• Nie Znaleziono Wyników

17Konstantynów – niewielkie miasto (obecnie wchodzące w skład aglomeracji łódzkiej), któ-rego centrum oddalone jest od śródmieścia Łodzi o ok. 20 km. Od 1911 roku oba miasta połączone są linią tramwajową.

18 Aleksander Gardawski (1917–1974) – student archeologii na Uniwersytecie Łódzkim, póź-niejszy profesor archeologii na Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

Bohaterskie wspomnienia mam z tych badań. Podzielono Polskę na kwadraty, w każdym kwadracie był punkt badawczy i tam zbierano materiały. Wszystkie kraje europejskie miały atlasy etnograficzne, a Polska nie miała, więc postano-wiono zrobić taki atlas. Tylko jak robiono te kwadraty, to się nie zastanowili, że w jednym kwadracie było powiatowe miasteczko, a w drugim była wieś, która należała do tego powiatu. Wobec tego w terenie to było strasznie uciążliwe, dlatego że ja odwiedzałam wsie, które były oddalone od siebie o trzydzieści kilometrów – taka była odległość między tymi punktami – a żeby dojechać do następnej wsi, musiałam wracać do miasta powiatowego i jechać autobusem w zupełnie innym kierunku. To były rok akademicki 1953–1954. Szczęśliwie miałam punkty na północny zachód od Warszawy, a rodzice moi mieszkali w Warszawie, więc miałam bazę u nich. Tam zostawiałam synka, który miał wtedy pięć czy sześć lat, i jechałam mężnie w teren z plecakiem, w którym miałam śpiwór, potem mi mama uszyła taki worek z dużego prześcieradła, dla-tego że dwa dni były na miejscowość. Wobec dla-tego szłam do sołtysa i mówiłam, że przyjechałam tutaj na badania naukowe, mam papiery itd. i proszę o nocleg z „szarwarku”, to znaczy z przydziału. Prawie z reguły, tak jak wspominam te-raz [śmiech], sołtys odpowiadał: „A to świetnie, bo tu wczoraj geometra był, to pani pójdzie do tych samych gospodarzy, tam łóżko dawali geometrze”. To do-stawałam łóżko razem z pościelą po geometrze, wobec tego to wszystko było obrzydliwe i mama mi uszyła taki worek, wchodziłam w ten worek, zaciąga-łam na głowę i już mi było wszystko jedno, ilu geometrów w tym łóżku przede mną spało. Kłopoty tylko były z higieną w takiej podróży, bo wsie polskie z re-guły nie posiadały urządzeń sanitarnych. Pamiętam w jakiejś wsi, że kawałek drogi od autobusu było i obtarłam sobie piętę, bolała mnie, więc poprosiłam o miednicę ciepłej wody. Gospodyni bardzo miło przyszykowała, postawiła na środku kuchni, ja moczyłam nogi, a cała rodzina siedziała dookoła. Obserwo-wała, co ja takiego ciekawego robię [śmiech]. To rzeczywiście były bohater-skie lata jeszcze. Woziłam ze sobą chleb, kartki; tych sklepów z jedzeniem nie było jeszcze wtedy po tych wsiach. Pamiętam, że w Rypinie czy innym więk-szym miasteczku była restauracja w rynku i tam poprosiłam, czy kawę mogę dostać, i usłyszałam potem jakiś brzdęk – okazało się, że oni tam w moździe-rzu tłuką ziarnka kawy i takie duże ziarnka kawy zalali wodą i przynieśli mi to w charakterze czarnej kawy. Potem jakieś miejscowości, w Sierpcach chyba wtedy nocowałam, w hoteliku miejscowym, w którym jeszcze oprócz mnie miały dwie osoby nocować, to klucza nie było w drzwiach [śmiech]. To były rzeczywiście niesłychane wyprawy, ale dzięki temu pierwszy raz w życiu je-chałam motocyklem. Byłam w jakiejś wiosce, już zmrok zapada, wyszłam na drogę, na przystanek autobusowy. Autobusu ni widu, ni słychu. Deszcz zaczął mżyć, ciemno się robiło, to był koniec października i ja stoję w szczerym polu przy tym patyku [śmiech]. Wtedy zajeżdża ktoś takim dużym motocyklem, starodawnym, co to miał dwa siedzenia i rączkę pomiędzy tymi siedzeniami,

no i zatrzymał się jakiś dobry człowiek, że jedzie do Nasielska, a autobus to chyba dzisiaj nie pojedzie, bo on go nie widział po drodze, czy pani to jeździła motorem? „To niech pani wsiada, to ja panią podrzucę”. To co ja będę noco-wać na tej drodze, trudno, niech dzieje się, co chce, wsiadam na ten motocykl i jadę. Wsiadłam za tym facetem, trzymałam się rączki tak kurczowo, że jak dojechaliśmy do Nasielska, to nie mogłam rąk otworzyć, miałam powbijane paznokcie ze strachu, ale dojechałam. Nie ma jak badania etnograficzne.

Rzecz jasna, nie tylko badania etnograficzne i archeologiczne

dostarcza-ły tylu emocji. Wyjście w teren i stawienie czoła opornej rzeczywistości

stanowiło chrzest bojowy także dla badaczy reprezentujących inne

dyscy-pliny nauki. Interesujący opis zmagań, które towarzyszyły pracy nad

dokto-ratem, przedstawia biolog Andrzej Piechocki. Przede wszystkim podkreśla,

że jego mistrz – profesor Leszek Pawłowski – miał taki styl pracy, który

wymagał ogromnej samodzielności od jego uczniów. Dawało to często

po-czucie całkowitej niezależności czy autonomii. Te jednak, wykorzystane

nadmiernie, mogły narazić ich na srogą reakcję nauczyciela-mentora:

Karierę naukową zrobiłem zgodnie z przyjętym trybem, to znaczy nie opóźni-łem wykonania doktoratu. Temat pracy był związany z zoologią systematycz-ną i po części ekologią, dotyczył mięczaków, ślimaków i małży, rzeki Grabi. Grabia i jej dorzecze były od lat poligonem doświadczalnym Katedry Zoologii Ogólnej, w której pracowałem. Wraz z profesorem jeździliśmy przynajmniej raz w tygodniu w teren, zbieraliśmy materiały. Dzięki kontaktom profesora z Łódzkim Towarzystwem Naukowym mieliśmy zapewniony samochód i bar-dzo wytrawnego kierowcę, który bezbłędnie trafiał w każde miejsce i bez protestów znosił nasze wielogodzinne badania. Badania terenowe i realizacja doktoratu trwały cztery lub, pięć lat. Praca została szybko opublikowana w do-brym czasopiśmie, w całości. Profesor był niewątpliwie mistrzem, którego można nam było zazdrościć, ale jednocześnie, muszę podkreślić, że pozwalał nam na dużą samodzielność. Przyglądał się nam, oceniał, dyskretnie podsuwał koncepcje. Pisałem swoją pracę po kawałku wspominając inspirujące pomy-sły i rozmowy z Mistrzem. Gdy przedstawiłem profesorowi rękopis, wtedy czytało się rękopisy w dosłownym tego słowa znaczeniu, do których wkleja-ło się fotografie i mapy, muszę powiedzieć, że doznałem wielkiej satysfakcji słysząc, że przygotowałem rozprawę zgodną z jego wysokimi wymaganiami. Nieliczne poprawki dotyczyły zaledwie kilku zdań. Szybka publikacja roz-prawy doktorskiej w warszawskim czasopiśmie wiązała się z niemiłym dla mnie nieporozumieniem. Przekazując maszynopis tamtejszemu redaktorowi, myślałem o wstępnej ocenie i czekających mnie poprawkach. On jednak uznał, że praca nie wymaga jakichkolwiek zmian i nie zawiadamiając mnie skierował ją do druku. Moja praca ukazała się więc bez konsultacji z promotorem, co

profesor w niemiłej dla mnie rozmowie uznał za przejaw niesubordynacji. Ża-łuję niezawinionego incydentu związanego z publikacją pracy wykonanej pod kierunkiem profesora, którego zachowałem we wdzięcznej pamięci.

Z relacji tej jasno wynika, że wejście w świat akademii wymaga także

Outline

Powiązane dokumenty