• Nie Znaleziono Wyników

Rola : tygodnik obrazkowy na niedzielę ku pouczeniu i rozrywce. Nr 25

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Rola : tygodnik obrazkowy na niedzielę ku pouczeniu i rozrywce. Nr 25"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

Wumëp'2!5

D n ia 2 1 c z e r w c a 1 9 1 4 .

KRAKÓW, ulica św. Tomasza

32.

TYGODNIK OBRAZKOWY NA NIEDZIELĘ KU POUCZENIU I ROZRYWCE.

K R A K Ó W ,

Plac Szczepański 1. 6.

SYNDYKAT ROLNICZY „,ЛЖ

k o n i c z y n , t r a w , buraków, roślin strączko­

wych i warzywnych o gwarantowanej czysto­

ści i sile kiełkowania.

НяМІП7И ' tom asyna,. superfosfaty, saletra chilijska, sól H d n u L J ■ potasowa, kainit k r a j o w y i stassfurcki, wa­

pno azotowe.

Наступи

РПІПІР7Р1 Wył«lCZIla leprezentacya na Gaii- n iu o Ł J llJ I UlsIluŁu . Cyę wszechświatowe znanych siew-

♦ ników „ W e s t f a l i a “. (120)

І P in ii, t a ] , M l p l o i ) , s i m k i , « a t e e k e le .

ul. Kościuszki 1. 14.

Reprezentacya firmy D e e r i n g - C h i c a g o B r o n y sprężynowe, talerzowe, K o s ia r k i, Ż n i­

w i a r k i , W ią z a łk i, G r a b ia r k i, P r z e t r z ą s ą c z e .

Wielki zapas części zapasowych.

Własne warsztaty reparacyjne.

N a c z y n i a i p r z y b o r y m le c z a r s k ie . Oferty i cenniki na każde żądanie darmo i opłatnie.

Węgiel kamienny z kopalń krajowych i zagranicznych.

K O K S o s t r a w s k i i g ó r n o ś l ą s k i .

Towarzystwo wzajemnych ubezpieczeń w Krakowie

najstarsza i najzasobniejsza instvtucya asekuracyjna polska, przyjm uje na najdogodniejszych w arunkach u b e z p ie c z e n ia od og n ia , gradu, na ż y c ie (kapitałów , posagów i rent), o ra z od kradzieży i ra­

bunku. F u n d u s ie g w a r a n c y jn e Tow arzystw a wynoszą p r z e s z ł o 6 8 m ilion ów koron.

Inform acyi udzielają D y rek cy a oraz Wszystkie Z astępstw a i A gencye Tow arzystw a. 197!

pod w ezw aniem ś. Sylw estra w K o rczy n ie obok Krosna przyjm uje len i konopie do w ym iany za płótna bielane lub szare o zwykłej lub po _____ _ dwójnej szerokości, po cenach m ożli­

wie najniższych. K o rczyn a obok K rosna

Zakład pogrzebowy „Concordia“

SSSigŁ jedyny w Krakowie •« g g g który posiada własny

w ie lk i wryrób

t r u m i e n

Jana Uolnego

Ш P lac S zczep a ń sk i L. 2 S

(dom własny).

II Telefon Nr. 881.

Przy zamówieniaćli prosim y powoływać się na ogłoszenia „R oli“ .

i

R za do w o . upraw niona

I

Fabryka wód mineralnych sztucznych i specyal. leczniczych

po'd firmą

K . R Z Ą G A I C H M U R S K I

K r a k ó w , u l. ś w . G e r t r u d y 4 .

w yrabia pod k o n tro lą K om isyi przem ysłowej T ow . L ekarskiego krak. polecone przez toż Tow arzystw o

W ODY MINERALNE SZTUCZNE

/ odpow iadające składem chemicznym w odom : B i l i ń s k i e j , G i e s h i i b l e r s k i e j , B e l f e r s k i e j , V ic h y , H o m b ú r g , K i s s i n g e n tudzież specyalne lecznicze, ja k : litow ą, brom ow ą, jodow ą, że- iazistą,. kw aśną oraz w ody m ineralne nórm alne z przepisu prof.

Jaworskiego. — Sprzedaż cząstkowa w aptękach i drogueryach.

Cenniki n a żadanie darm o.

Za 6 Kor. beczułkę 5 kg. znakom itej

1»и?ву ж і .А ж з р г „B, R.“

Za 4 Kor. skrzynkę 150 sztuk

І г о т і и з д І Д narki „B. R.“ cfaża Nr 4

wysyła ta pobrutim :

F abryczny skład serowa B R A C I R O L N I C K I C H , K r a k ó w , W i e l o p o l e 7 / 2 4 i R y n e k g f .: r ó g S ie n n e ] .

Cennik różnych serów darm o i opłatnie.

(2)

" Г " ’Г ’У 'Г

S IN G E R A ' „ S I N G E R A "

m a s z y n y

nab y w ać m o ž n á li ty lk o w n a s z y c h

sk ładach.

)9

najnow sza i n a jd o ­ sk o n alsza m a s z y n a

do szycia.

Silier Co., Towarzystwo icyjoe maszyn do szycia

KRAKÓW, ulica S zpitalna L. 40,

naprzeciw T eatru Miejskiego. (216 c) F ilie : K ra k ó w — K aźm ierz W o ln ica 13. T arn ó w — W ało w a 13.

NoìVy Sącz — Jag iello ń sk a 264. S anok Jag iello ń sk a 49/50. — C hrza­

nów — M ickiewicza 12/13. T arn o b rzeg — R y n e k 101. 13ochnia — ul. Szewska N r. 367. Żywiec — Z abłocie ul. G łów na N r. 105.

üS B ü âasaââü S âi-sssââ

I

г а 2

Jeszcze okolo 7o m orgów gruntu ornego i łą k I-szej klasy w mniejszych i w iększych parcelach w odległości 6 kim . od Krakowa po K. 1.450 za m orgę do sprzedania. P o ło w a ceny

k u p n a 'm o ž e na długie lata być rozłożona na spłaty.

Zgłoszenia w prost do właściciela : E D W A R D Ś M IE C H O W S K I K rak ó w , ul. Zyblikiew ióza 20.

&

S m a c z n e i n ieu leg a jąee zep su c iu O W O C Ó W ,

Owoce

Sok

Droo Dziczyzna

orocory

n ę s a i j a r z y n

k o n s e r w y

może sporządzić każda gO' spodyni s a m a ła tw o i t a ­

nio za pom ocą W p |» |f »» słojów i apara- V T C t* K a ~ tu do konserw . D arm o ilustrow any cennik z po- . żytecznemi przepisami wysyła

firma

J. W e c k , M ähren.

S c H ö n b e r g N 5 7 .

Jak astmę, koklusz, cierpienia płuc

za pom ocą dom owych środków zupełnie można w y­

leczyć, doniesiem y każdem u natychm iast. Proszę posłać opłaconą k o p e rtę na odpowiedź.

F r a u M arik, P ilsen (B öhm en) K oterow ska 36.

O b r ą c z k i n a ä ľ a .

j

i u.

W ielki w ybór, tak z m e­

talu jak i celluloidu, rozmaitej barw y i w y­

konania.

Cena od 3 K. za 1 0 0 sztu k w zw y ż.

a r ty k u ły d la h o d o w li drobiu . .. Z b io ro w e Щ , _. ; ______ В

W ielkie cenniki z przeszło 300 ilustracyam i darmo.

J o h a n B a ld i S c h ä r d in g a m I n n , I. Ob. Oest. Specialgeschäft fü r Geflügelzucht.

(24)

Prosim y najusilniej przy przesyłaniu prenume' raty p i s a ć W y r a ź n i e imię, nazwisko, miej­

sce zamieszkania i pocztę.

— W iesz, mój syn posiada kolosalne zdòlv ności do m atem atyki.

—• N a praw dę?

—r T ak . P otrafi wygłosić z pam ięci num ery telefonów 'w szystkich większych knajp lw ow ­

sk ic h .’ :

N owożytne kobiety.

P a n (k tó ry urato.wał m łodą pąnia z topieli):

— Co m ogę pani ofiarować na w zm ocnienie

po tym przestrachu?

U r a t o w a n a : Jeżeli łask a — papierosa !

Zmęczony na przechadzce siada obok n ie ­ znajom ego.

— Strasznie jestem - zmęczony. T a ro b o ta z głową, ogm m nie czło w iek a; m arnuje...

-— J e s te ś pan zapewne poetą?

— Nie, panie, .fryzyerem.,

Roczniki „Roli

«

zawierające po kilka ciekawych p o ' wieści i bardzo wiele pięknych legend, humoresek, powiastek, obrazków i t. p.

są jeszcze do nabycia, a m ianow icie:

zaś

Z 1912 P.

n ie o p r a w n e p o 3 K.; p ię k n ie o p r a w n e p o 4 K.; pięknie oprawne na lepszym papierze po 6 K ; n ad to p ię k n ie o p r a w n e p ó łr o c z n ik i R o l i z

drugiego półrocza 1911 r., za"

wierające dwie całe bardzo piękne po"

wieści p. t . „Rozbójnicze gniazdo“

í „Rubín wezyrski“

po 2 Kor. 50 hal.

Oprócz tego m am y jeszcze

O k ład k i do R o l i na rok 1913

p r a k t y c z n e

i eleganckie po 50 halerzy.

Cena i Kor. 20 hai.

O B R A Z K Ó W ?

. j w - NA KOK 1914-,

Na życzenie otrzym ają nasi prenum eratorow ie dow olną ilość Kalendarzy po scćjhalerzy.

(3)

TYGODNIK OBRAZKOWY NIEPOLITYCZNY KU POUCZENIU I ROZRYWCE.

P rzedpłata: Rocznie w Austryi 4-50 kor., półrocznie 2-40 kor.; — do Niemiec 5 marek; — do Francyi 7 franków; — do Ameryki 2 dolary. — Ogłoszenia po Зо halerzy za wiersz jednoszpaltowy. — Numer pojedynczy 10 halerzy; do nabycia w księgarniach i na większych dworcach kolejowych. — Adres na listy do Redakcyi i Administrącyi : Kraków, ulica Św. T o ­ masza L. 32. Listów nieopłaconych nie przyjmuje się. Godziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. Telefon nr. 50.

Upadek ducha.

...A le miejcie nadzieję, bo nadzieja przej­

dzie z W as do przyszłych pokoleń i oży­

wi je ; ale jeśli w W as umrze, to przyszłe pokolenia b ęd ą z ludzi m artw ych.

,7. Słow acki. »A nhelli« II.

ic podlejszego ja k upaść na duchu: p o d r dać się rozpaczy i sm utkow i i beżowo cnym narzekaniom ; nic znów szlache­

tniejszego jak poziom ducha podnosić — um acniać. R ó d ludzki, uposażony przez S tw órcę duchem nieśm iertelnym , sta ra ł się od po­

czątku sw ego istnienia na ziemi, ducha sw ego k ształ­

cić, um acniać, zapraw iać w bólach i troskach.

N arody, k tó re potrafiły w każdej chwili zapanow ać duchem nad ciałem i w szelką nędzą ziem ską, którym nic tru d n e g o do pokonania nie było, k tó ry c h nie zbiła z tro p u lada bagatela, n a ro d y te zachow ały sw ą istność do naszych czasów. A n iety lk o ją zacho-' w ały, ale udoskonaliły się, p odniosły do wyższego poziom u przez ośw iatę i naukę. W y ro b iły w sobie h a rt i tężyznę, podbijając tem sam em słabszych na wszelkich polach działalności. S ta ły się przew odni­

kam i innych narodów nietylko na polu kulturalnem , lecz w zięły również przew agę w dziedzinach : ekono­

micznej, społecznej i politycznej.

P rzeciw nie ludy słabego ducha, chwiejnej woli, spaczonych ch arak teró w albo znikły z w idowni św ia­

ta, albo stały iię łupem innych, szlachetniejszych plem ion.

N aród polski w początkach sw ego istnienia był ducha silnego, praw ego, niew yczerpanego. Tem bar- dziej, kied y Chrześcijaństw o zapanow ało w Polsce, duch n a ro d u potężniał, n ab ierał energii', siły, tak, że Ojczyzna nasza w swym złotym okresie posiadała lu d zi-ty tan ó w , lu d zi-S a m so n ó w , ludzi - Salom onów .

Polacy zawsze podtrzym yw ali w sobie tę siłę ducha, czego dow odem tyle nieśm iertelnych bojów i zwycięztw za honór i sław ę Ojczyzny.

B yły czasy, że duch w nas chwilowo u p ad ał:

ta k było za panow ania k ró la Jan a K azim ierza, k ie ­ dy to pow ódź szw edzka zalała niem al całą naszą ziemię, ta k było w czasie rozbiorów naszej Ojczyzny.

Zawsze cierpieliśm y na pew ną słabość ducha, któ ra pow odow ała upadek naszych sił i odporność na ze­

w nątrz. Z słabością ducha w k ra d a ły się w nasz or­

ganizm narodow y niesnaski, zawiści wzajem ne i le­

nistw o ku spraw om publicznem , a co za tem idzie, rozluźnienie na każdem polu. K orzystali z tego nasi w rogow ie i robili w szystko, aby nas wym azać z k a rty narodów żyjących, a zrobić swym i niew olnikam i.

J a k jesteśm y pochopni do najszczytniejszych czynów, tak znów z drugiej stro n y jesteśm y zdolni upaść bardzo nizko.

Czybyśm y dozwolili rozedrzeć naszą Ojczyznę, g dybyśm y mieli naonczas w w nętrznościach silnego ducha ?

Czybyśm y byli nie chw ycili w tym m omencie za broń, g d y b y większość naro d u przejęta b yła du­

chem silnej woli w ylania ostatniej kropli krw i w o b ro ­ nie O jczyzny-Polski ?

N iestety, poddaliśm y się m elancholii, rozpaczy, sm utkowi...

Te trzy zm ory zaw isły jak o m gła nad podzie­

loną ziem ią polską... To ubezw ładniało naród coraz bardziej. Lecz co mówię. B óg nie przeznaczył nas jeszcze na zgładzenie. Bow iem dziwne słońce zsyłał narodow i naszem u. B yli to poeci i wieszczowie, k tó rz y cudnym i rym y i pro ro ctw y przepow iadali nam lepszą dolę, osładzali tru d y i troski, płynące z niew oli, słow em stali się archaniołam i naszej Ojczyzny.

Czerpm y więc dziś ze zdrojów pieśni naszych wieszczów, krzepm y słabnącego w nas ducha, uczmy się i przelew ajm y naukę w m łodsze pokolenia a ukrze- piajm y je nadzieją, że przecie kiedyś zabłysną dla skołatanej Ojczyzny lepsze dni, dni złotej sw obody!!!

W a le n ty P a sie rb ,

(4)

» R O L A « Nr 25 A n to n i St. B assara.

o b l ę ż o n e j W n p § z a r o i e .

Powieść historyczna.

10. 2 pomocą dla wroga.

Szem ikow, wyrw aw szy się z pałacu Igelström a, pędził, co sil starczyło, aby ja k najrychlej znaleść się poza obrębem w szelkiego niebezpieczeństw a. Nie m iał on jednak zam iaru bezzw łocznie uchodzić z m u ­ rów W arszaw y. Zakochany w uroczej Zosi p rag n ą ł pierw ej dostać się do jej domu, tam schronić przed pościgiem , a wreszcie, nam ów iw szy ją ze sobą do ucieczki, nocą przedostać się z nią przez straże i ujść do swoich. Sądził, że dziew czyna sprzyja mu rzeczy­

wiście, a g d y b y naw et serce jej n ie pociągało ku nie­

mu, to nie w ątpił, że rozum weźmie g ó rę i skłoni dzie­

wczynę do jeg o zamiarów.

N apozór rozum ow ał słusznie. Jakaż ogrom na ró ­ żnica b y ła m iędzy nim, a M arcinkiem ? Szem ikow, oficer potężnego państw a, syn zam ożnych rodziców, m ógł zapew nić Zosi przyszłość bez tro sk i kłopotów , p o d ­ czas g d y z M arcinem , biednym czeladnikiem szew­

skim , m ogła w przyszłości spodziewać się jedynie trosk, kłopotów i ciężkiej pracy.

T a k rozum ow ał Szem ikow i napozór słusznie, a upow ażniło go do tego poczęści dziw ne zachow a­

nie się Zosi. Dziew czyna początkow o znać nie chciała M oskala, ale po ostatnich w ypadkach, zadraśnięta w swej dum ie osobistej, poczęła się z nim nieco przy­

jaźniej obchodzić. N ie w zbraniała mu, g d y ją odw ie­

dzał, nie przeszkadzała w m iłosnych w ynurzeniach, choć ich wcale nie słuchała. A Szem ikow przy niej b y ł ogrom nie wym owny. P rzychodził przez ostatnie dw a dni po k ilk a razy. B yw ało, że podczas ty ch od­

wiedzin poczynał praw ić jej o swych uczuciach, roić zam iary na przyszłość i Zosi o zdanie pytać. A le ta w tak ich chwilach, choć ciałem przy M oskalu, m y­

ślam i b y ła gdzieindziej. P rzy p o m in ała sobie ową s tra ­ szną rozm ow ę z M arcinkiem , k ied y go o przebacze­

nie prosiła, pow tarzała ją sobie w m yśli, rozdrapując rany jeszcze nie zabliźnione. W idziała w tych rozm y­

ślaniach w szystkie sny swoje zburzone bezpow rotnie, zniszczone beznadziejnie, a choć je ta k bez złudzeń widziała, pogodzić się z niem i nie m ogła. Ja k iś głos w ew nętrzny szeptał jej :

— N ie! to tak być nie może, aby wyście się bez żadnego pow odu rozstaw ać m ieli na zawsze.

W szak to, co było,, toć ty lk o pozory...

W tak ich chwilach biedź chciała do ukochanego, rzucić się do jeg o stóp i o zm iłow anie błagać, a nie odejść póty, aż on ją podniesie i do swej piersi g o ­ rącej przy hołubi.

A kiedy Szem ikow m ów ił :

— P raw d a, Zosia, że ty m oja będziesz, że ty za teg o szewca nie pójdziesz — przychodziło jej na p a­

mięć całe poniżenie, jak ieg o ze stro n y M arcinka d o ­ znała ; podnosiła więc dum nie gło w ę i p raw ie k rz y ­ czała :

— Nie, nie pójdę! Niech się co chce dzieje, ja nie pójdę! N iech szczeznę, niech zginę m arnie, ale pom iatać sobą nie pozwolę.

M ówiąc to, m yślała, że w tej chwili do M arcin­

ka prosić o zlitow anie nie pójdzie.

Inaczej to jed n ak rozum iał Szemikow. O dezw a­

nie się Zośki b ra ł jako odpow iedź na swoje p ytanie i prom ieniał cały.

— To ty nie ta k a g łu p ia Laszka, jak się wy dajesz ! — m ówił, chcąc ująć ją za rękę. — J a z cie­

bie zrobię całkiem rozum ną bojarynię !...

A le Zośka ująć się za rękę nie dała.

— P recz! k rzy k n ęła — Precz, na m iłość boską, albo łeb ci roztrzaskam !

I sk ak ała z zaciśniętem i piąstkam i do ócz M o­

skala, a g d y b y się b y ł w porę nie usunął, b y ła b y go tłu k ła niem i aż do upadłego.

M oskal w net się jednakow oż przyzw yczaił do jej częstych w ybuchów . U stęp o w ał więc co żywo przed napaścią, pó k i dziewczyna nieco nie ochłonęła.

W te d y dopiero Szem ikow poczynał m ówić ponow nie:

— Aj, k raśn a Laszko ! w ciebie raz anioł a raz czort w stępuje. R a z ja ciebie gotów em po stopach całow ać i m odlić się do ciebie, d ru g i raz to ja... cie ­ bie się boję... No, nie bardzo — dodaw ał, p rzypom ­ niaw szy sobie sw oją szarżę oficerską, — ale tak od ro ­ binkę.

— Zosia — prosił znowu Szem ikow — porzuć ty jego, a chodź za mną. On buntow szczyk, to jeg o wcześniej czy później szubienica nie m inie. Co tobie z niego? Zosia, posłuchaj ty m nie i idź ze m ną! Ja tobie zapew nię i do statek i szczęście, ty kochaniem m ojem będziesz, ty m iłow aniem m ojem będziesz.

Zośka rzuć ty w szystko, a chodź ze m ną ! D obrze ? P ra w d a , że pójdziesz tam , gdzie ja cię pow iodę? N0- odpow iadaj, kied y ja cię o to p ro sz ę !!

A Zosia tym czasem zalew ała się łzami, a na dalsze p ytania odpow iadała słow em : ta k lub nie!

Po zdobyciu pałacu Ig elströ m a Szemikow p rzy ­ p a d ł przed dom Zosi. K ie d y ją zobaczył stojącą we drzw iach, czuł się ocalony. B ył pew ny, że dziew czy­

na stanie w jego obronie i przed m ożliw ym i n ap a­

stnikam i obroni. Jakże zdziw ił się, skoro zobaczył za­

m ykające się drzw i przed sobą. N ie było jed n a k czasu ani na odw rót, ani też na dalszą ucieczkę. M ógł się bow iem spodziew ać, że pogoń pójdzie za jeg o ślad a­

mi i czy wcześniej czy później w ytropić go musi.

A g d y b y naw et nie tak, toć przecie łatw o było n a ­ potkać jakich innych mieszczan i dostać się w ich ręce. W takim razie los jeg o b y łb y zadecydow any.

Nie nam yślając się więc ani chwili, pchnął silnie drzw i, zam knięte przez Zosię, i w padł do izby.

Z astąpiła m u drogę dziewczyna,

— A ni k ro k u dalej, panie oficerze ! — zaw oła­

ła. — T yś w ró g mojej ojczyzny, a jam Polka.

Szemikow, zmęczony ucieczką, słow a nie m ógł przem ów ić, a jeno dyszał ciężko.

— A ni k roku dalej! -— pow tórzyła Zośka,

— P ięk n a Laszka, pom iłuj! — w ykrztusił w re­

szcie M oskal.

(5)

Nr 25 »R O L A« 387

Głos jeg o był ta k żebrzący, ty le było w nim trw o g i przed możliwemi następstw am i, że dziewczyna w g ło s się rozśm iała

— Przecież ja pana nie zabijam.

R o zśm iał się rów nież Szem ikow i pod w p ły ­ wem w esołego usposobienia dziew czyny n a b ra ł otuchy.

— J a wiem, jej B ohu, ja wiem ! — począł — bo gdzieżby tak ie śliczności rączusie na coś podo­

bnego się odw ażyły. A le ja ciebie proszę, ty m nie nie w ypędzaj, bo tam na ulicach krew , bo tam śm ierć na każdym kroku.

— A i dlaczego śm ierć?

— Tam P o la k i naszych biją, tam naszych rżną.

— To pocoście tu przychodzili?

— Bo ja wiem ? Nam tu kazano przyjść, to my m usieli; ale m y nie przyszli po to, aby tu zginąć, ale...

— A le — przerw ała dziew czyna — ale, aby z naszej pracy żyć, nasze m ienie zabierać, nasze dzie­

wczęta bałam ucić...

— To, to, to! — p rzy ta k iw ał M oskal zupełnie szczerze.

— I d latego to, co was dziś spotkało, słusznie wam się należy i dlateg o pan, panie oficerze, p ój­

dziesz stąd precz, albo zawołam naszych i oni z p a­

nem się rozm ówią.

— Co? — zdziwił się M oskal — J a ? M nie?

A ząco? Co ja winien, że m nie tu przyjść kazano?

D laczego ja mam p okutow ać? Aj, pięk n a Laszko, nie żartuj ta k o k ru tn ie , bo tu o m oje życie chodzi. A ja mam tam w P etersb u rg u m oją m am iincię, k tó ra za m nąby p łak ała. Jej B ohu, mam!...

Na w spom nienie m atki aże się rozpłakał.

Z m ilk ła rów nież dziewczyna.

— To ja Ciebie, panie oficerze, ta k w tej chwili nie w ypędzam . Poczekaj do wieczora, a kied y ten nadejdzie, uchodź co żywo, aby cię n ik t nie zobaczył.

O dstąpiła tak , że oficer m ó g ł posunąć się w g łąb izby. U siadł ciężko na ław ie i m ilczał, nie w iedząc) co ma mówić.

Zosia ujęła ja k ą ś ro b ó tk ę i poczęła ją robić;

a raczej udaw ać, że robi. Szem ikow , ochłonąw szy nieco po doznanych w zruszeniach, począł znowu prosić:

— P anno Zosiu, k ied y przyszło uchodzić mi już z W arszaw y, to niechże sam nie uchodzę. Ja ciebie ta k m iłuję, tak ok ru tn ie m iłuję, że ja bez ciebie, jej B ohu, nic, no nic nie w a rt jestem . T y się pom iłuj n adem ną i idź ze m ną do P e te rs b u rg a do mojej ma- muńci. Ja tobie szczęście zapew nię, ja cię dostatkam i obsypię, ja ciebie przyhołubię, ty będziesz m oją k ra ­ sawicą, m ałżonką moją.

T a k prosił, ale odpow iedzi doprosić się nie m ógł.

G dy jed n a k już tych skom leń było dziewczynie zadużo, odrzuciła robótkę od siebie nerw ow ym r u ­ chem, a stanąw szy przed M oskalem , rze k ła :

— P an ie oficerze ! Dłużej nie chcę cię zwodzić i ukazyw ać jakichś nadziei, ale pow iem szczerze i o- tw arcie : ani ja z to b ą nie pójdę, ani tw oją n ig d y nie będę! R ozum iesz: nigdy!!...

— D laczego? — w yszeptał.

— D latego, że jesteś M oskalem , w rogiem mojej ojczyzny. P o lk a, k tó ra w rogow i życie swe oddaje, n iew arta nosić P o lk i nazwiska.

— A le ja ciebie m iłuję !

— Może, ale ja nie, i to pow ód drugi. Moje życie i ja cała dla innego przeznaczone.

— D la szewca !

— T ak jest! dla szewca i szczycę.się tem !

— Lecz on ciebie nie chce.

— Może !

— W ięc jakże jego będziesz?

— Nie pow iedziałam , że muszę być jego...

— N ie rozum ię!

— A więc zrozum. Jam dla niego przeznaczona, więc albo jeg o będę, albo...

— Albo?...

— Albo... niczyją! Zrozum iałeś, panie ofice'rze?

— No, niby... przecież to nie trudno zrozumieć.

Zmiłuj się dziew czyno; co kobieta bez męża, jakie życie, jak a przyszłość?. N am yśl się, zastanów, daj nadzieję...

— A ! co do tego, to ani m ow y niem a. Choć­

bym m iała z głodu paść, choćbym m iała w nędzy^

ostatniej żyć, to żoną w roga mej Ojczyzny nigdy- bym nie została.

— T o ja do was przystanę! — rzucił prędko Szem ikow. —- J a b ędę ta k i ja k K iliński, jak K o śc iu ­ szko, ja k kró l sam.

R oześm iała się dziewczyna.

— Ja k król, może, ale nigdy jak tam ci !

— D laczego? J a całkiem na P o la k a się prze­

robię, ja będę z wam i, ty lk o ty bądź ze mną.

— Porzućm y tę rozm ow ę, k tó ra na żarty w y ­ gląda. Choćbyś pan, panie oficerze, porzucił sw ą oj­

czyznę, tobyś w oczach moich nic na tem nie zyskał, ale owszem stracił. Dziś jesteś M oskalem — w rogiem m oich braci ; wówczas b y łb y ś zdrajcą swej ojczyzny.

A któżby zdrajcy m ógł zaufać?

Szem ikow nie wiedział, co ma na to odpow ie­

dzieć. P ro ste słow a dziew czyny były tak p rzekony­

wujące, że odpow iedzi na nie nie m ógł znaleźć.

— Co począć, co począć? — szeptał tylko.

— Jużem rz e k ła : do wieczora możesz pań tu pozostać, wieczór zaś ujdziesz do swoich.

— Już ja widzę, że mi ta k uczynić wypadnie.

H a, tru d n o ! A le ja tu jeszcze wrócę, m y tu w róci­

my, bo teraz dopiero wojna zaczęta, m y tu z całą p o tęg ą przyjdziem y, a w tedy, piękna Laszko, ja cie­

bie siłą zabiorę.

— Grozisz?

— Nie, ty lk o uprzedzam ! Zastanow ił się nagle.

— J a przecie w m undurze iść nie m ogę. Mnie- b y pierw szy lepszy w śród pola zabił. Zbrojnych wszę­

dzie poddostatkiem .

— N ajlepiej zrzucić m undur i ta k bez niego polam i... — zaśm iała się dziewczyna.

— No, nie! tylko ja cię chcę prosić, żebyś ty mi w y starała się o jak ie ubranie.

(6)

388 » R О L A « Nr 25

— Z wdzięczności za poprzednią g ro źb ę?

P ra w d a ?

Zm ieszał się oficer.

— No; no, żartow ałem pierw ej, a teraz proszę.

— Nie, nie żartow ał pan. A le mniejsza z tem ! G dybym chciała się zabezpieczyć na przyszłość, w y­

p ad ałoby mi tylko p rośbie odm ówić. Chcę jednak dopom ódz ci, bo sądzę, że jako człow iek uczciwy, zostawisz m nie w spokoju. B ieg n ę więc zaraz za ubraniem , a ciebie, panie oficerze, zam knę tym cza sem, aby tu ktoś nieproszony nie nadszedł.

R z e k łsz y to, w ybiegła czem prędzej na miasto, aby załatw ić przyobiecany spraw unek.

N a ulicy dopiero p rzypom niała sobie, że nie ma ze sobą ani grosza. W pierwszej chwili chciała za w rócić ku dom owi, ale nie było poco, gdyż i w do mu b y ła pod tym w zględem zupełna p u stka. M ogła wpraw dzie zażądać pieniędzy od Szem ikow a; nie pozw alała jej jed n ak na to w rodzona dum a. Niech M oskal nie wie, że biedna dziewczyna nie rozporzą dza naw et ta k ą kw otą, za k tó rą b y choćby skrom ne u b ran ie nabyć m ogła. Co jed n a k począć? W p ie r­

wszej chwili przyszedł jej na m yśl K iliński. Onby jej pożyczył. W n e t je d n a k myśl tę precz odrzuciła od siebie. W szak K iliński m ógłby się w ygadać przed M arcinkiem , a w tedy co? C hłopak w ziąłby ją za lekkom yślnicę, za B óg wie co.

— Co jednak począć? — poczęła w irow ać m yśl w jej głow ie. R ozw ażała w szelkie możliwe sposoby, lecz żaden nie w ydał się jej dobrym . P rzeb ieg ała m yślam i w szystkich znajom ych, u k tó ry c h m ogłaby zaciągnąć pożyczkę, ale znajom ości jej ograniczały się do takich biedaków , ja k i ona sama.

— Nie poradzę! — szepnęła.

Nie zaw racała jed n ak z drogi. Szła naprzód bez celu, byle ty lk o iść, byle nie stać bezczynnie. M ija­

ła ulicę za ulicą, ro zg lą d ała się na w szystkie strony, ale n ik o g o tak ie g o spotkać nie m ogła, k to b y jej przyjść m ó g ł z pomocą.

Tym czasem w ieczór zbliżał się szybko. Ulice pustoszały coraz bardziej, bo też i strach b y ł prze­

chodzić niem i. W m iejscach, gdzie niedaw no ro zg ry ­ w ały się krw aw e w alki, czerniały ciem ne plam y krw i, w alały się szczątki poszarpanej odzieży i po­

łam ane kaw ałk i broni.

S k ręciła w boczną uliczkę. W id o k , jak i zoba­

czyła, dreszczem ją przejął. K u la arm atnia, w yrw a­

wszy kaw ałek m uru, przyw aliła nim jak ieg o ś m ie­

szczanina, k tó re g o nogi ty lk o sterczały z pod. zwa­

lisk. W śró d ogólnego zam ieszania nie spostrzeżono biedaka i nie w yciągniono stam tąd jego trupa. P rz y ­ zwyczajone oko do zapadającej ciem ności spo strze­

gło jed n ak tuż przy w ystających nogach tru p a dużą sakiew kę, w ypełnioną groszem .

Pierw szą m yślą dziew czyny by ło : podnieść n ie ­ spodziew aną zdobycz i w ykonać dobrow olnie przy­

jęty obow iązek. Lecz w tej chwili odrzuciła myśl tę od siebie. W szak to cudza w łasność, tk n ąć się jej nie godzi. Grosz ten, należący do zabitego, jest jego

własnością, a choć on go już nie zużyje, to będzie m ógł przydać się wdowie, a może dzieciom -siero- tom. P rzy jd ą pogrzebać ciało, spostrzegą sakiew kę i oddadzą, kom u należy.

P odsu n ęła ją więc tylko pod tru p a, aby jej ktoś niepow ołany nie zabrał.

— T rudno ! — szepnęła — w rócę z próżnem i rękam i, kied y inaczej nie można.

— Co mi tam M oskal! — dodała. A le tylko tak m ówiła ; czuła jed n a k inaczej. N ie zależało jej w praw dzie na M oskalu, w stydziła się jed n a k sam a przed sobą, że nie może w ypełnić przyrzeczenia.

Mimo teg o jed n ak postanow iła pow rócić do dom u z próżnem i rękam i.

Szła dalej ową w ązką uliczką. Ciemność obej m ow ałą ją praw ie zupełna. N iebo już zbladło zu peł­

nie, a naw et zorza w ieczorna n iknęła pow oli. Uliczka zawsze słabo ośw ietlona, dziś to n ęła w zupełnej po- mroce. Zosia szła, w iedziona jedynie instynktem .

N agle p o tk n ęła się na czemś m iękkiem . W y tę ­ żyła wzrok i aż k rzy k n ę ła z przerażenia:

— Jezus, M arya!

N a ulicy leżał trup.

P oczęła drżeć, jak w febrze. P rzyspieszyła k r o ­ ku, aby ujść coprędzej z te g o o k ro p n eg o miejsca.

Zapom niała zupełnie o celu sw ego błądzenia.

Nie b y ł to jed n a k tru p jedyny. P o krótkim czasie sp o tk a ła ich kilka, skłębionych w śm iertelnym uścisku. R azem pom ięszani leżeli P o lacy i M oskale.

U niform y rosyjskie przypom niały jej Szem iko­

wa i cel jej wycieczki.

— A g d y b y ta k zdjąć u b ran ie z k tó re g o z po­

ległych? — przyszło jej na m yśl.

Lecz m yśl sam a przejęła ją odrazą. M iała ją za św iętokradztw o.

Szła dalej wolno, ab y nie p o tk n ąć się znów na jak im trupie.

P o praw ej jej stronie sta ł płot, więc o p ierała się o niego ręką, gdyż z p rzestrachu siły ją poczy­

n a ły opuszczać. D rżała na calem ciele, m yśląc je d y ­ nie, aby w ydostać się co prędzej z teg o strasznego miejsca.

N agle dłoń jej natrafiła na coś m iękkiego. O d er­

w ała rękę, ale rów nocześnie przystanęła. W n e t ro z ­ różniła przedm iot; na płocie w isiał k u b rak m ieszczań­

ski, obok na ziemi leżała ro g aty w k a. R ozejrzała się:

nie było nikogo.

— W ezm ę! — rzekła. — U ciekając, k to ś zgu­

bił. W szak to w łasność praw ie niczyja.

S ięgnęła rę k ą i zdjęła k ubrak. N astępnie sc h y ­ liła się po czapkę.

T ak b y ła zajęta tą czynnością, że ani spostrze­

gła, iż z za p ło tu w ychyliło się kilku zbrojnych. G dy już b yli kilka kroków od Zosi, dało się słyszeć z a ­

pytanie :

— K to tam ?

P o znała głos M arcina.

— Jezus M arya! M arcin! — ję k n ę ła i nie c z e ­ kając na nic, skoczyła, ile sił, naprzód.

(7)

Kr 25 » R O L А<

Na nic się to jed n ak nie zdało. Mieszczanie bez tru d u ujęli uciekającą i poprow adzili z sobą. Nie w ydała jęku, ani szept z ust jej nie wyszedł.

P o stępow aJa otoczona zbrojnym i, jak przestęp czyni jaka. Prow adzono ją bez p y tań , a b y dopiero przy św ietle la ta rn i zbadać, kto ona i w ybadać, co tu czyni.

Jakież je d n a k ¿dziwienie napełniło przy pierwszej lata rn i M arcinka, kiedy w prow adzonej poznał Zośkę.

— Boże! — zaw ołał — to ty, to ty ? — Mówić więcej nie m ógł.

— T rupy obdzierać przyszła — rzekł ktoś.

— Związać ją ! — do d ał inny.

— P recz! — k rzy k n ął M arcin, odsuw ając od niej towarzyszy. — Precz ! nie kalać rą k swoich o taką...

P ch n ął Zośkę naprzód. Nie przem ów iła dziew­

czyna ani słow a. Odeszła bezprzytom na bez zdoby­

czy, k tó rą z takim trudem posiadła.

K u b ra k i czapkę zabrali tow arzysze M arcina.

(Ciąg dalszy nastąpi.)

S O B Ó T K A .

W w ielu okolicach polskich we w igilię św. Ja n a Chrzciciela obchodzi jeszcze po dziś dzień lud w iej­

ski staro d aw n ą uroczystość, zwaną »sobótka«. P o ­ czątek jej sięga jeszcze ow ych czasów, gdy praojco­

wie nasi nie w ierzyli w jednego B oga, ale oddaw ali cześć b oską różnym bogom . S obótkę urządzano na cześć K u p ały . Do dziś zachowano ów p rasta ry zw y­

czaj, jako cenną pam iątkę la t daw nych, nie łącząc

z nim jed n ak żadnej uroczystości kościelnej. W dniu tym , wieczorem, lud schodzi się do k o ła ognia, roz­

nieconego na pag ó rk u za wioską i śpiew a wesołe pieśni, a młodsi tańczą i skaczą przez płomienie.

O brazek nasz, zrobiony na podstaw ie daw nych szki­

ców, co poznać łatw o po strojach dawniejszych przed­

staw ia w łaśnie ową uroczystość, obchodzoną tak da­

wniej jak i dziś.

(8)

390 » R O L A « N r 2 5

£ ch o dawnych lat.

M ówiono o nim, że jest dziwakiem. Często zda­

rzało się, że w yszedł wieczorem na m ogilne uroczy­

sko pod b ór i tam pogrążony w zadumie spędził noc całą, aż św itające słońce poranne budziło go z za m yślenia. O czem dum ał, n ie-w iedziano; lu d okoli­

czny nieufnie nań spoglądał, bo chodziły pogłoski, że w nim siedzi jak ieś »licho«, inne znowu baśnie, k tó ry c h o nim w iele stw arzano, głosiły, że jest w ie l­

kim grzesznikiem , pokutującym za w ielkie przew i­

nienia.

Chcąc poznać osobiście teg o oryginała, udałem się w cichy, w iosenny w ieczór do jeg o lep ia n k i; za m ieszkiw ał ją sam, w iodąc życie pustelnika. Lecz nie b y ł w domu. W ie śn iak zapytany w skazał mi starego Ja n a na m ogile. U jrzałem w idok godny oka artysty-m alarza. W s p a rty o krzyż sp o g ląd ał gdzieś w nieuchw ytną dal... Siw e w łosy rozw iał lekki wie trzyk a odblask zórz okalał jeg o tw arz zmarszczoną dziw ną au re o lą św iętości... B yło w nim coś, przed czem schyla ludzkość czoło i przed m ajestatem po­

w agi starczej m im ow olnie k orzy się z czcią i u w iel­

bieniem ...

U chyliłem kapelusza i pow itałem :

— N iech będzie pochw alony Jezus C hrystus!

— N a w ieki — odrzekł, nie odw racając się n a­

wet, lecz patrząc ciągle w liliow e zenity...

— O czem dum acie, staruszku? — zagadnąłem .

— Nie wiesz, ja k g łęb o k ie staw iasz pytanie, mój synu... Nie ta k łatw o na nie odpowiedzieć... Z re ­ sztą, bądź ta k d obry i nie przeryw aj mi myśli...

M łodyś jeszcze, więc nie zrozumiesz mnie, a choć byś zrozum iał, nie znajdziesz w m ych słow ach pusto­

ty lub krotochw ili.

Nie zraziłem się nieco szorstką odpraw ą; lecz ująłem go za spracow aną dłoń i prosiłem :

— P rzebaczcie, ojcze, natręto w i i nie gn iew aj­

cie się na mnie. J a nie z prostej ciekawości, o to pytam ... Sm utno mi, g d y widzę sm utnego człow ieka i chciałbym podzielić jego boleść...

U łagodził się i patrząc już łaskaw iej, tak zaczął:

— Sm utno a głucho w duszy mojej, jak w łez św iątnicy...

K ru k żałośnie płacze a kracze nad ziemią i jej ludem ... M łode orlę zaw isło senne na skale tu rn i;

b ra k m u w olnych obłoków , p ę ta na nie zakłada za­

w istny wróg... Ciężko m u się zbudzić, bo łzy mu ciąża a sk rzydła krw ią zroszone skrzepły... Nie u d e ­ rzy echo rozgłośne o g ra n ity i piosnka zaranna surm nie rozbije piersi swej o skaliste ja ry i wąwozy... Sen, zm ierzch drzem ie w sercu ludu, a ran ek daleko, o daleko... Id ą nocką szm ery z pól tajem ne, jak b y je łono B óstw a spłodziło : Gdzie ten duch wolny, co nie znał g ran ic ni kresów lotu płom iennego? Gdzie ta w olna P olska, k tórej b o ry piosnką g rały , a w o­

jenne trą b h ejn ały tu liły J ą do snu i ż rannym brza­

skiem w itały ją m iłośnie, g rając larum sław y, sław y wieczystej... Gdzie te zastępy hufców anielskich, co z tw a rd ą p ieśn ią »Boga-rodzica« rw a ły doliną, jak w ichr śnieżysty, a zm ory wszelkie precz pierzchały na sam odgłos pędzącej drużyny i k ry ły się w m ro ­ cznych pieczarach, jaskiniach ?... Gdzie ta prostota pasterzy, w rosła w p ierś o k ry tą stalnem i łuskam i, k tó ra więcej broniła, niż niezłam ane pancerze... D uch niespaczony rozw ięzłem życiem u p a d ł srom otnie, gd y go d o tknęła zaraza, gorsza od tej, k tó ra tysiącom pow leka oblicza bladością śm iertelną, niezgoda...

D o p ó k i nie opływ ano w dostatkach, nie m iała ona p rzy stęp u do serca nieskażonego. A dziś? szerokie zatacza k rę g i i w siołach u stro n n y ch i m iastach oraz

grodach laszej ziemi... Społeczeństw o kąpie się z lu ­ bością w krw i w łasnej i nurza się coraz bardziej w m orzu bezdennem , nieledw ie że d rg a ciałem olbrzy­

ma rażonego grom em niebios... Za co nas k ar/esz tak okrutnie, o Stwórco, i nie dajesz nam opam iętania?...

Oto P olska, chroniąca, jak przedm urze, św iat E u ro p y przed naw ałnicam i W schodu, korzy się przed Tobą i w oła:

„P rzed T w e ołtarze zanosim błaganie : Ojczyznę, w olność, racz nam wrócić, P a n ie ! ..“

* * *

— N a kolana synu — rzek ł rozogniony — bo stoim y w przededniu w ielkich dni... P o latach nie urodzaju, nastanie czas plenności; siew cnoty a z g o ­ dy zakwieci się cudow nie na polskiej niw ie serc...

Ona, ona M atka pow stać musi, bo b ram y jej z n ie­

bios m ają początek...

...I spadło k ilk a łez gorący ch na jeg o twarz...

P o g rą ż y ł się znów w zadum ie a hen w przepastnej dąbrow ie błąk ało się jeszcze echo pieśni, aż ostatnim szm erem utonęło w łą k a c h pełnych rozhow oru w io­

sennego...

W ła d ysła w Ł ukasik.

W restauracyi.

G o ś ć (do kelnera): — N iestety mam ty lk o ty le pieniędzy przy sobie, ile w ynosi rachunek, tak że nie m ogę dać panu na piw o !

K e l n e r : — N iech pan dobrodziej pozwoli, że jeszcze raz przejrzę rachunek, może to się jakoś da

zrobić !

Zaw łkłana sytuacya.

P a n n a : — N ie! M ęża znaleźć to dopraw dy da­

leko trudniej, niżby się k o mu zdaw ało... P o d o b a się mnie, to z pew nością nie podoba się mamie, spo d o ­ ba się mamie, to nie podoba się mnie... N ajgorzej zaś, jeśli podoba się m nie i mamie, bo w tedy zazwy­

czaj my się jem u nie podobam y!

Przyczyny łysiny.

Moje śkapsko siw e m a g ą la n tn ą grzyw ę... a ja mam łeb goły, ja k drzw i od stodoły... W ie ta wy ludkow ie, skąd je ły s na gło w ie? C hłopska gło w a słaba, oskubie ją baba ! K o ń ma ogon pełny, b aran siła w ełny i w ół je w łochaty, bo też nieżyniaty.

W spółczucie.

Ż o n a : — O gdy b y m ciebie nigdy nie była znała !

M ą ż : — P atrzcie! T eraz ona współczuje ze mną, kiedy już zapóźno!...

W żydowskiej szkole.

— Pow iedz mi, gdzie siedzi rozum ?

— On wcale nie siedzi.

— N o, to gdzie jest?

— On sobie chodzi za interesam i.

— D laczego ?

— Bp ja k b y on ty lk o sie d z iał, to b y nie b y ł rbzum.

(9)

» R O L A « 391

TAJEMNICZY DUCH

25. Pal męczarni.

R o la n d a zbudził o świcie jakiś dziki wrzask, napełniający osadę indyjską. N aprzód przeciąg ły jęk, w y biegający z ust niew iasty. P o tem nastąp iły okro­

pne w ycia mężczyzn. G łosy te, zwiększając się i ro ­ snąc coraz bardziej ja k fale w zbierającej rzeki, o g a r­

n iały wieś całą. W ojow nicy, starcy, kobiety, dzieci, cała ludność osady w ydaw ała o k ro p n e wrzaski, m a­

lujące przerażenie, trw o g ę i rozpacz.

Jeniec, nie m ogąc odgadnąć przyczyny , teg o za­

mieszania, sp o g ląd ał na sw ych strażników , ( k tórzy na pierw szy odgłos zerwali się z miejsc i pochwyciwszy b ro ń w r ę k ę , zmieszanym wzrokiem spoglądali na siebie. W rzask i wciąż p o n a ­

w iały się, a obaj wojownicy, nie m ogąc już dłużej p o s k ro ­ mić ciekaw ości i przerażenia, w ypadli z chaty. R o la n d na- próżno usiłow ał dojść p rz y ­ czyny tej w rzawy. W p ierw ­ szej chwili m niem ał, że osa­

dnicy biali napadli wieś, ażeby go wyzwolić. Lecz na- ' próżno z natężonem uchem czekał okrzyku białych i huku ich broni. W k ró tc e z trw ogą poznał, że okrzyki nietylko pochodzą z przerażenia i za­

dziwienia, lecz mieszają się do nich coraz w yraźniejsze i okropniejsze g ro źb y i p rze­

kleństw a.

W tem drzw i się szeroko rozw arły i w padł D aniel D oe, w ybladły i pom ieszany.

— K a p ita n ie — k rzy k n ą ł — przyjmuj m oje w arunki i ra ­ tuj swoje życie ! Cała wieś w najokropniejszem w zburze­

niu, chcą w as pom ordow ać, n ik t nie zdoła pow strzym ać rozjuszonych !

— Co się stało ? N a m iłość B oską, m ów !

— P ie k ło się rozw arło ! — odpow iedział D oe z p rze ra ­ żeniem. D uch Puszczy zjaw ił się w nocy w osadzie i zabił W en o n g ę we w łasnym domu,

przy w łasnem ognisku. Groźny wódz indyjski leży m artw y i oskalpow any w swej chacie, a czarnoksię­

żnik zniknął, zapew ne uw olniony przez Ducha P u ­ szczy. Czy słyszysz wycia O sagów ? D yszą oni wście­

k ło ścią i żądzą zem sty, trw o g ą i okrucieństw em ; chcą w as pom ordow ać, rozedrzeć w sztuki, spalić!

— Czyż niem a nadziei ratu n k u ? — zap y tał R o ­ land, k tó re g o k rew ścięła się w żyłach na odgłos coraz okropniejszych k rzyków Indyan.

— T ylko jedna — o d p arł Doe. — Przyjm ij moje w arunki a um rę albo cię wyswobodzę. Prędzej, prę­

dzej ! Czy słyszysz ry k ty g ry só w ?

— Co ! ? Ja m iałbym h a ń b ą E d y ty okupyw ać życie? N ig d y !

— Ależ, człow ieku, oni cię zam ordują! K a p ita ­ nie, decyduj się stanowczo i szybko!

— Jestem zdecydow any zginąć raczej, aniżeli się shańbić! — rzek ł R o la n d z mocą.

D oe pom im o odm owy R o la n d a p ra g n ą ł go oca­

lić, m ając nadzieję, że w końcu zdoła go nam ów ić do

przyjęcia położonych przez siebie w arunków . P rze­

ciął więc rzem ienie na rękach k ap ita n a i zam ierzał już uw olnić z p ę t jeg o nogi, g d y n agle grom ada O sagów w padła do ch aty z wyciem i p rzekleństw a­

mi. M iotali siekieram i i w strząsali dziko nożami jak- g d y b y go chcieli roznieść na ostrzach swej broni.

I zapew ne m łodsi byliby to uczynili, g d y b y kilku starszych i rozw ażniejszych w ojow ników nie wzięło go w obronę. M łódź nie tak łatw o odstąpiła swej zdobyczy ; zdaw ało się, że to grom ada rozżartych panter, pragnących rozszarpać swój łup. Z trudem pow iodło się starszym w ypersw adow ać młodzieży, iż jeńca takiego nie godzi się odrazu zabijać, ale n a ­ leży zam ordow ać go przy palu męczarni. N ak o ­ niec zdanie to przem ogło, a k ilk u najsilniejszych p orw ało R o lan d a na ręce i trzym ając go ponad swe-

mi głow am i, wyniosło z chaty.

N a dworze now a zaw rzała w alka. T łu m y wojowników, starców , niew iast i dzieci rzu­

ciły się na nieszczęsnego k a ­ pitan a i chciały go zam ordo­

wać kijam i i nożami. T rudno wypowiedzieć, z jakiem i tru ­ dnościam i starszyzna u rato ­ w ała go, nie z litości, ale dla nasycenia wyszukanem i m ę­

kami p rag n ie n ia zemsty.

W rzaw a obudziła także E dytę, w domu wielkiej rad y zam kniętą. K rz y k żony W e- nongi, k tó ra pierwsza tru p a znalazła, dał pierwsze hasło do zaburzenia. M ieszkańcy osady rzucili się do chaty sta­

rego w ojow nika, stojącej tuż koło dom u narad, a ujrzawszy groźnego wodza ze zgrucho- taną czaszką i straszliw ym krzyżem na piersiach, w ydali okropny wrzask, k tó ry tak przeraził siostrę R olan d a, iż om dlała. Nowe w rzaski, coraz to bliższe, w róciły jej p rz y to ­ mność. P rzerażona i zbladła w tuliła się w k ą t chaty, chcąc tym sposobem schronić się przed krw i łaknącem i po­

czwaram i. P rzestrach jej je ­ szcze się bardziej zwiększył, g d y w p ro g u izby ukazał się nagle jak iś człowiek. Posko- czył żywo ku niej, p orw ał ją z posłania i uniósł ku drzwiom.

— Nie lękaj się, E dyto, spieszę cię uratow ać.

K o ń osiodłany czeka, dro g a do lasu stoi jeszcze otw orem .

— P u ść mię! P u ść! — zaw ołała E d y ta rozpa­

czliwym głosem , poznając R y sz a rd a B raxleya. — O, mój Boże! R atu jcie! R atu jcie!

A le B raxley, nie zważając na jej k rzyki i opór, w yniósł ją z chaty i posadziwszy na konia przed so­

bą, popędził ku lasowi, w k tó ry m w krótce znikł.

Tym czasem na głów nym placu wsi zgrom adziła się cała ludność, roznam iętniona do najw yższego sto­

pnia żądzą zem sty. Część jej otaczała dwa gru b e pale, naprzeciw ko dom u obrad w kopane. Cisnęła się około nich tłuszcza rozżartych Indyan, w ydając okrzyki w ściekłości i groźnie w strząsając nożami i siekieram i.

In n a część, rów nie rozjuszona, tłoczyła się około drzwi c h aty W enongi, napełniając pow ietrze żałosnym i ję ­ kam i. N akoniec tłum rozstąpił się, a z w igw am u w y ­

...Braxley w yniósł ją z chaty.

(10)

392 » R O L A « — "

W 2 5 szło kilku Osagów , niosących zwłoki C zarnego Sępa,

o kropnie zeszpecone.

Za nim i w ypadła żona W e n o n g i z rozpaloną żagw ią w ręku. R o zepchnęła tłum i stanąw szy przed tru p em męża, przez chw ilę w p atryw ała się w głow ę, pozbaw ioną sk ó ry na czaszce, z takim bólem i w ście­

kłością, jak ty g ry sica w tru p y k o ciąt swych p o d u ­ szonych przez m yśliwców. Poczem w ydaw szy dziki w rzask, k tó ry rozległ się po całej .'wsi, zaczęła m a­

chać żagw ią dopóki ta żywym nie b u chnęła płom ie niem i jak furya puściła się ku środkow i placu na czele rozżartego tłum u, odpow iadającego na jej w rza­

ski szalonem wyciem.

Na jej w idok tłum otaczający pale w ojenne roz­

stąpił się. W pośro d k u u palów uw iazani byli dwaj biali, ręce ich p rzy k rępow ano ponad głow am i, kilku n astu dzikich zajm owało się zdzieraniem z nich sukien In n i grom adzili chróst, słom ę k u k u ry d za n ą i inne palne m ateryały. Je d n y m z białych, ja k łatw o dom y śleć się, b y ł R a lf S tackpole, drugim R o la n d F orrester.

Otaczające ich tłum y, a szczególnie rozżarte m egery indyjskie, nie m ogły się doczekać rozpoczęcia męczarni.

Żona W enongi, czekając na ukończenie stosu w strzą­

snęła żągw ią z niecierpliw ością, ażeby go jak najprę dzej rozpalić.

Pom iędzy ta k licznym tłum em nie znalazło się ani jedno litościw e serce. N ikt, począw szy od kilko letniego dziecka do zg rzy białego starca, nie okazał najm niejszego wzruszenia. Indyanie, raz w padłszy we w ściekłość, tra c ą w szelkie uczucia ludzkie; ożywia ich w tedy jedynie szatańskie okrucieństw o, łaknięcie k rw i i dzika nam iętność nasycenia się m ęczarniam i nienaw istnego w roga. D la nieszczęśliw ych nie było nadziei ocalenia.

N akoniec stos został ukończony i buchnęły p ło ­ mienie, rozniecone ręką indyjskiej niew iasty. Dzicy na ten w idok w ydali okrzyk tryum fu i nasyconej zem sty i rozpoczęli taniec szalony dokoła m ęczenni­

ków . W yszukane jed n a k okrucieństw o O sagów spo­

w odow ało, że nie obłożyli chróstem i gałęźm i obu jeńców , ale zrobili z palnych m atery ałó w ogrom ne koło w pewnej od nich odległości. P łom ień więc nie od razu m iał o g arnąć ciała dwóch nieszczęśliwych, ale grzać ich, parzyć stopniow o i dać im uczuć zwolna a coraz silniej boleści w olnego pieczenia się na ogniu.

W ojow nicy, tańczący ogrom nym kręgiem , p o d ­ skakiw ali w ta k t i trzym ając się za ręce potrząsali bronią, przysiadali i pow staw ali na przem ian, nogam i zaś uderzając w ognisko, podsuw ali je bardzo pow oli k u jeńcom, to śpiew ając jak ąś dziką pieśń wojenną, to znów w ydając groźne okrzyki nienawiści, to n a k o ­ niec obsypując swych niew olników najwyszukańszemi obelgam i.

— Skaczcie psy, m ałpy, paw iany, o ran g u tan g i!

N ędzne przedrzeźniacze postaci ludzkiej ! Potom kow ie szym pansów ! Skaczcie, obrzydłe czarownice, szkara­

dniejsze od m atki sam ego lucypera. D rw ię z was, choć mi zaczyna być piekielnie gorąco ! B odaj was szatan usm aży ł, bodaj w as ziem ia pochłonąła, czerwone rak i !

Podczas teg o krzyku R a lfa R o la n d m ilczał ja k głaz.

Śm ierć płom iennym uściskiem zbliżyła się ku dwóm m ęczennikom . T racili oni nadzieję ratunku, polecając dusze swe B ogu. Dzicy coraz bardziej ście­

śniali og n isty w ieniec; jeszcze chwila, a obaj jeńcy zginą w okropnych boleściach.

N agle ro zleg ł się h uk m nóstw a strzelb; kilku O sagów potoczyło się w płom ienie. R ów nocześnie zabrzm iał okrzyk w ojenny K entukczyków , a oddział jeźdźców, pędzących cwałem , w padł na kaťki Indyan, rąbiąc i tratu jąc bez różnicy w ieku i płci ściśnięte

tłum y. D zicy pierzchnęli ku chatom , jed n i chcąc się uzbroić w strzelby, drudzy szukać schronienia ; inni w reszcie w bezładnej ucieczce dążyli ku przeciw nem u końcowi osady. A le z drugiej stro n y w padł nowy oddział jeźdźców i po w itał uchodzących potężną salwą.

S pienione konie osadników p ad ały praw ie ze znuże­

nia, lecz jeźdźcy nie żałow ali ostróg, w ydobyw ając o sta tk i sił z rum aków . N a dom iar przerażenia Osa- gow ie ujrzeli w ynurzający się z puszczy zastęp pie­

choty, liczący przeszło czterystu ludzi, k tórzy pędem okrążyli osadę, ażeby przeciąć ucieczkę Indyanom .

W rz a sk przestrachu ro zleg ł się w pow ietrzu.

O sagow ie, zajęci m ęczeniem białych, nie dojrzeli pod­

chodzącego ich w ro g a ; teraz by ło już zapóźno m y­

śleć o porządnym oporze. P o d ciosam i szabel i ude­

rzeniam i kolb pad ali czerw oni w ojownicy ja k podcięte k łosy zboża. T ę te n t kopyt, rżenie koni, okrzyki i jęki ludzi m ieszały się z hukiem strzałów . P o w stało za­

mieszanie, nie dające się opisać.

D zicy rozbiegli się w najw iększym nieładzie.

N iektórzy rzucili się po broń, inni uciekali ku skałom , lasom lub w pola, ale wszędzie w itały ich kule lub cięcia. W szędzie wrogow ie, ja k b y z pod ziemi w y­

rośli, zastępow ali im drogę. JLiczba b iałych trzykroć przew yższała siłę In d y an ; n ig d y jeszcze nie widzieli oni ta k potężnych zastępów nieprzyjaciela.

Tym czasem nieszczęśliwe ofiary, pokrępow ane do palów , m usiały być bezczynnym i św iadkam i walki.

Chociaż w róg pierzchnął, nie ustąpiły zagrażające im płom ienie. P oodw racali tw arze od piekącego żaru a resztki sukien na obydw óch już się tlić zaczynały.

Żona W enongi jedna z pom iędzy wszystkich pozostała na placu. Nie dbając o ocalenie sw ego życia, p r a ­ g n ę ła tylko zem stę nasycić. P łom ienie b y ły za len i­

w ym i w ysłańcam i tej zem sty, pochw yciła więc nóż leżący na ziemi i rzuciła się na R a lfa . Nieszczęsny am ator cudzych koni u siłow ał się bronić rozżartej m agerze. N ogi m iał wolne, więc za każdym razem , g d y sta ra doskakiw ała, ażeby m u zadać cios śm ie r­

telny, k o p a ł ją, a naw et raz tak silnie uderzył, iż się potoczyła w płom ienie. A le chociaż opalona, zer­

wała się i znów ja k zajadła ty g ry sica poskoczyła ku niem u.

Z drugiej stro n y k ilk u w ojow ników , korzystając z zamieszania, pędziło ku R olandow i. W iedzieli, że ich śm ierć czeka, ale postanow ili w ydrzeć białym owoc ich zabiegów i zam ordow ać jeńca, zanim go w spółrodacy odbić zdołają. M łody W irg iń czy k już się m iał za zgubionego, g d y nag le jak aś postać ol­

brzym ia pojaw iła się pom iędzy katam i i ofiarą.

In d y jsk a opończa obficie k rw ią p rzesiąknięta p o k ry w ała jej ciało jaskraw em i barw am i pom alow ane.

W lewej ręce trzy m ał skrw aw ioną czuprynę naw pół siwą, ozdobioną szponam i i pióram i sępa, w praw ej stalow y to p ó r W enongi. T oporem tym rozm iażdzył głow ę m egery indyjskiej, chcącej zabić R a lfa , a p o ­ tem zw rócił się do Indyan zagrażających F o rre ste - row i.

Dzicy, biegnący zam ordow ać R o la n d a , ujrzaw ­ szy zjawisko, krzyknęli przerażającym głosem :

— D uch P uszczy! D u c h Puszczy!

I w dzikim zam ieszaniu zaczęli pierzchać, ale m niem any D u ch Puszczy, N atan, poskoczył za nimi i, waląc straszliw ym i ciosami, g ru ch o ta ł czaszki ucie kających. G rom ada białych dokonała ich klęski, sie ­ kąc i bijąc bez litości.

Tym czasem N atan rzucił się k u jeńcom i szyb­

kim i ciosam i siekiery porozcinał ich więzy.

— B racie mój ! — mówił, w yzw alając R o lan d a — nie opuściłem Cię, ja k zapew ne m niem ałeś.

— Niech żyje Krwawy Natan\ — w ołali zwy­

cięzcy.

(11)

INlr 25 »BL Ö Ľ À« 393

— W ita j nam, drogi kapitanie! — krzyknął dowódca jazdy, w którym Roland poznał pułkow nika Bruce. — B óg cię ocalił.

F o rre ste r, ogłuszony i w pót obłąk an y n a g łą zm ianą sw ojego losu, nie słyszał praw ie co do niego mówiono. Zamieszanie walki, huk strzałów , okrzyki w ojenne białych, w ycia Indyan, o d e b ra ły mu przy­

tomność. Pierw szem słow em , g dy ją odzyskał było, zapytanie, co się dzieje z E dytą. Zam iast odpowiedzi, ujrzał Tom a Bruce, trzym ającego na koniu krw ią zlaną, bezprzytom ną dziewicę. P rz y p ad ł on ku R o ­ landow i i z w ielkim w ysileniem osadził ko n ia na miejscu.

— Boże! Ona nie żyje! — zaw ołał z rozpaczą R o land, biegnąc ku siostrze.

— N ie lękaj się — o d rzek ł Tom — słabym g ło ­ sem. — E d y ta nie jest raniona. T o ja ... to moja krew ją broczy...

— Tom ie! Synu najdroższy, co tobie? — k rzy ­ k n ą ł pułkow nik.

— W eźcie ją — odrzekł Tom — bo już dłużej nie m ogę jej utrzym ać... W lesie nap o tk ałem białego...

uwoźącego siostrę kapitana... Zastąpiłem mu drogę...

N ędznik w pakow ał mi k ulę w piersi. . Lecz... nie żyje, mój cios ro zp ła ta ł mu czaszkę... Ojcze mój...

R yszardzie... m gła zasłania mi oczy... Oh, ja um ie­

ram !

I piękny rycerski m łodzian potoczył się z konia.

Ojciec i b ra t pospieszyli mu z pom ocą i w strzym ali upadającego.

— Tom ie, mój chłopcze! S y n u mój dro g i! To być nie może, ty nie umrzesz !

— Ojcze ukochany... śm ierć m oja pewna... L ie żal mi um ierać, bom w ypełnił swą pow inność i wy­

darłem zbójcy ofiarę... R y sz a rd B raxley... nie żyje...

Ojcze, uściskaj m atkę... Pow iedz, że w ostatniej chwili o niej m yślałem ... R yszardzie ucałuj siostry... i zastąp m ię u ojca... K ochaj g o ! P rzebaczcie R alfow i... Bądź zdrów , ojcze!... N iech żyje K e n tu k y !...

I z tem i słow y piękna dusza m łodego w ojow nika uleciała.

— B y ł to dzielny chłopiec — rze k ł ojciec, usi­

łu jąc zwalczyć boleść — dzielny aż do zgonu. O mój b iedny synu, dlaczegóż nie mnie, starego, ale ciebie śm ierć w y d arła ojczyźnie i rodzinie !

To pow iedziaw szy, sta ry w ojow nik rzucił się na ciało syna i ostatni pocałunek żłożył na jego ustach.

O taczający z niezm iernym żalem p rzy p atry w ali się boleści starca.

(D okończenie nastąpi).

D o braci km iotków .

Chłop już kaw ał czasu gorzałę popija, A żyd z za szynkw asu śmieje się bestya I choć chłop nie płaci — żyd borguje kupę:

W ie, że nic nie straci, bo chłop m a chałupę...

0 dwie, trzy korony k u m z kum em się wadzi 1 wciąż jak szalony procesa prow adzi.

A dw okat się cieszy, brzuszek poklepuje, Bo już z chłopskiej kiesy grosz dla siebie czuje.

Do P ru s pojechała M aryana za złotem , Szwabów dorabiała k rw ią w łasną i potem.

Kilka słów dziwacznych n ab rała do głowy, Zapom niała zacnych ojców swoich m owy.

O, lu d u sierm iężny, ludu ukochany!

Możesz być potężny, silny, niezrów nany — Ale porzuć w aśnie, nie w spieraj szatana, A zbudzi się w łaśnie Ojczyzna kochana.

J łn a n .

){ят

ш ж о ш ' о ш

Ciężkie easy teraz idą na dziwki. D rzew i to ino k tó ra m okolągw a podrosła, a tatu ś parę dziesiątek uskładali, to nie potrzebow ała się za sm yrdacem oglądać, bo sami za nią łazili i do św iętego sa k ra ­ m entu wiedli.

Dziś inacy i gorzej. Dziś, od casu ja k ludzie w ym yślili H am erykę, a oficyry wojsko, g d y do tego jesce p rzysły P ru sy , to ućciw ego a św arnego chło­

p ak a we wsi naw et na lekarstw o tru d n o uświadcyć.

K tó ry ino ma gicale zdrowe, a we łbie trochę oleju, to hula do H am ery k i, nicem go wojsko zaskocy, a kied y mu lata m iną i chciałby do chałupy p o w ró ­ cić, to nie w raca, bo się boi, zeby go w k raju do ula nie zapchali. A g d y nyw et k tó ry mimo to w ró ­ ci, to co z tego, kiedy przyw ozi juz ze sobą babę i dziecek kilkoro.

B yw a, ze nie każdy co św arniejsy robi przed wojskiem n o g ę , ale taki również dla wsiowskich dziw ek praw ie stracony. N iby nie um iera przed- wceśnie, a przecie dla wsi nie żyje. Do m iasta przy- iżdżają konw isarze, każą się chłopakow i z had er po- rozdziwać, ślipają po niem i 'wąchają, a ja k mu nic nie brakuje, to synterują la m iastow ych m am ek i p o ­ kojów ek. T acy panow ie to o m ieseki dbają i jem co lepśe ze wsi dostarcają, a ty, wsiowska dziewcy- no, zdychaj w panieństw ie. A kiedy taki z wojska powróci, to on tak i sam ja k zw ietrzałe piwo z ze­

śle) niedzieli.

H am e ry k a i wojsko, zabierają nam to, co m amy we wsi najlepsego a zostaje sam śmieć i bajdałygi.

A m yślicie, ze to pozostaw ione usiedzi tu na sw oich śm ieciach? A cha! juści! T akiem to się robić nie chce! Chcieliby jeść, pić i baraśkow ać, a we wsi nim a zaco i z kim. Nim a za co, bo za bezdurno n ikt nie da ; nim a z kim, bo rodzicielskie dziopy pod ro- dżicielskiem okiem do beśtefrantów nie są. T aki p a ­ jac, ino zwiesna przyjdzie, siuda do P rusaków i tam bez lato się przeselence; co zarobi, przeje i przepije a za reśtę ku p i se bakw anow y łańcuszek i zegarek za k o ru n ę i z tern w raca do kraju. T yle się tam choć uciesy, ze takich w łócykijów — dzieuch jak on sam do zberezieństw mu nie braknie.

W kraju zostają ted y przew ażnie same niedo- ja d k i i do B oga nie bardzo i do ludzi nie całkiem.

L a teg o tez teraz la wsiowych dziw ek okrutnie cię- skie easy. N ic tez więc dziwnego, że ta i owa dziopa rw ie się do H am ery k i. Jej nie chodzi o zarobek, o wspom ożenie starych rodzicieli, ale o to, aby tam se złapać jesce nie całkiem w ybrakow anego i nie- przechodzonego sm yrdaca i szczęśliwość m ałżeńską se zapew nić.

A jeźli k tó ra w k raju zostaje, to co? A lbo jest ku sw em u strapieniu skazana na w ieczyste pannień- stw o, albo musi b rać to, co jest, to znaczy najgorsze niedojdy, jakie kiedykolw iek P a n B óg stw orzył, a k tó ­ rych i ta k na świecie mniej jest, ja k b y na tyle ba- bów być powinno.

T ak jest teraz, a kto wie, су dalej gorzej nie będzie.

Cytaty

Powiązane dokumenty

wszystkie podlegające jej prowincyonalne ajencye, następnie TRYEST: Dyrekcya Austro-Amerykany, Via Molin Piccolo 2.. WIEDEŃ: Biuro pasażerskie Austro-Amerykany,

U litow ał się nareszcie nad płaczącą rzeszą publiczności droguista narożnej apteki i sam łzami zalany skoczył na wóz, poczem ostatnim w ysiłkiem strą c

Skutek je st zwłaszcza dlatego niebywały, źe dotychczas pomimo 27 ia t przed użyciem Nokah-Balsamu ani śladu zarostu nie

czek na weksle lub skrypta dłużne na najniższy procent i najdogodniejsze

Z atrzym ano się znów w W rocim ow icach. A kiedy go stracili z oczu, odw racając się, spostrzegł Szusta, siedzącego sam otnie na ziemi.. Po bokach rozsypały się

(Przyjmuje się tąkże m arki listowe jako opłata).. Listów nieopłaconych nie przyjm uje się. G odziny redakcyjne codzićnnie od godz. Prześladow anie to coraz

biło się zamieszanie. Poczęto łap ać innych chłopaków po ulicy. ten, choć mu siły niebrak, nie posiada organizacyi i przew odnictw a.. U rw ał rozpoczęty okrzyk

Ale biedna osika ta k się przestraszyła, źe dotąd drży jeszcze i już nigdy drżeć nie przestanie.. Dalej nieco sta ła leszczyna