з ш ш ш ш л ^ л ж л а J L \ J J L iiŁ łjtŁ X î 7 X e t .
KRAKÓW, u lic a św . T om asza
32.
T Y G O D N I K O B R A Z K O W Y NA N IED ZIELĘ KU P O U C Z E N IU I R O Z R Y W C E .
k r a k ó w
, S Y Ü I l V i C A T
Plac Szczepański I. б. " Ш Ш Ш0 W • lia s in n a * k o n i c z y n , t r a w, baraków, roilin »trączko- If dSIUIla. wych i warzywnych o gwarantowanej czysto
ści i sile kiełkowania.
NaWHTV * tomasyna, »uperfosfaty, saletra chilijska, sól n a n u Ł y • potasowa, kainit k r a j o w y i stassfurcki, wa
pno azotowe.
M a s7unu PnlnÌPVP' Wyłączpa reprezentacya na Gali- : łllUo£.jll J I UlHiuŁu . Cyę wszechświat o wo znanych siew-
! ników „ W e s t f a l i a “. (120)
Plufi, broi;, k illp lo ri, m ik i, walee É . ile.
R O L N IC Z Y LWÓW,
" * V » » И « ■ В uI. Kościuszki 1. 14.
Reprezentacya firmy D e e r i n g - Ç h i c a g o B r o n y sp rę ży n o w e, ta le rz o w e , K o s ia r k i, Ż n i
w ia r k i, W ią z a łk i, G r a b ia rk i, P r z e tr z ą sa c z e .
Wielki zapas części zapasowych.
Własne warsztaty reparacyjne.
N a c z y n i a i p rzy b o ry m le c z a r s k ie . O ferty i c e n n ik i n a k a ż d e ż ą d a n ie d a rm o i o p ła tn ie . Węgiel kamienny z k o p a lń krajowych i zagranicznych.
KOKS o s tra w s k f I g ó rn o ś lą sk i.
!
j Towarzystwo wzajemnyGÍi éezpieczeó w Krakowie j
■ najstarsza i najzasobniejsza instytucya asekuracyjna polska, przyjm uje na najdogodniejszych w arunkach J
ш u b e z p ie c z e n ia od o g n ia , g ra d u , n a ży cie (kapitałów , posagów i rent), o ra z od kradzieży i ra - ■
■ bunku. F u n d u sz e g w a ra n c y jn e Tow arzystw a w ynoszą p r z e s z ło 6 8 m ilionów k o ro n .
Inform acyi udzielają D y re k c y a oraz w szystkie Zastępstw a i A gencye Tow arzystw a. 197 a
Towarzystwo tkaczy
pod wezwaniem ś. Sylwestra w K orczynie obok Krosna przyjm uje len i konopie do w ym iany za płótna bielane lub szare o zw ykłej lub p o
dwójnej szerokości, po cenach m ożli
w ie najniższych. obok KrosnaKorczyna
Zakład pogrzebowy „Concordia
jedyny w Krakowie
który posiada wìasny w i e l k i w y r ó b
t r u m i e n = n
Jana wolnego
P la c S z c z e p a ń s k i L. 2t (dom własny) Telefon Nr. 331
Przy zamówieniach prosimy powoływać się na ogłoszenia „Roli“ .
r
i R zadow o upraw niona1
Fabryka wód mineralnych sztucznych i specyal. leczniczych
pod firma
K. R Ż Ą C A I C H MU R S K I
K r a k ó w , u l. ś w . G ertrudy 4 .
w yrabia pod k o n tro lą K om isyi przem ysłowej T ow . L ekarskiego krak. polecone przez toź Tow arzystw o
W ODY MINERALNE SZTUCZNE
odpow iadające składem chemicznym w odom : B iliń sk iej, G ieshiiblerskiej, S elte rsk ie j, V ichy, Homburg, K issingen tudzież specyalne lecznicze, jak :, litow ą, brom ow ą, jodow ą, że- lazistą, kw aśną Oraz w ody m ineralne norm alne z przepisu prof.
Jaworskiego. — Sprzedaż cząstkow a w aptekach i drogueryach.
C enniki n a żądanie darm o.
Za 6 Kor. beczułkę 5 k g . znakom itej
1»ж-ужй.«В.аЕзг » m a j owwce» J „B R
І С О Т Е Ш З Д І І .
Za 4 Kor. skrzynkę 150 sztuk
marki „B. R.“ dala Nr 4
wysyła u p o b rałam :
Fabryczny skład serów : B R A C I ROLH)ICKICH, K r a k ó w , W ie lo p o le 7 /2 4 i R y n e k g t.: r ó g S ie n n e j.
Cennik różnych serów darm o i opłatnie.
SINGERA“
M
„ « в « « n a jn o w sz a i n a jd o s k o n a ls z a m a s z y n a
do szycia.
„SINGERA“
m a s z y n y n a b y w a ć m o ż n a li ty lk o w n a s z y c h
s k ła d a c h .
Siiger Co., TonjÉo Мер maszyn do szycia
KRAKÓW, ulica Szp italna L. 40,
naprzeciw Teatru Miejskiego. (216 c) F ilie: K ra k ó w — K aźm ierz W o ln ica 13. T arn ó w — W a ło w a 13.
N ow y Sącz — Jag iello ń sk a 264. S anok ; Jag iello ń sk a 49/50. — Chrza
nów — Mickiewicza 12/13. T arn o b rzeg — R y n e k 101. B ochnia •—
ul. Szewska N r. 367. Żywiec — Z abłocie ul. G łów na N r. 105.
S m a cz n e i p ie u le g a ją e e z e p su c iu
o w o c ó w , m i ę s a i f a r z y n
k o n s e r w y
m oże sporządzić każda go
sp odyn i s a m a ła tw o 1 t a nio za pom ocą t A l a p b n słojów i apara-
e s C l » R ö ” tu do konserw . D arm o ilustrow any cennik z po- . żytecznemi przepisami wysyła
firma - '
Л. W e c k , N ä h r e n .
S c h ö n b e r g N 5 7 . ш ее
Dzicma Soli orocory
В
Шт
i f
í #
n\'ý/)Vz
ш
1 1
м
K to zacznie czytać, ten sią nie oderw ie od Zajmującej książki sfron 228
pod tytułem
Ufljemnicci o b lubienicy
przez Conan D oyla
C ena daw niej 3 kor. o b e c n ie 1 K o ro n ę z p r z e s y ł k ą K or. Г20 (z przesyłką po^
leconą K or. i ’45).
A dres : A dm inistracya „R oli“, Kràrpqw, ul. św. T o m a sz a 1. 32. v\
¡W-'StSJříi
É
H i 'ШііКйш
-
M
J O Z E F B I A L I K
K r a k ó w , u l. F lo r y a ń s k a L. 51
T elefon N r 502.
F a b r y k a w y r o b ó w m a s a r s k ic h i w i e l k i s k ł a d w ę d l i n
poleca wszelkiego rodzaju w ędliny, jako to:
szynk i, rolady, polędw ice pieczone i w ędzone, k iełb asy polędw icow e, krajane i siekane, słon in ę białą i w ędzoną oraz sm alec polski w w ięk szym
zapasie. 4 29.0
D la K ó łe k rolniczych i sklepów większy rabat.
Z aźdą reklam acyę w raz z reklamowanym numerem po
syłamy do dyrekcyi poczt we Lwowie.
P o d a n o na stó ł g ę ś ,w 'd n iu św. M arcina.
Gość rzecze do obok siedzącej p an n y :
— Siedzę najbliżej gęsi...
B ojąc się. jed n ak , aby panna nie wzięła w y rażenia tego do siebie — dodaje:
— A le tej pieczonej, proszę pani...
' Z z szk oły.
P a n in spektor n ap isał na na tab licy zdanie i pyta się uczniów, co im w tem zdaniu n a j
więcej p o d p ad a. —? O gólne m ilczenie. N agle zgłasza się jed en uczeń z ostatniej ław y i o d p o w iada: »Straszne pismo, panie in spektorze !«
/Mieszczuch na wsi.
. G ospodyni podaje radcy talerz z miodem.
— A ph — w o ła rad ca — pani dobrodziejka sam a doi pszczoły, czy też puściła je w aren d ę?
*
Roczniki „Roli
uzawierające po kilka ciekawych p ob
wieści i bardzo wiele pięknych legend, humoresek, powiastek, obrazków i t. p.
są jeszcze do nabycia, a mianowicie:
zaś
Z1912
Г .nieopraw ne po 3 K.; pięknie opraw ne po 4 K.; pięknie oprawne na lepszym papierze po 6 К ; nadto pięknie opraw ne pótroczniki
, R o l i z drugiego półrocza 19x1 r., za' wierające dwie całe bardzo piękne p o ' i wieści p, t. „Rozbójnicze gniazdo“
i „Rubin wezyrski" po 2 Koř. 50 hal.
Oprócz tego mamy jeszcze O k ład k i do R o li
na rok1913 p r a k t y c z n e
i eleganckie po 50 halerzy.
Cena i Kor. 20 hai.
-v
OBRAZKOWA
NA KOK 1914.
Na. tyczen ie otrzym ają nasi prenm jieratorow ie dow olną , ilość Kalendarzy po 50 halerzy.
TYGODNIK OBRAZKOWY NIEPOLITYCZNY KU POUCZENIU I ROZRYWCE.
P rzedpłata: Rocznie w Austryi 4-50 kor., półrocznie 2-40 kor.; — do Niemiec 5 marek; — do Francyi 7 franków; — do Ameryki 3 dolary. — Ogłoszenia po Зо halerzy za wiersz jednoszpaltowy. — Numer pojedynczy 10 halerzy; do nabycia w księgarniach i na większych dworcach kolejowych. — Adres na listy do Redakcyi i Administracyi : K raków , ulica ŚW. T o m asza L. 32. Listów nieopłaconych nie przyjmuje się. Godziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. Telefon nr. 50.
Witaj rrçajowa jutrzenko!
błogim i ślicznym m iesiącu m aju ludz
kość cała, a szczególniej m y P o la cy ota
czam y najw yższą czcią i uw ielbieniem N ajśw iętszą M aryę Pannę. W miesiącu, k ied y n a tu ra cała rw ie się do życia, do szczęścia, do rozkoszy, m y w tym m iesiącu g a rn ie m y się do M aryi, aby u Jej stóp zaznać najwyższego szczęścia.
R o k rocznie pow racam y do tej uroczystości, stroim y obraz M atki naszej w zieleń i k w ia ty i śpie
w am y na Jej cześć rzew ne pieśni.
W m iesiącu tym m iliony w ygnańców E w y tulą się pod płaszcz naszej O piekunki, pokornie do Niej się m odląc :
— *0, spojrzyj m iłościw ie na nas, K rólow o na
sza i przyjm ij pieśni nasze w raz z licznie ofiarowa- nem kw ieciem , czyniąc nas sam ych rów nież uroczymi kw iatam i, bo g aty m i w rosę łaski, ażebyśm y, o N ie
pokalanie Poczęta, k ied y ś dostali się na wieczno
trw a łą uroczystość m ajow ą w N iebiesiech«.
D ziękują też liczne naro d y P a n u B ogu, że nam ubogim grzesznikom d ał M aryę jak o M atkę Syna Sw ego Jednorodzonego, będącą blaskiem i wonią m a
jow ą naszego ziem skiego żyw ota i że ku Jej czci naj
piękniejszy m iesiąc w roku otoczył św iatłem piękno
ści R a jsk ie j, k tó rej najw iększą zaletą jest praw da i błogosław ieństw o, tw orzące w yobrażenie Niebios i wieczności.
Chw alm y w ięc i my zawsze, a szczególniej w m iesiącu m aju tę O rędow niczkę naszą, uciekajm y się pod Jej opiekę, Jej pom ocy wzywajm y, a Ona z pew nością nas nie opuści, lecz w staw i się za nami do S y n a sw ojego.
A tej pom ocy szczególniej w obecnych czasach bardzo nam potrzeb a! Ze w szystkich stron czatują nieprzyjaciele duszy naszej ; szatan rozw ielm ożnił swe p a n o w a n ie , rozesłał po św iecie słu g swoich wiele,
jętórzy mu usilnie i w iernie pom agają.
Czasy są złe i ciężkie, jakich dawno nie było.
N iedaw na groza wojny, deszcze i w ylew y zniszczyły kraj cały i p o g rąży ły go w nędzy m ateryalnej. A czyż m y zdali sobie spraw ę z następstw tego, czyż szuka
liśm y pow odów ty ch ciosów?
Nie i jeszcze raz nie!
Nie szukaliśm y powodów, bośm y z gó ry w ie dzieli, że to dopust Boży, że to kara za przew iny n a
sze. A le obowiązkiem naszym je s t zapobieganie na przyszłość czemuś podobnem u.
A czyśm y my coś pod tym w zględem uczynili?
Gdzież tam , przeciw nie! M y wszystko robim y, aby na dalszą chłostę Bożą zasłużyć. S taram y się o do
b ro b y t dla ciała, staram y się o korzyści społeczne i polityczne, ale o korzyściach duchowych zapom i
nam y. B rniem y dalej w złości nasze, czego najlepszym dow odem są wszelkie a k ta krym inalne. Ileż one zbro
dni ludzkich zapisują, a niestety, obecnie znacznie więcej, niż dawniej.
Jeżeli więc troszczym y się o korzyści dla ciała, 0 znaczenie polityczne i społeczne, co złem nie jest, to o ileż więcej w inniśm y się troszczyć o dobra du
chow e? A kiedyż m am y więcej sposobności ku tem u, aniżeli w m iesiącu M aryi, w m iesiącu maju?
O rganizujm y zatem w tym m iesiącu dusze nasze do służby Bożej, spieszm y na nabożeństw a majowe, strójm y ołtarze K rólow ej naszej w kw iaty i bukiety, śpiew ajm y na Jej cześć przecudne pieśni majowe 1 prośm y J ą , aby nas wzięła w swą opiekę i u strz e g ła w tym ro k u od k lęsk w szelkiego rodzaju.
Chodźm y na nabożeństw a m ajowe, o ile nam czas pozwala, a g d y b y go b rak ło , to czcijmy M atkę naszą choć w dom u, choć przy pracy, bodaj pieśnią jedną, bodaj jednem »Zdrowaś M aryoU
A g d y b y i na to, co w prost niemożliwe, b rakło nam czasu, to jedno choć w estchnienie niech codzień z u st naszych spłynie na cześć Najświętszej P a n n y :
»W itaj m ajowa Jutrzenko, M aryo!«, a w tedy ta O p ie
kunka nasza stanie się O rędow niczką naszą u tronu Syna sw ojego i oświeci nam drogę, k tó rą zajdziem y do J e g o przybytków , do szczęśliwości w iekuistej.
2 QO »R O L A< Nr ig
A n t o n i S t. B a s s u ra .
Щ oblężonej
Pow ieść historyczna.
4. Krwawe spotkanie.
W ieść o zw ycięztw ie racław ickiem b y ła p ra w dziwa. D ow iedział się o niej pierw szy g e n e ra ł ro sy j
ski Igelström , k tó ry przebyw ał w W arszaw ie z r a m ienia R o sy i. P rz y sła ł mu ją przez um yślnego p o słańca p o b ity g e n e ra ł D enisów .
Ja k k o lw ie k Ig elströ m p ra g n ą ł zatrzym ać ową w iadom ość do czasu w tajem nicy, rozszerzyła ona się tego sam ego jeszcze dnia w śród oficerów, a przez nieoględnego Szem ikow a doszła do wiadom ości Zosi, zaś przez nią do K ilińskiego.
U cieszył się m istrz nią niepom iernie, albow iem b y ł pew ien, że teraz naw et chw iejni odsuną się od M oskali, a przyłączą się do sprzym ierzonych. Nie nam yślając się więc ani chwili, opuścił zrozpaczoną Zosię, a udał się do przyjaciela, Józefa S ierakow skiego.
Z astał tam już kilku przyjaciół, nad czemś żywo rozpraw iających.
G dy zobaczono w chodzącego K iliń sk ieg o , u c i
szono się nagle, przyczem dało się odczuć jakieś za
kłopotanie.
— Chw ała B ogu, że idziesz — zaw ołał S ie ra kow ski, biegnąc na pow itanie przyjâciela. — Chw ała B ogu, bo już rw ać nam się zaczyna w niejednem miejscu.
— J a k to rw ać? — zap y tał ździw iony K iliński.
— K to ś coś psuje — ozwał się Chrząszcz, m ajster m urarski, chłop o silnej dłoni, a zaw iesistym wąsie. — T e n tu obecny — (tu Chrząszcz w skazał na niepozornego człeka z lisim w zrokiem , siędzacego w kącie izby) — te n tu obecny — p o w tó rzy ł — po
w iada, że w K ra k o w ie ruch się już rozpoczął. P rz e ciwko M oskalom m iał w yjść z K ra k o w a K ościuszko, ale został pobity. G en erał D enisów zostaw ił część w ojska dla ścigania niedobitków , sam zaś z głó w n ą siłą zbliża się ku W arszaw ie.
Zdziwiła w iadom ość tak a K iliń sk ieg o , ale go wcale nie zatrw ożyła. U w ażał ją za zm yśloną, tem- bardziej, że przed chw ilą słyszał zupełnie co innego.
P o stan o w ił jednakże rzecz całą zbadać, przeto, uda
wszy zatrw ożonego, zbliżył się do w skazanego człe
czyny i z a p y ta ł:
— To waść pow iadasz, że K ościuszko p o b ity ?
— T a k słyszałem .
• — A skąd waść masz te w iadom ości?
— S k ą d ? W szakże w szyscy już o tem mówią.
— K iedyż się to stać m iało?
— K ie d y — d o k ład n ie nie wiem, ale pow iada
ją, że nasi zwyciężyli.
— Ja k to nasi zw yciężyli ? Przecież pow iadałeś przeciw nie, że K ościuszko pobity, a M oskale...
— To jest ja się pom yliłem ... ja chciałem ... — począł m ieszać się mówiący.
— J a k w aści nazw isko? — z a p y ta ł suchym to nem K iliński.
— J a n B rzęk ! panie m ajstrze — o d p arł zapytany.
— Może i p raw da ! — m ówił dalej K iliński. — Może i praw da, ale mniejsza z tem . Otóż, panie B rzęk, czy jak się tam zwiesz, zechciej mi pow iedzieć w y
raźnie: kto zw yciężył, a kto p o b ity ?
— Pow iedziałem , że K ościuszko pobity...
— Łżesz ! — k rzy k n ą ł K iliński. — Łżesz, boć inaczej ono było.
— Mówię, com słyszał.
— I teraz łżesz!
— Za pozw oleniem ! — zaw ołał Brzęk, podno
sząc się z ław y. — Jak iem praw em śmie mi tu ktoś kłam zadaw ać?
— Pow oli, pow oli, obyw atelu! R ozm ów m y się bez uniesień. N iechże wiem najpierw , z kim mówię, a potem resztę w ytłum aczę.
— P ow iedziałem i nie m am nic więcej do d o dania — ozwał się B rzęk i w olnym kro k iem zw rócił się ku drzwiom.
Z astąpił m u je jed n a k K iliń sk i. W te d y ten nie
pozorny człeczyna w y p ro sto w ał się, w ydłużył.
— P recz! — rzucił z ust sw oich a w dłoni je go b ły sn ęła stal ostra.
— P recz ! — pow tórzył, m ierząc podniesioną praw icą w pierś K iliń sk ieg o .
M istrz sta ł nieporuszony, ani jed e n m uskuł nie d rg n ą ł w jeg o obliczu. O krzyk trw o g i dał się s ły szeć z ust zgrom adzonych, a w tejże chwili ram ię B rzęka poczęło się giąć i przechylać w różne strony, zaś po małej chw ili ostry p u g in ał w y p a d ł na ziemię.
B ył to czyn M arcina Zawady.
— Uczciwi ludzie nie to ru ją sobie drogi b ro nią, bo p raw da i uczciwość im ją otw ierają — rz e k ł K iliński.
— P uść go, M arcinku, — dodał — niech w y
słucha, co mu mam rzec, a potem zgrom adzeni o są dzą, co nam z nim uczynić w ypadnie.
U słu ch ał M arcin polecenia m ajstra, puścił dłoń napastnika, lecz rów nocześnie pchnął go z pow rotem w g łą b izby.
— G dym kłam tem u oto tu człow iekow i zada
w a ł — przem ów ił K iliń sk i — wiedziałem , co czy
nię, gdyż nie jest to żaden B rzęk, ale W a sy l Bzczyp- kin, tajny szpieg Ig elströ m a.
B ladość o k ry ła lica Szczypkina, ale słow em nie zaprzeczył.
— To jedno, — ciągnął dalej m istrz — a po- w tóre nie M oskale pobili K ościuszkę, ale przeciw nie.
— S k ą d ta w iadom ość? — z a p y ta ł Szczypkin.
— Sam o p y tan ie w aćpana jest jej potw ierd ze
niem — o d p a rł K iliński, coraz pewniejszy, iż jest na dobrej drodze.
— C hociażby i ta k b y ło — począł M oskal zno
wu — toć to dopiero po czątk i: jed n a w y g ran a nie stanow i o całości spraw y... zwłaszcza że i k ró l z nami..'.
— D am y sobie ra d y i bez króla.
G dy ta k ci dwaj przekom arzali się ze sobą, in ni poczęli w ąsy kręcić i na M oskala z politow aniem pozierać. S ierakow ski najbardziej b y ł zadow olony ze zdem askow ania szpiega, k tó ry przed p rzy b y ciem
arszaroie.
Nr 19 »R O L A«
K ilińskiego, udając P olaka, począł siać zw ątpienie dla dobrej spraw y.
— Jasiu, kochasiu! — ozwał się te d y ucieszo
ny S ierakow ski — co tu dużo rozm aw iać : dobra n a sza i koniec. A teg o szelm ę — dodał, wskazując na Szczypkina — na latarnię i ot co jest...
P o su n ął się ku M oskalow i M arcin Zawada, g o tów n atychm iast w ykonać polecenie starszych, ale w strzym ał go skiniem ręk i K iliński, m ów iąc:
— Zaniechaj go, nieęh idzie w olny !...
— W aszm ość wiesz, co masz robić — dodał, zw racając się do Szczypkina. — Trzymaj język za zębami i ani p a ry z ust o tem , coś tu w idział i s ły szał. Inaczej lata rn ia b y cię nie m inęła.
Nie czekał na dalsze słow a Szczypkin ; opuścił izbę, rzucając po niej na odchodnem złow różbnym wzrokiem .
P o odejściu M oskala zam ierzał K iliń sk i rozpo
cząć zw ykłe o b rad y z zgrom adzonym i, g d y w tem drzwi raptow nie się o tw a rły i stanęła w nich Zosia.
R zu cił się k u niej z podniesioną pięścią M arcin Zawada.
— J a k ty śmiesz tu ta j? — począł b e łk o ta ć — J a ciebie raz na zawsze!... — m ów ił i zbliżył się ku niej na k ilk a kroków , zam ierzając jednym stanow czym czynem usunąć ją raz wreszcie z swej drogi. Jj N ie dopuścił jed n ak do teg o K iliński. P o w strz y m ał silną dłonią k rew kiego chłopaka, a sam zwrócił się do przybyłej.
— Poco ty, dziewczyno, tutaj?...
P oczątkow o Zosia nie m ogła słow a przem ówić, g d y się jed n a k uspokoiła, poczęła:
— J a do w as z ostrzeżeniem ; jesteście śledzeni.
K iedym w yszła z w aszego domu, zam ierzałam iść do sw ego m ieszkania. N ie uczyniłam teg o jed n ak , gdyż spostrzegłam , że w as ktoś śledzi. W idziałam was, panie m ajstrze, idącego ulicam i, a w ślad za wami zobaczyłam rów nież, dw óch podejrzanych ludzi. W i- docznem było, iż was śledzą. P o stan o w iłam p rzek o nać się o tem dow odnie. Z całą ostrożnością podą
żyłam i w ich ślady. Szli, sk radając się k ro k za k ro kiem ; nie spuszczali w as z oka, nie zbliżając się zby
tecznie. S koroście, panie m ajstrze, tu taj weszli, jeden z śledzących was pozostał na straży, d ru g i zapew ne poszedł, ab y p a tro l sprow adzić.
N atężyli obecni słuch, a dziew czyna ta k dalej m ów iła :
— Zaraz poznałam , że niebezpieczeństw o wisi n a d w am i ; nie m ogłam w as jed n a k wcześniej uprze
dzić, gdyż ów czatujący utk w ił baczny w zrok w drzwi, w ięcbym niespostrzeżenie nie m ogła b y ła wejść. W i
dziana przez niego wchodzić nie chciałam , b y nie wzbudzić w nim podejrzeń. C zekałam cierpliw ie, przypuszczając, że się oddali. Jakoż przypuszczenie moje w k rótce się spełniło, bo oto z tej tu izby ktoś w yszedł. Szpieg początkow o usunął się poza dom.
M usiał je d n a k w w ychodzącym spo tk ać kogoś zna
jom ego, gdyż pobiegł za nim. O bydw aj ci ludzie, oddaliw szy się nieco, poczęli żywo rozm awiać. S korzy
stałam z ich nieuw agi, i przyszłam tutaj, b y was ostrzedz.
— D zielna z ciebie dziewczyna — rzek ł K iliń ski. — B óg ci zapłać.
— P anow ie bracia — zw rócił się do zgrom a
dzonych — nie należy bezpotrzebnie leźć w paszczę d rap ieżnika; zbierać się i pojedynką każdy do domu.
A nie zapom inajcie rozgłaszać wieści w śród naszych 0 zw ycięztw ie K ościuszki: niech duch się wzm aga 1 sił nabiera.
Poczęto się żywo zbierać do wyjścia. Już p ier
wszy uchw ycił drzwi za klam kę, by je otworzyć, g d y rów nocześnie pchnięte przez kogoś z zewnątrz sam e się otw arły, a na p ro g u z w yciągniętą Szablą stanął porucznik Szem ikow.
— D obry wieczór, P o la k i! —• rzekł — m y tu do was z wizytą.
To mówiąc, odsunął się od wejścia, aby z g ro m adzeni m ogli zobaczyć w sieni p a tro l żołnierzy, zło
żony z k ilk u n a stu ludzi.
— D o b ry wieczór! — o dparł spokojnie K iliń ski. — A le waść, panie oficerze, nie znasz się na grzeczności, k ied y w odw iedziny z b ronią w ręku przychodzisz.
— No ja w paradzie, bo ja z prośbą... po was..
— J a k to po nas? — zapytał, niby nierozumie- jąc, K iliński.
— Ja, panow ie P o lak i, w służbie... M nie kaza
no, a b y ja was dostaw ił do pana Igelström a, tako, ja przyszedł. J a chcę z wami po dobroci, ja bardzo proszę...
— A wiesz, psi synu, gdzie drzw i? — chuknął z za piec K iliń sk ieg o M arcin Zawada i skoczył do M oskala.
Szem ikow poznał w tej chwili sw ego ryw ala.
Podniósłszy obnażoną szablę k u górze, poskoczył do nierozw ażnego m łodzieńca. Nim spostrzeżono, na co się zanosi, już szabla przerżnęła pow ietrze w kierunku g ło w y M arcinka. B yłby z pew nością nie uniknął ciosu, lecz szabla natrafiła na inną przeszkodę. Oto Zosia, widząc sw ego um iłow anego w niebezpieczeństw ie, poskoczyła z w yciągniętem i dłońm i ku niem u, aby go od ciosu zasłonić. Czas b y ł najw yższy : jedna chw ila, a b y ło b y zapóźno. Sam a jednak odp o k u to w ała ciężko. Szabla, zam iast spaść na głow ę M arci
na, n a p o tk a ła ręce Zosi, w pijając się w nie dwoma g łęb o k ie m i ranam i i wypuszczając z nich dwie s tru g i krwi.
Szem ikow z tak im rozm achem puścił b y ł sza
blę w ruch, iż niechybnie b y łb y poodcinał ręce Zosi.
Że ta k się nie stało, m ogła to jedynie zawdzięczać K ilińskiem u, k tó ry praw ie rów nocześnie chw ycił Sze- m ikow a za podniesioną praw ięę, a przez to cios nie
co osłabił.
N a w idok skrw aw ionej dziew czyny osłupiał ofi
cer. N ie w iedział pod w rażeniem osobliw ej chwili, co m a o w szystkiem sądzić. A tym czasem Chrząszcz w y rw ał mu szablę z dłoni i złam ał ją na kolanie.
Żołnierze, stojący dotychcas w sieni, rzucili się na pom oc zagrożonem u oficerowi. Zanosiło się na form alną bitwę..
2g 2 »R O L A« N r 1 9
Nie chciał atoli K iliński dopuścić do bezuży
tecznego k rw i rozlewu.
— Stać, stać ! — zawołał. — W szystko się w y
jaśni. Stać, na B oga !
P o słu ch ały wezwania obydw ie strony. N aw et M arcinek nie oponował, gdyż był więcej zajęty o b w iązyw aniem ran dziewczyny, aniżeli dalszym i w y
padkam i.
— P a n ie oficerze — przem ów ił K iliński. — P rz y szedłeś nas zaprosić do pana g e n e ra ła — otóż g o tów jestem iść z tobą, ale pod w arunkiem , że w pierw ci wszyscy tu obecni odejdą stąd wolno.
— D obrze! — rzek ł Szem ikow, gdyż widział, że siłą w szystkich zabrać nie zdoła.
— P anow ie bracia — oz w ał się K iliń sk i — p r o szę się rozejść, ja w yjdę ostatni!
Zaw achali się zgrom adzeni. W idząc jed n a k p e wność siebie u K ilińskiego, poczęli się zw olna odda
lać. W k o ń cu zostali ty lk o M oskale, K iliński, M ar
cin i Zosia.
— M arcinku, a prędzejże — p rzy n ag lał K iliński.
— P anie m ajstrze, ja z wami... — pro sił M arcin.
— M arcinku! -— zaczęła b ła g a ln ie Zosia, ale g d y ten spojrzał na nią surow o, zam ilkła, a jedynie k o rn ý w zrok zw róciła ku K ilińskiem u, aby ten prze
m ów ił za nią.
— Precz, ścierko ! — k rzy k n ą ł M arcin. — Precz i niech cię oczy m oje więcej nie widzą!
Ł zy potoczyły się z oczu dziewczyny.
— D obrze! — w yrzekła. — D obrze, pójdę i nie ujrzysz m nie więcej.
— P a n ie oficerze, a proszę jutro do nas — do
dała po chwili znacząco.
— Szelm a! — ję k n ą ł M arcin i w y b ie g ł z izby.
Poczem opuścił ją rów nież i K iliński w tow arzystw ie żołnierzy. Z ostała jed n a Zosia, aby po w ypłakaniu się wyjść z niej ostatnia.
(C iąg dalszy N astąpi).
■pieśń wyrobnika.
Jfie porzuć? polskiej ziemi, Chociaż w łasnej nie nrianą w cale!
Che? pracow ać ze swojerrp,
^ rz y O jczyźnie stać w ytrw ale.
N¡e pojad? w obce strony, -CekRomyślnie — ze sw aw oli...
53o mi miły kraj rodzony;
jBom juz naw ykł do złej doli!
Jak mnie bieda w yprze z chaty, S.dy być rtiusz? w obcej stronie - - Wiar?, mow?, te dwa kwiaty ; Ce, zachow arą — nie uronię!
J)la polaka praw a owe p o zo stan ą św i?te z a w s z e : C hować w iar?; polską m ow ?;
I co sw ojskie — i co nasze!
J ó z e f F e r e t.
Do poetów i pisarzy.
Codziennie praw ie poczta przynosi nam po kil ka utw orów naszych C zytelników . Jak k o lw iek każdy objaw m yślow y ludzi, nie posiadających wyższej n a u ki, jest praw dziw ą przyjem nością dla nas, je d n a k o woż n iek tó re utw ory w praw iają nas w praw dziw y k łopot.
Otóż w tej spraw ie chcem y dzisiaj napisać słów parę.
R ozejrzyjm y się więc w całym stosie n ag ro m a
dzonych u nas utw orów . S ą one najrozm aitsze. A więc najpierw znajdujem y tam utw ory praw dziw ego n a tchnienia, pisane często ciężką spracow aną ręką, ale znam ionujące talent, tę isk rę Bożą.
Takie utw o ry otrzym ujem y i odczytujem y z p ra w dziwą przyjem nością, a choć czekają one nieraz d łu go na druk, jed n a k nie przepadają, bo strzeżem y ich pilnie.
D ru g ie utw ory, ta k prozą ja k i w ierszem , to zw ykłe w ypracow ania piśm ienne, bez m yśli, bez sensu, a ty lk o próżne zapisyw anie papieru. P o d t a kim utw orem byw a najczęściej dopisek a u to ra : „ p ro szę o um ieszczenie w najbliższym num erze“.
I te u tw o ry spraw iają nam pew ną przyjem ność, bo tu choć talentu niem a, ale jest chęć chw alebna a po k ilk u nieudałych próbach może i ta le n t się znaleźć, g d y go niema, a g d y jest może się rozw inąć.
T akich pisarzy możemy ty lk o zachęcić do dal szych prób.
Trzeci wreszcie typ, to »autorzy«, nieum iejący w praw dzie nic stw orzyć, ale tacy, k tórzy znakom icie potrafią przepisyw ać. T aki »autor« przepisuje bez sk ru p u łu czyjś już drukow any wiersz, lub pow iastkę, podpisuje pod tem swoje nazw isko i po sy ła do re- dakcyi. C hcielibyśm y mieć tyle tysięcy, ile otrzy m a
liśm y w ierszy K urasia, J a n tk a z B ugaja, K o n o p n i
ckiej, Ja d w ig i z Łobzow a a naw et M ickiew icza i S ło w ackiego, z podpisem przepisującego. B y ły w ypad
ki, że otrzym yw aliśm y naw et wiersze re d a k to ra
»Roli«, drukow ane przed kilku laty w innych g a zetach, z podpisem jak ieg o ś przepisyw acza.
Od tak ich »autorów« chroń nas Boże!
Om ówiwszy te trzy g a tu n k i naszych pisarzy, w racam y do dwóch pierw szych, k tó ry c h prace, jak to pow iedzieliśm y wyżej, otrzym ujem y z praw dziw ą przyjem nością. Otóż do ty ch zw racam y się z prośbą, aby nie zrażali się tem , że ich utw ory nie są z a r a z drukow anej albo może wcale nie będą drukow ane, zwłaszcza g d y są słabsze, ale żeby pisali ja k n ajw ię
cej, bo praw dziw e tale n ta w y ra b ia ją się w tedy i n a b iera ją mocy, słabsze rozw ijają się i potężnieją.
P iszący jednak, nim wyszle swój u tw ór do re- dakcyi, pow inien go poprzednio sam d okładnie p rze
czytać i nad nim się zastanow ić, a dopiero g d y go uzna za dobry, w tedy posłać.
A teraz czegóż potrzeba, aby rzecz dobra n a wet, m ogła być rychło dru k o w an a? Oto pism o p o winno być w yraźne i czytelne, nie za gęste, gdyż w tedy re d a k to r szybciej je przeczyta i porobi w niem potrzebne popraw ki. N ależy unikać ,0 ile możności, błędów ortograficznych, bo te rów nież utru d n iają pracę. W iem y, że niejeden nie wie dokładnie, jak k tó re słowo się pisze, i nie dziwimy się tem u, a p o praw k i chętnie uskuteczniam y, ale zdarza się czasem, że w jednym arty k u le ta k w ielka ilość błędów , że g d y b y od jednego b łę d u jeden włoś ch ciał posiw ieć, to b ra k ło b y na głow ie w łosów , k tó ry c h red a k to r i ta k już niew iele posiada. O w yraźne, czytelne, o ile możności b ezbłędne pism o prosim y.
N ajchętniej przyjm ujem y i drukujem y a rty k u ły n aukow e, niezbyt długie,
Nr i g » R O L A * 293
Nieszczęśliwej Ojczyźnie naszej nie b rak u stóp Przedw iecznego patronów św iętych, błagających o lepszą dolę dzi
siaj tak gnęb io n eg o narodu. Sam a Naj świętsza P a n n a uroczyście uznana w k a tedrze lwowskiej przez k ró la Ja n a K a z i
m ierza K ró lo w ą K o ro n y polskiej jest pierw szą orędow niczką uciśnionego n a
rodu, w k tó reg o duszy zbiorowej tkw i niczem nie usunięta pew ność, że prześla
dow ania, choćby najbardziej srogie i bo
lesne, są stanem przejściow ym , po nim zaś — jak po bur?y w yziera słońce — i dla Polski słońce w olności i lepszej doli nastanie.
W śró d św iętych P atronów polskich odrębne miejsce zajm uje św. Stanisław Szczepanow ski, biskup żyjący za króla B olesław a Śm iałego. On to, walcząc z kró lem, napom inając go, by zmienił grzeszny try b życia, okazał się n iety lk o św iętym k a p ła n e m , ale i kochającym Ojczyznę Polakiem . R ozum iał, że nie może kw itnąć państw o, nie może być szczęśliwym kraj, k tó re g o w ładca tonie w grzechach i nie praw ościach. D ow odem , jak B ó g upodo
b ał sobie naszego św iątobliw ego B iskupa, jest m oc czynienia cudów, jakiej mu za życia udzielił, oraz cuda, któ re nastąpiły po jeg o męczeńskiej śmierci.
N ajpow ażniejszym cudem św. S ta n i
sław a je st w skrzeszenie P io tra , w łaściciela wsi P io tro w in , zw anego stąd P iotrow i- nem. VvTiadom o, iż rzecz poszła o kupioną od niego przez św. S tan isław a wieś dla kościoła k a te d raln e g o w K rak o w ie. T rze
ciego roku po jeg o śm ierci król B olesław , niedługo po upom nieniu go przez św. Sta nisław a nam ów ił w nuków zm arłego, aby wnieśli sk arg ę do króla, że biskup k r a kow ski nie n a b y ł wsi P io tro w in na w ie
czność, lecz na czas ograniczony. Podczas sądu wobec króla, św iadkow ie, bojąc się jeg o gniew u, nie śm ieli zeznawać praw dy na korzyść biskupa, w obec czego św. S ta nislaw , widząc, że najsłuszniejszą spraw ę może przegrać, duchem Bożym natchnio
ny, p rzy rzek ł uroczyście po dniach trzech w skrzesić nieboszczyka, ab y dać św iade
ctw o praw dzie. K ró l i panow ie urąganiem tę zapow iedź cudu przyjęli, nie przypu szczając ani na chwilę, by go biskup m ógł dokonać, je d n a k to, co zdaw ało się n ie podobieństw em dla nich, sp ełniło się m o
cą p o tęg i Najwyższego. Ś w ięty Stanisław , udaw szy się w otoczeniu duchow ieństw a,
ludu i w ysłanników królew skich na cm entarz w Pio- trow inie, kazał z m ogiły odkopać ziemię aż do tru m ny i o d k ry ć wieko, p ad ł na kolana i po gorącej m odlitw ie w stał na jego w ezwanie z g ro b u szlachcic P io tr i w iedziony przez biskupa, otoczony procesyą duchow ieństw a i ludu, stanął przed obliczem króla i sądu. Tam zeznał praw dę, iż wieś sprzedał na wie
czność kościołow i krakow skiem u, poczem w rócił do
iff
sw ego g ro b u i zm arł poraz drugi. Św ięty Stanisław kazał g ró b ponow nie ziemią zasypać i w e d łu g k o ścielnego obrzędu odpraw ił za P io tra ze swymi k a płanam i żałobne modły. P o ło ż y ł potem na tym g r o bie kam ień z napisem : »Tu leży P io tr po dw akroć zm arły ; cud za chrześcijańskich czasów«. K am ień ten jeszcze do dnia dzisiejszego w kościele św. Tom a
sza w P io tro w in ie jest przy ścianie zachowany.
» R O L A « Nr IQ
W i o s n a.
Maj — w iosna — hej, w iosna N ad o b n a, radosna,
Roztacza zapachy, u ro k i — I rozkosz n a m sieje,
I krzepi nadzieje...
I m arzeń z serc p ły n ą p o to k i!
Dzieweczka, m łodzieniec K w iat zbiera i wieniec
D la siebie naw zajem sposobi...
H ej, zapach, hej, w iosna, Hej, chwila radosna.
Hej, uśm iech, co lica n a m zdobi ! Hej, w iosna w rozkw icie,
Hej, błogie dziś życie.
Bo w iosna, bo w iosna, bo wiosna...
K to m ło d y — dziś m ło d y I p ełen sw obody...
I w sercu gorącej — bo w iosna!
Oj, w sercu gorącej, I słońca dziś wiącej M iłości, nadziei i w iary...
I niebo pogodne I serce sw obodne...
Dziś Stw órca rozdziela swe dary ! Hej, błoga ta chwila,
Co życie u m ila.
P rzem inie, jak czaru piosenka...
G dy dały ją nieba, K orzystać z niej trzeba...
Hej, luba, nadobna w iosenka!
F r a n c i s z e k M a r z e c .
Z w i o s n ą .
H ej! B rony stare, b ro n y i w y odwieczne pługi
spieszcie z w iosną nad strugi, na rolą, n a zagony;
w lo t dalej stare b ro n y n a ziem ią ojców św iątą!
R o ln ik u ! rzucaj ziarno n a glebą w y p o czątą, tą naszą ziem ią św iątą!
N iech niw a zabrzm i gw arno!
Siej bracie ziarno siej ! P lo n u nadzieją m iej ! Hej ! Bracie p o lsk i drogi św iatło m iłości jasne siej m iedzy chaty ciasne!
Spiesz n a rozstajne drogi!
M iłości św iatło siej ! N adzieje p lo n u m iej !
Hej ! Bracie, p o lsk i bracie, pospiesz k u w iejskiej chacie!
Siej z w iosną ziarno zdrow e, a przyjdą p lo n y n o w e ; nagroda uw ieńczy tru d . odżyje ciem ny lud.
D o pracy m łodzi, starzy n a n iw y ciem ne, szare;
gdzie chaty stoją stare, gdzie lu d o szczęściu gw arzy ! N ieśm y m iłości czarą,
a Bóg n a m szczęście zdarzy.
Bo gdzie m iłości czar T a m spłynie niebios dar.
J ó z e f J a r m u l a .
W M A J U .
W iosna... maj... W poto k ach św iatła i ciepła kąpie się cała przyroda, przystrojona w zieleń i kw iaty.
W pow ietrzu upajająca w oń bzów i jabłoni, w sercach radość i wesele.
W szy stk o cieszy się, a śpiew a, wonieje...
Je d n a przecież chata zam knęła się w sobie i stoi sm utna, nieczuła na złote blaski, igrające dokoła.
D ach p o chylił się z jednej stro n y i grozi zawaleniem , ściany daw no niebielone, okno z szybą zaklejoną papierem ...
S p o g lą d a na słońce na to opuszczenie i w ysyła prom ienie palące, starając się przez zakurzone szybki zajrzeć do w nętrza chaty...
W izbie nieprzew ietrzanej leży W a łe k , syn za
m ożnych n ieg d y ś gospodarzy. N ik tb y w bladym i zm izerowanym nie poznał rzeźkiego p a ro b k a z przed lat dwóch, g d y to jeszcze życie uśm iechało się do niego, gdy p ełną, m łodą piersią czerpał wonne, m a
jow e pow ietrze...
D w a lata dopiero ja k szczęścia zazdrościli mu sąsiedzi — dw a jeno, ta k niedaw no, a ty le przez ten czas przeżył, tyle przebolał, że starczyłoby to innym na całe dziesiątki lat...
N ajpierw m atka przeziębiła się i zachorzała — Co się w spólnie z ojcem n atrap ili, nachodzili koło niej, jak ie leki sprow adzali, a lekarz wciąż przesia
dyw ał w domu... N apróżno: w yw ieziono ją na tao- g iłki. — P o tem ojciec rozpił się ze zm artw ienia i w niespełna ro k p o ciąg n ął za swoją...
B o ry k a ł się W a łe k przez ten czas z rozpacza w szystkiem i siłam i m łodości, ją ł się pracy z zapałem , a było jej dość, gdyż całe gospodarstw o spoczyw ało teraz na jeg o głow ie. W zim ie w yszukiw ał sobie za
jęcia i fizycznem zmęczeniem s ta ra ł się zgłuszyć ból serdeczny...
Źle to jed n a k odbiło się na zdrow iu W a lk a , bo i on zachorow ał na jak ą ś gorączkę i przeleżał bez duszy parę m iesięcy... A g d y przyszedł do siebie, s ta ł się dziwnie na w szystko obojętnym . S ta ra n a jem nica nie opuściła go w nieszczęściu, pielęgnow ała podczas choroby, a i teraz k rzą tała się koło niego, jeść uw arzyła, izbę zam iotła. Sąsiedzi zabrali bydło do siebie, g ru n t w ydzierżaw ili — W a łe k zaś leżał i leżał... O dw iedzali go litościw i ludzie, p o k i
wali nad nim głow am i i: — N iechta w ypocznie so bie! — uradzili. W ypoczyw a też W a łe k dowoli...
Lecz oto prom ień zło ty p rze d a rł się przez szybki i p a d ł na tw arz chorego. W a łe k d rg n ął, o tw a rł oczy i ze zdziw ieniem rozejrzał się w około : Słońce ! — a tu ta k ciemno... Z trudem uniósł się z łoża i pchnął o k ien k a : S tru m ień pow ietrza, przesyconego św iatłem , ciepłem , w onią w p a d ł do w nętrza, n a p e łn ił piersi W a lk a upojeniem rozkosznem , w lał siły now e w w y cieńczone członki...
Zdala dochodził k lek o t bociani, po ry k iw ały k ro w y na pastw isku, odegw ały się dzw ony kościelne,
r
wzyw ające w iernych na nabożeństw o majowe... Z chci
w ością ch ło n ął w siebie te odgłosy, aż wreszcie w y
trzym ać w chacie nie m ógł. Św iat ta k i śliczny a on...
G orączkow o ją ł w ciągać b u ty i ubranie, szukać czapki i kija...
G dy drzwi otw orzył, g ra barw , słoneczność w io
sennego krajobrazu, u d erzy ły go silnie, zachw iał się i by łb y upadł, g d y b y nie o p arł się o odrzw ia dom u. — Stopniow o jed n a k w racały siły, lek k i rum ieniec o k ra sił mu lica i począł się dziwić sam sobie, ja k m ógł ty le m iesięcy przeleżeć... — C iągnęło go coś ku tem łąkom kw ietnem , ku tem u lasowi, co zapraszał g ło sami ptasząt do siebie. — Id ę już, idę — szeptał i w lókł się gorączkow o: rzew ność jak aś go przeni
kała, łzy k a p a ły z oczu — chciałby ja k najprędzej pow itać stary ch znajom ych, dęby i sosny uściskać, przeprosić, że ta k o nich zapom niał...
Ludzie przechodzili obok, spiesząc na nabożeń
stw o, pozdraw iali go, a on ocierał się o nich i — nie o d p o w ia d a ł: zdaw ał się nie w idzieć nic, nie słyszeć.
D opiero g d y k to ś zagrodziw szy m u drogę, położył dłoń na ram ieniu W a lk a , podniósł głow ę i spojrzał przytom niej : przed nim sta ł listonosz w iejski i z uśm ie
chem list p o d a w a ł :
— C hw ała B o g u ! zdrow iście — m ów ił — a to do was...
W ziął list W a łe k i długo się mu p rzygląda:
— Co to być może?... Ja k iś urzędow y kaw ałek, bo pieczątka z orzełkiem . Czegóż chcą od niego? — A ch praw da! P o d a tk i nie zapłacone... pew nie u p o m inają. S kądże jed n a k weźm ie pieniędzy?
Z nieruchom iał na chwilę, lecz g d y potem ro zejrzał się w około, nadzieja w stąpiła mu w piersi. — Nie, to niem ożliwe, by w ta k i czas m ogło go spot
kać co złego... W szakżeż cała przy ro d a się r a duje, czyżby on ty lk o jeden m iał być w yłączony z tej m ajowej biesiady?... Czyż m ało do tąd w y
cierpiał?...
K ę p k a drzew p rzy bocznej drożynie zwróciła uw agę W a lk a — dow lókł się do niej i usiadłszy w cieniu drżącą rę k ą ją ł rozryw ać papier...
Spojrzał — i list w y p ad ł z dłoni, tw arz pokryła sina bladość, św iat cały jął w irow ać m u w oczach...
A gdzieś w g łęb i ból straszny ró sł z przerażającą szybkością — aż w ypełniw szy piersi W a lk a , k le
szczami chw ytał za g a rd ło ; m ocow ał się z nim W ałek, aż bezsilny u p a d ł bez czucia na ziemię...
G dy p rzebudził się — nic nie pam iętał. D opiero ujrzaw szy papier, zrozum iał w szystko. B oleść ser
deczna poczęła go ogarniać na nowo, lecz tym razem znalazł ulgę we łzach, co obficie spływ ały mu po tw arzy.
O p a rł głow ę o p ień i raz jeszcze przejrzał p i
sa n ie : T a k ! nie m yli się — m ają go licytow ać... Za dni parę w yrzucą go z ojcowizny, stanie się bezdom nym nędzarzem ... Pożyczył k ilk a se t koron od Szmula jeszcze w czasie choroby m atki i w śród tych wielkich u tra p ień zapom niał o tem , aż teraz... Złość opanow ała W a lk a na m yśl o żydzie, co ta k p o d stęp n ie chce mu w ydrzeć m ienia ostatki. A ch! zem ścić się, a potem ...
Lecz gniew na Szm ula stopniow o przem ijał. Cóż on tu w inien, chyba to, że za w ysokie p ro cen ta policzył — w iadom o nie kato lik — ale stokroć go rzejb y było, g d y b y w tedy pieniędzy nie dostał... jak b y sobie w y
rzucał, że m atka w skutek b rak u leków um arła. — W a łe k sam w inien um rzeć, bo cóż go c z e k a ? ’Jakże on w ieśniak z dziada pradziada p o tra fi żyć bez roli ? Pójdzie do fabryki?... Ł o sk o t m aszyn zawsze n ap a
w ał go odrazą jakąś i lękiem i w prost w yobrazić sobie nie m ógł ciąg łeg o przebyw ania w zg iełk u ta kim i dym ie. — Cóż więc pocznie?... Noc p rz e d n im
głucha, a w niej sk o w y t rozpaczy beznadziejnej.
Czemuż przedtem nie um arł?... 1
P odniósł głow ę i silne postanow ienie odbiło się mu w oczach. — T ak, skończyć musi ze wszystkiem, b ó r — ojciec go przyjm ie, sosna — m atka do snu w iecznego ukołysze... k a w a łek sznura jeno, choćby strzępek ubrania. .
P o w stał i szedł ku lasowi, a upragnienie śm ierci szybko w iodło go w jej ram iona. Jeszcze kilkanaście kroków , a zniknie w głuszy leśnej — za dni p a rę znajdą go tam i w yniosą, by pokrajanego wrzucić do niepośw ięcanego dołu... W z d ry g n ą ł się : lecz tr u dno — w szystko raczej, niż pędzić życie ta k nędzne...
Cień jakiś w yrósł mu nag le przed oczyma — spojrzał i zaw rzał gniew em : to C hrystus rozpięty na krzyżu zagrodził mu drogę. — Zna dobrze tę figurę ; m ałym w yrostkiem będąc w p ęki kw iecia stro ił ją co rano, tu spow iadał się z drobnych swych zm ar
tw ień, a Jezus słuchał go ze współczuciem ... T u m o
d lił się o zdrow ie m atki, lecz zdało mu się w tedy, że C hrystus głow ę odw raca...
Przez dw a lata na samo w spom nienie krzyża p od lasem rozpacz go i złość ogarniała. — Przecież to spraw ca w szystkich nieszczęść, co przez ten czas nań spadły, bo czyż nie opuścił W a lk a zupełnie, czyż nie dozw olił n ą tę ostatnią nędzę jego i poniew ierkę?...
A teraz g d y w ynalazł sposób na swe dolegliw ości — teraz jeszcze stara się pokrzyżow ać mu plany !...
P rz y sta n ą ł W a łe k i z nienaw iścią m yśli:
— Z gniotłeś m ię, o C hryste, i żal Ci może teg o — pragniesz pow strzym ać mię od śmierci. Lecz tego nie zdołasz uczynić, choć B ogiem jesteś... W cześniej trza się by ło nam yśleć .. M ogę Ci zrobić tę przyjem ność, że zawisnę na jednem z T o b ą drzewie... H a, ha ha — śm iał się opętaniec — toż to będzie ładnie w y
glądało...
Zdjął rzem ień i zbliżył się do krzyża.
— K y rie elejson — zabrzm iało w tejże chwili głó- sów wiele. Dreszcz w strząsnął W ałkiem , zadrżały m u kolana, czyżby m iał św iadków ?... O bejrzał się trw ożliw ie. A ch to w kościółku o k ilk a se t kro k ó w nabożeństw o się rozpoczyna...
P oprzez o tw arte podw oje p ły n ą dźwięki i słow a rozlew ały się szeroko po polach, zieloną ru n ią zbóż okrytych, ocierają o W a lk a i g in ą hen gdzieś w bo
rze. B rzm ią potężnie, a przytem ta k swojsko, mile, że precz pierzcha zm artw ienie, bo oto przeżywa się szczęsna chw ila: obrazy la t m inionych, m ające zw ią
zek z usłyszaną m elodyą w ydobyw ającą się z m g ły zapom nienia, w szystkie naraz, zamazane, niejasne — ale odnow ione wraz z nim i uczucia bez tro sk i i w e
sela uzupełniają się wzajemnie, by jedną olbrzym ią falą zachw ytu i upojenia oszołomić W a lk a — na chw ilę w yprzeć z piersi jeg o wszelkie bole...
I długo stoi nieruchom y, nie zdając sobie spraw y, gdzie się znajduje, nie odróżniając słów poszczegól
nych, czuje jeno, że mu ta k dobrze, ja k dawno nie byw ało. Aż słowo „M atko“ w padło mu do ucha, b ły skaw icą ośw ieciło um ysł. Przecież m a jeszcze M atu
się kochaną, ja k ta rodzoua, a zam iast udać się do Niej o pomoc, cóż chciał uczynić?...
Z jękiem przypadł do stóp U krzyżow anego i zlew ając je łzami, ją ł szeptać spieczonem i usty :
— Bożel.i. Boże!... Boże!...
N ic więcej wym ówić nie m ógł, ale w pojedyn- czem tem słow ie brzm iał żal ta k straszny, ta k a prośba 0 zm iłow anie, że starczyło za w szelkie m odlitw y...
A w czas jak iś spokojniejszy nieco uniósł głow ę 1 głos swój połączył z innym i... P e łe n ufności ucie
k a ł się pod obronę drugiej swej — M atuchny...
K o s,
2g6 » K U L A<
TAJEMNICZY DUCH
19. Gniazdo Czarnego Sępa.
W ieczór już zapadać zaczyrfał, g d y nasi przy jaciele, przedzierając .się przez najgęstsze zarośla i pajniedostępniejsze m anow ce, stanęli nakoniec na grzbiecie w zgórza, u k tó re g o spodu rozciągała się w ieś ojczysta C zarnego Sępa, zw anego inaczej K a- m iennem sercem lub W en o n g ą. O statnie prom ienie zachodzącego słońca purpurow em św iatłem oblew ały dolinkę niezbyt obszerną, w k tó re j rozsiadły się wi gw any indyjskie. Ś rodkiem p ły n ęła rzeczka, ocie
niona grupam i drzew. D alej widać by ło pola zasiane kukurydzą, a poza niem i, na drugiej stronie rzeczki, gdzie dolina gin ęła poza w y s u n ię tą . naprzód górą, unosiły się lek k ie obłoczki
n iebieskiego dym u, w zno
szące się z chat indyjskich, zbudow anych ze skór baw o
lich.
W ędrow cy, dosięgnąw szy ostatecznie celu pełnej tru dów i niebezpieczeństw po
dróży, w m ilczeniu p rzy p a try w ali się okolicy, mającej w k rótce stać się polem ich działania.. K ażd y z nich z o- sobna rozw ażał niebezpie
czeństwa, jakie ich n a p o tk a ją, jeżeli zechcą odbić E dytę.
N atan ofiarow ał się iść pierw szy do wsi Osagów, ażeby wywiedzieć się, gdzie niew olnice są u k ry te , ale R a lf nie chciał w żaden spo
sób na to pozwolić, ażeby k to in n y m iał go uprzedzić i chcąc, aby m u to zadanie pozostaw iono, m ów ił:
— Czy myślisz, stary N a
tanie, iż d latego pędziłem ta k daleko za anielską damą, żeby ją m iało wyzwolić pierw sze lepsze dwunożne stw orzenie? Niech mię grom roztrzaska, jeżeli nie znam tej obrzydliw ej jeskini roz
bójników lepiej od was w szystkich. A lboż to raz za
bierałem stąd najpiękniejsze
konie d latego jedynie, żeby ich nie dręczyły te czer
w one koczkodony?
— W samej rzeczy — odrzekł N atan — m ó g ł
byś bardzo być nam pom ocnym w zam iarach na
szych pod pew nym w zględem , lecz to n.ajgorsza, źe masz jakąś nieszczęśliw ą ręk ę i czego się ty lk o d o tkniesz, w szystko ci się nie wiedzie.
— N iech cię to nie zraża leśny puszczyku, alboż w ydobyć się z rą k pięciu rzeźników nie jest szczęściem ? Idźm y razem krw aw y N atanie. Szu
kaj anielskiej dam y, a ja tym czasem przez wdzię
czność u k rad n ę dla niej konia, żeby m iała na czem uciekać.
— O tem też w łaśnie m yślałem , — m ów ił N a
ta n — koń dla utrudzonej dziew eczki bardzoby się p rzydał. Jeżeli więc sum ienie tw e pozw ala na p o sta
ranie się o konia, to wziąwszy jednego, m ógłbyś je szcze ze trzy do tego dołączyć, ażebyśm y jej w ucie
czce tow arzyszyć m ogli. G dybyś teg o dokazać po
trafił, nie dawszy się wyśledzić i schw ytać, nie m iał
bym nic przeciw tem u, abyś mi tow arzyszył.
— Otóż teraz mówisz ja k człow iek rozum ny!
D ostarcz mi ty lk o uździenic, a pokażę wam, ja k się z przed nosa kradnie konie O sagom .
— Uździenic nie mam, ale weź m oją skórzaną opończę i potnij ją na rzem ienie, bo już nie będzie mi potrzebna.
To powiedziawszy N atan, zdjął opończę, k tó rą R a lf natychm iast pociął w cienkie rzem ienie. K w a- k ie r tym czasem w łożył baw ełnianą koszulę jednego z zabitych Osagów, zaw iesił na niej indyjską o p o ń czę, przepasał się pasem . Poczem w ydobyw szy z za
w iniątka ziemię czarną i czerw oną, jakiej zapasy In d y an ie zw ykle noszą przy sobie, począł m alować sobie tw arz, szyję i ręce w najrozm aitsze wzory. P o skończeniu p rzebrania b y ł zupełnie podobny do dzi
kiego czarnoksiężnika O sagów i w y g ląd ał straszliw ie.
R o la n d naleg ał, żeby go także z sobą zabrali, zape wniając, że będzie im w ielką pom ocą w razie niebezpie
czeństw a.
— G dyby tylko o nieb ez
pieczeństw o chodziło — ode
zw ał się N atan — radzi w zięlibyśm y cię z sobą. A le usługi, jak ieb y ś nam m ógł oddać, są bardzo m ałe w p o rów naniu do niebezpieczeń
stw a, na jak ie b y nas n a ra zić m ogło twoje niedośw iad- czenie. W szystko teraz za
leży od obrotności, chytrości, i przytom ności um y słu ; n aj
m niejsza nieostrożność w szy
stkich nas zgubi.
R o lan d , lubo z niechęcią, m usiał przystać na zdanie dośw iadczonego m yśliw ca;
w yprosił sobie tylko, ażeby go odprow adzili pod sam ą wieś, iżby w razie potrzeb y m ógł im pospieszyć z p o m ocą.
G dy noc zapadła, wszyscy trzej opuścili w zgórze i o stro żnie zeszli w dolinę. Szcze
k anie psów i dzikie w rzaski nap ó ł pijanych O sagów do zw oliły naszym podróżnym dojść niepostrzeżenie ku naj
bliższym chatom . Przeszło sto chat, szałasów i innych budow li składało wieś indyjską, przez tyleż rodzin zam ieszkałą.
P odróżni przebrnęli rzekę i u k ry li się w k rza kach, oczekując dopóki Indyanie, obchodzący piciem i w rzaskam i szczęśliwą w y p raw ę, nie udadzą się na spoczynek.
Ze wsi d o latyw ały wciąż dzikie w rzaski: to r a dosne okrzyki, to znów żałosne w ycia, w m iarę tego ja k dzicy przypom inali sobie odniesione zw ycięstw a lub p o leg ły ch w spółbraci. Z w rzaskam i tym i mieszały się k rzyki ko b iet i dzieci, co okazyw ało, że cała lu dność wsi b rała udział w obchodzie zw ycięstwa.
— Sądziłem , że jeszcze nie pow rócili z w ypraw y i że zastaniem y we wsi sam e k o b iety i starców — m ów ił N atan. — T eraz daleko cięższa czeka nas p rze
p raw ą ; w B ogu nadzieja, że się uda, gdyż znając obyczaje Osagów , jestem pew ien, że się popiją, o b chodząc ten tryum f. T rzeba jed n a k zaczekać jeszcze p a rę godzin, zanim stosow na nadejdzie pora.
N akoniec po k ilk u godzinach oczekiw ania, N a
tan około północy zaw iadom ił swych tow arzyszy, iż
W ło ż y ł koszulę jed n eg o z Osagów.
nadszedł czas. U pom niaw szy R olan d a, ażeby nie opu szczał sw ego miejsca, d ał m u radę, aby w razie, g d y b y do brzasku nie pow rócili, nie czekał dłużej ale spieszną przedsięw ziął ucieczkę.
— In d yjska w ieś — m ów ił kw akier — byw a częstokroć pułapką, do której wnijść łatw o, ale w y
dobyć się z niej trudno. Jeżeli zginę, weź pod o pie
kę C ukierka. W idzę, że się przyw iązał do ciebie;
będziesz m iał w iernego przyjaciela i doskonałego przew odnika.
P o tych słow ach oddał pod opiekę R o la n d a swoją strzelbę, całkiem mu w tej spraw ie niep o trze
bną, polecił R alfo w i toż samo uczynić, a potem , zwróciw szy się do pieska przem ów ił do niego gło sem ta k poważnym , jak g d y b y zw racał słow a swoje do człow ieka :
— C u k ierku! Zostaw iam cię pod opieką tego m łodzieńca. Jeżeli nie w ró c ę , bądź mu posłuszny, w ierny, ja k b y łeś dla mnie.
P ies zdaw ał się rozum ieć słow a pana, p rzy k u cnął bowiem do ziemi u stóp R olanda. N atan z R a l
fem oddalili się natychm iast, pozostaw iając to w arzy
sza zagłębionego w m yślach.
(Ciąg dalszy nastąpi).'
&
Pruska ballada
(ja kich wiele).
Zapłakało, odjechało, D ziewczę krasnolice,
D o p ru sa kó w , do krzyżaków Żąć p r u s k ą pszenicę.
P ła k a ł Janek, ukochanek, K o ło bożej męki,
G dy żegnało, odebrało, P ierścień z jego ręki-.
— N ie płacz, Ja nku, m ój kochanku, J a ci się nie stracę,
T alaram i i m arkam i, M ój posag wzbogacę.
W p r u s k im dw orze — ja k o zorze, K a sia się uwija,
K o ło K a s i j u ż się łasi...
P r u s a k kanalia.
K a s ia głucha, nic nie słucha, N a p r u s a k a pluje.
P ru sa k zasię, wciąż na K a się Zdradę kombinuje...
R a z w sobotę, na robotę, Rano rozkazano
M yć podłogę i niebogę K a się ta m posłano...
H ej um yła, K a sia m iła L ecz pokój nie cały...
H ej um yła, utraciła W ianek z lilij biały...
J u ż bociany p o lskie łany Dawno porzuciły,
A kochanek, biedny Janek W ygląda sivej miłej...
Jedzie K a sia j u ż do Jasia, W iezie z m arek mienie,
A p o d sercem przeniew ierczem W iezie p ru sk ie szczenię.^.
J a n t e k z B u g a j a .
Teatr włościański w Mogilanach.
O d jednego z przyjaciół »Roli« otrzym ujem y następującą korespondencyę :
Zewsząd piszą w naszych czasach o teatrach w łościańskich. K ied y już trzeba chwalić, co pochw ały w arte, niechże się św iat dowie, jak się to gryw a w teatrze m ogilańskim .
. N ie tak to daw ne czasy, kiedy śm iano się z k a żdego, k to nam pow iadał, że byle chcieć, a m ożem y m ieć u siebie na wsi te a tr swój w łasny, praw dziw y te a tr chłopski i to nie raz na rok, gdzieś latem w sto dole, ale ile razy nam się zech< e, w osobnym b u dynku, ze w szystkiem co potrzeba, z ubioram i, z fo r
tepianem , ze swemi w łasnem i m alow anem i dekora- cyami, z kurtyną.
N ieraz człow iek sam siebie pyta : I są to n a p raw dę te M ogilany, k tó re pam iętam y za naszego dzieciństw a? I ludziom się chce? I w olą uczyć się, biedzić, przepow iadać sobie, próbow ać głosu przy for
tepianie, niż sw arzyć się, bąki zbijać i grosz topić w szklance?
W idać, że wolą. T akie n astały już czasy. K ie d y więc w szyscy narzekają na dzisiejszą biedę, nie za pom inajm y i o tern, co się w tych naszych czasach zm ieniło na lepsze.
K to jedzie z K ra k o w a i m inie kościół m ogilań ski, niech skręci za kościołem na lewo, a zobaczy o d razu now ą naszą szkołę, a przed nią po praw ej ręce dom, gdzie, k to potrzebuje, zgłasza się po p ie niądze. To R aiffeisenka. Tam w iedzą o każdym ile wart.
W ie d z ą , ile kom u dać można. Tam oglądają czło
w ieka od stóp do głow y, Czy chce czy nie chce.
A do kasy od ty łu dobudow ano teatr. W c h o dzisz z b o k u : na praw o ław ki, na lew o scena. K to chce wiedzieć, ja k grają, niech przyjdzie. Niech się d o wie, kiedy będą m ieli g rać »Błażka O pętanego«. Nie pożałuje.
W spom nieliśm y o szkole. Nie byłoby tak ieg o teatru , nie g ralib y w nim tak, jak g rają, g d y b y nie sąsiedztw o szkoły. Szkoła nasza to dla te a tru p ia stunka. Dużo trzeba zjechać kraju, żeby zobaczyć wieś, gdzie te a tr tyle zawdzięcza nauczycielom i nau
czycielkom , co u nas. P K um ała, kierow nik szkoły kom enderuje na próbach ; sam g ra i innych grać uczy. P. R o g alsk i g ra i m aluje dekoracye, a panie : K um alina, W aw rzeszkiew iczow a, G ócw ówna i Mi- chalczyków na, poprzebierane po chłopsku, śpiew ają i deklam ują na scenie razem z dziew ucham i mogi- lańskiem i. Toteż nie dziw, że na chłopakach i dziew
czętach znać tę naukę i ten przykład. K ażde z du- szyby chciało g ra ć ja k najlepiej.
Podróżny, k tó ry na tákiem przedstaw ieniu znaj
dzie się przypadkiem Ї puszczając się w dalszą drogę, raz jeszcze z g ó ry m ogilańskiej rzuci okiem na K r a ków, B ielany, K alw ary ę i B abią Górę, pom yśli so bie może w duchu, że na tej polskiej wsi nie p ró żnuje się jednak i że dosyć trzeba było tro sk i za
biegów , nim się ludzie mimo zaw ieruchy, jak a cią
gnie ponad światem , nauczyli baw ić się ta k zgodnie
i cieszyć w łasną - pracą. S.
Z szczerą wdzięcznością zamieszczamy list ten, sk reślony przez jednego z najśw ietniejszych polskich pisarzy, k tó re g o , g d y bawił czas pew ien w M ogila
nach, ta k żywo i serdecznie zajęło obecne życie tej wsi, postęp jej na każdem polu pracy społecznej, jej szkoła i tea tr. Życzyć sobie winniśm y, aby podobne głosy dochodziły nas jak najczęściej z wielu wsi pol
skich w naszym kraju.