rów do żołnierzy w Armii Czerwonej był znacznie bardziej ludzki niż w wojsku polskim, gdzie panoszyły się, chyba odziedziczone po A ustriakach, m etody znane ze „Szwejka”. Ale okupacja sowiecka we Lwowie m iała oblicze coraz to okrutniejsze. Polski patriotyczny ruch konspiracyjny był brutalnie zwalczany, towarzyszyły tem u aresztow ania i wywózki w głąb Rosji. N a wiosnę roku 1940 rozpoczęły się wywózki masowe: rodzin wojskowych i urzędniczych, a także uciekinierów z Zachodu, tzw. bieżeńców, w tym także Żydów. P o pewnym czasie przychodziły tragiczne wieści z Sem ipałatyńska i innych miejscowości K azachstanu.

W ybuch wojny pomiędzy hitlerowskimi Niemcami i Związkiem Radziec­

kim, dnia 22 czerwca 1941, wstawił Lwów w now ą sytuację. Już po kilku dniach ofensywy wojska hitlerowskie wkroczyły do m iasta, po panicznej ucieczce bolszewików, którzy zdążyli jedn ak sprawić rzeź więźniów. Zaczęła się dla Lwowa now a groźna okupacja. Niemcy zaniechały pierw otny plan utw orzenia państw a „niezawisłej U krainy” i włączyły Lwów wraz z okręgiem do Generalnego G ubernatorstw a, ale jednocześnie, głównie przeciwko P o la ­ kom, sform owano oddziały ukraińskiej milicji. Z kolei urządzono krwawy pogrom polskich profesorów oraz członków ich rodzin. W śród ofiar byli:

Kazimierz Bartel, Tadeusz Ostrowski, A ntoni Cieszyński, Longcham s de Berier, Rom an Rencki, a także Tadeusz Boy Żeleński i wielu innych.

Niebawem akcja konspiracyjna, zarówno polityczna ja k i wojskowa, uległa wzmożeniu. Działała delegatura rządu londyńskiego, sztab Armii Krajowej i inne ugrupow ania polskiego ruchu oporu. K onspiracji sprzyjało bardzo wówczas rozwinięte życie towarzyskie. M odny był am atorski, pryw atny handel, w dużym stopniu polegający na wyprzedawaniu własnych rzeczy, jak o że sytuacja m iasta była opłakana, całymi okresam i na granicy głodu i wymarz- nięcia. Niemcy prowadzili ostrą politykę represyjną, a nawet, zwłaszcza w stosunku do osób pochodzenia żydowskiego, eksterminacyjną. N a pery­

feriach m iasta utworzyli rodzaj getta, do którego przesiedlono większość Żydów. Ich los podzielił też mój przyjaciel Pinkas Katz. Otrzym ałem od niego kartkę z adresem i przez jakiś czas nosiłem m u tam jedzenie, patrząc n a sceny hitlerowskiego okrucieństwa. Próbow ałem kontynuow ać naukę w szkole handlowej, ale jej m am y poziom odstraszał. Zdobyłem legitymację pracy n a kolei, uczyłem się nadal angielskiego i dużo czytałem. M ój b ra t został członkiem londyńskiej delegatury i objął poważne stanow isko prawnicze.

Utrzym ywał bliskie k o ntakty z szefem delegatury Adam em O strow skim , z innymi działaczami, M irosławem Żuławskim, Przemysławem Ogrodzińskim , Zygm untem Łanowskim, także ze Stanisławem Łubertem . Często gościli oni w naszym dom u przy ul. N a Skałce i miałem okazję ich bliżej poznać. Wszyscy mieli wyższe wykształcenie i wyróżniali się w ybitną inteligencją, nieco gorzej natom iast było u poszczególnych osób z cechami charakteru, co m iała pokazać przyszłość. W pracy konspiracyjnej m ocno zaangażow ana była m oja M atka, miłośniczka Józefa Piłsudskiego, wzór patriotyzm u i bezinteresowności.

(29)

W spółpracow ała ze swoją dobrą znajom ą M arią Voelplową, wdow ą po profesorze inż. Rom anie Voelplu, jednocześnie m alarzu, znawcy historii i sztu­

ki, który przed w ojną był kolegą mego ojca w Szkole Przemysłowej, zm arł zaś podczas okupacji sowieckiej. Z ich córką Ewą zaprzyjaźniłem się i w kwietniu r. 1944 pobraliśm y się.

Tymczasem wojna wchodziła w decydującą fazę. Niemcy ponieśli ciężkie klęski na wschodzie i wycofywali się w kierunku Wisły. Alianci wylądowali we Włoszech, a następnie w Norm andii. W lipcu roku 1944 Arm ia Czerw ona po tygodniu zaciętych walk wkroczyła do Lwowa. Teraz Arm ia K rajow a wy­

stąpiła otwarcie, wzywając do wstępowania w szeregi formującego się regular­

nego wojska. Zgłosiłem się wraz z żoną i złożyliśmy ślubowanie. Trw ało to zaledwie tydzień. Sowieci bardzo szybko rozprawili się z lwowską Arm ią Krajową. Osiem nastu członków londyńskiej delegatury zostało aresztowanych.

W śród nich mój b rat Kazimierz. O sądzono ich w procesie zaaranżow anym przez N K W D . Adam Ostrowski przeszedł na stronę kom unistycznego rządu lubelskiego i został zwolniony. M ianow ano go potem wojewodą krakow skim , następnie am basadorem w Szwecji. M ój b rat otrzym ał wyrok 25 lat obozu przymusowej pracy i zesłany został do miejscowości In ta w republice Komi.

Zw olniono go w r. 1955 po jedenastu latach katorgi. Przeżył dzięki pom ocy młodej lekarki rosyjskiej, z k tó rą się potajemnie ożenił. Lwowskie N K W D poszukiwało również i mnie. Ukrywałem się wraz z żoną u przyjaciół, u pp.

Jaskólskich, następnie u Bruchnalskich. Andrzej Bruchnalski, historyk i ku s­

tosz lwowskiego M uzeum Narodow ego im. króla Jan a III Sobieskiego, ułatwił nam przejazd przez granicę w ram ach tzw. repatriacji. W styczniu r. 1945 wylądowaliśmy u dalekich krewnych w Rzeszowie, a z początkiem lutego tegoż roku stanęliśmy w Krakowie u ciotki mojej żony Ireny Stebnickiej n a ul.

D ietla 11. Jej córka, M arta, siostra cioteczna mojej żony, ju ż wtedy wykazywa­

ła się wielkim talentem aktorskim , debiutując w konspiracyjnym teatrze Tadeusza K antora.

Kraków

Gdyśmy pod Wawelem po lodzie przechodzili Wisłę, na W awelu z wieży Senatorskiej powiewała długa biało-czerwona flaga. Ocalenie m iasta graniczyło z cudem. Główne ulice śródmieścia były zablokow ane potężnym i betonow ym i słupami przygotowanym i do walk. M iasto pełne było W arszaw iaków ze spalonej stolicy, uchodźców, wyzwolonych więźniów, m aruderów , na ulicach topniał śnieg i lód po styczniowym mrozie. Ale nastrój m imo wszystko był radosny, gdyż czuło się koniec wojny. Po kilku tygodniach spędzonych w gościnnym dom u cioci Irki i jej przemiłej m atki Heleny W ujcikowej, babciusi, znaleźliśmy pokój z łazienką w na pół zrujnowanej willi Pauliny Taubenschlagowej, przy Krakowskich Błoniach, na ul. F o cha 29. P an i Pola,

(30)

z plutokratycznej rodziny żydowskiej Akselradów, była zam ężna za wybitnego profesora praw a rzymskiego Rafała Taubenschłaga, który wojnę spędził za granicą. O n a sam a przetrw ała dzięki włoskim przyjaciołom w W arszawie i przeżyła Powstanie. Pomagaliśmy jej dom i ogród doprow adzić do stanu używalności, ona zaś odwdzięczała się wprowadzeniem nas w uniwersyteckie towarzystwo, jak o że profesorowie Vetulani, Dziurzyński, Boland i K rzyżano­

wski byli często przez nią goszczeni. Zrazu postanow iłem ukończyć studia w Akadem ii H andlu w Krakowie. Nie była to łatw a spraw a, bo wprawdzie uznano moje radzieckie studia lwowskie, ale kazano zdać wszystkie egzaminy.

W ciągu roku zdałem ich coś czterdzieści, potem napisałem pracę z to w aro ­ znawstwa „O sposobach odnikotyzowania tytoniu”. Końcow y egzam in u p ro ­ fesora Sarny „zalałem”. Co praw da w następnym roku udało mi się ten egzamin zdać i uzyskać dyplom magistra, ale zniechęciłem się do kariery

„handlow ca”. Postanow iłem dalej studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, a utrzymywać się z prywatnych lekcji angielskiego. Początkow o zapisałem się na praw o, ale szybko je porzuciłem na rzecz anglistyki, potem , dodatkow o, wybrałem historię sztuki. M oja siostra przez jakiś czas m ieszkała z nami, studiow ała medycynę w Krakowie i po latach zasłynęła ja k o w ybitna okulist­

ka. W tym okresie, dla nadrobienia strat wojennych, studiow ało m nóstw o ludzi, różnych roczników i różnego pochodzenia. N a anglistyce było pon ad 100 osób, na wykłady z filozofii prowadzone przez R om ana Ingardena, zawsze 0 8 rano, przychodziło około 200 studentów. Ale było co słuchać, m istrz wykładał świetnie. Z dum ą wpisałem sobie do indeksu również wykłady W incentego Lutosławskiego o metafizyce. O nim nam zawsze we Lwowie opow iadał nasz ojciec, raczej jako o dziwaku, oryginale. Tymczasem on z wielką jasnością przedstawiał różne problemy, głównie m oralne, dalekie od metafizyki w rozum ieniu potocznym. Anglistyką kierował początkow o profe­

sor W ładysław Tarnaw ski, mający w swej katedrze Ja n a Stanisławskiego, au to ra świetnego słownika, M arię Laskowską, Claire G rece-D ąbrow ską 1 M acCrackena. G ram atykę staroangielską wykładał Jerzy Kuryłowicz, a n a d ­ obowiązkowe czytanie i kom entowanie dram atów Szekspira prow adził K saw e­

ry Pusłowski. Kilku studentów zdecydowanie wybijało się, zwłaszcza Grzegorz Sinko, syn profesora Tadeusza Sinki, znakomitego znawcy literatury greckiej i rzymskiej oraz Bolesław Boczek, który znał n a pam ięć cały słownik Stanisławskiego. Zaprzyjaźniłem się z Anną Różycką i z M ariann ą Zajączkow ­ ską. M arianna była bratanicą Ananiasza Zajączkowskiego K araim a i profeso­

ra orientalistyki na Uniwersytecie Warszawskim, a potem żoną Z ygm unta Abrahamowicza, również orientalisty. Po kilku latach, w wyniku nasilenia się terroru stalinowskiego, studium anglistyczne zostało rozbite, zlikwidowane, a profesor Tarnaw ski aresztowany. Postanow iłem skupić się na historii sztuki.

M im o wszelkich trudności i ograniczeń w tym czasie historia sztuki n a Uniwersytecie Jagiellońskim rozwinęła się wspaniale, m ając wśród profesorów

(31)

takich luminarzy ja k Wojsław Mole, Adam Bochnak, Tadeusz D obrow olski, Jerzy Szabłowski, K arol Estreicher Mł. i Stanisław Jan GąsiorowskL W y­

kładali jeszcze Feliks K opera i Tadeusz M ańkowski. Był to prawdziwie znakom ity zespół uczonych, tym bardziej że reprezentowali oni rozm aite specjalności, n ad to różnili się charakterem i tem peram entem . Jedni z nich mieli szerokie horyzonty i dar syntezy, inni błyszczeli w analitycznym rozeznaniu sztuki i skupiali się na obiektach polskich, dokonując jednocześnie gigantycz­

nej pracy inwentaryzacyjnej polskiego stanu posiadania w dziedzinie kultury artystycznej po burzy wojennej. Prosem inarium wybrałem u A dam a Bochnaka, który był mistrzem tego drugiego stylu, analitycznego i świetnym znawcą historii sztuki polskiej, zwłaszcza krakowskiej. W ykłady odbywały się w wiel­

kiej, ciemnawej sali przy ul. św. Anny. Patronow ał im w gipsowym odlewie sam W awrzyniec Medyceusz dłuta M ichała Anioła. Przeźroczy jeszcze wówczas nie było, więc rzucano obrazy na ścianę wkładając stare tomiszcza biblioteczne pod lampę epidiaskopu. Dobrowolski pięknym, pełnym ekspresji językiem mówił o polskiej sztuce, o malarstwie i rzeźbie, a także o muzealnictwie.

Doświadczył tragedii M uzeum Śląskiego, którego był twórcą, a k tóre przez Niemców całkowicie zostało zniszczone. Niebawem, po Feliksie Koperze, został D yrektorem krakowskiego M uzeum Narodowego. O grom ną erudycją i skłonnością do teoretyzowania wyróżniał się Stanisław Jan Gąsiorow ski, a jego wykłady o sztuce starożytnych wzbudziły moje wielkie zainteresowanie.

W końcu zdecydowałem się na seminarium u W ojsława M ole, Słoweńca rodem z Lubiany, który w okresie międzywojennym został zaproszony przez U niw er­

sytet Jagielloński na katedrę historii sztuki narodów słowiańskich, z uwzględ­

nieniem sztuki bizantyjskiej. M ole studia historii sztuki odbył w W iedniu u Juliusza Schlossera, M axa D vofaka i Józefa Strzygowskiego, a w czasie pierwszej wojny światowej, wzięty przez Rosjan do niewoli, przebywał w Tom - sku, ważnym syberyjskim ośrodku naukowym . Był poliglotą, szeroko oczyta­

nym w europejskiej literaturze, parał się także poezją i krytyką sztuki. M iał dar pasjonującego wykładu, a zgodnie z zaleceniami D vofaka zagadnienia sztuki łączył z szeroko pojętymi problem am i kultury, mitów, religii, literatury i nauki.

D o kręgu moich bliskich kolegów należała Anna Różycka, z k tó rą wcześniej byłem na anglistyce, Jerzy Banach, M arek Rostworowski, M aria M ichalska (późniejsza żona P iotra Skubiszewskiego), K lem entyna Żurow ska, Lech K ali­

nowski, Józef Lepiarczyk i Juliusz Ross. O bok zakładu historii sztuki ważnym warsztatem pracy była dla nas Biblioteka Jagiellońska, potocznie zwana J a ­ giellonką. W niej to konsultacji udzielała nam Zofia Ameisenowa, kustosz zbio­

rów graficznych, wielka znawczyni książek, będąca w stałym kontakcie z londyń­

skim Instytutem W arburga i z wielu czołowymi uczonymi na całym świecie.

U pani Ameisenowej znajdowaliśmy dobrą radę, czasem przestrogę lub nauczkę, zawsze życzliwość. M iała coś z tradycji alchemicznej uprawianej niegdyś na Uniwersytecie, a także z kabalistyki, ale ze swym jasnym i trzeźwym umysłem,

(32)

ze ścisłością naukow ą i krytycyzmem stawała w rzędzie wybitnych uczonych tej epoki, a wpływ na nas wywierała silny. Niezwykły tem peram ent, fantazję i aktywność na wielu polach objawiał K arol Estreicher M łodszy. Nie m ożna było przejść obok niego obojętnie. Nie znosił autorytetów i chodził zawsze własnymi ścieżkami. M ówca świetny, polemista zażarty, obdarzony talentem literackim, pióro m iał cięte, a styl namiętny to znów gawędziarski, legendę na równi z praw dą cenił, choć bardzo krakowski, zasad swojej szkoły nie przestrzegał. Owiany był sławą skutecznego rew indykatora polskich dóbr kultury zagrabionych przez hitlerowców. To on przywiózł w r. 1946 do K rakow a O łtarz W ita Stwosza i „Dam ę z gronostajem ” Leonarda.

W czasie moich studiów, w latach 1947 i 1948, adiunktam i w zakładzie historii sztuki były dwie panie: Anna M isiąg-Bocheńska i Bożena Daszyńska.

Zgłosiłem się na prosem inarium prowadzone przez panią Bocheńską i wy­

głosiłem opracow anie na tem at ubiorów w Kodeksie Behema. O trzym ałem potem od niej rekom endację przy staraniu się w r. 1950 o posadę w M uzeum Czartoryskich, którem u wówczas dyrektorow ał Stanisław Jan Gąsiorow ski, profesor archeologii, znany mi z wykładów uniwersyteckich i egzaminu. D o pracy zostałem przyjęty w kwietniu roku 1950, jeszcze przed ukończeniem studiów. Przeszło 40 lat miałem pozostać w tej instytucji. Początkow o do m oich obowiązków należało prowadzenie spraw adm inistracyjnych i finan­

sowych. M uzeum prawnie nadal należało do rodziny C zartoryskich, ale otrzymywało skrom ną dotację od Zarządu M iasta. M oim i koleżankam i były:

Bożena Daszyńska, Zofia Boczkowska, Kazimiera i Jadwiga Axentowiczówne, nad biblioteką i archiwum czuwali Tadeusz Turkow ski i M arek Wierzbicki.

Stan budynków był opłakany, od lat nienaprawiane dachy przepuszczały wodę deszczową, woda podmywała też piwnice. Rychło się jednak przekonałem, że jest to miejsce pod każdym względem, zwłaszcza artystycznym i naukowym, wspaniałe, którem u warto poświęcić wszystko. W yjątkowość tego muzeum polegała na ogromnej rozmaitości zbiorów, od Egiptu, Babilonii, Grecji i Rzymu, poprzez europejskie średniowiecze, renesans i barok aż do w. XIX, także świetnych zabytków tureckich, perskich i indyjskich, przeważnie o bardzo wysokim poziomie artystycznym i dobrze udokumentowanej historii, w połącze­

niu z niezwykle bogatymi zbiorami druków i rękopisów. Było to miejsce wprost idealne dla wszelkiego rodzaju studiów historycznych i humanistycznych. Bez trudu wyszukałem sobie tem at pracy magisterskiej: „Średniowieczne zabytki z kości słoniowej w Muzeum Czartoryskich w Krakowie”. Praca ta przyjęta została przez profesora Adam a Bochnaka i stała się podstaw ą otrzym ania przeze mnie stopnia m agistra nauk historycznych w r. 1951 (nigdy zresztą nie ukazała się w druku). W tymże roku M uzeum Czartoryskich przeszło pod zarząd M uzeum Narodowego w Krakowie, a profesor Gąsiorowski podał się do dymisji. Przed odejściem prosił nas o ofiarną służbę w muzeum dla dob ra P ol­

ski i przydzielił nam pod osobistą opiekę poszczególne części zbiorów:

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tak więc, gdy przedmiotem rozważań staje się dorobek jednego tylko z jej krajów, nie m ożna pominąć szczegółowości jego obrazu, ja k też niełatw e staje się

Okres ten przerwany przez zmiany polityczne 1956 roku, poprzedza epokę gomułkowskiej „małej stabilizacji” lat sześćdziesiątych. Inicjatywa ta, podjęta później

czonego na pomieszczenie obrazów, obserwować możemy na podstawie obrazów malowanych w ciągu 1 połowy XVII wieku. 7) i Cornelisa de Baellieura z lat 30-tych XVII

legała przede wszystkim n a uw ypukleniu pozycji swego stanu. Przyw ilej praw a do łowów nadaw ał się szczególnie do traktow ania go jako symbolu posiadanych

w yjaśnić, że korona bizantyńska, w przeciw ieństw ie do tego, co działo się na Zachodzie, nigdy nie stanow iła obiektu m istycznego, obdarzonego mocą p

Jaroszew ski — Siedziba ks. O bradom drugiego dnia przew odniczył prof.. W skazyw ały też na ideologiczne uw arunkow ania niem al każdego dzieła sztuki, któ re

Instrukcja dla kierownika budowlanego Puscha w związku z jego no­.. minacją na stanowisko kierownika urzędu budowlanego, z dnia 30 marca 1822

bow iązani oni byli jed yn ie do w ystępow ania w czasie nadzw yczajnych uroczystości organizow anych przez bractw o, tak ich ja k np... Po odbyciu defilady przed