• Nie Znaleziono Wyników

T ak cz ęsto sp o ty k a m y w k sią ż e c z k a c h i p ism a ch ludo*

w y c h a r ty k u ły o p ie lę g n a c ji n iem ow ląt, w sk a z ó w k i o h y - g je n ie i ż y w ie n iu dzieci, z k tó rem i »zap ozn ać się p ow in n a k ażd a u czc iw a m atka, d b a ją ca o sw e p otom stw o «.

To zn ó w — p r z e p isy z a c h o w a n ia się p o d c z a s ciąży i p ołogu , z k tórem i n ie św ia d o m e, m ło d e w iejsk ie k o b ie ty k o n iec zn ie za p o z n a w a ć n a le ż y .

W sz y stk o to zm ie rza ło b y m ojem zd a n iem d o celu i r z e ­ c z y w iśc ie o d n o siło b y c h w a leb n e sk u tk i, g d y b y n ie n acisk

1 5 6

ty c h a r ty k u łó w n a o w e b ie d n e m atk i i żo n y , n a te n ie ś w ia ­ d om e k o b ie ty — tak z a le ż n e od sw o ich g o sp o d a r zy -m ę - ż ó w ; g d y b y w ięc tak sa m o — k a ż d y u c z c iw y m ąż i ojciec r o d z in y ze ch cia ł d o k ła d n ie z o w e m i p r z e p isa m i i w s k a z ó w ­ k a m i się z a p o z n a ć i o n e w p ra k ty ce , d b a ją c o zd ro w ie ż o n y sw ej i dzieci, śc iśle z a c h o w y w a ć p am ięta ł.

W sz a k ż e ż ty m c z a se m w sz y stk im n a m w iad o m o, że g o sp o d a r z n a w si b ard ziej się tr o sz c z y o ch o rą k ro w ę p o o ciele n iu , lub m ło d e sw e g o ch o w u źreb ię, n iż e li o n ie m o w lę w k o le b c e i je g o m atk ę.

— K to b y się ta p ie śc ił — sk o ro sia n o g n ije n a p o k o sa c h ! H a, w ięc w sta w a j co r y c h ło k o b ie to z ło ż a b o le ści i ch o ćb y ci n o g i o d m a w ia ły p o słu sz e ń stw a , k r z y ż e g ię ły się w p o ło w ie k u ziem i, id ź p o słu s z n ie za g a z d ą n a p o le i n ie żałuj rąk, a m achaj d o b r ze gra b ia m i, a b y ś p o p r ó ż n ic y ani ch w ilk i n ie sp o c z ę ła !

A z a p ła c z e tw ój m a leń k i ża ło śn ie, g d y z o sta w ia sz go n a o p ie ce n ie d o łę żn ej b ab k i, lu b d zieck a s ta r sz e g o w d o ­ mu, — to ci zn ó w m ąż d a k ró tk ą ra d ę:

— »Z apchaj m u g ę b in ę szm atk ą, n ie ch się ta n ie d rze!«

A sa m a d erd aj co ry c h ło — m n ie jsz a o to p rze z w od ę, c z y p o ro sie, b y le p ręd zej, — b y le m ąż m ia ł w y ręk ę, a p o ­ m oc z tw ej n a d lu d z k ie j p r a c y — a lu d z ie n ie w y d ziw ia li, że »on a się w y le g u je — n ib y ja k a p an i!«

— C osik m i w la zło w k r z y ż e — u rok i, c z y co... — sk a r ż y się p o tem k o b ieta , le d w ie w d w a ty g o d n ie p o u r o ­ d zen iu d zieck a — ba, w ty d z ie ń n a w e t — h a ru ją ca ju ż w p o lu i izb ie, ja k g d y b y n ig d y n ic!

— P o k a r m stra ciła m do cn a b ez p r z y c z y n y , m u sia łam d z io p in ę św ie ż u śk ie m m lek iem od k r o w y pokarm ić, b o ni- czem p lekała*) n ie b ęd ę.

A p o k a r m u m ia ła m a tk a n a d w oje, — in o że w y ssa ć d ziecią tk o n ie m ia ło k ie d y , szm a cin ą m ając n a jcz ęściej z a t­

k a n ą g ę b u s ię — a p o k a rm m atk i p r z e p a la ł s ię i w y se c h a ł p rze z k ilk a g o d z in h en n a p o lu p r z y p r a c y — w tej słu ż b ie go rz k iej, a n ie z w y c z a jn e j n ig d z ie , b o jej to, tej m ę cze n n icy w iejsk iej, m a tk ą i słu g ą i ro b o tn icą n a jp iln ie jsz ą za w sz e b y ć n a le ży .

W ró cisz z p o la — to p o p le k a sz tam d zieck o n a prędce, b y le cich ało, a z a b ie r a sz się zaraz to w o d y p rzynieść,, to u g o to w a ć w ie c z e r z ę d la w sz y stk ic h — a g a z d a — o ! on zm a ch a n y setn ie, n ie ch se ta sp o c z n ie p o p ra cy — je s z c z e i d zieck o p recz z iz b y w y n ie ś ć k a z u ie , n ie ch m u s ię n ie d rze n a d głow ą...

•) Karm ić piersią.

157

I tak dalej, tak z a w sz e — i n ie d ziw , że ch łop m im o p ra cy i m o z o łó w c a łe g o ż y c ia — d o la t sę d z iw y c h k rzep k i, a m ocny, ch y b a że ch orob a g o n a w ie d z i n ie s p o d z ia n a i p ow ali.

A k o b ieta , i tak n a sła b o śc i z n a tu r y sw ej sk azan a, jak to k o ło sk rze p ią ce — led w ie p o p ie rw sz em , d ru g iem dzieck u , ju ż ch erla, a n ik n ie, a u sy c h a n ie z n a c z n ie i n ie ró ­ w n ać ju ż jej się z tą d z ie w o ją z p rzed k ilk u z a le d w ie laty, co to z n a jm o c n iejszy m ch ło p a k iem w z a w o d y n a p o lu ja k o p rzo d o w n ica sta n ę ła !

I cz ęsto b e z ch o ro b y w y ra źn ej, »bez p r z y c z y n y « — ja k m ó w ią — id z ie z te g o św ia ta w m o g iłk i p r z e d w c z e śn ie a m ąż b ie r z e d r u g ą m atk ę »dla sierót« i zn ó w ta k same w y z y sk u je jej p ra cę i zd ro w ie i u ro d ę i ani p o m y śli — ż<

ja k o p a n em i g a zd ą , je st w e w sz y stk ie m w sw o im d o m u — i w o ch ro n ie zd ro w ia i ż y c ia sw ojej k o b ie ty i d zieci taL n a jp ie r w sz y m a o b o w ią zek d b ać o n ie u m ieję tn ie — a więc za p o zn a w a ć się w in ien z on em i w ia d o m o ścia m i o p ie lę g n a c ji d zieck a i z a c h o w a n iu się m atki, a ja k o b a rd ziej św ia d o m y c z y ta n ia i w szelk iej n au k i, cz u w a ć p o w in ien n ad w y p ełn ia n iem o w y c h w sk a z ó w e k i rad d ob ry ch , boc sk oro od te g o z a le ż y ż y c ie i sz c z ę śc ie je g o i je g o ro d zin y całej — to n a u k a ta w arta o w iele w ięcej, a ch o ćb y i ty le co p r z e p isy o ch o w ie b y d ła i u p r a w ie roli.

A nn a A ugustynow iczów a współredaktor/ca „Zorzy Ojczystej".

M A C O C H A .

Mama tacie obłożyła głowę liśćmi z chrzanu i ścisnęła chustą, aż poczerwieniał. Usiadł na ławie pod oknem, wyglądając często na drogę, czy nie uwidzi jakiego rozmownego sąsiada.

Każdy idący nie przez góry, tylko dołem obok młynarzowego gospodarstwa, musiał wiedzieć, że Rafała głowa boli, że stojąca obok na oknie wysuszona flaszka zapewne z „nilrswody“ nie pomogła, (takiego leku używał Rafał na oczy), pewnie była, jak wszystko na świecie, fałszowaną.

Tak myślało wielu, tak myślał sobie o tem trochę mały Jan-- tuś, sierota pozostały po pierwszej żonie (Pawlickiej z domu), raz wraz spoglądał ku drugiej matce, wsłuchiwał się w głośne warze­

nie gotującej się na ogniu kaszy, przyczem ciemną opaloną nóżką potrącał biegun kolebki, aby mała Zońka spała dalej, żeby było cicho w chacie, a tatuś nie zły tak, jak wczoraj, kiedy Józka obił za to, że otrząsł młodą jabłonkę. Staszek gdzieś się skrył i

_ _ 158

cicho, gdyby nie stara Polaczka przyszła z za wody z czterema miarkami żyta i prosiła tatusia, by mogła zmieć na poczekaniu.

Jantuś słucha tej codziennej klekotki, byłby może usnął, bo parzyło na dworze, ale matuś... ta druga, bo pierwsza prawdziwa Jantusiowa mama, długo poleżawszy, umarła, tak, umarła, zaś druga mama dawniej mieszkała za górą i miała swoje przy i’odzicach by­

towanie, a dziś jest gospodynią na tatowem podwórku, śpi na tam­

tej mamy poduszkach, nosi tą samą śliczną szalinową chustką (za trzy reńskie) i dziopa mała jest teraz, a dawniej był tylko Józek i Jantuś. Ale dobra... ta mama z za góry, nawet czasem barz do­

bra, tatuś mówili, że to tamta mama przysłała tę drugą, aby do­

glądała kwietuli i gąsek...

Gąski... przypomniał sobie Jantuś, już czas je wyganiać, sko­

czył ku drzwiom, już był na podwórku, gdzie biała gromadka pod- skubanych gęsi żerowała przy płocie. Największy gęsior, jakby ja­

kiś pan z miasta, głowę głupi wyciągnął ku górze, i sycząc wcale niepotrzebnie, gniewał się na wszystkich. Gąski uwidziwszy Jan- tusia z kawałem chleba — danym mu w progu przez mamę, a z ga­

łązką do poganiania w drugiej ręce, wyszły na drogę i przechylając się z boku na bok myślały o prosie, co je po drodze będzie można skubnąć. Lecz naraz tatuś wyjrzawszy oknem huknął:

— Jantuś, a wypędź łysą i kasztanka!

— Jantuś przystanął, potem nawrócił i oglądając się za zo- stawionemi na drodze gęsiami, wbiegł do stajni, odpiął od żłobu dwa niewielkie, ale mocne, konie, i popędził.

Biała droga ściele się równiuśko, zgina przy moście, ginie za górą... już Jantusia nie uwidzi.

W półciemnym młynie pytel handryczył się dalej z kołami, Po­

laczka goni je oczyma i siedząc przy progu, czeka.

Tatuś, spojrzawszy pod światło na flaszkę, czy choćby kropla

„nikswody“ się nie została, oparłszy się o przyczółek łóżka, za- drzemał, bo i prawda, że późną nocą wrócili z odpustu.

Godziny ciepłego dnia płynęły światem ku wieczorowi, jakoby rade chłodom letniej nocy. 1

Tymczasem macocha Jantusia obejrzawszy wszystko przy domu, weszła do izby zaciszonej całkiem, gdyż spali w niej na dobre stary mąż (na poduszce w czerwone i białe paski), w kolebce zaś Zosia- drobinka fyrknąć właśnie chciała nóżkami, ale to trudno. Mama tasiemką, zaczepioną o kołki umocowane w boki kolebki, przy­

trzymała pierzynkę, by Zosi było ciepło — bo na świecie czasem barz zimno bywa, by Zońcia nie wypadła z kolebki na ziemię, bo po ziemi „tasie i husie“ chodzą, któreby mogły Zosię maleńką w oczko dziubnąć, w oczko to kochane, śliczne, niebieskie oczko.

Macocha-matka usiadła przy kolebce, odpoczywając po całodziennej krzątaninie.

Za oknem — duży .świat.

159

Spojrzała ku lasom, to jasnym, to ciemnym w zachodzącem słońcu, uwidziała jej się w duszy ojcowa chata, a przy niej dre­

wnianą żerdzią odłączona od podwórka grządka żółtych nagietek, maku, ruty, kaczypysków, mięty, dzikiej róży, słoneczników...

Samej dziewczynie przy ojcu-wdowcu dłużyły się chwile, czę­

sto myślała, że we świecie jest jakieś szczęście, że ona się niem uraduje, że w niem żyć będzie.

Tymczasem po pewnym jarmarku, Ojciec przywiedli w dom Rafała, młynarza, który żałośnie rozpowiedział swe żale nad dzie­

ćmi bez matki (Józkiem i Jantusiem) i nad opuszczonem gospodar­

stwem.

Wkrótce wesele nastąpiło, pamięta krochmalne suknie drużek, swoją białą z amarantową wstążką, stawali na drodze, idąc do ślubu, bo drużby tańcowali na gościńcu, stara Kaźmierzowa darła się do tańca, aż ją astma chwyciła.

W eszli do kościoła, stali długo wśród srogiego ścisku, bo to była niedziela. Podeszli oboje do ołtarza, drużki i drużby rządkiem poklękali za nimi, mrugając ku sobie. Z boku ukląkł, jakby duch wesela, staruszek Jan Pawlicki z różdżką oną, zieloną, barwinkową, weselną różdżką, złocona złoconemi jabłuszkami, z chusteczką białą, przewiniętą między liśćmi.

Zagrali na chórze, ksiądz pytał — odpowiadali, w głowie jej zaszumiało —- toż ona już nie ojcowa, już do innej chaty wejdzie na całe, długie życie — machochą będzie... bo Rafał ma dwoje dzieci po tamtej.

Zaczęła się msza weselna — uroczysta, jasna, bo słonko ze­

szło z gór, weszło przez okno nad ołtarzem, przyszło ludzkie szczę­

ście uwidzieć, zaczęło też ludziom zaglądać w oczy, i zostało już wśród nich, a kiedy nadeszła piękna chwila, że „młodzi“ uklękli obok księdza i ksiądz ze złoconej księgi czytał, czytał... z różdżki zapachły kwiaty... wśród wielkiej ciszy, słonko z głowy Kaby-dru- żby, uwidziawszy sobie najlepiej wianeczek rozmarynowy mło­

dej, zalśniło na jej główce i całowało... całowało...

A potem pamięta, jak weszła pierwszy raz do chaty, pamięta gniewne oczy Józka i zastrachanego Jantusia. Boże! jakże prędko, za kilka dni, mała rączka Jantusia chwytała ją za spódnicę — co więcej — Józek przysiadał się często u jej kolan wieczorami, kiedy na świecie bywa ciemno — a sierotom wtedy daleko ciemniej, niż innym stworzeniom. A ona rada dzieciom była, matką ją wo­

łali, niejeden raz stanęła między sierotami a świszczącym rzemie­

niem Rafała...

.. .w tym roku kupi buty dla Józka i Jantusia, pośle ich do szkoły na naukę, aby ludzie jej nie wypomnieli, ze durniów wy­

chowała...

Sięgnęła Rafałowa do stołu, po leżącą dużą czarną książką, z której modliła się wczoraj na odpuście. Obróciła kilka, bokiea

czerwono pomalowanych kartek, zatrzymała oczy przy drukowa­

nych stronach:

„Kto miłuje życie i pragnie by dni jego były szczęśliwe, niech zabroni złorzeczenia swemu językowi, a ustom swoim oszukujących wyrazów; niech unika złego, a wypełnia dobre; niech szuka po­

koju i pracuje nad osiągnieniem go; bo Pan ma oko otwarte nad sprawiedliwymi i ucho uważne na ich modlitwy“.

Słusznie — pomyślała — „złorzecząca kobieta w domu, nie czyniąca pokoju“ to nieszczęście rodziny. O, ona taką nie będzie nigdy.

Położyła książkę, gdyż wieczorna pora wołała ją do obory.

W yszła z skopkiem na drogę, pewna, że uwidzi wracającego Jan- łusia.

Jantusia nie było.

Biała, równa droga pustą była, nikt nie szedł, niema Jantusia.

Odleciała mu od stada gęś z szaremi skrzydłami, co to czę­

sto odlatywała i trzeba ją było wiecznie po krzakach jałowcowych szukać.

Dziś, kiedy rozegrzało* kolo południa, leciały niebem dwa sze­

regi, ostrym dziobem zakończone, szarych, żegnających pola, pta­

ków. Szara była niespokojną roztaczała skrzydła, podlatywała nad wodą i dziwnie, dziwnie się odzywała.

Jantuś wracał do domu z Jaśkiem Wiesiołoskim i Maryśką Drucelową, tamci gnali stado owiec, każdy swoje, Jantuś nie śpie­

wał z niemi, nie hukał, bo wiedział, że będzie od tatusia bity za

„szarą“.

Zbliżali się domu.

Jantuś przywalniał kroków — patrzył w zmroku, wszedł na białą drogę, prowadzącą ku chacie, stało się jeszcze ciemniej, na podwórku po jasnej spódnicy poznał mamę, targnął ją za ręce i wy­

szeptał: szara uciekła,..

Macocha wpuściła do chlewka resztę gęsi, przymknęła wrota od stajni, usiadła na schodkach od młyna, czekać „szarą“.

Jantuś siadł przy niej.

Tymczasem nad lasem rozsunęły się chmury, srebrno-złoty sierp księżyca wypłynął z za drzew.

Pojaśniało nad światem. Jasne, widne z daleka chaty stały w ciszy nocy, jakoweś duchy spokoju, miłości, zapomnienia, — pły- aęły nad ukrytą wśród gór wioską.

Ludziska gasili światło — szepcąc paciorki.

Kafałowa z Jantusiem patrzyła na świat.

Naraz koło chaty Szafrankowej — naprzeciw — zabieliło się coś i ruszyło, to Franek pewnie w koszulinie chodzi po sadzie.

Ale nie, to nie Franek — to „szara“ zmyliła drogę, siostry jej poleciały za morza, ona. została sama i teraz pod chatą Sza- frankową żali się swej doli.

1 6 0 —•

— 161 —

Rafałowa stanęła na schodkach i przyłożywszy dłoń do ust, zawołała:

— Lewo, lewo, lewo, lewoosia.

Szara ruszyła skrzydłami, wzleciała w powietrze, przepłynęła kręgiem dolinę między górami i w chwilę potem, spała w chlewku koło swych białych sióstr.

Jantuś tymczasem pojadłszy kaszy, wrócił na próg, usiadł przy matce, przytulił się do niej, i czekał, aż kiedy sierp księżyca wzejdzie nad dom ojcowy. Patrzył sierota na dziwy nocy — tulił się hardziej do matki i myślał, że ta przysłana przez pierwszą mamę — tę umarłą — ta druga mama, dobrą jest, nie robi krzy­

wdy nikomu, ni tatowi, nikwietuli, ni Józkowi, ni gąskom, ni jemu...

Jadw iga Rewakowicz- W ardiałow ska wspólredaktorka „Zorzg Ojczysteju.