• Nie Znaleziono Wyników

Huczy burza w Iesie, łamiąc drzew konary, wiatr wieść smutną niesie, świat się wali stary.

Zabytki przeszłości w gruz się rozsypują;

miejsca swej świetności m odzie ustępują.

N ow y świat nastaje przez potomstwa nowe;

pięści nie uznaje, lecz z olejem głow ę.

Nawet świat roślinny odmienia przyroda;

kształt miasto ma inny i chłopska zagroda.

A jednak lud różnych zaw odów i stanów przy kieszeniach próżnych jest trzodą baranów.

Bo mimo oświaty, postępu kultury,

świat możnym śle kwiaty, a biednym tortury.

A źródło zaś nędzy, w tej leży przyczynie, źe lud swe pieniądze pcha w obce kieszenie.

Rząd sumy olbrzymie w podatkach sam bierze, lud resztę uprzejmie pcha wrogom w ofierze.

Szczególnie lud polski ubogim się staje, gdy rzuca strój polski i polskie zwyczaje.

Dziś chłopa nie zdobi wieśniacza siermięga, lecz po strój niedrogi do „pejsarzy" sięga.

»Handełes" ubierze g o w pruski strój modny, którego nie pierze i szyk ma dogodny.

Choć licha tandeta w mig drze się i pruje, chłop na to nie pyta, niech »Mojsze" targuje.

Niech wieśniak uważy w swej chłopskiej prostocie, czy jest mu do twarzy w tandeckiej lichocie?

Chłop niegdyś z młodzieżą, idąc żąć na pole, bielutką odzieżą opromieniał rolę.

Sam nawet Kościnszko, wódz sławny w potęgę, gdy bił się z „Mochami", wdział białą siermięgę.

Len siejąc, konopie, chłop stronił od miasta, strój swojski na chłopie, w post olej omasta.

Dziś w kupnym kubraczku chłop nie zna olaf*i, N ie mówią mu Maćku, lecz panie Macieju!

Wiejska płeć niewieścia zaś w suknie się stroi, na części dwadzieścia z żurnalów je kroi.

I pudrem też bieli twarz wiejska dziewczyna, by chłopcy w idzieli, że mody się trzyma.

Na ludzkie w ięc żale odpow iedź jest krótka:

panów niszczą bale, chłopów strój i wódka.

Co nie zniszczą bale, wódka, stroje modne, dokończą zniszczenia proceśnictwo płodne.

Lecz gdy naród cały oświatą przeniknie, procesy i kłótnie, smród z gorzały zniknie.

Zakończą się zbrodnie, spełniane przy święcie, lud żyć będzie zgodnie, szachraji m ieć w pięcie.

Dobrobyt zakwitnie, nastąpi swoboda, lud sądów uniknie, brat bratu dłoń poda.

Grosz, potem oblany, nie pójdzie na marne, lecz będzie schowany na godziny czarne.

Gdy w końcu lud plunie na obcą mu modę, po groźnej tej burzy B óg da nam pogodę.

Walenty Wołoszczak.

91

J A K T O C H Ł O P R O D Z I C I E L K Ę S P Ł A C A Ł .

W ojciech — chłop żelazny, przystary, a jasny jak wybłęki- tnione niebo. Dawno temu matuś go na świat porodziła, nie na­

leżał zatem do tych bywalskich, co to się po Amerykach i Saksach rozbijali. N ie łyknął cudzoziemskich rozumów, jeno miał swój prosty, chłopski, taki swój, jak ona chata własna.

Trzech synów po talary za morze pojechało, w dom u cztery małoletnie dziewuchy i nadewszystko miła Maryś, żona i go sp o ­ dyni, jak anioł stróż domu, tak bowiem swą Maryś nazywał.

Gdy, kiedy niekiedy, anioł z ostra pokrzyczał, jak musi być w uczciwem gospodarstwie, Wojciech myślał rad sobie: «Skoro janieli się na człeka gniewają, to zawdy pieruny biją. Jakże, Ma­

ryś nie janioł?«,

Jednak z latami sępiło się czoło gospodarskie. Siedm mor­

gów gruntu, tyle lat pracy, nic dzieciom nie dokupił! Dziś nie weźmie nikt dziewuchy w spodniczynie — tysiącami wianuj, ina­

czej źle. Z wiosną doniósł synom, że dwór będą parcelować. P e­

w nego więc dnia najstarszy Jędrek przysłał z za morza, aby mu kupić z dworskiego. «Niech ojciec używają z tych pięciu mor­

gów , dopóki nie przyjadę« — pisze. Najmłodszy przysłał na trzy.

„Niech ojciec używają, dopóki nie przyjadę«. Kupił i temu z dwor­

92

skiego. Średni nie przysłał. Donosi, że kaszle i sił nie ma, to i za­

robić nie może. Spłakała się dobra matka, Wojciech pomyślai:

wpewnie zemrze na suchoty". Żal mu się zrobiło jednego, ale więcej żal, że dziewuchy za m łode do dalekiej drogi, on się sta­

rzeje, a nie może dokupić dzieciom od siebie.

M iłość dzieci, wstyd w obec zarobków synowskich, nagła żądza kupienia od siebie ambit — zawzięty napór chłopów na dwór parcelowany, żar walki o ziemię-rodzicielkę, banki, pożyczki, weksle — jak krzak dzikiej róży, kwieciem i kolcami oplotły jego zatroskaną duszę. Wszystko, co żyło, kupowało, kupowali bracia i kumowie, z którymi zżył się od czasów pastuszych przy gęsiach.

)Tak zwolna ogarniało g o niepowstrzymane pragnienie, jak w upalne lato.

.. — O d siebie kupię. Ale z czego?

W starszych rókach nagle odezwał się w nim wielki głos, odczuł, jak rozkoszną jest myśl kupowania ziemi-rodzicielki. Żył, orał, zbierał, łożąc, co mógł, na zdrowe wychowanie potomstwa (z których tylko czworo pomarło), nie miał, spracowany, czasu, by sercem odetchnąć. W starszych rokach poczuł, jak ziemia-ro- dzicielka pachnie rolnemu człekowi, jak ciągnie.

Teraz zrozumiał, jakie to śliczne rzeczy odczytywały mu dziew­

częta z książek szkolnych, o ziemi i niebie, polu i ogrodzie.

Przykład synów, grubo uczeńszych od niego, też na starsze roki jakieś wonne światy mu odsłaniał. Zapachła mu ziemia przy za­

chodzie słońca. Popatrzył na nią, jak w świętą rzecz, przykląkł, ucałował ze czcią rodzicielkę i zawziął się. Ale z czego? Banku nie weźmie za żadną cenę. W ięc z czego?

Niby pustelnik w głębił się we własną duszę. Przestał ma­

wiać, opętał się myślami, jak pająk przędzą, a jeśli z tego powodu żonka ukochana gwałtowała, nie rozumiejąc, że człek myśli, to mu gadać nie wychodzi, rad sobie przypomniał: „gdy janieli się gniewają, to muszą pieruny strzelać".

jeden z kumów (ze starszych chłopów nie każdy piśmienny) na prośby Wojciecha pisywał do synów W ojciechowych. Po pierwsze: co to znaczy używać z kupionego — po drugie: co uczynić z pieniądzmi, gdyby kapło z ziarna lub przychówku?

Że synowie W ojciecha byli ludźmi ojcu podobnymi, czyli zacnymi, osobiście odpisywali, że ojcu nie, m ogą rozkazać i nie pożałują, chcą mieć tylko grunt na swe imię i nazwisko zapisany.

W ymyślił tedy Wojciech pew nego szczęsnego dnia: »Co przy- robię grosza na synowych gruntach, połow ę schowam dla nich — połow ę sobie policzę za fatygę".

Uradowany napełnił chatę nadziejnemi czasy. Począł raźniej do swoich przemawiać i goręcej szanować swego_ »janioła".

— Da Bóg, pożyczki na starsze roki brał nie będę, bo to

93

się lekko weźmie, potem gryź kamienie, ale oddaj — mawiał co ­ raz częściej.

A tu trzeba się spieszyć, bo dworskie z rąk chłopy rozkupują.

Trzy dni suszył, patrona świętego się radził, milczał, a wa­

żył, raz w lewo, raz w prawo. „Z morgów dzieci musi kapnąć za fatygę!" — przekonał się i dał zadatek na trzy morgi, tuż przy synowych.

Było to jesienią po złym, mokrym roku.

Nagle, młodym koniczem wzdęta, legła najlepsza krowal Jak slota jesienna, tak zamrzyły łzy całej rodziny. Maryś za­

płakana lamentowała, Wojciech zamilkł przerażony.

— Bóg doświadcza człeka, jak krowina, m ogę i ja rychło ze świata pójść bez zapowiedzi. Skorom kupił od siebie, trzeba spłacić jak najskorzej. Z czego? Bogu najwyższemu chwała, już wiem z czego! — pomyślał zawzięcie.

Znowu poszły listy poprzez fale morskie: «Przyszlijcie mi synkowie na obsiew, na prosięta ze dwa

i

na otręby. Dla was przychowam, sobie wezmę za fatygę".

Przysłali, ale że W ojciechowi należało się święcie za fatygę, z reszty pieniędzy obsiał kupione od siebie.

Znowu list, jak ptak, za morze leciał: «Przyszlijcie na lepszą młodą krowinę, to wam potrzymam". I kupił Wojciech synowi krowę, mleko sobie za fatygę.

— Idźno, janiele Maryś, do miasteczka, możeby kto mleko brał.

Maryś odkrzyknie: »Cóż to dziewuchy wypiją? Cztery ich, a nas dwoje. A ty, gruntowy panie, co będziesz chłeptał?!"

— Ja bede post święty ostry utrzymywał, bom sobie zamy­

ślił. Musisz iść janiele.

I poszła, bo Wojciech żelazny chłop bywał.

W chłodne późno jesienne wieczory Wojciech samotnik sia­

dywał na ławce w sadku

i

na palcach liczył. Wreszcie powoływał żonę do siebie

i

kazał jej ze sobą radzić.

— Maryś, janiele drogi — przecie byk pokaźne zwierzątko.

— D o czego niby pijesz?

— On nic inne nie jada, jeno sieczkę, siano, owies. Lecz nie doradzam ci janiele przyjść z nim do zwady. Mocny chłop!

— Ty Wojtuś na coś zawracasz!

— Jużci, że tak. My tem samem musimy żyć. Co lepsze, żydom na przedaj, bo muszę przed śmiercią spłacić czem rychlej, tem lepiej.

— Wojtuś, że się Boga nie boisz! Janie dam dzieci wygłodzić!

Tak to Wojciech zwolna żonę przygotowywał do zamiaru, który Żelaznie postanowił wypełnić.

wjanioł" trzymał się twardo. W ojciech prawił, czoło mu błyszczało:

— Staniesz, janiele, na Sądzie Boskim, zapytają, ileś to dzie­

ciom gruntu przykupiła?

— Nieprawda! Bóg nie każe dzieci głodem morzyć! — od­

parła żona.

— M łode wszystko przetrzyma, bo młode, my, bośm y za­

pieczeni mitręgą. A powiedz, mój janiele, czyś nie rada dzieciom dokupić? Duszę dla nich byś dała! Jo cię znam, najlepsza m atko...

A grzechów zaś Maryś niby nie masz? M asz... to i post święty za grzechy oddamy, a grubo przytroi się grosza... Mój janiele drogi ,■— słodziej ci będzie oczy zamknąć, gdy w ostatniej godzi­

nie przypomnisz, żeś ciułała ziarno do ziarneczka, abyś ino dzieci z r.iczem nie odeszła. Janiele drogi, na ofierze stoi wiara nasza św ięta...

I mawiał tak umiłowanej kobiecinie, dzieci przed oczy w o ­ dził, do ciepłej łzy i serdecznej radości przywodził. Rachował z nią, obliczał. Kobiecina miękła. I dopiął tego, co zamyślił, nieu­

straszony chłop!

Stanęło: kapusta, ziemniaki na spółkę z prosiętami, serwatka, barszcze kiszone, postny chleb, mleko tylko w niedzielę. Masła nie wolno, sera nie wolno, jaj nie wolno, pszenicy ani tknąć — bo to się żydom na przedaj poniesie. Przyodziewy i butów nija­

kich się nie kupi. W ojciecha zdarte okręci się na mróz szmatami, dziewczęta m ogą na piecu przezimować, nafty się nie kupi — aby ziarno do ziarna.

Dziewczęta były zacne, jako synowie, bo to poszło po ro­

dzicach, nie śmiały szemrać.

Twarde zęby chłopskie poczęły tedy żuć niedosolone, czcze ja­

dło, aleć znać było grubnącą kiesę Woj ciechową. Ojciec rodziny jeno gębą maścił: „Aby ziem ię rodzicielkę co rychlej spłacić! To dla was, dziewuchy moje! M łode rychło o niedostatku zapomni, a b ę­

dzie jak znalazł. Cierpcie dla świętej ziemi!"

Nocami nie m ógł sypiać, tak się włożył do myślenia. Spo­

kojniejszy o los dziewuch, nadsłuchiwał, jak to sapią, śpiąc snem sprawiedliwych... Aż tu, od godów , coraz częściej słyszał niemiłe ściurczenie po brzuchach. Trochę się przeląkł. Trąca razu pewnego swą M aiyś i budzi.

— Tobie tak ściurcy po brzuchu?

Kobiecina, lekko zbudzona (bowiem niezdrowo sypiała), po­

częła ze swoim nadsłuchiwać.

— Tobie, Wojtuś, też ściurcy, słyszę wyraźnie.

— O, nie mnie! Mnie nie śmie ściurcyć. To dziewuchom I tobie.

— G łodne są... — z bólem rzekła matka.

— Młode wszystko przetrzyma, a tyś się za grzechy ofiaro­

wała — pocieszał W ojciech.

Jfsdmsk to ściurczenie po brzuchach spowodow ało lęk matki

95

i baczne przyglądnięcie się dzieciom za dnia. Oczy podkrążone, skóra cienka, blada, palce wydłużyły się.

— N ie może tak być — prosiła matka.

— Musi być!

Ile dziewuchy z matką w stodole cepami przyrobiły, dziesięć razy więcej W ojciech codziennie w pańskim lesie. Twarz mu przy­

bladła, plecy przygarbiały, ręce poczęły drżeć, odzienie zrudziało, buty dziurawe szmatami owinięte, jeno oczy pewne swego. I on w lesie niekiedy osłabł, w ięc żegnał się krzyżem świętym i robi}

jak maszyna, która ciężko dysze, lecz nie ustanie.

Poczęli wreszcie sąsiedzi coś uważać, a szeptać.

— Pić nie pije — zaczęto radzić — pieniądz ma od synów, a zdziadział...

— Żadnej kompanji nie utrzymuje, ludzi unika.

Tydzień mija za tygodniem — kw iedane przedtem dziewu­

chy straciły krasę i ze wstydu nie wychodziły za obejście, nawet do kościoła.

Aż tu piętnastoletnia najstarsza Agata na piękne pozieleniała, musiała zaprzestać codziennego noszenia mleka żydom do mia­

steczka, bowiem na mdłości ją brało. Wreszcie legła chora.

Rozpłakana matka codzień pokazuje ją ojcu i narzeka, żą żal wierutny ścisnął serce Wojciecha.

— Trzeba jechać z nią do doktora, przecie to moje dziecko.

Po powrocie z miasta, pyta matka o medycynę. Wojciech pokazuje receptę.

Wiesz janiele, że mam spłatek. Za w iele chciał aptekarz, tom nie wziął. Doktor też kosztował.

— A co doktor m ówił?

— To, co nie trza — odparł Wojciech — kazał jeść i nie robić.

— Widzisz, widzisz, niecnoto, dzieci mi na suchoty pogubisz^

co im przyjdzie z gruntu!

M ógł doktor poradzić takie, co nie kosztuje.

Jednak, z końcem zimy, wreszcie żelaznemu chłopu poczęło odwagi i duszy brakować. Matka i dziewuchy pokryły się siwą bladością, niby szronem zimowym. Siebie nie widział, bo do lu­

sterka nie spoglądał. Grosze rosły, ale rosły w espół z rosnącym żalem z powodu głodujących dzieci i żony.

— D o wiosny niedaleczko — pocieszał rodzinę — słonko was poprawi.

Począł cierpieć, siw ieć i postękiwać.

Ale B óg ulitował się nad żelaznym chłopem. Przyszła w io­

sna przeanielska, wczesna i ciepła, jak dawno nie była. Drzewa w marcu pękały. W ygnał też co rychlej rodzinę na słońce jasne, wesołe, szczęsne. Jak długo ziemia nie obeschnie, nie dał nic ro­

bić, ino grzać się na słońcu i tajać.

9 fi

D obrego sw ego „janioła" zawołał do porachunku. Z nabo­

żeństwem liczyć poczęli grosze wychudłym i palcami-patykami.

I co się okazało? Okazało się, że za zimową mitręgę, za wściekłą robotę w pańskim lesie, za głód dzieci, łzy matki, swą siłą harto­

w n ego chłopa... pół morga ziemi rodzicielki na czysto i na w ie­

czne kupił!

Dalej poszło jak po maśle, którego nie dojadł, bo za fatygę po synowych polach kapało, a kapało.

Tylko nie przechwalał się, że od siebie kupił, bowiem pa­

mięć onej białej zimy, bladość dziewuch, mdłości Agaty, pośw ię­

cenie żony, ściurczenie po brzuchach — dzwoniło w sumieniu, że i one głodem rodzicielkę płaciły.

Ale był dumny, że to on «tani i zdrowy" sposób płacenia wymyślił.

Ale był dumny, że tylko chłop wytrzyma, gdy mu ziemia rodzicielka zapachnie, a spłacić ją trzeba.

Leon Świeżawski.

DO ZIEMI!

— O ty ziem io ! ty cu d n a ziem io u k o c h a n a ! W z ło ty c h b la sk a c h sło n e c z n y c h cała u k ą p a n a — W ień cem w io sek , m g łą la s ó w ciem n y ch o k o lo n a , C ała ży c ie m w ilg o tn a , ty ziem io ro d zo n a !

C h cia ło b y się cię o b ją ć i tu lić w ram ion a, T w y m g o r ą c y m o d d e ch em p o ić się b ez k oń ca, W c ią g a ć siły , id ą c e z g łę b i tw e g o łona,

W sią k a ć b a r w y i zb iera ć p o ca łu n k i s ło ń c a . . . I z m iło ści k u to b ie n a w e t w g łą b w e jść cieb ie, I w p rzy tu ln ej u ło ż y ć się cichej m ogile,

I w tej c is z y w e w n ę trz n e j ż y ć — ja k w sam em n ie b ie — L ecz ż y ć w to b ie! — n ie z g in ą ć m artw y m , n i n a ch w ilę.

*

S p o w in ię ta w m g ły p o ra n n e I od ch ło d u d rżąca,

P a tr z ą c w b r z a s k i h en ! św ie tla n e B u d z isz się d o sło ń c a !

U stó p je s z c z e le ż ą cien ie I p e łz a ją m roki,

N a w ier zch o łk i — ślą p rom ien ie S ło n e c z n e — uroki.

97

T od b la s k ó w ich sp ło n io n a , O rze źw io n a rosą,

B u d z isz się ziem io ro d zo n a ! I w n et: — b r z ę k a sz k osą.

D z w o n isz cich y ch d zw o n k ó w rojem , S zu m isz p e łn y m k łosem ,

Ż y je sz ! ziem io ży c ie m sw ojem ,

W o ła sz — w ielk im g ło se m ! — Anda.