T Y G O D N IK O B R A Z K O W Y NA N IED ZIELĘ KU P O U C Z E N IU I R O Z R Y W C E .
SYNDYKAT ROLNICZY Ж
K R A K Ó W ,
P la c S z c z e p a ń s k i I. 6.
НявІППЯ * k o n i c z y n , t r a w , buraków, roilin strączko- HttSIUlla • wych i warzywnych o gwarantowanej czysto
ści i sile kiełkowania.
HflWfi7V * tomasyna, superiosfaty, saletra chilijska, sól nUwlUŁj , potasowa, kainit k r a j o w y i stassfurcki, wa
pno azotowe.
РПІП!Р7Р‘ Wyłączna reprezentacya na Gali- n saaŁ JIIJ i illlliu&li o cyę wszechświatowe znanych siew-
ników „ W e s t ! a l i a “. (120)
Plili, №01;, коїіріог), m iiki, r è i etc. ele.
ul. Kościuszki I. 14.
Reprezentacya firmy D e e r i n g - C h i c a g o B r o n y sprężynowe, talerzowe, K o s ia r k i, Ż n i
w i a r k i , W ią z a łk i, G r a b ia r k i, P r z e t r z ą s a c z e .
Wielki zapas części zapasowych.
Własne warsztaty reparacyjne.
N a c z y n i a i p r z y b o r y m le c z a r s k ie . Oferty i cenniki na każde żądanie darmo i opłatnie.
Węgiel kamienny z kopalń krajowych i zagranicznych.
K O K S o s t r a w s k i i g ó r n o ś lą s k i.
i Towarzystwo wzajemnych ubezpieczeń w Krakowie j
ñ najstarsza i najzasobniejsza instytucya asekuracyjna polska, przyjm uje na najdogodniejszych w arunkach “
■ u b e z p ie c z e n ia o d o g n ia , g r a d u , n a ż y c ie (kapitałów , posagów i rent), o r a z o d k r a d z ież y i r a - ■ bun ku. F u n d u s z e g w a r a n c y j n e Tow arzystw a w ynoszą p r z e s z ł o 6 8 m ilio n ó w k o r o n .
■ Inform acyi udzielają D y rek cy a oraz w szystkie Z astępstw a i A gencye Tow arzystw a. 197 „
I Towarzystwo tkaczy
pod wezw aniem ś. Sylw estra w K o rczy n ie obok Krosna przyjm uje len i konopie do w ym iany za płótna bielane lub szare o zw ykłej lub po
dwójnej szerokości, po cenach m ożli
w ie najniższych. obok KrosnaKorczyna
Zakład pogrzebowy „Concordia"
jedyny w Krakowie
który posiada własny w i e l k i w y r ó b
t r u m i e n
Jana Dolnego
P la c S z c z e p a ń s k i L* 2S (dom własny).
Telefon Nr. 881.
Przy zam ówieniach prosim y powoływać się na ogłoszenia „B oli“ .
Г
R ządow o upraw nionaI
Fabryka wód mineralnych sztucznych i specyal. leczniczych
pod firma
K . R I Ą C A I C H M U R S K I
K raków , ul. £w . Gertrudy 4.
w yrabia p o d k o n tro lą K om isyi przem ysłowej Xow. L ekarskiego krak. polecone przez' toż Tow arzystw o
W ODY MINERALNE SZTUCZNE
odpow iadające składem chemicznym w odom : Bilińskiej, Gieshiiblerskiej, Belferskiej, Vichy, Homburg, Kissingen tudzież specyalne lecznicze, ja k : litow ą, brom ow ą, jodow ą, źe- lazistą, kw aśną oraz w ody m ineralne norm alne z przepisu prof.
Jaw orskiego. — Sprzedaż cząstkow a w ap tek ach i drogueryach.
Cenniki n a żadanie darm o.
Z a 6 K or. beczułkę 5 kg. znakomitej
RSAA f o n w e f „В. R.“
Za 4 Kor. skrzynkę 150 sztuk
І с т о г а ж з д і ї . marM „B. R.H duże Nr 4
vyayta *a pobnabu:
IłF a b ry c z n y sklad serów : BRACI ROLMICKICH, K raków , W ielop ole 7/24 ■ R ynek gf.i róg Siennej.
Cennik różnych serów darm o i opłatnie.
W a ż n e d la w ła ś c ic ie li g r a m o f o n ó w ! !
5 0 0 0 p ły t gram ofonow ych pozostałych po zwinięciu wielkiego składu p ły t zupełnie n o w y c h dubeltow o grających, k tó re w edług cennika kosztują 3 kor. sztuka, wysyłam tylko po 1'20 kor. za sztukę za zaliczką. K a talo g u p ły t nie wysyła się. Proszą zamówić póki zapas starczy u B. K E S T O N A Dom wysyłkowy Dynów, (Gal.).
Sina Pelz
K r a k ó w , ul.Gertrudy 29/R.
A n k e r R em o n to ir zegarek regulow any z gwa- rancyą 3 5 0 K ., 3 sztuki 9 '5 0 K . H arm onika z 8-ma klawisz., 1 register, śli
czna 3 K ., z 10-ma klaw . 2 registr. 6 K . N a żądanie darm o i o p łatn ie katalog z 4000 illustr.
Я®
sìaж -e* Ж «я с* sa. 2
Jeszcze około 7o m orgów g runtu ornego i łą k I-szej klasy w m niejszych i większ5’ch parcelach w odległości g kim . od K rakow a po K. 1.450 za m orgę do sprzedania. P o ło w a ceny
k u p n a może na długie lata bvć rozłożona na spłaty.
Zgłoszenia w prost do w łaściciela : PSD W A R D Ś M IE C H O W S K I K rak ó w , ul. Zyblikiew ioza 20.
S m a c z n e i n ieu leg a jąc e z e p su c iu
o w o c ó w , m i ę s a i j a r z y n
k o n s e r w y
m oże sporządzić każda go
spodyni sam a ła tw o i ta nio za pom ocą W o r k a słojów i apara-
łw Gl*!%Sa” t u ¿o konserw . D arm o ilustrow any cennik z po- żytecznemi przepisami wysyła
firma
J . W e c k , N ä h r e n .
Schönberg N 5 7 .
Owoce
Dziczyzna
DMогосогу
Jak astme, koklusz, cierpienia płuc
za pom ocą dom ow ych środków zupełnie m ożna w y
leczyć, doniesiem y każdem u natychm iast. Proszę posłać opłaconą k o p e rtę na odpowiedź.
Frau Marik, Pilsen (Böhm en) Koterowska 36.
M Ł Y K E K DO K O Ś C I
»H eureka« niezbędny dla każdego gospodarza. Od K , 24’— za sztukę wzwyż. Sprzedano w przeciągu 3 lat
przeszło 36.000 sztuk.
I Proszę żądać szczegółow ego pro sp e k tu i cennika od firmy J o h a n n B a l d i S c h ä r d i n g a]m I n n . Í. Ob. Oest. S pecialgeschäft fü r Oeflügelzucht.
Za zmianę adresu należy się 40 halerzy.
P rosim y najusilniej przy przesyłaniu prenume-' raty p i s a ć W y r a ź n i e imię, nazwisko, miej-'
see zamieszkania i pocztę.
Także powód.
M a m a : K aziu, czemuż to rozdarłeś chn- steczkę n a dwie połow y?
К a z i o : B o mam taki k a ta r mam usiu že jed n a chusteczka nie b yłaby mi na dziś: w y starczyła.
Z jesiennych polow ań.
P i e r w s z y m y ś l i w y : N o, więc mam p u szczać psy, czy nie?
P r o f e s o r : Czekaj, czekaj! Zobaczę tylko w kalendarzu myśliwskim, czy w olno teraz p o low ać n a zające.
W restauracyi.
G o ś ć : T a w ołow ina tw arda ja k podezsw a ! K e l n e r : T o nie my temu w inni.
G o ś ć : T ylko kto ? K e l n e r : W ół.
G o ś ć : T aak, no to zaw ołaj tu... restauratora*
Roczniki „Roli
uzawierające po kilka ciekawych po' wieści i bardzo w iele pięknych legend, humoresek, powiastek, obrazków i t. p.
są jeszcze do nabycia, a m ianow icie:
zaś Z
Я982
V.n le o p r a w n e p o 3 K.; p ię k n ie o p r a w n e p o 4 K.; pięknie oprawne na lepszym papierze po 6 K.; n a d to p ię k n ie o p r a w n e p ó tr o c z n ik i M oli
z drugiego półrocza 1911 r., za' wierające dwie całe bardzo piękne po' w ieści p. t. „Rozbójnicze gniazdo"' í „Rubin wezyrski"po 2 Kor. 50 hal.
Oprócz tego m am y jeszcze
O k ła d k i do M o li na rok 1913
p r a k t y c z n ei eleganckie po 50 halerzy.
Cena x Kor. 20 hai.
OBRAZKOWY
9 9* NA KOK 1914.
Na! (życzenie otrzym ają nasi prenum eratorow ie . dow olną ilość Kalendarzy! po 50 halerzy.
T Y G O D N IK O B R A Z K O W Y N IE P O L IT Y C Z N Y KU P O U C Z E N IU I R O Z R Y W C E . P rzedpłata: Rocznie w Austryi 4-50 kor., pótrocznie kor.; — do Niemiec 5 marek; — do Francyi 7 franków ;
4o Ameryki 2 dolary. — Ogłoszenia po Зо halerzy za wiersz jednoszpaltowy. — Numer pojedynczy 10 halerzy; do nabycia л księgarniach 1 na większych dworcach kolejowych. — Adres na listy do Redakcyi i Administrącyi : Kraków, ulica Św. T o
m asza L. 32. Listów nieopłaconych nie przyjmuje się. Godziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. Telefon nr. 50.
Fantazya senna.
1 •
oc spow iła spokojem zacisze w iosek i chat.
M ajestatyczna cisza uko ły sała spracow ane dłonie i zam knęła powieki, aby na chwilę zasłonić sm utną rzeczywistość, a przesu- 'nąć duszom wizyę lepszej przyszłości, po
nieść duchy w zaśw iaty, w k rainę m arzeń i snów.
W lodach sybirskich, do taczki przykuty, od lat dziesiątek ciężkie w iedzie życie w ięzień sędziwy.
W ło s w ybielały, ja k ten śnieg na polu, co w noc księżycow ą połyskuje skram i ; dłonie w ychudłe ści
ska łańcuch rdzaw y, uśw ięcony o d daw na krw ią i łzami jeńca. N ieszczęsny — on już przeszedł cier
pień całe morze, w chłania w siebie trujące wyziewy, a w ilgotne sklepienia kazam at w spaniały lazur nie
bios jem u zastępuje.
I tak lat już dziesiątki znosi ból i razy, a gdy łańcuch zakrw aw i, jem u lżej na duchu, bo krw i skrzepłe krople, to ja k ten dym kadzielny, wzbijają się przed tro n B oga i żądać będą spraw iedliw ości za te w szystkie krzyw dy, w yrządzone jeg o rodakom .
Noc ciem na w kazam acie przyszła, b y ukoić choć na chw ilę starg an e siły w ięźnia, przyszła, aby rzucić zasłonę na rzeczyw istość straszną, w jakiej on spędza już czas długi, a unieść go choć n a chwilę tam, gdzie serce tęskni, a m yśl ulatuje przez głuche ściany grobow ej k atorgi. I żadna siła, żaden 'najpo
tężniejszy w ładca nie zgniecie m yśli i d u c h a ; chociaż ciało uwięzi w najciem niejszej kaźni, ale duch za
wsze w olny i m yślą ulata, gdzie bracia jeg o ciężkiej zażyw ają doli, a nie wiedzą, ja k jeg o serce ku nim bije.
Zasnął... zapom niał o niewoli, łańcuchach i k n u tách... Ja k aś postać św ietlana ku niem u się zbliża i sk rzydeł archanioła dziw ny szelest słyszy. Z w y
chudłych rąk kajdany z łoskotem opadły.
— Chodź S ynu! Pójdziem y cicho na ziemię p ra ojców i przejrzym y w przelocie najgłębsze tajniki.
...Idą przez m iasta...
O kna blaskiem płoną, a tłum y rozbaw ione w o- gnistym płynie topią życia troski.
P o t k ro p listy w ykw ita na czole w ybladłego w ięźnia; pow ietrze duszne, szynkow ne wyziewy sp ra w iają m u zaw rót głow y, więc prosi przew odnika, aby go czem prędzej w yprow adził z tego miejsca.
M inęli m iasto i szerokim gościńcem spieszą ku w iosce zacisznej. N a w stępie znowu karczm a, a we w nętrzu okrzyki i trzask bitych szklanic.
W stępują m iędzy chaty. Słyszą odgłos pieśni, ale o zgrozo... pieśń ta brzm i w rogów językiem . Za
chw iał się w ięzień; boleść szarpnęła sercem, ale a r chanioł niebios wzm acnia je g o siły, aby w ytrw ał.
Id ą dalej,
W chacie ludu m nogo, a obrady się toczą, jak iść w życiu trzeba, aby po tru d ach zdążyć tam , gdzie wolność świta. R adzą, lecz pew nej drogi nie znają nieszczęśni, a każdy swojej rad y uporczyw ie broni.
P o w sta ł haos, ro zleg ły się krzyki. T en i ów w dom ow e m knie progi. Pozostali w yciągali n ap eł
nione flasze i trujące kielichy w irow ały w tłumie...
Poszli dalej i siedli u stóp przydrożnego k rzy ża, a archanioł tym głosem ozwie się do w ięźnia:
— W idzisz synu — ta k w ygląda to życie w tych cichych ustroniach. R ozłam , nieufność, nie
zgoda wzajem na je st tą bronią samobójczą, co naród prow adzi do zguby i słabych oddaje na łup nieprzy
jaciół silnych. Dw óch ludzi, to trzy zdania, a każdy u p a rty i do krw i bronić gotów sw ego przekonania.
A Ojców w iara św ięta, ten fundam ent siły, ponie
w ierana częściej ; mnożą się oziębli, co om ijają św ięty praojców przybytek.
T ysiące ich krw aw icę niesie w rogom w darze, szerząc potem w śród ciemni k u ltu rę zepsucia. A oświa
ta, ten prom ień praw dziw ego życia, bardzo słabo prze nika w w nętrze chat w ieśniaczych. R ozbici na obozy, gry zą się i mówią, że rozkują k ajdany niewoli.
...Zbudził się więzień, na rękach znaczniej cią żyły okow y, wyziewy celi bardziej pierś dusiły, a przed sobą zobaczył — żołnierza na warcie.
ÿ. Jarmuła,
402 r 26 A n t o n i St. B a s s a ra .
oblężonej Ifarszaro ie.
Powieść historyczna,
11. Przyjacielskie rady.
O ile radość p anow ała w czasie św iąt W ie lk a nocnych w śród m ieszkańców W arszaw y z pow odu osw obodzenia jej od przem ocy m oskiewskiej, o tyle M arcinek był strapiony postępow aniem Zosi. Choć odpychał ją od siebie, choć chciał w yrw ać z um ysłu m yśl o niej, nie zdołał teg o uczynić. Im bardziej szarpał się sam z sobą, tem bardziej m yśl ta w bijała się m u w m ózg, jak kolec jak i ostry i raniła go do krwi.
Chciał zapom nieć, a nie mógł.
D o dom u nie w racał, gdyż b a ł się K ilińskiego, aby ten nie chciał mu tłom aczyć postępków Zosi.
Czuł, że rzek łb y w takim razie m ajstrow i jakie ostre słow o, k tó re jego sam ego w przyszłości stokroć bar- dziejby bolało. N ie chciał zrażać K ilińskiego ku so
bie, bo go zanadto cenił, a naw et ko ch ał by ojca rodnego.
Przez Św ięta w ałęsał się po ulicach m iasta bez celu, b yle tylko zm agać się z swemi m yślam i, byle ty lk o krw aw ić swe serce dalej, aż do u tra ty przy tom ności.
N a ulicy sp o tk ał go F ra n e k K n a p ik , serdeczny przyjaciel i tow arzysz po fachu.
— M arcin, co z tobą — zapytał, widząc druha w tem dziwnem usposobieniu.
— Ot, nic! — odrzekł zapytany.
— Ejże, nie blaguj, boć widzę, że cię coś żre i żałobą lica pow łóczy.
■— Gdzieżby zaś?! Ot, zw ykle niew yspany je stem i utrudzony wielce... poza tem nic!
— G adaj zdrów , lecz nie uw ierzę. K to snu p ra gnie, idzie spać ; k to utrudzon, spoczywa, a nie w łó
czy się po ulicach. Ciebie, ja k uważam, co innego gryzie. G adaj, spódniczka pew nie?...
— A leż! — próbow ał zaprzeczyć.
— N ie przecz, znam się na tem !
— N iby na czem?
—- N a kobietach !
— N ie poznasz ich nigdy ! — zaprzeczył M ar
cin. — Zdaje ci się, że widzisz anioła, gotów eś się modlić naw et do niej, a ona tym czasem woli m o
skiew skie w yłogi i oficerską szablę.
— A cha ! T ędy cię w iedli ! — roześm iał się F ra n ek . — W szak ci pow iedziałem , że spódniczka tu w robocie. P lu ń na nią i uspokuj się!
— A cha, pluń! Bo to ta k łatw o. G dyby to ty l
ko z rozum em b yła spraw a — rozum w szystko wy- tłom aczy, ale g d y serce w g rę wchodzi, w tedy gorzej.
— W y g a d aj się, a ulży ci — zachęcał przy jaciel. — N ie z prostej ciekawości pytam , ale rad- bym z ra d ą jak ą p rzy jść, bom ja nie nowicyusz.
U m nie to ta k : m iłość ciąglę jedna i t a sa m a ,'ty lk o
dziew czyna coraz inna. N abrałem dośw iadczenia! T y dzień ta, tydzień tam ta i ta k dalej... W takich w a
runkach łatw o poznać charaktery.
F ra n e k m ówił, ab y rozruszać nieco przyjaciela i rozprószyć jeg o sm utne myśli. S łow a te b y ły p r a wdziwe, gdyż F ra n e k mimo zacności serca b y ł zna
nym szałaputą i lekkoduchem .
— Z dziewczętam i to ta k : ty jej świadcz, ty jej podchlebiaj, to ona na ciebie zyzem ; ale ty do niej zlekka, to ona się ta k zapali do ciebie, że jej św ię
coną w odą nie odpędzisz.
— Zośka nie tak a !
— A cha! mam cię! W ię c jak a ś Zośka głow ę ci zakręciła? Ja k aż ona, pow iadaj! Znajdziem y co- rychlej lekarstw o. B londynka?... Do blo n d y n ek trz e ba płaczliw ie, wzdychająco, ale taka, g d y się raz przyczepi, p rzepadłeś bracie! B ru n e tk a znowu...
— Dajże mi pokój z tw oim i w ykładam i, p r o szę cię! Czy blondynka, czy bru n etk a, jeżeli ty lk o uczciwa, jednakow o m iłować będzie. A le szelm a za
wsze szelm ą pozostanie !
— Coś pow iedział? P ow tórz, bo uszom wierzyć nie m ogę! Czyżby ta tw oja Zosia?... Nie, nie!... to być nie może !
— A jed n a k ta k jest!
— J a k jest, pow iadaj!
Zaw ahał się chw ilę M arcin, czy m a zwierzać się ze w szystkiego, choćby przed przyjacielem , bo nie zw ykł b y ł te g o nigdy czynić. W p raw dzie F r a nek w iedział conieco o m iłości M arcinka ku Zosi, ale n ig d y jej zblizka nie w idział, a tem bardziej zupełnie z nią nie rozm aw iał. Ździwiła go jednak bardzo dzisiejsza rozm ow a z M arcinem , k tó re g o znał jako chłopca rozw ażnego i statecznego, a więc w je go słow ach odczuw ał szczerość i przew idyw ał jakiś głębszy pow ód strapienia.
M arcin m ilczał chw ilę, ale wreszcie, ab y ulżyć skołatanej duszy, rozpoczął sm utną opow ieść o przej
ściach dni ostatnich.
N ie m ając ojca ani m atki, sierota sam jed en na świecie, żalił się przed tym druhem serdecznym . O pow iadał m u swoje sm utki i strapienia, ja k b y ojcu rodzonem u. O pow iadał po raz pierw szy ta k obszer
nie, obszerniej, niż K ilińskiem u, k tó re g o , choć cenił i kochał, ale i obaw iał się nieco.
T eraz chciał w ylać gorycz w szystką, jak a prze
p ełn ia ła jeg o serce, nie zważając na to, czy litość, czy śm iech p u sty wzbudzi. Śm iechu raczej się sp o dziewał.
A le F ra n e k nie śm iał się wcale. C hłopak, choć sam lekkoduch, inaczej zap atry w ał się na spraw ę przyjaciela. Znał go, więc tra k to w a ł rzecz zgoła p o ważniej. Co innego, g d y b y to jeg o ta k i w ypadek spotkał. R yw alizacya M oskala nie odp y ch ałab y go od dziewczyny, ale owszem, d o d ałab y mu bodźca, aby M oskala od niej corychlej odsunąć. O nby tak potrafił oficerka oporządzić, żeby się więcej nie p o ważył leźć w cudze proso.
Z M arcinem b y ła jed n a k zupełnie inna spraw a.
C hłopak am bitny nie chćiał m iłości-jałm użny, nie
chciał o nią prosić — on sam chciał być proszony o słow a kochania. M arcinek nie chciał odpychać ni siłą, ni podstępem ; on już teg o sam ego znieść nie m ógł, że w ogóle Szem ikow istniał, że ośm ielił się zbliżyć do jego um iłow anej dziew czyny, a co gorsza że ta dziewczyna, pom im o w szystko, na to zbliżenie się zezwoliła.
D um a b ra ła w nim g ó rę i tłum iła wszelkie za
stanow ienie się.
Zrozum iał to F ra n e k i p o sta n o w ił przez sp o tę
gow anie tej dum y uratow ać przyjaciela.
K ie d y więc M arcinek skończył swą spowiedź, F ra n e k nie roześm iał się, ale z m iną najpow ażniej
szą w świecie ujął dłoń przyjaciela i rze k ł:
— W inszuję ci, winszuję serdecznie !
— N iby czego? — zap y tał ździw iony M arcin.^
— S ukcesu !
— Nie rozum ię.
— T oś g łu p i.
— F ra n e k ! — oburzył się M arcin.
— Nie unoś się, kiedy ci praw dę praw ię.
— Coraz głupszy jestem , nic nie rozum ię.
— A nie m ów iłem ci...
. — N iby co?
— Żeś głupi...
— T y znów swoje.
— B o jakżeż inaczej ! W szak sam m ówiłeś, że Zosia — blondynka z czarnem i oczami, a tak ie m ają swój sposób kochania. Chcesz, w ytłum aczę ci?
— K ie d y ty znów swoje... — zaoponow ał M ar
cinek, rozbaw iony nieco o ry g in aln em i teoryam i.
— Przecież ja cię chętnie i długo słuchałem . Należy więc, abyś i ty m nie posłuchał.
— A więc słucham , a ty baj, baju!
— N iech i ta k będzie — dziękuję za łaskaw y przydom ek. Otóż posłuchaj ! Zosia blondynka, a jako rzekłem , blondynka, g d y ,s ię przyczepi, to ją odpę
dzić trudno. T a k ono jest i z tw oją Zosią. R ó b , co chcesz, ona się ciebie już nie odczepi. A le gdyby Zosia m iała oczy niebieskie, jakie m iew a większość b londynek, to b y m iłow anie jej było ślam azarne, p ła
czliwe. O naby żeb rała u ciebie słow a kochania. Lecz na to nie pozw alają jej te oczy czarne, k tó re posiada.
Ona chce m iłow ać wiecznie, ale o m iłość żebrać nie potrafi ! O na chciała wzbudzić w tobie tak i szał, abyś ty bez niej ani kroku... rozum iesz, a n i k r o k u ! Ona chciała wzbudzić w tobie zazdrość, k tó ra je s t sp o tę
gow aniem m iłości. C hybiła celu, bo trafiła na tak ie go g łu p ca, ja k ty...
— F ra n e k ! — p rzerw ał M arcin.
— Nie obrażaj się, boć od przyjaciela praw dę usłyszeć się godzi.
— Cóż m iałem czynić?
— T rzeb a jej było powiedzieć po prostu, po n a
szem u: — Słuchaj Zośka ! Jeżeli się nie przestaniesz mizdrzyć do teg o skieła m arynow anego, to jem u i t o bie g n a ty poprzetrącam !
— Gdzież ta k m ożna?
— Czemu nie? H ra b ia n k a czy dziew ka od krów w szystkie one w kochaniu jed n ak ie! I tw oja Zosia,
usłyszaw szy takie praw dziw ie męzkie słow a, w netby zm iękła, a tak, cóżeś sobie narobił?
— Ha, trudno! stało się! Z nam i już wszystko skończone!
— Baj baju, będziesz w raju! N iby dlaczego?
Czy dlatego, że dziew czyna za tobą poprostu szaleje, ty ją masz o d trą c ać ; czy za tę m iłość serdeczną masz odw rócić się od niej ? Co ?
— W ięc cóż mam czynić?
— T ak, ja k rzekłem !
— N iby jak?
— P o p ro stu ! Pójść i rzec dziew czynie: Zośka, oficer, albo g n a ty połam ane, w ybieraj !
— Nie, ja ta k nie potrafię, ja tak nie chcę!
— No, to dręczże się ty i ona niech się dręczy;
m iłujcie się, ale ta k na k ilk a mil od siebie; tęsknij
cie do siebie i z tęsknoty zdychajcie! P siakrew z ta- kiem kochaniem !... B ądź zdrów.
Chciał odejść, ale M arcin w strzym ał go za rękę.
— Nie odchodź! — rzekł. — J a nie mówię, abym ci nie przyznaw ał racyi. Jam gotów jest naw et pójść do niej, w yciągnąć ręk ę do zgody, ale...
— Cóż znowu za ale? Może chcesz, aby ona u stóp ci się w łóczyła i o zm iłow anie błagała? G d y b y ś ją w tedy kopnął, dobrzebyś uczynił. Lecz ona te g o nie zrobi. Z tw ego opow iadania lepiej ja ją p o znałem, aniżeli ty sam ją znasz.
— N ie o to chodzi! Ja k o rzekłem , gotów b y ł
bym w yciągnąć dłoń do niej, g d y b y nie ta spraw a z obdzieraniem trupów . G dybym naw et m iał oszaleć bez niej, nie chcę żyć z nią taką, jak ą znam obecnie.
— I jakąż ją znasz? Czy wiesz, co znaczył ten k u b ra k i czapka w jej ręku, czyś w idział skąd ona to w zięła, czyś p y tał, na co jej to było potrzebne?
P raw da, że nie? A któż sądzi bez w ysłuchania o skar
żonego? K to w y rok w ydaje, nie zapytaw szy o pow o
d y? Je d en tylko rozbójnik sam sądzi i sam m o rd u je. A ty zapew ne nie chcesz być jem u podobny?
P rzyznał M arcinek słuszność w głębi duszy w y w odom przyjaciela, a jednak nie chciał mu się od
razu poddać.
— A jednak! — przerw ał.
— Ja k ie jednak? Tu niem a żadnego jednak.
Idź do dziew czyny, zapytaj, a potem sądź. Chcesz, b ęd ę ci tow arzyszył.
— D obrze ! chodźmy ! Poczęli iść w milczeniu.
Przeszli k ilk a ulic, nie m ówiąc do siebie ani słow a. M arcinek szedł tak szybko, że tow arzysz nie m ó g ł m u nadążyć.
— I czegóż pędzisz? — zapytał.
— Bo mi spieszno ! — odrzekł M arcin.
— Acha, teraz ci spieszno, a wczoraj, a noc ca
łą, a dzień dzisiejszy cały, to ci nie spiëszno było?
W ałęsałeś się, jak ten pies napędzony, a nie sp ie
szno ci było?
— N ie żartuj, bo to boli !
— No, no, daruj, ale zasłużyłeś na to.
I znów szli dalej.
404 »R O L A« N r 26 M inąwszy k ilk a ulic, M arcinek zatrzym ał się
nagle.
— Bądź zdrów ! — zawołał.
— J a k to ? — zap y tał zdziwiony F ran ek .
— J a tam nie pójdę!
— Czyś się w ściekł, czy co? — zaw ołał cały czerw ony K n ap ik . — A to ci cholera dureń ! N iby dlaczegóż znowu zw inąłeś chorągiew kę?
— P rzypom niałem sobie Szem ikowa.
— To i cóż stąd?
— W szak mówiłem ci, źe on się tam schronił.
Może być, że on tam jest jeszcze.
— To i cóż z teg o ? Dasz durniow i w pysk i w net go nie będzie.
— A Zośka?
— Zośka rzuci ci się na szyję i ca łu n k a m i za płaci za te wszystkie sm utki i strapienia.
— A g d y b y nie?
— Nie znasz k o b iet! One kochają chłopów , ale cenią i pow ażają ich pięść. Spróbuj, a przekonasz się.
— Nie, nie, ja nie pójdę, ja tam iść nie mogę Jabym może i ta k zrobił, ja k ty radzisz, ale ja to czuję, żebym zrobił zanadto gorliw ie. Ja, gdybym dłoń podniósł na Szem ikow a, to onby z pod niej już więcej nie pow stał. A ja nie chcę, aby między nami krew sta n ę ła; ja nie chcę w spraw ie osobistej ży
cia naw et w roga pozbaw iać! W o lę czekać, aż się to w szystko wyjaśni...
— Chcesz czekać, a dziew czyna tymczasem w w aryáctw o popaść może. Jeżeli nie masz litości dla niej i dla siebie, to czekaj!
— Jezus, co robić, co robić?
— Bo ja w iem ? — szepnął strap io n y F ranek, ale jak o zw ykle w tej chwili w padł na koncept no wy i zaw ołał :
— Już w iem ! Zwiążę ci ręce, to w razie czego sił m iał nie będziesz.
Pom im o sm utku roześm iał się M arcin z tej pro- pozycyi :
— Urwiszujesz, a ja, dalibóg, nie wiem, co począć?
— Czekaj, mam myśl, w spaniałą m yśl! A od czegóż m istrz K iliń sk i? On z nam i pójdzie, on cię w razie potrzeby utem peruje i rzecz całą rozsądnie załatw i.
M arcinek op ierał się początkow o tej propozy су i, ale widząc wkońcu, że innej rad y niem a, zgo dził się na nią.
Obydwaj przyjaciele udali się do m ieszkania K ilińskiego. M istrz ździwił się niepom iernie, widząc w ybladłego i zm izerow anego M arcinka, ale nie k rzy czał. nań zupełnie, bo nie zw ykł b y ł nig d y na śle
po sądzić.
P aństw o K ilińscy siedzieli w otoczeniu dzieci przy stole św iątecznym , suto zastaw ionym p o k a rm a mi. K iliński zaprosił przy b y ły ch do jadła, od czego ci nie w ym aw iali się zupełnie, a tym czasem pani K ilińska, jako że już ściemniać się zaczynało, ro zn ie
ciła ogień na kom inku, b y widniej było spożywać dary Boże.
F ran ek , jedząc z apetytem , jął rozpow iadać o wszystkiem K ilińskiem u. M istrz słuchał nie p rze
ryw ając, a g d y ten skończył, rzekł ty lk o :
— Chodźmy !
U dali się wszyscy trzej do m ieszkania Zosi.
W czyściutkiej izbie siedziała sam a staruszka, m atk a Zosi, odm aw iając pacierze. Zośki nie było.
P o zw ykłych przyw itaniach zap y tał zaraz K i
liński :
— A gdzież córeczka pani?
S taruszka podniosła oczy na pytającego, z k tó rych poczęły pły n ąć łzy strum ieniam i.
— N iem a jej !
— Na B o g a! pani m atko, m ówcie gdzie ona? — k rzy k n ą ł M arcinek.
— Bo ja wiem?
— Jezus, M arya, co to znaczy? Pow iadajcie, jeśli litość macie !
— Cóż ja m ogę pow iedzieć? W te d y , g d y nasi zdobyli pałac Ig elström a, w róciłam dobrze w ieczo
rem do domu. N ie zastałam Zośki. B y ł tylko oficer rosyjski, ten Szem ikow. Pow iedział, że uszedł przed pościgiem i że tu się schronił. M yślał, że Zośkę z s o b ą nam ów i, ale ona precz m u się zabierać kazała.
D ługo ponoć g a d a li: on swoje, ona swoje. S tanęło na tem, że Zośka pow iedziała mu, iże go znać w ię
cej nie chce. P rzek o n ał się M oskal, że dziew czyny nie przekona. P ro sił ty lk o o ubranie, ab y ujść bez
piecznie. P oszła Zośka i dotychczas nie w róciła.
Czekał M oskal do północy, a nie doczekaw szy się, poszedł.
— A Zosia? Żadnej w iadom ości? Nic? — pytał drżącym głosem M arcin.
— Nic, ani w czoraj, ani dziś.
— Jezus, M arya! To w szystko prZezemnie! — k rzy k n ął M arcin i w y p ad ł z izby, ja k szalony.
(Ciąg dalszy nastąpi).
S ia n o k o s y .
Z a d ź w i ę c z a ł y k o s y K o s i a r z ó w d o k o ł a , J ł p i o s n k a w n i e b i o s y l i o z l e g a w e s o ł a . J u ż t r a w a z i e l o n a
1 k w i e c i a t y s i ą c e . Z a s ł a ł a s k o s z o n a W p o k o s y n a ł ą c e . J t s ł o ń c e z n i e b i o s ó w Ś l i c z n i e z a ś w i e c i ł o I r o s ę z p o k o s ó w , Z t r a w i k w i a t ó w s p i ł o . S m i e c h y , g w a r d o k o ł a G r a b i a r z y g r o m a d a , H o ż a i w e s o ł a S i a n o w k o p y s k ł a d a . Z t r a w y , c o n a ł ą c e Z i e l e n i a ł a r a n o , W i e c z o r e m p a c h n ą c e S t o i w k o p a c h s i a n o . J ł t y l k o p o g o d y O B o ż e ! d a j z ł o t y . Z a c h o w a j o d s z k o d y , D ł u g o t r w a ł e j s ł o t y .
. Szczepan Orzech-
405
N a Mszą świątą jąkły dzwony!
Głos nad chaty polskie leci:
„Pochwalony, pochwalony, Do stóp Pana spieszcie dzieci!“
Czyś ty starzec, czy mąź w sile, Czy dziecina jeszcze mała,
To masz sm utków , strapień tyle, Ze eie gniotą, jak pierś skała.
Czyś ty biedak, czy herbowy Szlachcic, albo kmieć z pradziada Natąż ucho na głos owy,
Co o Bogu ci powiada!
Natąź ucho, bo głos woła,
Spiesz za dźwiękiem tym do Pana, N a Mszą świątą do kościoła!
Zegnij przed nim swe kolana I z pokorą tam Go błagaj :
— W iem , ie m grzesznik — tu m nie Za m e grzechy karą smagaj, [Panie, Lecz po śmierci zm iłowanie
Miej dla duszy mej, o Boże!
Przebacz wszelkie błądy moje, Daruj, Panie, przestępstw morze I Twej łaski ześlij zdroje!...
N a Mszą świątą jąkły dzwony, Głos ich dźwięczny ludzi woła Zbliska, zdała, na wsze strony, By spieszyli do kościoła!
W iąc sią i ty nie leń, bracie.
Lecz spiesz w świątyń Bożej progi.
Bo tam Pan twój czeka na cię, Spokój duszy twej da błogi!
J ł n t o n i S t. B a s s u r a .
D o w c ip n y góral.
(Zdarzenie praw dziw e).
D ziało się w Zakopanem w Galicyi.
P ew ien panicz z W arszaw y, p rag n ąc obejrzeć okolice „M orskiego O k a “, poszukiw ał przew odnika.
S p o tk a ł na drodze starszego górala, k tó ry podjął się tej roli.
Panicz i g ó ral szli dłuższy czas w milczeniu obok siebie, a g d y zbliżyli się do d ró g rozstajnych, g ó ra l z nabożeństw em zdjął kapelusz przed krzyżem i przeżeg n ał się. Panicz, widząc to, a chcąc nietylko popisać się sw oją inteligencyą, ale i dokuczyć g ó ra lowi, roześm iał się, a zapalając cygaro, z a p y ta ł:
— Czy w y ta k zawsze robicie?
— Zawdy panocku.
— H a ! ha! A pow iedzcie, czemu nie zdjęliście kapelusza przed tą oto rosnącą lipą, któ rąśm y minęli, a k łaniacie się m artw em u drzew u?
G óral spojrzał ze zdziwieniem na m ówiącego i rz e k ł:
— Ej, panocek żartują. A lbo to nie' widzą, że to krzyż św ięty z P anem Jezusem ?
— I wy w ierzycie w to?
— Juścić panocku, bo dyćbym kapelusa nie zdjął. Cesarzowi, panocku, nisko się kłaniają, a prze
cie B óg większy.
— B zdurstw o mój człow ieku. To w szystko s ta rośw ieckie przesądy, nic więcej. B o g a n ik t nie w i
dział, a w szystko co na ziemi i jej łonie, to natura stw orzyła.
G óral nieufnie spojrzał na m ówiącego.
— Niech panocek tak nie gadają, bo może być nieszczęście.
— N ie obaw iajcie się niczego, nic się wam riie stanie.
— B oga się trzeba bać, panocku.
P anicz widząc, źe g ó rala nie może przekonać, zirytow ał się:
— Otóż to wasze nieuctw o ! G d y b y . nie to ja rzmo ciem noty, które włożono jeszcze na, waszych ojców, inaczej w yglądałby dziś kraj wasz. W śró d
4o6 »R O L A« N r 26 nędzy w yrastacie, a jedyną waszą ośw iatą są niedziel
ne kazania proboszcza. G łupi naród!
Zniechęcony paniczyk nie próbow ał dalej cywi lizować g ó rala — ten zaś na ostatnie słow a uśm ie
chnął się, a w uśm iechu tym spostrzedz m ożna było i żal i złość tajoną.
Szli w milczeniu przez las szpilkow y, w y dziela
jący balsam iczną woń, aż wreszcie przedostali się w ąską doliną na wierzch skały, sterczącej nad s tr a szliwą przepaścią.
G óral nagle stanął, ro zglądnął się bojaźliw ie na w szystkie strony, a w ydobyw szy błyskaw icznym ru chem duży nóż m yśliwski, zaw ołał :
— H ej panocku ! teraz, albo oddaj w szystkie pieniądze, i ten złoty zegarek i ten złocisty łań cu szek, albo tym oto koziczkiem pod żebra cię załechtam ! Panicz sta n ą ł ja k w ryty, a sądząc, że góral żartuje, o d parł :
— Człowieku, czy ty zw aryow ał?
Lecz nim zdołał wym ówić te słow a — silna i m uskularna dłoń gó rala chw yciła go pod gardło, a nóż w yostrzony b ły sn ą ł złow rogo przed oczyma.
— A lbo pieniądze, albo śm ierć taką, ja k ą już trzech ciarachów z mojej sp otkało ręk i na tem sa
m em m iejscu! — zaw ołał góral.
Paniczow i k rew do głow y uderzyła, a czując żela
zny uścisk g a rd ła , przeczuw ał, że zbliża się ostatnia go dżina — śm ierć okro p n a z ręk i podstępnego górala.
Zdołał jed n ak pod w pływ em strasznego przerażenia i rozpaczy zaw ołać :
— Człow ieku! i ty się B oga nie boisz?
G óral, k tó ry całą tę kom edyę o d e g ra ł znako
m icie, — rozśm iał się rubasznie, a chow ając do k ie
szeni nóż, m ów ił z iro n ią:
— H ej, na tom ty lk o czekał słów eczko, panocku, na to ! N ie bójcie się, ale nie. S ta ry Ja n nikom u krzyw dy nie zrobił i nie zrobi. G dybym ja się P a n a Jezuska nie bał, to b y ś p anocek może nie zeszedł żyw z tej skały. N ik t nas razem nie w idział i nie widzi. Niechno panocek spojrzą w dół. Tam taka głębina, że g d y b y kto spadł, to ani kosteczka jedna nie zostałaby w całości. I m ógłbym pieniądze zabrać, człow ieka zabić i strącić go w g ró b straszny, g d y bym n if w ierzył, że hań wysoko na niebie jest Pan B ó g — w ielki to św iadek i sędzia.
Nie bluźnijcie Mu, panocku, więcej, abyście tego w złą nie w ypow iedzieli godzinę. К . Ш.
Poszła odemnie...
P rzed m iesiącem w vio je j izbie D zw o n ił głos je j słodko, śpiewnie, D zisia j siedzę sam na przyzbie Z adum any tęsknie, rzewnie.
B y ła droga i w yśniona A ślięzniutka j a k kalina, P rzycisnąłbym j ą do łona L ecz — odeszła m nie jed yn a . Z w iędła ja k o kw iat bez ro sy 1 odeszła cicho, skrom nie,
Chcę iść za nią hen! w niebiosy Bo w iem , ze nie w róci do mnie.
H ej ! nie w róci a n io ł złoty, A n i słodko m i zaśpiewa, D arm o krzew ię kw iat tęsknoty, D arm o oko łzy wylewa.
We śnie czasem j ą zobaczę, . I-Fe śnie p o ca łu ją usta, A na ja w ie skrycie płaczę, A ^w ra z ze m ną izba pusta.
J . W l . K o b yla ń s k i.
N o w e k s i ą ż k i .
Józef Wiadysław Kobylański : Madąjowe łoże. Baśń ludu polskiego. N akładem K o m itetu w ydaw nictw a dziełek ludow ych. Lwów, 1914.
Znany czytelnikom naszym p o eta p. Józef W ł.
K o b y lań sk i napisał i w ydał drukiem baśń wierszem pod powyższym tytułem . T reść znana, w iele razy sły szana, a przecież w nowem opracow aniu czyta się ją z w ielkiem zajęciem. Oto pew ien kupiec w raca z to w aram i z dalekiej podróży. W drodze zaskakuje go burza, wozy grzęzną w rozm okłych drogach, wobec czego strap io n y kupiec staje bezradny. W te d y staje przed nim dyabeł i ofiaruje się z pom ocą, wzam ian czego żąda, aby mu kupiec oddał to, o czem nie wie, że posiada. K u p iec zgadza się. P rz y pom ocy szatana w ydobyw a się z trzęsaw isk i w raca do domu. T u ku sw em u przerażeniu dow iaduje się, że żona jeg o p o wiła m u syna i że dyabeł, żądając od niego ofiary, m iał dziecię jego na m yśli. Nie m ówiąc nic nikom u, w ychow uje jed y n ak a w bojaźni Bożej, sposobiąc go do stanu k apłańskiego. K ied y chłopiec dorósł, w y ja
wia mu ojciec straszną tajem nicę. M łody k le ry k p o stanaw ia iść do p iek ła po o k ru tn y cy ro g raf. W d ro dze n a p ad a go rozbójnik M adaj, k tórem u ten o po
w iada cel swej podróży. M adaj uw alnia go pod w a
runkiem , że ten z pow rotem w stąpi do niego i opo wie mu, co w idział w piekle. Z aopatrzony św ięconą w odą k le ry k dociera do piekła. W idzi tam rzeczy straszne, ale nie cofa się, lecz staje przed L ucyferem i żąda zw rotu cyrografu. Szatan, zagrożony św ięconą w odą, wzywa szatana, k tó ry po siad ał ów c y ro g ra f i każe mu go oddać. Czart nie słucha jed n ak gróźb ani poleceń ; dopiero kiedy L u p y p e r rozkazał wziąść go na M adajow e łoże, na k tó re m noże siek ały sk a zańca na drobne cząstki, szatan w ydał cyrograf.
U szczęśliw iony k le ry k w raca z p iek ła i stosow nie do przyrzeczenia opow iada M adajowi, co w idział w p ie kle, nie opuszczając w iadom ości, o strasznem łożu, dlań przeznaczonem . R ozbójnik korzy się, w yznaje swe w iny i prosi o przebaczenie, k tó re g o jed n a k k le ry k udzielać nie może. W b ija ty lk o p a łk ę M adeja w ziem ię i odjeżdża, polecając rozbójnika opiece B o żej. D opiero po latach, k ied y k le ry k ów był już bi skupem i przejeżdżał przez ów las, sp o tk a ł znów Ma daja, k tó ry p o k u to w a ł, a pałkę jego rozrośniętą w jabłoń, pełn ą owoców. Teraz dopiero udzielił mu rozgrzeszenia. — O to treść teg o poem atu. M łodem u A utorow i należy życzyć, aby w pracy nie ustaw ał, ale prow adził ją ‘dalej, pogłębiając swój talent, k tó ry piękne nadzieje zapowiada.
M arya Bartusówna. D zieła zebrane staraniem K o m itetu w ydania zbiorow ego prac M aryi B ortusów ny, poprzedzone szkicem b io g raficzn e-literack im przez A dam a S todora, t o m i i i i . INakładem M acierzy pol
skiej, Lw ów 1914. Cena 2 K-
Pow yższą książkę w ydała M acierz P o lsk a jako num er 86. swej B iblioteki. B iografia zajm uje cały tom ik pierw szy, w tom iku drugim mieszczą się w ie r
sze liryczne B artusów ny i przekłady. Z w ydania te go po raz pierw szy będzie m ożna poznać całą tw ó r
czość poetki, w następnych bowiem tom ikach poja
w ią się niedrukow ane jej dram aty, kom edye i inne utw ory. T om ik I i II zdobią 2 p o rtre ty B artusów ny i p o rtre t jej ojca. Cena obu tom ików 2 korony.
P ra c a A dam a S to d o ra odzw ierciadla dokładnie życie i działalność p oetki i będzie w iecznotrw ałym jej pom nikiem , na k tó ry szczerze sobie zasłużyła.
W iersze B artu só w n y tchną takiem uczuciem ukocha
nia w szystkiego, co piękne, iż czyta się je z p raw dziw ą przyjem nością. T o też książka owa zasługuje na jak najszersze rozpowszechnienie.
N r 26 »R O L A« 407
T A J E M N I C Z Y DUCH
26. Zakończenie.
Indyanie, gnani ze w szystkich stron, nie m ogąc już szukać ratu n k u w ucieczce, postanow ili umrzeć w śród wsi rodzinnej. Otoczeni zewsząd, rażeni strza
łam i i b ronią sieczną, widzieli, że nie ujdą śmierci ani zdołają przebić się przez zastępy nieprzyjaciół.
O dparci ze wszech stroch zmuszeni zostali cofnąć się na plac głów riy i tu ostatn ią w alkę stoczyć. P u ste więc m iejsce około dwóch palów po zgonie Toma B ru ce’a n ag le poczęło się napełniać pierzchającym i Indyanam i i ścigającym i ich białym i. G rom adki wo
jow ników ścierały się z so b ą , a ko b iety i dzieci ję kiem rozpaczy n ap ełn iały pow ietrze, szukając schro nienia w krzakach i wigwa-
nach przed zajadłością zwy
cięzców.
O sadnicy a m ianow icie też św iadkow ie śm ierci Tom a, m ordow ali dzikich bez lito ści. R a lf pochw ycił topór, porzucony na ziemi i rzu
ciwszy się na najbliżej znaj
dujących się Osagów, rozdzie
la ł pom iędzy nich ciosy z za dziw iającą szybkością. O koło palów nie pozostał nikt, o- prócz p u łkow nika, R yszarda, R o la n d a i E dyty. W id o k B ru ce’a, rozpaczającego nad zw łokam i syna, rozrzew nił ta k serca dwu m łodych ludzi, iż wcale nie byli usposobieni w tej chwili do toczenia okru tnej w alki, ani naw et w ie
dzieli, co się około nich dzieje.
— T eraz nie czas o p ła k i
wać naszych najdroższych.
D o broni! — zaw ołał nagle pułkow nik, w skazując g ro m adkę dzikich w ojowników, k tórzy parci przez swych przeciw ników , uciekali prosto ku m iejscu, gdzie znajdow ała się E dyta.
U jrzaw szy trzech białych, stojących przy palach, p o sta
nowili przynajm niej osłodzić
sobie chwilę zgonu zam ordow aniem dziewicy i jej obrońców .
Trzej mężczyźni, w ystąpiw szy przed E dytę, g o tow ali się do rozpaczliwej obrony. S trz a ł R y sz a rd a pow alił najbliższego z Indyan, ale obaw a obrońców i E d y ty była płonna, biali bowiem , ścigający O sa
gów dopadli ich i otoczywszy, zaczęli w pień w yci
nać. Je d e n z pom iędzy broniących się, ciężko r a niony, napróżno rzuciwszy siekierę b ła g a ł o życie.
W zniesione zewszęd szable i to p o ry zag rażały mu śm iercią niechybną, g d y nagle m łode dziewczę z roz- puszczonemi włosam i i wzniesionem i rękam i rzuciło się pom iędzy osadników a ran n eg o i zaczęło rozdzie
rającym głodem błag ać o litość nad nim.
— O zlitujcie się! Zlitujcie nad moim ojcem !
— To T elie ! — zaw ołał R o land. P u łk o w n ik u , spieszm y jej na pomoc.
Indyaninem zagrożonym śm iercią b y ł D aniel Doe.
— S tójcie! Stójcie! — w ołał R o la n d , przedzie
rając się przez tłum w a lc zą c y c h .— N ie zabijajcie go, na m iłość B oską !
A le zaślepieni zem stą wojownicy nie zważali ani na Telię ani na R o la n d a i nowe ciosy zadaw ali Doe- mu. N akoniec pułkow nik, przedarłszy się w środek tłum u, k rzy k n ą ł piorunującym g łosem :
— Nikczem nicy! D zikie zwierzęta, czyż m acie serce pastw ić się nad um ierającym i jeszcze w oczach w łasnego dziecka?!
W alczący opuścili broń i cofnęli się od leżącego D aniela, ale już było zapóźno.
— N ie lękaj się ! — zaw ołał R o lan d , biorąc go za ręk ę, podczas g dy z drugiej stro n y Telie usiło
w ała zatam ow ać krew z jeg o ran płynącą.
— K apitanie — odezw ał się um ierający słabym głosem — dziękuję ci, chociaż się to już na nic nie zdało. Chw ała B ogu, źe przynajmniej ty żyjesz i tw oja siostra uratow ana... Gdzie jest Dik?... R y sz a rd
B rax ley , chciałem pow ie
dzieć.
— N ie żyje! — odpow ie
dział R o land.
— Nie żyje... A więc kara niebios dosięgła nas o b y dwóch. K ap itanie, weź ten testam ent — m ówił D oe lub raczej A tkinson — teraz bez przeszkody wejdziecie w p o siadanie dóbr. W eź go bez wszelkich zastrzeżeń... a p a m iętaj o tej biednej — do
dał, wskazując na Telię.
— Ojcze ! Mój drogi oj
cze! — w ołała Telie, zale
wając się łzam i — ty będziesz żył, ty powrócisz między nas!
— Nie wrócę, bo um rę i to w łaśnie w chwili, kiedybym m ógł zostać znowu uczciwym człow iekiem ! O, wierzcie, że to m nie najbardziej boli.
— O, ja nieszczęśliw a! — krzyknęła Telie rozdzierają
cym- głosem .
— N ie ta k bardzo, ja k ci się zdaje, biedne dziewczę — m ów ił um ierający, zwracając się ku niej. — Pociesz się Telie, nie jesteś moją córką, jam cię tylko w ychow ał i to przez la t p a r ę , ale ojcem tw ym b y ł człow iek zacny i uczciwy.
— J a k to ? ! — sp y ta ła T elie — któż więc jestem ?
— K la ry ssa Iverton, córka m ajora angielskiego.
U lżyło mi serdecznie, żem ci przyw rócił nazwisko.
D ow ody tw ego urodzenia znajdziecie w biu rk u B raxleya...
W ym ów iw szy te słowa, D oe zaczął słabnąć, głow a jeg o opadła, oczy stan ęły słupem , odetchnął raz jeszcze silnie i skonał.
Tym czasem bitw a skończyła się P raw ie wszy
scy mężczyźni, większa część kobiet i dzieci padli.
Szczątki plem ienia uszły do puszczy. W ieś spalono, rów nie, jak zboża, okryw ające pola. W ten sposób koloniści biali i przybysze europejscy niszczyli lu dność pierw otną A m eryki ; w ten sposób z nad brze
gów A tlan ty k u przepędzili czerwóne plem iona aż nad brzegi Oceanu Spokojnego,
O pow iadanie nasze zbliża się do końca. Pozostaje jeszcze dopełnić je w ytłóm ączeniem n iek tórych o k o
Zlitujcie się nad moim ojcem!
40 8 »R O L A« N r 26 liczności, a m ianowicie wyjaśnić, w jak i sposób za
stępy białych w sam czas zdążyły ocalić życie poj
m anych.
N atan, uszedłszy szczęśliwie po zabiciu Czarne
go Sępa, dostał się w g łą b puszcz. Zaledw ie uszedł p a rę se t sążni, g d y C ukierek począł mu daw ać ozna
ki niespokojności i węsząc pow ietrze, skręcił na le wo. O glądając się wciąż na p ana i wzyw ając, aby się za nim udał, p row adził go w g łąb puszczy. W k ró tc e m yśliw iec usłyszał rżenie i tę te n t koni i nakoniec d o ta rł do oddziałów B ru c e ’a, porw ali się do broni i niew ątpliw ie b y lib y go poczęstow ali kulą, g d y b y nie zaw ołał zdaleka po an g ielsk u :
— P rzy jaciel! Sprzym ierzeniec! Niech żyje K en tu k y !
B iali nie wiedzieli, co o tem sądzić. U biór i uzbrojenie N atana, tw arz u tatuow ana po indyjsku, czupryna w lewej ręce, skrw aw iona, kurząca się krw ią W en o n g i i jego to p ó r w praw icy w całą rękojeścią zbroczoną nadaw ały mu p o stać groźną. Oko b ły szczało dziką zapalczyw ością, oblicze prom ieniało w yrazem tryum fu, krok dum ny i ry c e rsk a postaw a znam ionow ały w ojow nika, n aw y k łe g o do odnoszenia zwycięstw. Jakież było zdum ienie osadników , gd y w nadchodzącym poznano N atana.
— Obozujecie tu najspokojniej i używacie wcza- su, podczas g d y O sagow ie pastw ią się nad R olandem i E d y tą ! — zaw ołał N atan grzm iącym głosem . — Do b ro n i! N iem a chw ili czasu do stracenia. N aprzód, za mną!
W szyscy, nie w yłączając p u łkow nika, osiw iałego w bojach żołnierza, usłyszaw szy rozkazy N atana, w ydane pew nym głosem wodza n aw y k łe g o do zwy
cięstw , usłuchali ich bezzwłocznie. Zwinięto obóz, jeźdźcy dosiedli koni a p iechota podążyła za nimi biegiem . N atan prow adził w ojsko z szybkością i p e wnością, a znając dokładnie m iejscowość, uszykow ał je tak, że jak w idzieliśm y zajęto odrazu w szystkie przystępy do osady i bitw a skończyła się klęską a naw et w yniszczeniem w ojow ników indyjskich. N a
tan w alczył jak lew i w zbudził we w szystkich osa
dnikach podziw i uw ielbienie.
A le g d y krw aw a w alka ustała, kiedy zwycięzcy, spaliw szy wieś, rozpoczęli odw rót, nieustraszony wo jow nik i dośw iadczony wódz zam ienił się napow rót w cichego i p o tulnego k w ak ra, w ojowniczy zapał zgasł w jeg o oku, chód stra c ił śm iałość i pewność, a k ied y najw aleczniejsi osadnicy, otoczyw szy go, o kryw ali pochw ałam i i unosili się nad jego w aleczny
mi czynami, N atan spuścił oczy i kied y n iek ied y rzu
cając przelotne i bojaźliw e wejrzenia na nich, p o stę pow ał wolno pełen niespokojności, w iększego zakło
potania i przerażenia, ja k b y się s ta ra ł w ym knąć po
chwałom .
Na szczęście zakłopotanego k w a k ra nadjechali k a p ita n R o la n d ze sw oją siostrą. N atan um yślnie pozostał w ty le i przyłączył się do niego, ażeby o dłą
czyć się od osadników .
— N atanie ! zaw ołał R o lan d , w yciągając k u niem u rękę. — Czemże ci odwdzięczę się za to, coś uczynił dla nas, coś zro b ił dla obcych, nieznanych ci przybyszów ! E dyto ! To nasz zbawca, to nasz p ra w dziw y przyjaciel, ojciec!
— O nigdy, nig d y nie zapom nim y o tem, zacny człow ieku! — m ów iła E d y ta, a uśm iech w dzięczno
ści okrasił b lade jej liczko.
— Przestańcie, bracia moi — rzekł skrom nie N atan. — Com dla was zrobił, jeżeli w istocie coś uczyniłem , zrobiłbym dla każdego najuboższego chrze
ścijanina a naw et dla Indyanina, nienależącego do p lem ienia m orderczych Osagów.
— Lecz powiedz mi N atanie — mówił R o lan d , spoglądając na pęk czupryn, k tó re k w ak ier niósł w ręku — ja k to się stało, że ty, ta k cichy i sk ro mny, ukryw ający starannie swe czyny wojownicze, niesiesz tak -jaw n ie i otw arcie dow ody sw ojego mę stwa.
— B racie ! — odpow iedział N atan, spoglądając z pom ieszaniem naprzód na pęk skalpów , a potem na R olanda. — Nie są to oznaki m ęstwa, ale żałoby.
To są w łosy mojej m atki, mej żony i dziatek. A tu ! — dodał, w strząsając z tryum fem czupryną C zarnego S ępa — dow ód nie zw ycięstw a lecz spraw iedliw ości : to skóra, zdarta z czaszki ich m ordercy. Lecz, bracie, nie m ówm y o tem, znasz m oją sm utną historyę i nie rzucisz kamieniem' potępienia na syna, męża i ojca, że pom ścił swe najdroższe istoty. T eraz, g d y odzy
skałeś swą własność, osiądź na niej ze sw ą u k o ch a
ną siostrą ja k najdalej od ty ch stro n krw aw ych.
U praw iaj rolę, szczep drzewa, pracuj, ale nigdy nie- bierz się do oręża. Bo zapraw dę, najspraw iedliw iej naw et przelana krew ciąży na sum ieniu. Zem sta za ślepia słabe serce człow ieka, ale wierz mi, je s t ona gorzka i bolesna, g d y ją spełnim y.
— B óg ci przebaczy pom stę dokonaną na zb ro dniarzu. Z asłużyłeś sobie na wdzięczność w spółroda ków zgładzeniem poczw ary, k tó ra niezaw odnie b y łab y jeszcze niejedną rodzinę krw ią i żałobą o k ry ła.
— D o b ry N atanie — prosiła E d y ta — porzuć w łóczęgę w lasach, pójdź z nam i, osiądź przy naszem og n isk u domowem. Będziem y cię kochali, szanow ali, pieścili, starać się będziem y w szelkiem i sposobam i ukoić tw oje zbolałe serce.
— Nie siostro m oja — odpow iedział N atan sm ętnym głosem — nie dla m nie szczęście, nie dla m nie ognisko domowe. S tra ty ja k ie poniosłem , są nie do w ynagrodzenia. Pośród was czułbym się j e szcze nieszczęśliwszym i wam zatrułbym życie swą boleścią. B óg przeznaczył mi g łu ch e puszcze na m ieszkanie. Szum odw iecznych lasów przem aw ia do m nie głosem najdroższych istot, któ re utraciłem . Tam zdaje mi się, że jestem niem i otoczony. Tam um rę.
Zapom nijcie o nieszczęśliwym, a jeżeli serca wasze koniecznie zachować m ają pam ięć o mnie, to w m o
dlitw ach sw ych proście N ajw yższego, ab y mi p rz e baczył, że pow ażyłem się mścić krzyw dy swoje i u- przedzać Je g o spraw iedliw ość.
— N atanie, pójdź z nami ! — b ła g a ł R o lan d , ści
skając go za rękę.
— Nie, nie — o d rzek ł tam ten. D la m nie na tej ziemi niem a ojczyzny ani przytułku. Nie pozostał mi n ik t na świecie, k to b y w itał w racającego z pola i ocierał znój na mem czole ręk ą miłości.
I g ło s jeg o drżał, usta kurczyły się konw ulsyj- nie, stłum ione łkania w strząsały piersią, a w o ku łza zabłysła.
— Byw ajcie zdrow i ! — zaw ołał przeryw anym głosem . — Niech was B óg szczęśliwie poprow adzi pod strzechę dom ow ą i błogosław i we wszystkiem.
Nie m ogę dłużej wam towarzyszyć, bo serce mi p ęka z boleści. B yw ajcie zdrow i, Pójdź, mój w ierny p ie
sku — dodał, zw racając się ku starem u tow arzyszo
wi swojej niedoli. — Pójdź, dobra psinko!... Tam w p ośród lasów skończym y życie obydw aj na m o
giłach ukochanych istot. W a s niechaj B óg b ło gosław i !
I pożegnaw szy uściskiem ręk i R o lan d a i E dytę, zw rócił się w bok i znikł z C ukierkiem w nieprzej
rzanych zaroślach puszczy.
N r 26 R O L A « 409 R o lan d przez parę ty g o d n i wypoczy wa! w osa
dzie pułkow nika, poczerń zabraw szy E dytę, Telię, a raczej K la sy rrę Iv erto n i R a lfa S ta c k p o le ’a udał się do dóbr oddziedziczonych po stryju. Po niejakim czasie kapitan, pozyskaw szy przychylność K laryssy, zaślubił ją. P o b ło g o sła w ił związkowi tem u — zga
dnijcie k to? Oto poczciwy pastor C olbridge, k tó ry owej pam iętnej nocy ocalał cudem. W o d a w yrzuciła go na kępę, znajdującą się, jak mówiliśmy, w środku rzeki. Po oddaleniu się dzikich, C olbridge przepra w ił się na drugi brzeg i do osady dostał się szczę
śliwie.
R a lf S tack p o le został zarządcą dóbr R o la n d a i E dyty. K a p ita n F o rre s te r zajął się hodow lą pię
knej stadniny, k tó rą m iał R a lf pod swoim zarządem . N aturalnie, iż zawód swój przyw łaszczania cudzych koni zupełnie porzucił. M ówią jednak, źe czasami dla rozryw ki zakradał się nocą do stad n in y będącej pod jeg o dozorem i w y k ra d a ł konia z pod czujnego oka stajennych, n aturalnie tylko dla żartu. Bo g d y rano strw ożeni p arobcy rozbiegli się szukać s k ra
dzionego zwierzęcia, R a lf przyprow adził je, śmiejąc się do rozpuku, że mu się .figiel udał.
Zacny k ap itan Stackpole, żyjąc w przyzw oitem tow arzystw ie, m usiał zrzec się dawniejszych dosa
dnych w yrażeń. P ow iadano jednak, że czasami idąc do robotników w pole, g d y obejrzał się w około, a widział, że nikt na niego nie patrzy, w ynagradzał sobie ciężki przym us i uderzyw szy się rękam i po bokach, krzyczał k ilkakrotnie na cały g ło s:
— Niech mię grom rozstrzaska! K u k u ry k u ! N atan a n ik t więcej nie widział. N ie można n a w et było się dowiedzieć, gdzie się obraca, mimo, że R o lan d um yślnie jeździł kilka razy do K en tu k y , ażeby go odszukać. Pam ięć jednak o nim nie zginęła w rodzinie F o rre steró w i po wielu upłynionych la tach dzieci a potem w nuki R o la n d a i E d y ty w ym a
w iały z rozrzewnieniem zupełnie niezrozum iałe dla obcych nazw iska: Krwawy Natan] Duch Puszczy.
K O N IE C . .
Ш W W. W.
& Ń &
j > o w i
W dzisiejszym num erze kończym y d ru k p o wieści p. t. »Tajem niczy duch«, k tó rą nasi czytel
nicy, jak to śwdadczyły nad sy ła
ne nam listy, z takiem zainte
resow aniem odczytyw ali. W n a
stępnym rozpoczniem y dru k n o wej, bardzo ciekawej pow ieści p. t. »Błędy życia«, m łodego a u to ra polskiego p. L udw ika St. U n singa. T rudno uprzedzać nam treść owej powieści, gdyż w takim r a zie osłabłoby znacznie zaintereso wanie się nią, ze szkodą dla sa m ych czytelników . D ość wspo
mnieć, że ma ona za tło życie lu du w iejskiego z jego radościam i i sm utkam i, źe m aluje to życie w barw ach w ydatnych nadzwyczaj w iernie. M łody A utor w utw orze Ц swym podchw ycił um iejętnie życie w iejskie i jeg o narow y i p rz e lał to na p a p ie r w barw nem opo
w iadaniu.
A teraz słów ko o A utorze. — P . Ludw ik St. U nsing aczkolw iek m łody, (urodził się w 1886 roku w W adow icach i jest synem
E dw arda, znanego przem ysłow ca Ludwik w P rzem yślu, k tó ry swemi w y d a
w nictw am i w ypiera dzielnie obce nam k u ltu rą i d u chem utw o ry i n akłady zagraniczne), d ał już spo
łeczeństw u polskiem u kilka prac, z k tó ry ch wielką
poczytnością cieszą się: »D oktor W ojciech«, »Dar św. Piotr'a« i inne.. M łody pisarz, pracując w zawo
dzie introligatorskim , wolne swe chwile od pracy pośw ięca obserw acyi nałogów ludzkich i tw orzy z nich pow iastki, świadczące o jeg o zna
cznych zdolnościach na tem polu.
Zna on serce i pragnienia dziecię
ce, m iłość i św ięte uczucia m ło
dzieńcze, troski i pracę lat dalszych, zadow olenie i szczęście starości i przeciwne tym falsyfikaty. W b a daniach swych ta k celnie potrafi uchwycić stan duszy człowieka i każde naw et drgnienie odgadnąć, ja k g d y b y w każdym z osobna człow ieku m ieszkał. I już w mło dym w ieku doszedł do przekona
nia, że życie na ziemi jest tylko w alką dobrego ze złem i źe tylko praw ą dro g ą cel się osiąga, gdyż tylko życie wedle zasad św iętych może dać pełne zadowolenie.
T akie jest rów nież podłoże no- wej jego powieści, której d ru k ro z poczynam y w następnym numerze.
A by powieść postaw ić na tym poziomie, na jak i zasługuje, posta
raliśm y się do niej o ilustracye, robione przez artystę-m alarza R u dolfa Lesieckiego, k tó re uw yda
tnią jej ważniejsze m om enta.
Nie w ątpim y, że »B łędy życia« przeczytają czy
teln icy z tem uznaniem i zainteresow aniem , na jakie pow ieść ta zasługuje.
St. Unsing.