Jan ek był synem dzw onnika przy kościele katedralnym w B u r g o s , m ałej mieścinie w H i
szpanii. Zaledwie zaczynał dw unasty rok, — a już tak był złośliwym, że w całćj okolicy nazywano go powszechnie m ałym rozbójnikiem. W istocie zasłużył sobie na ten hańbiący przydom ek kil
kom a znacznćmi błędam i, które już odkryw ały w nim przew rotną naturę.
Obcując tylko z najgorszćm i dziećmi, a
nade-w szystko będąc łakom ym i leninade-wym, Jan ek po
p ełn ił był ju ż parę nieroztropności, za które, gdy
by nie młody jego wiek, prawo niechybnie u k a rałoby go z całą surowością. T e m ałe trzpioto- stw a i te złośliwości pełne czyny, mogły, j a k to później zobaczycie, przejść w nałóg zbrodniczy, i zgubić na zawsze małego J a n k a ! C hłopczyk ten, jak o syn dzw onnika, mógł często zwiedzać k a te drę w B u r g o s , i w istocie wchodził do niej
— 84 -kiedy tylko mu się podobało. T en sam wzgląd
d aw ał mu też niezw yk łą sposobność ja k najczęst
szego zbliżania się do kapłanów . Ci okazyw ali mu nierzadko dowody praw dziw ie ojcowskiej czu
łości i im to zaw dzięczał n iejedną zdrow ą naukę moralności ch rześcijań sk ićj, niejeden naw et po
d arek , (bo i tych mu nie szczędzili), chcąc dziecię n a dobrćj widzieć drodze. N ie ste ty ! zepsute serce m ałego chłopca zdolne było ju ż tylko do nie
wdzięczności. Ci w łaśn ie najw ięksi jego dobro
dzieje, ojcowie duchowni, mieli być pierwszemi ofiarami niecnych postępków Ja n k a . Ogród ich, otaczający miasto, w nętrze naw et pięknego ko
ścioła w B u r g o s, by ł pićrw szem polem jego złych figlów. Ja n e k za czął od kradzieży owoców w ogrodzie k an o n ik a, który się podjął uezyć go początków łaciny. Z łap a n y po kilkakroć n a go
rącym uczynku, u k aran y doraźnie, nie popraw ił się je d n a k wcale. Ale te pierwsze przestępstw a m a ł e g o r o z b ó j n i k a niczćm jeszcze nazw ać można, w porów naniu z tern, co później uczynił.
Dla uskutecznienia w szystkich swoich niecnych zamiarów, w szystkich karygodnych projektów , krzyżujących się w jego wyobraźni, zebrał w k ilk a dni tłum dzieci w swoim w ieku, a nazw aw szy się ich dowódcą, prow adził ich z m iejsca na mi j- sce. Niedługo całe m iasteczko B u r g o s mówiło z przerażeniem o nowćj szajce m ałych złodziejów, których ciągłe łupiestw a, częste spustoszenia, czy
nione w ogrodach i okolicznych folw arkach, n ie
słychanie d aw ały się we znaki. J a n e k zdołał przez czas n iejak i ukryć się przed poszuki
w aniam i p o licy i; lecz, razu pewnego, gdy ze
braw szy wieczorem sw ą szajk ę w m ałćj gro
cie, o k ilk a mil od m iasta, w ydaw ał rozkazy na nową w y p raw ę, nagle żandarm i otoczyli m iejsce zebrania i ujęli m a ł e g o r o z b ó j n i k a . Ja n e k zrazu chciał stawić ja k iś opór, lecz n atu ralnie bez sk u tk u : odesłano go do B u r g o s na wozie, z rękam i i nogami związanemi. W drodze, m ały łotr u jrza ł swych rodziców zapłakanych i upadających pod ciężarem wstydu i boleści, j a kich im nagotow ał syn własny. Lecz i ten roz- rzćw niający praw dziw ie widok zrozpaczonych starców nie potrafił go wzruszyć. Ci za to bićdni rodzice nie zapomnieli ani na chwilę, że to je s t ich w łasne dziecko, biegali, prosili, błagali wszę
dy, aż nareszcie przez wzgląd, że syn ten miał
być ich je d y n ą podporą i pociechą, a z a tru ł im ostatnie dni życia, skazali Ja n k a tylko n a sześć m iesięcy więzienia.
Zdaw ało się, że pobyt pomiędzy wilgotnemi i ponurćm i ścianam i w ięzienia wzbudzi w nim myśl o popraw ie, pragnienie rozpoczęcia nowego życia, a zarazem żal za utraconą niewinnością d u szy i czystych myśli, którem i chlubi się w iek dziecięcy. A je d n a k i to za w io d ło ! Z łe skłonności ja k chw ast w y b u jały w jego sercu, a dusza ta pod w pływ em coraz nowych w ystępków s ta ła się nieczułą na w szelką lepszą myśl, n a wszelki pro
mień ła sk i bożej. Samotność w ięzienia posłużyła mu tylko do u k ła d a n ia niezliczonych nowych pro
jek tó w , które m iały go ostatecznie zgubić w o- czach Boga i ludzi. N akoniec, k ied y w ybiła go
dzina uwolnienia, wychodzi z więzienia i zam iast rzucić się do nóg rodzicom, zrosić je swemi ł z a mi i prosić o przebaczenie obiecując poprawę, Ja n e k , posłuszny natchnieniom złego ducha, opu
szcza w nocy B u r g o s , zapom ina o w szystkiem , o obow iązkach, o rodzicach i p rz y ja cio łach ; od
chodzi, a ponieważ noc b y ła bardzo ciemna, b łą k a się przez długi czas, nie wiedząc w którą się udać stronę!
N araz w ypadła mu droga przez długi, gęsty la s : szed ł zawsze dalej, lecz nie w idział ani k re su sw ej drogi, ani żadnego, najm niejszego św ia
tełk a. To go przypraw iło o trwogę, k tó ra z k ażd ą w zrastała chwilą i o dreszcz lekki, k tóry w końcu zam ienił się w febryczne drżenie. Nagle słyszy odgłosy św istaw ek, w ychodzące z różnych punktów leśnej gęstwiny. W tej chwili przestraszonem u Jankow i przyszło do głow y użyć swej świstawki, z „dobrych czasów", tej św istaw ki, k tórą ongi w aw anturniczych w ypraw ach zw oływ ał sw ą szajk ę m ałych złodziejów . Dm uchnął więc c a łą s iłą : ostry i przedłużony głos rozległ się po ca
łym lesie. W tej chwili rozległo się po lesie d w a
dzieścia innych gw izdań, a w k ilk a chwil m ałego rozbójnika otoczył tłum ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. U jrzaw szy J a n k a ludzie ci o k a
zywali n iezw y k łe znaki wesołości, śm iali się do rozpuku, żartow ali, hałaso w ali, w o łając na p rz e m ian y : „ D o b r a z d o b y c z ; d o b r a z d o b y c z ! zatrzym am y go przy sobie.... weźmiemy go na n a ukę!" jak b y jednym wiedzeui celem i je d n ą n a
tchnieni m yślą wszyscy pow tarzali z okrzykam i
— 85 — radości „ D o b r a z d o b y c z ! d o b r a z d o b y c z ! już do nas n ależy !" I każdy z rozbójników ści
s k a ł J a n k a , który, opowiedziawszy im swojg historyjg, i wyjście z więzienia, u sły s z a ł nowe wi
w aty, w itające go, a złodzieje w net przyw ykli uważać go za swego m łodszego brata. — Za chwilę świst gw izdaw ki d ał sig słyszeć z głgbi lasu. B ył to znak powrotu, i w szyscy w niepo
rz ąd k u i nieładzie powrócili na swoje stanow iska.
J a n e k dow iedział sig w krótce, że nowi jego to
warzysze, zacni opiekunow ie, szykow ali sig do ważnej w ypraw y. Szło o zatrzym anie poczty k ró lew skiej, n a k tó rą miano czekać kilk a mil dalej, w m iejscu bardzo urwistem . T a uprojektow ana napaść n astąp iła z rana, ale ku wielkiem u zdzi
w ieniu, albo raczej ku w ielkićj nieprzyjem ności rozbójników , n a pierw szy w ystrzał, wycelowany n a poeztg, k tó ra przew oziła pieniądze skarbow e, w yszło z nićj około dziesigciu uzbrojonych ludzi.
Ci bronili sig ta k żwawo, a pozostali icb tow a
rzysze ta k im dzielnie dopom agali, że sześciu złoczyńców pozostało n a placu boju. J a n e k do
s ta ł kulą w nogg; u p ad ł krw ią zbroczony, bez- przytom ny, o k ilk a kroków od d ro g i; jed en z żoł- nierzów chciał go ju ż pochwycić, lecz cztćrej ro
zbójnicy nadbiegli w sam ą porg, a o baw iając sig, żeby J a n e k nie w y k ry ł przy śledztwie swych wspólników, odbili go i znikli w głgbi lasu.
W róciwszy do przytomności, J a n e k ujrzał sig w głgbi ciemnej ja k noc ja sk in i. Mury tej siedziby zbrodni utworzone były z wilgotnych i kruchych sk ał, które, w ydrążone w różnych k ie
runkach, tw orzyły podziemne g alery je n a podo
bieństwo w ielkiego, piekielnego labiry n tu ! Te ściany albo raczej te sk a ły obite były grubćm płótnem , pokrytem rozm aitą bronią, na której wi
siały różnego rodzaju ubrania, tysiące różnych zdo b y czy : tu były sztuki jedw abiu, tam narzg- dzia ch iru rg iczn e, dalej strzelby m yśliw skie, ówdzie bogato tk an e m ateryje w ełniane i je d w a b ne ; przepyszne obrazy, obok których znowu były naczynia m iedziane i t. d . ; słowem było to p ra wdziwe siedlisko nieporządku. J a n e k obudził sig w tej ja sk in i w strasznych boleściach : w pierw szych chwilach tych palących i ciągłych cierpień, zw ażając rang, k tórą otrzym ał za karg nieba, uczynił ślub skrycie, że jeżeli wyzdrowieje, to po
praw i sig, powróci w rodzinne progi i rzuci sig
do stóp rodziców. Niebo w ysłuchało tćj m o d litw y ; to też w krótkim czasie J a n e k , który odtąd wciąż m yślał o popraw ie, zaczął w racać do zdro
wia. Stan ten trw a ł daleko krócćj, niż sam a s ła bość, a niedługo m a ł y r o z b ó j n i k w yzdrow iał zupełnie. T ym czasem zły duch nie próżnow ał.
Dowódca bandy, z k tó rą w lesie pokum ał sig nasz J a n e k i z którą przez to samo związał swoje losy, zaczął mu daw ać prak tyczn e rady i przestrogi, potrzebne w tym szlachetnym zaw o
dzie; chciał, ja k m ówił, zrobić z ł o t r z y k a z a wołanego złodzieja. Nauczono go w k ilk a dni, ja k zrgcznie kraść trzeb a w tłum ie tabakierkg, chu- stkg zajgtego próżniaka. D la tćm lepszego w y
ćwiczenia go w zrgczności, dowódca, nazyw any z w łasnego rozkazu „ ż e l a z n y m m ł o t e m " , w prow adzał co dzień J a n k a do oddzielnej izby, k tó ra b y ła jeg o pokojem, gdzie w isiał przymoco
w any do ściany sznurem m anekin ogromnych rozm iarów, którego suknie od nóg do głowy, ubrane było dzw oneczkam i; tam m ówił do swego ucznia, pokazując mu je d n ą ręką b a t, drugą srebrny p ieniądz: „W ybieraj p rzy ja cielu : jeżeli m anekin poruszy sig, to dostaniesz (i po kazyw ał mu b a t) ; jeżeli zaś dzw oneczki nie odezwą sig, to ci dam ... (i p o k az y w ał srćbrny p ie n ią d z ): a J a- n e k, zapom niaw szy ju ż o uczynionym ślubie, przy
bliżał sig cicho do m anekina, całkiem obwieszo
nego dzw oneczkam i, i w y ciągał, czgsto bez n a j
mniejszego szelestu, sakiew kg albo tabakierkg.
W tedy otrzym yw ał nagrodg od swego godnego m istrza i pana, który znów, jeżeli choć jed en z dzwoneczków zadzwonił, nie oszczgdzał obie
canych batów.
K iedy dowódca w idział, że n au k a nie idzie w las, w ybrał J a n k a do przew odniczenia kilku wyprawom w sąsiednich m iasteczkach i wsiach.
Pierwsze te kroki, staw iane pod kierunkiem w y
uczonych i biegłych m istrzów, poszły J a n k o w i dosyć szczgśliwie. Z w y k le , gdy ja k i szarlatan ściąg a ł tłum y gapiów i ciekaw ych, a ci nie trzy
mali rą k swoich w kieszeniach, albo gdy ja k a egzeku cyja p rzy ciąg ała na plac publiczne mnóstwo kobiet i mgżczyzn, m ały złodziej, k orzy stając ze swego karlego wzrostu, p ch ał sig w ciżbie. C isnął jednego, przyciśnięty przez drugiego, k ra d ł na lewo i na praw o, i co w ieczór przynosił do j a skini zdobycz, nieraz bardzo znaczną. Zdarzyło
— 86 — się raz, że J a n e k u d a ł się w okolice B u r g o s , do m ałej w ioski, w której b y ł ja rm a rk n a m uły.
Tego dnia, ja k zazw yczaj, były w idow iska p u bliczno, w ystaw y rozmaitego rodzaju, k tó re ścią
gały tłum y ciekaw ych. P rzybyw szy do tej w io
ski, w chw ili k ied y liczba widzów p ow iększała się, J a n e k w szedł pom iędzy nich. N a chybił t r a fił w su n ął ręk ę w kieszeń jed n eg o ze swych są
siadów ; i już j ą do połow y w sadził, gdy nagle, krz y k n ąw szy przeraźliw ie, w y c ią g n ął j ą raptem . J a n k a ugry zło w palec m ałe zw iórzątko, k tóre jegom ość, m ający paść ofiarą k rad zieży , ja k o z a
w ołany myśliwy, zw y k ł b y ł trzym ać w kieszeni.
Z w ierzątkiem tćm dobrze znanóm i używ anem do polow ania królików , była piękna łasiczk a, o b ia
łej i gład k ió j sierści, czerw onych oczach i cien
kich, szpilkow atych, a ostrych ząbkach. J a n e k , którego zam iar, aż nadto dobrze w ykryły z a k rw a wione palce, b lad a tw arz i k rz y k , chciał nad ro bić m iną i uciec, schw ytano go je d n a k za koł- niórz i poprow adzono do m iejscow ego więzienia, gdzie znaleziono przy nim wiele p rz e k o n y w a ją cych dowodów jeg o rzem iosła. D latego też tćj sam ćj nocy odesłano go do w ięzienia w B u r g o s .
W k ilk a dni potćm, J a n e k potrafił porozu- mićć się z niektórym i daw nym i w spólnikam i k r a dzieży w Burgos. Ja k o ż ci „zacni tow arzysze"
po starali się o d ostarczenie J a n k o w i : p i ł y i j e - dw abnćj drabinki. N a d eszła noc, J a n e k n iecie r
pliwie oczeku jąc w olności, za czą ł natychm iast i bez żadnych przedw stępnych ostrożności, u rz e czyw istniać swój zam iar. S puścił się koło m uru za pomocą jed w abnej drabinki i ju ż b y ł w po
łow ie drogi; ale w tćm w iązanie jed n o uryw a się, J a n e k traci rów now agę, p a d a i łam ie sobie nogę o bruk. C ały k rw ią zbroczony, nieszczęśliwy zaledw ie m iał tyle siły, by zaw ołać n a pomoc, i w ezw ał naw et im ienia Boskiego, b ła g a ją c w tedy N ieba, którego w yzyw ał tyle razy. L eż ał ta k na b ruku, zakrw aw iony, gdy człow iek nędznej po- wićrzchownośei, złodzićj, czuw ający na rogu ulicy nad ucieczką J a n k a , k tó rą sam u łatw ił, porw ał, mimo jęk ó w , sy n a za k ry sty ja n a, choć ten napróżno k rz y c z a ł: „zanieście mnie do ojca! Mój Boże, ja chcę raz jeszcze u jrzćć mego o jca!" N iestety, było ju ż zapóźno! Z brodnia zw yciężyła jeszcze, zbrodnia we w strętnćj postaci w ypuszczonego z w ięzienia złoczyńcy, podobnego do szatana,
wy-szłego z p iek ieł. P o rw a ł J a n k a w brew jeg o woli, ja k o sw oję ofiarę, sw oję zdobycz, której nie chciał puścić.
Ruch śpiesznie unoszącego go człow ieka, p rz y wrócił nieco zm ysły Jankow i. O tw orzyw szy oczy, w idział co chw ila b ły sk a w ic e , ły sk a ją c e mu w oczach — to znów osłabione źrenice jeg o p rz y m y k ały się sam e i znów ciemność za pan ow ała g łę bo ka, straszna, tćm straszniejsza, że m ary wyo
braźni obsiadły duszę nieszczęśliw ego g rzeszn ik a;
s ły sz a ł głosy sów i ostry odgłos św istaw ek, w za
jem sobie odpow iadających. N apróżno, p rz e p e ł
niony strachem , w o ła ł osłabionym g ło se m : „Z a
nieście mnie do ojca; niech um rę u nóg j e g o !“
Piorun p rz y tłu m iał jeg o g ło s, a złodziej - w y
baw ca, b ieg ł jeszcze prędzćj, ja k b y się bał, żeby Ja n e k nie słu c h a ł tych późnych w yrzutów su m ienia.
J a n e k d o szedł b y ł już do takiego stopnia ze
psucia, że napróżno chciał otrząsnąć się z tych więzów w ystępku, — k rępow ały go one i z a p a now ały n ad nim z u p e łn ie : czuł, że ja k a ś niew i
dzialna siła pcha go coraz dalćj i s z y b c ie j; w i
d z ia ł jasn o przep aść pod nogam i, a je d n a k nić m ia ł tyle siły, by, mimo wyrzutów sum ienia, po w iedzieć sobie: „dosyć, odtąd inną, w cale różną pójdę d ro g ą“ : żelazn a rę k a sz a ta n a siln iejsza b y ła niż c a ła jego moc m oralna. O, b iad a takim ludziom , stokroć b iad a!
W tym to stanie k o n an ia zgrom adzeni rozbój
nicy p rzy jęli w głębi swej ja s k in i Ja n k a , o k tó rym , dzięki jeg o zręczności, szybkości jeg o nóg, w ybiegom i oszustw om , któ ry ch ty le ju ż d a ł do
wodów, wyrobili sobie ju ż n iezłe m niem anie.
Pomim o w szelkich starań , k tó re mu udzielono, zdaw ało się, że Ja n e k um rzeć m usi koniecznie.
Mówiono naw et o ucięciu mu n o g i; lecz niebo zo
staw iło mu czas do naw ró cen ia i do popraw y...
Ale zaledwie w yzdrow iał, Ja n e k , m iasto przez ucieczkę w ydostać się z tego sied lisk a zbrodni, zaczął n a nowo oddaw ać się tem u, co n az y w ał sw em i p r z e d s i ę w z i ę c i a m i .... P o p e łn ił jeszcze niejedno szach rajstw o , a je d n a k nieraz, ju ż nie
m al sięgając rę k ą do ja k ie j kieszen i, m a ł y r o z b ó j n i k p rzyp om in ał sobie ów gryzącej pam ięci, niefortunny w yp ad ek z p rzeklętą łasicą. W tedy, ni stąd ni zow ąd, zdaw ało m u się, że czuje ból w palcu, i z trw o gą og ląd ał się, czy go kto nie
— 87 -widzi i nie chw yta za kołnićrz, ja k ongi na j a r m arku. Lecz, powoli, zaczął się przyzw yczajać do tego, śm iał się naw et z w łasnej trwożliwości, ja k to nazyw ał — a tak lekcew ażąc przestrogi, które mu Niebo zsy łało , uśpił w sobie i zagłuszył praw ie zupełnie sum ienie. Coraz nowe łotrow stw a, coraz nowe pom yślne w ypraw y, wielce się do tego przyczyniały.
R azu pewnego dowódca sza jk i pow ierzył J a n kowi wyprawę niebezpieczniejszą od w szystkich do
tychczasowy ch. Szło o popełnienie św iętokradztw a, bo o złupienie k ated ry w B u r g o s , z której spo
dziew ano się dobrze obłowić. Pow ierzono zaś tę piękną m isyją J a n k o w i, raz dlateg o : że te n , w oczach dowódcy i całej szajk i w yrósł ju ż by ł na prawdziwego bohatera, dla którego nie masz nic trudnego, a p o w tó re : i d o k ład n a znajomość miejscowości, n a d a w a ła mu w tym względzie nie
zm ierną przew agę nad w szystkim i innym i tow a
rzyszam i. Jak o ż w dni kilk a dokonano szczęśli
wie grabieży, lecz Ja n e k chciał powtórzyć w y
praw ę, by zabrać co jeszcze. — Atoli chciwość tę drogo m iał opłacić. K iedy bowiem nadedniem spuszczał się n a d ó ł po linie, przyw iązanej do a rk a d y okna, n araz u jrz a ł z przerażeniem , że sznur nie w ystarczy do ziemi i u jrza ł się zaw ie
szonym n ad p rzepaścią pięćdziesięciu stóp nad poziomem. Gdy tak zmęczony trzym aniem liny, k tóra m ogła być zarówno narzędziem jego oca
lenia j a k i zguby, zawieszony w pow ietrzu, w naj- okropniejszem położeniu, oczekuje rozstrzygnięcia swego losu, ciemności powoli się rozpraszają....
D ają się słyszeć kroki w oddali, potem coraz bliżej.... i stary zak ry sty jan nadchodzi, chcąc, we
dle odwiecznego zw yczaju, zadzwonić na A n i o ł p a ń s k i . — W tćj chwili spostrzega złodzieja.
W ydaje okrzyk, lecz jednocześnie poznaje swego syna. Chwila b y ła stauow cza. L ecz miłość rodzi
cielska wnet zw yciężyła. P ierw szą m yślą starca było ju ż nie oburzenie na w idok ś w i ę t o k r a d z t w a , lecz uczucie rozpaczliwego położenia wła
snego dziecka, i chęć niesienia mu pomocy. Jakoż Uwolnił syna, który mu najuroczyściej p rzyrzekł popraw ę.
Jak o ż w k ilk a dni potem, nocną porą, p rzy był do B u r g o s z zam iarem rzucenia się ojcu do nóg i b łag an ia go o przebaczenie. W mieście U słyszał straszliw ą wrzawę, u jrz a ł ludzi tu i ów
dzie się przechadzających, następnie m asę ludzi zbrojnych, idących pośpiesznie, i ja k b y poprze
dzających orszak pogrzebowy. J a n e k w racał w ła
śnie z domu rodzicielskiego, który z a sta ł zam k n ięty , przyszło mu ted y na myśl w ejść na dzwonnicę kościelną, gdzie spodziew ał się znaleźć ojca i stąd m ógł najlepiej przypatrzeć się całój tej niezrozum iałój dla niego ceremonii. D rżący, bliski naw rócenia, z prośbą o przebaczenie po
woli wchodził po w ąskich i krętych w schodach, wiodących n a dzwonnicę. N agle u sły sz a ł w ielki h ałas i tłum ione k rzy ki, wychodzące z ciżby na rodu, grom adzącego się przy świetle pochodni, przed k rużgankiem kościoła.
Z bladą tw arzą, z sercem przelęknionem , p rz y śpiesza k ro k u i wchodzi do dzw onnicy. Lecz tu nie znajdu je nikogo. W tedy straszne przeczucie ow ładnęło jeg o u m y sł; czuł, że mu w łosy p o w stają n a głow ie, a złożyw szy w ukrytem m iej
scu, poświęcone rzeczy, które odnosił sw em u ojcu, przybliżył się do okienka, sk ąd m ógł objąć w zro
kiem cały rynek.
Do o ko ła zalegały czarne i gęste ja k m row i
sko tłum y, zw iększające się jeszcze z k ażd ą n ie m al chw ilą przybyw ania now ych ciekawych! — O kropny, niespodziany w idok u d erzy ł oczy J a n k a : u jrza ł swego ojca, odzianego ja k św iętokradcę w śm iertelnej koszuli, otoczonego żołnićrzam i i prow adzonego n a szubienicę. Czując chwiejące się pod sobą nogi, nieszczęśliwy Ja n e k napróżno ch ciał zaw ołać: głosu mu w piersiach zabrakło, i tylko te sło w a : „Mój ojciec! zgubiłem o jc a !“
zam arły na jego zimnych i bezbarw nych ustach, i u p ad ł bez zm ysłów na kam ienne tafle dzwon
nicy. K iedy w rócił do przytom ności, zdaw ało mu się, że budzi się ze s n u ; znękany, niepew ny, przy
bliżył się znowu do o k ien k a dzwonnicy, i u jrz a ł przy blasku pochodni tłum , który się rozchodził sm utny i m ilczący ; u sły szał śpićw y psalm ów, śpićw anych przez duchow nych, prow adzących zbro
dn iarza n a śm ierć. U słyszał woźnych ob w o łu ją
cych z b r o d n i ę d z w o n n i k a , s k a z a n e g o n a ś m i e r ć z a ś w i ę t o k r a d z t w o ! . . .
U padając pod ciężarem bólu i rozpaczy, J a n ek chciał naprzód rzucić się z dzw onnicy na bruk, żeby natychm iast pom ścić, j a k mówił, śm ierć swego o jc a ; ale siła, w yższa od jeg o woli, w strzy
m ała go, i sum ienie za w o łało : „Czy m yślisz, że
— 88 — zmażcsz daw ne swe zbrodnie, popełn iając now ą?
Czyliżby śm ierć twoja o k u p iła w szystkie zbro
dnie, jakich byłeś spraw cą ?.... N ie! Żyj więc dla odpokutow ania ich i cierp ; żyj dla Nieba i b ła gaj jego p rz e b a c z e n ia !“ Głos sum ienia był ja k b y grom em dla Jan k a , który, zm ieniwszy natychm iast zam iar, postanow ił zam knąć się w klasztorze F ra n ciszkanów i poświęcić resztę dni swoich pokucie i modlitwie. Ale chcąc się pokazać w świętem schronieniu, z widocznemi oznakam i pokuty... po
modliwszy się gorąco do Boga, za ojca i za sie bie, pochw ycił siekićrę, leżącą u nóg swoich i za
w ołał: „Boże! byłem ojcobójcą, pozwól, żebym z sobą postąpił, ja k na to zasłu g u ję!" i jed n ćm cięciem siek iery , odciął sobie praw ą rękę.
Krew, k tóra z niej gw ałtow nie w y trysnęła, s k ra p ia ła przez k ilk a chwil kam ienne p łyty dzwonnicy, i przez długi czas niepojętych cier
pień, Jan e k , dobyw ając sił, w swoich w yrzutach i żalu, potrząsł silnie sznurem dzwonu, a rozle
g ający się odgłos, zabrzm iał w nocy ja k znak śm ie rc i! Zabobonny lud m yślał, że stary zakry-
g ający się odgłos, zabrzm iał w nocy ja k znak śm ie rc i! Zabobonny lud m yślał, że stary zakry-