• Nie Znaleziono Wyników

Profesora Wacława Szuberta 24 wspomina Michał Seweryński

Wie pani, co na prawie najbardziej przemawia do wyobraźni człowieka? Pra-wo karne. Ja zresztą pisałem pracę magisterską z procedury karnej, ale tam nie było stypendium doktorskiego. Profesor Wacław Szubert miał to stypendium, o czym zresztą powiedział mi mój przyjaciel. I on mnie na to namawiał. Po jakiejś tam rozmowie, po rocznym okresie próbnym ja to stypendium dostałem i już tu zostałem. Profesor Szubert prowadził także wykłady z polityki spo-łecznej i ja na te wykłady chodziłem. To było jeszcze ciekawsze, pomyślałem sobie, że to by mnie ciekawiło, że ja bym chciał to robić, ja bym chciał się w tym jakoś bliżej zorientować, głębiej wejść w to wszystko. Kiedy się dowie-działem o tym stypendium, poszedłem do niego na rozmowę. On to chował, ukrywał to, bo bał się, żeby mu tam partia nie nasłała kogoś swojego, kogo on by nie chciał. Zaufanym osobom mówił, bo szukał kogoś, żeby ewentualnie zaproponować to stypendium. A ja niestety nie byłem w kręgu tych, których on by szukał, bo to był jeden z moich egzaminów najmniej udanych. Nie dostałem dwójki, ale to był egzamin, który wspominam do dzisiaj jako bardzo nieudany. Profesor miał taki zwyczaj, że pytał przed terminem chętnych. Ja się oczywi-ście do wszystkiego przygotowywałem lepiej czy gorzej, tam nie było jakiegoś sensownego podręcznika, właściwie to były same wykłady. A ja dostałem takie bardzo niewygodne pytanie. Broniłem się na wszystkie sposoby, ale widzia-łem, że profesor jest niezadowolony i ja też byłem niezadowolony. Jakąś tróję dostałem, pomyślałem sobie, że nigdy już nie będę więcej miał z tym do czy-nienia, a potem nagle się okazało, że jednak tak. Sprawa tej oceny z egzaminu jakoś tam pewnie gdzieś wypłynęła. Był rok próbny. [Profesor] zaprosił mnie, żebym przychodził na seminarium. On prowadził seminarium doktorskie i ja na nie chodziłem, jakiś referat nawet raz zrobiłem. Miałem o sobie takie

24 Wacław Szubert (1912–1994) – prawnik, specjalista prawa pracy, profesor Uniwersytetu Łódzkiego, dziekan Wydziału Prawa w latach 1953–1955 oraz 1965–1969.

mniemanie, że potrafię pisać, bo mi zawsze w szkole mówiono, że dobre wy-pracowania miałem. Ja ten referat napisałem. I profesor ze mną usiadł i potem zaczęliśmy razem to analizować. Okazało się, że z tą umiejętnością pisania to grubo przesadzona sprawa. Ale od niego się też nauczyłem pisania, takiego jasnego wyrażania myśli. Obca mu była tendencja do pseudonaukowej mowy, żargonu. To wszystko, co masz powiedzieć, powiedz najprościej, jak potrafisz. Również wywód logiczny był bardzo ważny w tych pracach, które się pisało. Ja to do dzisiaj mam w pamięci i tego wymagam od innych. To jest niezmiernie trudne, ale w takich dziedzinach konwencjonalnych jak pani socjologia czy moje prawo dyscyplina języka jest niezmiernie ważnym narzędziem, to jest nasz ratunek, żeby nie powiedziano, że my się obracamy w obłokach jakiejś metafizyki, a nie zdyscyplinowanej wiedzy. Więc tak to było: był jakiś okres próby, który jakoś przeszedłem, a potem dostałem to stypendium i cztery lata przygotowywałem pracę doktorską i następne. Coraz bardziej mi się to po-dobało, był moment krytyczny po ukończeniu tych studiów doktorskich, bo jak pani wie, to jeszcze nie ma gwarancji zatrudnienia. Potem się dowiedzia-łem, że był taki dramatyczny moment, bo każdego, kto aspirował do pracy na uczelni, musiała pozytywnie ocenić partia. Ja jako notoryczny bezpartyjny miałem niestety niedobrą opinię. A pewien sekretarz, skądinąd żyjemy teraz w przyjaznych stosunkach, mówi: „No tak, ale on nie daje nam gwarancji, że się zapisze do partii”. HL25

25 Henryk Lewandowski (1933–2013) – prawnik, specjalista prawa pracy, profesor na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego, w latach 1987–1990 dziekan tego wydziału.

Fot. 42. Od lewej: Henryk Lewandowski25, Wacław Szubert i Michał Seweryński

Na szczęście profesor Szubert był wtedy dziekanem. I on jakoś przeforsował, żeby mi ten etat asystenta dali, i tak zostałem na uczelni, właśnie dzięki moje-mu mistrzowi, który nie tylko zaufał mi i moim zdolnościom, ale nadto prowa-dził mnie jak prawdziwy mistrz. To jest taka relacja, która rodzi się z tego, nie waham się powiedzieć, zachwytu tym człowiekiem, który imponował wiedzą, ale nie tylko. W miarę jak go poznawałem, jego życiorys był coraz bardziej imponujący. Myślę, że w pewnym stopniu spłaciłem dług wobec niego za to, że mnie do tej nauki wprowadził, że mi drzwi na świat otworzył, bo tylko dzięki niemu też dostałem potem jako bezpartyjny stypendium do Francji. Ale spłaciłem także w ten sposób, że dwa lata temu wydałem jego pisma pośmiert-nie, książkę wspomnieniową26, którą on pisał w tajemnicy, bo to był człowiek, który od początku był w ruchu oporu, w AK. Najpierw pracował w radiu po-wstańczym, a potem został dyrektorem w podziemnym Departamencie Pracy i Polityki Społecznej. Z tych jego wspomnień dowiedzieliśmy się, jak wyglą-dało działanie rządu podziemnego w czasie okupacji w Polsce. Na przykład była udzielana pomoc socjalna, były pieniądze na ten cel. I na przykład tym rodzinom, które potraciły swoich bliskich, albo innym osobom represjonowa-nym, wybitnym intelektualistom, artystom, uczonym udzielano takiej zapo-mogi. To działało w całej Polsce, cała utajniona sieć. To jest wspaniała książka. Profesor to trzymał wszystko w swoich papierach i bał się to ujawnić, na krót-ko przed śmiercią opublikrót-kował jeden rozdział w „Przeglądzie Historycznym”. I ja gdzieś czytając wspomnienie na stulecie jego urodzin, znalazłem ten ślad. Z córką Profesora zaczęliśmy drążyć jego bibliotekę, i w ten sposób z papierów pośmiertnych złożyliśmy ostatnią jego książkę. Więc niech pani nie wierzy marksistom, że „jedynica wzdor, jedynica nul”, jak pisał Majakowski – „Jed-nostka – zerem, jed„Jed-nostka – bzdurą, sama – nie ruszy pięciopudowej kłody, choćby i wielką była figurą, a cóż dopiero podnieść dom pięciopiętrowy”, bo okazuje się, że historię tworzą jednostki. Wybitne osoby mogą pchnąć historię ludzi, świata na inne tory. I w życiu wielu, bardzo wielu z nas jakaś jedna oso-ba może odegrać decydującą rolę. W moim życiu taką rolę odegrał mój mistrz. Dlatego tak dużo o nim pani opowiadam, bo kilkadziesiąt lat u jego boku pra-cowałem, jeździłem po kongresach razem z nim. Nawet siedzieliśmy razem w jednej ławce i uczyliśmy się języka włoskiego, tutaj w Łodzi. Profesor był wykładowcą w Międzynarodowej Szkole Prawa Pracy w Trieście i załatwił mi tam stypendium. Dostałem dwa dolary kieszonkowego od Uniwersytetu na drogę, a tam dostałem jeden posiłek i nocleg. Pojechałem. To były trzy tygo-dnie czy sześć tygodni, już nie pamiętam. Obaj stwierdziliśmy, że ponieważ to jest we Włoszech, gdzie otoczenie jest takie inspirujące i język nam się spodo-bał, to trzeba się tego języka poduczyć – chociaż wykłady były po francusku.

26 Wacław Szubert, Problemy pracy w koncepcjach programowych Delegatury Rządu na Kraj

I potem przyjechawszy do Łodzi, szukaliśmy jakiegoś lektoratu i znaleźliśmy lektorat na Uniwersytecie, pani docent [Anna] Rynkowska na historii prowa-dziła ten lektorat. I myśmy siedzieli wtedy z Profesorem w jednej ławce, on już był wtedy blisko sześćdziesięcioletni, i razem uczyliśmy się tego języka. Pa-miętam nawet pierwsze zdanie: „Andiamo a casa dove la mamma aspetta…”. On się zawsze dziwił: „Niech pan powie, panie Michale, jaki to jest dziwny język, jak tak można zdanie konstruować”. Ja mówię: „Panie profesorze, nie trzeba się temu dziwić, trzeba brać taki, jaki jest” [śmiech]. A przecież mówił i pisał w czterech językach, włoski byłby piąty. Też mi to trochę po nim zostało – zainteresowanie językami.

Agata Zysiak: Mam wrażenie, że ta relacja mistrz–uczeń trochę już ginie. Michał Seweryński: Nie, niech pani w to nie wierzy. Jeśli jest mistrz, to będą zachwyceni uczniowie. Tylko nie każdy ma ten talent, nie każdy ma ten dar przyciągania uczniów. W kościele nazywa się to charyzmatem. Kiedy pojawi się prawdziwy mistrz, osoba pobudzająca wyobraźnię, zainteresowanie, pocią-gająca za sobą, to pojawiają się uczniowie, którzy chcą naśladować mistrza. Krótko mówiąc, światło musi być dostatecznie silne, żeby przyciągało. Co o tym decyduje? Nawet nie sama wiedza. Zwłaszcza nie w naszej dziedzinie. To jest także charakter. Jak już profesor był starszy i ja byłem trochę starszy, to się ta nasza więź osobista coraz bardziej zacieśniała . Miałem z nim dwa se-minaria. Jedno oficjalne, a drugie prywatne, kiedyśmy sobie chodzili i rozma-wiali – zwłaszcza po tym, jak przeniósł się do Warszawy i został dyrektorem Instytutu Pracy, a do Łodzi dojeżdżał. Ja go odprowadzałem tutaj na Tkacką do naszego domku uniwersyteckiego na nocleg. Sam mieszkałem w pobliżu. Po drodze rozmawialiśmy. To było takie prywatne seminarium. I tam rozpatrywa-liśmy pytania najważniejsze. Na przykład takie: „Jak pan myśli, panie Micha-le, do czego właściwie w komunizmie służy prawo?”. Fundamentalne pytanie. Na żadnym seminarium takich pytań nikt nie zadawał. A on zadawał. I razem staraliśmy się na to odpowiedzieć. Najogólniej mówiąc, jego odpowiedź była taka, że to prawo to jest takie teatrum, to są zaklęcia – jak „władza klasy ro-botniczej” i podobne. To są wszystko zaklęcia ideologiczne, które przykrywają istotę rzeczy. Ona jest inna. To wszystko jest oparte na fałszu. A prawo jest po prostu narzędziem przemocy, która służy do utrzymania tej władzy przez pewną grupę, czyli służy do legitymizowania tego systemu. Ale mówiłem o charakterze, bo pytał: „Jak pan myśli, panie Michale, czy żeby zostać profe-sorem na uniwersytecie, trzeba mieć więcej wiedzy czy więcej charakteru?”. Ta sprawa w sposób jawny albo domyślny wypływała potem jeszcze nie raz, na przykład kiedy w stanie wojennym pisaliśmy założenia nowego sprawiedli-wego prawa pracy na przyszłość, po obaleniu komunizmu. Spotykaliśmy się w jego domu w niewielkiej grupie. Wynikały na tym tle spostrzeżenia, które były rezultatem naszych postaw – różnych, ale cel był jeden. Spostrzeżenia

te były odzwierciedleniem różnych osobowości ludzi, którzy tam wtedy się spotykali i coś proponowali, a przez to dawali wyraz swoim przekonaniom, poglądom i wyobrażeniom, jak ten system powinien być zbudowany w przy-szłości. Mógłbym zatem powiedzieć, że wpływ mojego mistrza na mnie był wielostronny. Nie tylko taki, że inspirował, zachęcał mnie do pracy naukowej, a potem oceniał te prace. Był kiedyś taki moment, w którym powiedział: „No to panie Michale, trzeba pomyśleć o profesurze”. Ja mówię: „Panie profesorze, ja nie mam książki profesorskiej. – Ale to, co pan napisał, to wystarczy”. Ja już miałem publikacje za granicą. Gdzieś tam już jeździłem. Ale jego ocena była dla mnie ważniejsza niż dziesięć książek.

(...)

Miałem taki moment w życiu, w którym stanąłem na rozdrożu. Za sprawą profesora, ponieważ przyszedł i powiedział tak: „Panie Michale, jest wolne miejsce dla pracownika polskiego w Genewie, w Międzynarodowej Organi-zacji Pracy. Czy pan by się chciał tam przenieść?”. Nie wiem, który to był rok. Ale jeszcze przed „Solidarnością”. Jakoś tak. Zacząłem się zastanawiać. Mówię: „Muszę się namyśleć trochę. – No to niech się pan zastanowi”. Na-stępnego dnia przyszedłem i powiedziałem: „Panie profesorze, to ja się de-cyduję”. Byłem już po habilitacji wtedy, to był tam wtedy warunek nawet. A on wtedy spojrzał na mnie z zawodem i mówi tak: „A ja myślałem, że pan zostanie profesorem”. Widziałem wyraźnie, że mu sprawiłem zawód tą wypowiedzią. Nie powiedział, jakie są jego preferencje. Potem był taki mo-ment, w którym pojawiła się wolna katedra w jednym z polskich uniwersyte-tów i zrobili mi propozycję w tej sprawie. Ja się wahałem, właściwie bardzo krótko, i powiedziałem, że to mnie nie interesuje. I wtedy zaprosił mnie na rozmowę, mówi tak: „Panie Michale, to może być jakaś szansa dla pana”. Ja mówię tak: „Panie profesorze, ja naprawdę nie mam takich ambicji. Szczerze mówiąc, ja naprawdę wolałbym tu jeszcze z panem posiedzieć, bo mi tu jest dobrze. Takich rozmów jak z panem profesorem to ja gdzie indziej prowadzić nie będę. Wiem, że kiedyś to może trzeba będzie zrobić, ale póki jeszcze nie muszę, to ja wolę tu”. No to on mnie zaczął przekonywać, mówi: „Wie pan, przecież będziemy się kontaktować. Możemy na różne sposoby, myśl pokonuje granice, to jeszcze będzie tak, że będziemy coś razem robić”. Ja po-wiedziałem, że nie. Mówię: „Poza tym wie pan, ja tu mam swoje groby. Tak łatwo się od nich nie odjeżdża. Poza tym to byłaby jakaś rewolucja w życiu mojej rodziny”. I pomyślałem sobie, że ja bym stracił te seminaria na ulicy po drodze do hotelu. To mi się wydawało dużo ciekawsze. Niewątpliwe profesor był to dla mnie osobą opatrznościową.

Outline

Powiązane dokumenty