• Nie Znaleziono Wyników

Rola : tygodnik obrazkowy na niedzielę ku pouczeniu i rozrywce. Nr 18

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Rola : tygodnik obrazkowy na niedzielę ku pouczeniu i rozrywce. Nr 18"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

Num er 18 D n i a 3 m a j a H )14.

KRAKÓW, ulica św. Tomasza

TYGODNIK OBRAZKOWY NA N IED ZIEÍE KU POUCZENIU I ROZRYWCE.

SYNDYKAT ROLNI CZY , Р Ж

K R A K Ó W ,

Plac Szczepański 1. i

МяіІППЯ ' 1с о п і (?г Уп) t i a w , buraków, roślin strączko- п й іШ Н а • wych i warzywnych o gwarantowanej czysto­

ści i sile kiełkowania.

NaWfl7tf ' tomasyna, superfosfaty, saletra chilijska, sól IftW lM f , potasowa, kainit k r a j o w y i stassfurcki, wa­

pno azotowe.

MaCTVBV РПІВІР7 Р • Wyłączna reprezentacya na Gali- eiSSIe&Jllj I UliliUŁu , Cy ę wszechświatowe znanych siew-

ników „ W e s t f a l i a “. (120)

top, ta;, lilp tij, iin li, lici etc. Ł

ul. Kościuszki 1. 14.

Reprezentacya firmy D e e r i n g - C h i c a g o B r o n y sprężynowe, talerzowe, K o sia rk i, Ż ni­

w ia rk i, W iązałk i, G rabiarki, Przetrząsacze,

Wielki zapas części zapasowych.

Własne warsztaty reparacyjne.

N a c z y n i a i przybory m leczarsk ie. Oferty i cenniki na każde żądanie darmo i opłatnie.

Isffjitl kamienny z kopalń krajowych i zagranicznych.

KOKS ostraw sk i i górn ośląsk i.

i Towarzystwo wzajemnych ubezpieczeń w Krakowie j

* najstarsza i najzasobniejsza instytucya asekuracyjna polska, przyjm uje na najdogodniejszych w arunkach ® к u b ezp ieczen ia od ognia, grądu, na ży cie (kapitałów , posagów i rent), oraz od kradzieży i га- a

bunku. Fundusze gw arancyjne Tow arzystw a w ynoszą p r z e sz ło 6 8 m ilionów koron.

“ Informćfcyi udzielają D y rek ey a oraz w szystkie Z astępstw a i A geneye Tow arzystw a. 197 B

Tow arzystw o tkaczy

pod wezw aniem ś. Sylw estra w K o rczy n ie obok Krosna przyjm uje len i konopie do w ym iany za płótna M elane lub szare o zw ykłej lub p o ­

dwójnej szerokości, po cenach m ożli­

w ie najniższych. obok KrosnaKorczyna

Zakład pogrzebowy „Concordia“

jedyny w Krakowie

który posiada w łasny

w ie lk i w y ró b

t r u m i e n

] a t i a D o l n e g o

jn P lac S zczep a ń sk i R— 2 ,

(dom własny).

I I Telefon Nr. 331.

r

R z ą d o w o

Ф

u p ra w n io n a

I

Fabryka wód mineralnych sztucznych i specyal. leczniczych

p o d firm a

K. R Ż Ą C A I C H M U R S K !

K raków , ml. ś w . Gertrudy 4.

w y ra b ia p o d k o n tr o lą K o m isy i p rz e m y sło w e j X ow . L e k a rs k ie g o k ra k . p o le c o n e przez to ż T o w a rz y stw o

WODY MINERALNE SZTUCZNE

O d p o w iad ając e sk ła d e m ch em iczn y m w o d o m : Bilińskiej, ß ie s h ü b le r s k i e j , S e lte r s k ie j, V ichy, Hcm burg, K issingen tu d zież sp e c y a ln e leczn icze , ja k : lito w ą , b ro m o w ą , jo d o w ą , że- lazistą , k w a ś n ą oraz w o d y m in e ra ln e n o rm a ln e z p rz e p isu prof.

Jaworskiego. — S p rz e d a ż c z ą stk o w a w a p te k a c h i d ro g u e ry a c h . C e n n ik i n a ż ą d a n ie d a rm o .

Przy zamówieniach prosimy powoływać się na ogłoszenia „Roli“ .

Za 6 Kor. beczułkę 5 kg. znakomitej

Ъ ш ш г у ш А & ж у ш ю ш | o w ® i „В, R."

Za 4 Kor.

skrzynkę 150 sztuk

l E T O m s r f f Ы . marki „B. R." duża Nr 4

wysyła i* pobraniem:

Fabryczny skład serów : BRACI ROLN. ICKICH, K raków , W ielopole 7/24 ( R ynek g«.s róg Siennej.

Cennik różnych serów darm o i opłatnie.

(2)

10.000 koron nagrody

vu

* >-4

vt3O O

Ö

N00

»■V*O ьл

о

Nl/l

О

Он

í

d la p o z b a w io n y c h z a r o s t u - » - - i ł y s y c h . - - - -

B roda i w łosy rzeczyw iście w 8 — 14 dniach za pom ocą praw d ziw ie duńskiego H okah-B alsam u przyw rócone. S tarzy i młodzi, mężczyźni i ko b iety potrzebuj^, ty lk o N okah - B alsam u dla w ytw orzenia brody, b rw i i włosów, bo jest dowiedzionem , że N okah-B alsam je s t je d y n y m środ­

kiem now oczesnej w iedzy, k tó ry po 3 - М dniowem użyciu ta k dodatnio na cebulki włosowe działa, że włosy zaraz poczynają odrastać. — Nieszkodliwość ;pod gw arancyą. Jeżeli to nie je s t praw dą, w ypłacim y

1 0 .0 0 0 k o ro n g o tó w k ą

każdem u pozbaw ionem u zarostu, łysem u lub cienkowłosem u, k tó ry N0- _ k ah-B alsam u s i e d m t y g o d n i u ż y w a ł .

Jesteśm y jed y n ą firm ą w św iecie, k tó ra podobnej g w aran cy i użycza. Lekarstcie naukow e opisy i w iele poleceń (pochw ał). P rzed naśladow nictw em przestrzeg a się pilnie.

„Odnośnie do moich prób z pańskim Ńokah-Balsamem mogę Panu donieść, że jestem z niego zupełnie zadowolony.

Początkowo odnosiłem się do ITokah-Balsamu z niedowierzaniem, doświadczenie nauczyło mnie czego innego Już po kilku dniach było widać skutek, a po czterech tygodniach dostałem wspaniałe wąsy. Skutek jest zwłaszcza dlatego niebywały, źe dotychczas pomimo 27 łat przed użyciem Ñokah-Balsamu ani śladu zarostu nie było. Będę Pana z wdzięczności wszędzie polecać i kreślę się z poważaniem H. H j o r t . Dr. Tvergade“.

„Mogę każdej pani prawdziwie duńskiego Nokah-Balsamu jako miłego i niechybnego środka dla porostu włosów polecić. Od dłuższego czasu cierpiałam na silne wypadanie włosów, wiele łysinek na głowie okazywało się. Po cztero- tygodniowem używaniu balsamu włosy zaczęły znowu odrastać i stały się gęstemi, ciężkiemi i pięknemi.

Fri. C. Hol m. Gothersgade 12“.

1 paczka Nokah Silny A. 10 koron, В. 6 koron + opłata 55 halerzy. Dyskretne opakowanie. Pieniądze z góry lub zaliczką. (Przyjmuje się także marki listowe jako oplata). Proszę pisać do

H o s p i t a l s L a b o r a t o r y u m C o p en h a g e n К. 4 7 5 P o s tb o x 9 5 (D ä n em a r k ).

(K artki korespondencyjne opłaca się ю halerzam i, listy 25 halerzam i).

Z drugiego św iata.

— P e w ie n p ro fe s o r w A m e ry c e ro z m a w ia ł ze z m a rły m jeszcze 10 m in u t p o śm ierci.

— N ie p o d o b n e !

— T a k . ale n ie o trz y m a ł żad n ej o d p o w ie d z i.

Po niewczasie.

— M asz czas, to c h o d ź n a ślu b A lfre d a .

— Z zasad y , n ie c h o d z ę n ig d y na ślu b y — c a łe życie ż a łu ję , żem n a sw ój w ła s n y p rz y sz e d ł.

ý

M ądry pies,

A d a m : P a n m asz b a rd z o m ą d re g o p sa . B e r n a r d : T o jeszcze n ic . W id z ia łe m psy m ą d rz e jsz e o d ic h p an ó w .

C z e s ł a w : J a sam m ia łe m ta k ie g o psa.

Roczniki „Roli

u

zawierające po kilka ciekawych p o ' wieści i bardzo wiele pięknych legend, humoresek, powiastek, obrazków i t. p.

są jeszcze do nabycia, a mianowicie:

zaś Z 1912 Г.

n ie o p r a w n e p o 3 K.; p ię k n ie o p r a w n e p o 4 K.; pięknie oprawne na lepszym papierze po 6 K ; n a d to p ię k n ie o p r a w n e p ó łr o c z n ik i RÓli z drugiego półrocza 191I r., za-- wierające dwie całe bardzo piękne p o ' wieści p. t. „Rozbójnicze gniazdo"

í „Rubín wezyrskí“ po 2 Kor. 50 hal.

Oprócz tego mamy jeszcze O k ła d k i do R o li na rok 1913 p r a k t y c z n e

i eleganckie po 50 halerzy.

Cena i Kor. 20 hai.

OBRAZKOWY

1 w NA KOK 1914.

7

N a'¡życzenie otrzym ają nasi prenum eratorow ie‘|gdow olną ilość Kalendarzy po 50 halerzy.

Przy zamówieniach prosimy powoływać się na ogłoszenia ¿RoíK

(3)

ШЯЯШШвШЯЁЁ/ЩЯЁШВЯ/1ЯЁЯЯЯВЁВЯШ1ЯЯЯЁЁ/ВВЯвЁЯШЁЯЁЯЯШЯЁЯвВВЗ§ШЯВЗВ£ЕЙЯШКЯВВЯ^ЯШЯШЁШ ШВЯЁШВЯШШШШЯКЯШ!^^^^^

TY G O D N IK OBRAZKOW Y NIEPOLITYCZNY KU PO UCZENIU I ROZRYW CE.

Przedpłata: Rocznie w Austryi kor., półrocznie 2'ąo kor.; — do Niemiec 5 marek; — do Francyi 7 franków; — do Ameryki 2 dolary. Ogłoszenia po Зо halerzy za wiersz jednoszpaltowy. Numer pojedynczy 10 halerzy; do nabycia w księgarniach i na większych dworcach kolejowych. Adres na listy do Redakcyi i Administrącyi : Kraków, ulica Św. T o­

masza L. 32. Listów nieopłaconych nie przyjmuje się. Godziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. Telefon nr. 50.

T R Z E C I M A J.

esteśm y narodem , k tó ry niepotrzebuje obawiać się śm ierci. Zapew nia nas o tem »ta prze­

szłość wiekowa, co w swojem łonie ty le sła ­ w y chowa«, sław y, zdobytej nietylko na polu chw ały, ale i w dziedzinie ducha. Naród, k tó ry rozw iązał kw estye narodow ościow e, religijne, społeczne bez zbrodni i m orderstw skrytobójczych, n a ró d , k tó re g o nietylko »miecz b y ł jedyną harfą«, ale czasem i »harfa jedynym mieczem«, ta k i naród napew ne nie zginie, jeg o »m alow anych dziejów pło­

m ień nie rozgryzie«.

Trzeci M aja. To jed n a z najpiękniejszych chwil naszej św ietlanej przeszłości. M ieliśm y dosyć chwil pięknych i w zniosłych, pam iętnych bohaterstw am i naszych praojców , ale z pośród nich, ta chwila, dzień 3 m aja 1791 r. w ybija się na pierw sze miejsce.

W śró d różnych kierunków i dążności, z jakich sk ład a się życie ludzkie, trz y spraw y w ybijały się zawsze na pierw szy plan. K w esty e : religijne, naro­

dowościowe i społeczne, daw ały zawsze w każdym narodzie najwięcej pow odów do najróżnorodniejszych zaw ikłań, one to szarpały w nętrznościam i społeczeństw i narodów , pozbawiając ich nieraz najżywotniejszych sił do życia, o ile dany n a ró d nie m iał ty le rozumu, aby je należycie i odpow iednio załatw ić. K w estya religijna już załatw iona, narodow ościow a po dłuższej drzem ce rozszalała na dobre, idzie przez św iat jak h u ragan, niszczy, depraw uje, czasami podnosi, czasa­

mi cofa ludzkość wstecz, zwłaszcza n aro d y niższe e ty k ą i m oralnością staczają się po pochyłości do p ierw o tn eg o stanu, posługują się we walce środkam i, k tó re są zaprzeczeniem w szelkich zdobyczy cywiliza- cyjnyeh, bo w racają ludzkość do owych czasów, k ie ­ dy człowiek, na w idok dru g ieg o chw ytał za broń.

W końcu trzecia, najw ięcej potrzebująca ofiar kw estya społeczna.

B iedne to społeczeństw o, któ re nie potrafi mą- drem i ustaw am i i praw am i uporać się z owemi kw estyam i, w ielki jest naród, k tó ry te kw estye po­

trafi ustosunkow ać bez zbytnich w strząśnień, bez wszel­

kich kataklizm ów , bez ofiar z życia ludzkiego.

M ożem y się nazwać pod tym względem narodem w ielkim , bo naród nasz um iał rozwiązywać owe w szystkie najw ażniejsze zagadnienia w sposób k u l­

tú rn y i etyczny, spokojnie i po ludzku. W podobny sposób rozw iązał kw estyę w unii Lubelskiej, B rze­

skiej a p racę nad rozw iązaniem kw estyi społecznej rozpoczął przez K on sty tu cy ę T rzeciego Maja.

Jużto p rąd y wolnościowe nie były nigdy obce naszem u narodow i. T rudno tu całe przebiegać dzieje, dość w spom nieć, że już w X V I. w ieku pisarze po­

lityczni polscy swemi żądaniam i równości praw dla w szystkich w yprzedzili o dwa w ieki największych ludzi X V II I w ieku, dość stw ierdzić, że społeczeń­

stw o polskie um iało pojąć w X V I I I w ieku ducha czasu, um iało wznieść się do tej szlachetnej wyżyny pojęć, na k tó rą w zbiły się najwięcej wówczas oświe­

cone narody, a naw et potrafiło wzlecieć jeszcze w y ­ żej. W szak K o n sty tu c y a Trzeciego Maja to praw dzi­

wa gw iazda, jaśniejąca w śród w szystkich innych po­

dobnych w ypadków dziejowych. Przyszła, aby ludzi uszlachetniać i podnieść, a nie ze św iata usuwać.

I na tem polega jej wielkość, a chociaż nie b y ła do­

sk o n ałą i zup ełn ą, to nie b y ła gorszą od innych współczesnych, a m iała nad niem i tę wyższość, że nie skąpała się w m orzu krw i, że nie okupiono jej tysiącam i żyw otów ludzkich.

Je st więc K o n sty tu cy a T rzeciego M aja naszą chlubą praw dziw ą, jest naszem św iadectw em dziejo- .. wem, że n aró d polski b y ł zdolny rozw iązyw ać n aj­

zawilsze kw estye w sposób ludzki, a nie zwierzęcy, co jest przecież najważniejszą zdobyczą cywilizacyi i k u ltu ry i jej pierwszym zasadniczym warunkiem . J e st dalej ona w skazów ką, że ty lk o w uspołecznie­

niu i uobyw ateleniu w szystkich m as narodu leży na­

sze »zbawienia słońce«.

(4)

A n t o n i S t. ß a s s a r a .

I f oblężonej ffarszâroie.

Powieść historyczna.

3. W ieści z pod E acław ic.

M arcin Zaw ada p raco w ał w ostatnich czasach podw ójnie: od ran a do wieczora siedział nad k o p y ­ tem, a b y zapracow ać na chleb, k tó ry m go m ajster żyw ił i na grosz, jak i od niego otrzym yw ał. Chociaż teraz K iliń sk i coraz częściej zaniedbyw ał pracow nię, ab y oddać się publicznej spraw ie, M arcin na to nie zważał, ale pracow ał taksam o, jak w obecności swego przełożonego.

Jeżeli k o łek lub szydło nie chciały iść w tw ardą podeszew , M arcin przem aw iał w tedy do nich naprze- m ian uprzejm ie i groźnie, a g d y i to nie skutkow ało^

chw ytał za m łotek i krzyczał :

— Bij psi synu, boć to nie skóra, ale M oskal przyw łoka !

I tak się m u w tedy zdaw ało, że wali m łotkiem w łb y m oskiew skie, a tym sposobem ro b o ty p rz y ­ byw ało, aż hej. Chociaż nieraz staw ał od p rac y cały spocony, ta k b y ł jed n a k rozradow any swemi myślami, że dłu g o po w tarzał :

— A tom ich n a tłu k ł, psich synów, ruski mie-

'•ľ

siąc popam iętają.

Nie m ógł jed n a k zrozum ieć ty ch w ykrzykników A n tek W iślicki, więc z a p y ty w ał :

— M arcin, a kogoś n a tłu k ł?

— M oskali!

— K ie d y ?

W ów czas zastanaw iał się M arcin i poznaw ał, że on ty lk o m arzył ta k pięknie, a do czynów było bardzo daleko.

T em ochotniej zryw ał się więc wieczorem po ukończonej pracy, aby biedź na m iasto, m iędzy inną m łódź rzem ieślniczą i przygotow yw ać ją do w alki z M oskalami.

Z w ypraw tych w racał zw ykle późną nocą, czę­

sto rozprom ieniony udanem i staraniam i, rzucał się na posłanie i zasypiał snem tw ardym , aby dopiero rano przebudzić się do dalszej pracy.

A le b yw ały dni, w których praca szła nie raźno.

W te d y chm ura sm utku p rzytłaczała czoło M arcina, a na m yśl przychodziła Zosia, ta jeg o czarnooka dzieweczka, z włosam i, kieb y len jasnem i.

U m iłow ał on ci ją jak o te źrenicę sw ego oka, jako to serce własne. D w a lata do niej przechodził, dwa lata p a trz ał w jej tw arz rum ianą i dwa lata m a­

rzył o niej, ab y ją wreszcie nazwać sw oją na wieki.

M arzył, ale do ślubu nie szedł. Zw lekał, bo chciał oszczędzić grosza, a b y w łasny interes otworzyć, aby b y t sobie zapew nić i w tedy dopiero z um iłow aną ślubam i się połączyć. Sam serca praw ego, wierzył, że i dziew czyna w iary m u dochow a, ja k to niejedno­

k ro tn ie ośw iadczała.

R y w a li się nie obaw iał, bo jakkolw iek dziew­

czyna b y ła bardzo urodną, lecz nie posiad ała żadnego m ajątku, przeto uchodziła za k iep sk ą p a rty ę . Uw ażał

ją zaś za zbyt rozsądną, aby dla zabaw ki tylko ig ra ła z jeg o sercem.

Prędzej jed n a k zbadać można głęb ie puszcz afrykańskich, aniżeli serce kobiety. P rz ek o n a ł się M arcin o tem ow ego wieczora, kiedy zastał swą um iłow aną w tow arzystw ie oficera rosyjskiego. Od teg o czasu m yśli o bogdance tło czy ły się mu bez ustanku na pamięć, a choć je odpychał w racały upor- nie, dostaw ały się do serca i g ry z ły je niem iłosiernie.

— A ch, zapomnieć, zapom nieć! — szeptał, ła ­ m iąc dłonie. — Zapom nieć o niew iernej, jako um arłej dla mnie.

Chciał zapomnieć; ale nie m ógł.

O t i teraz odłożył niedokończoną robotę, sp a rł głow ę na dłoni i zapuścił się m yślam i w dni ubiegłe.

— W czem jej M oskal lepszy odem nie? — m y­

ślał. — Co jej się spodobało u niego, czy ten nos czerwony, czy ta m orda pijacka? O m ałżeństw ie z nim chyba nie m arzy? G łupia na ty le przecież nie jest, aby dała się mu bałam ucić bez żadnych w idoków?...

Zrozum ieć nie m ógł, co m ogło być pow odem zd rad y kochanki.

— Szelm a jest i koniec! — szeptał, nie m ogąc znaleść pow odu niew ierności.

— I ja to kochałem , ach, ja k kochałem ! — dodawał.

A g d y już do syta n a d rę c z y łsię m yśłam i, w su­

w ał palce w g ę stą czuprynę i szarpał ją, póki nie ochłonął z udręczenia. A g d y się ocknął na chwilę, znowu pow racał do daw nych m yśli i znowu krw aw ił serce, a zapom nieć nie m ógł, choć chciał koniecznie.

K ie d y ta k biedził się sam z sobą, drzw i praco ­ wni o tw arły się cichutko, a przez nię w sunęła się Zosia.

Nie zauw ażył jej w pierwszej chw ili M arcin, . gdyż, borykając się z swym sm utkiem , na n ic jn ie zw ażał, dopiero g d y dziew czyna lekko krząknęła, podniósł głow ę i w pił w nią swój w zrok rozogniony.

T rw ało to chw ilę jedynie. Poczem M arcin zer­

w ał się z siedzenia, a przyskoczyw szy do drzwi, otw o­

rzy ł je szeroko.

— Chybaj, skądeś przyszła! — rzek ł do przybyłej, w skazując drzw i otw arte. — W ynoś się, a nie wódź m nie na pokuszenie, abym ci snać co złego nie uczynił.

Lecz dziewczyna nie posłuchała rozkazu. S tała przed chłopakiem z w zrokiem spuszczonym , drżąc na całem ciele.

— W y n o ś się ! — pow tórzył M arcin.

— M arcinku! — ję k n ę ła dziewczyna — M arcinku, posłuchaj mnie...

Szarpnęło się serce chłopaka. R a d b y łb y rzucić się do stóp ukochanej i całow ać je a całow ać bez upam iętania. S tłu m ił jed n a k w sobie ogień miłości, przy w o łał rozsądek na pom oc i, choć nieco łag o d n iej, ale nie mniej stanow czo, przem ów ił:

— Za to, żem ciebie tak m iłow ał, nie rań m ego serca, nie zmuszaj m nie do użycia siły. Idź, skąd przyszłaś, zapomnij o tem, co było, a co już nigdy nie wróci.

M ów ił a g ło s jego drżał. Chciał okazać sta n o w ­ czość, a b iły z ust jeg o sk arg a i żal serdeczny.

(5)

21Ь Zośka stała, ja k winowajczyni na śm ierć skazana.

P ow ieki jej drgać poczęły, a z oczu puściły się dwa stru ­ m ienie łez gorących, słowa jed n ak przem ówić nie mogła.

— Zochna! — zaw ołał M arcin — Nie dręcz ty mnie i siebie! Nie szarp serc, bo wiesz, że potem , co zaszło, nam nie być ani chwili więcej razem. T yś nad moje um iłow anie przełożyła szlify oficerskie, tyś nad m oje kochanie przeniosła pozłocisty strój M oskala.

P od n io sła dziew czyna dum nie głow ę do góry.

P ó k i M arcin rozpacz w ypow iadał, z rozpaczą go słu­

chała, kied y zaczął wypom inać, dum a w niej zadrgała.

. — N ie przyszłam ja skom leć o łaskę — rzekła — bo tej mi nie potrzeba, ale z ważną wieścią przyszłam i tej m yślałam , że wysłuchasz.

— Ponadto, com widział, więcej słyszeć nie chcę!

— Nie w własnej ja spraw ie, ale w polskiej szłam do ciebie.

— H a, ha, ha ! Ścierka m oskiew ska i polska s p ra w a ! — zadrw ił boleśnie M arcin.

Szarpnęła się dziewczyna i chciała opuścić n ie­

gościnne progi. A le snać spraw a b y ła rzeczywiście ważna, gdyż zatrzym ała się na miejscu.

— Choćby ci w róg to m iał powiedzieć, co ja powiem, w ysłuchać winieneś, boć to spraw a nie twoja, ani moja, ale polska spraw a.

— Nie, nie, nigdy! — ję k n ą ł chłopak i jednym skokiem w y biegł z pracow ni,

— Jezus, M arya! — załkała dziewczyna i padła bezsilna na stojące opodal krzesło.

Zatrzęsła się cała od serdecznego płaczu. Ł k a ­ nie szarpało jej piersią, a stłum ić go nie m ogła.

Jęczała i w iła się, nie wiedząc, co ma uczynić. W yjść nie m ogła, aby nie zwracać na ulicy uw agi prze­

chodniów swym w yglądem ; czekać nie m iała na co, gdyż w iedziała, że M arcin aie w róci prędko.

W takiem położeniu zastał ją K iliński. W szedłszy do pracow ni, sp o strzegł ją, m iotającą się w niemej boleści. Nie wiedział, co o tem sądzić. O zam iarach M arcina ku niej w iedział od dawna, ale ostatniego ich spotkania b y ł nieświadom .

S ta ł chwilę, sądząc, że dziewczyna, sp o strzeg ł­

szy go, w ytłum aczy mu swą obecność. A le g dy ta łk ała, m ając piąstki przy oczach i nie spostrzegając go wcale, u jał ją za ręk ę i przem ów ił:

— Zośka! a co z tobą?

D ziew czyna po p atrzy ła błędnym wzrokiem na niego, uchw yciła w yciągniętą praw icę i przylgnęła do niej gorącem i w argam i.

— Zośka! — pow tórzył K iliń sk i — Zośka, ode­

zwijże się i powiedz, co ci jest.

D opiero teraz dziewczyna, odetchnąw szy ciężko, jęła mówić pospiesznie:

P an ie m ajstrze, w ysłuchajcie w y mnie, ale nie krzyczcie na m nie, aż w szystko w ypow iem .

— No dobrze, dobrze, — przerw ał K iliński. — Nie b ędę krzyczał, ale opow iadaj prędzej, bom cie­

kaw bardzo.

D ziew czyna zaczęła sw ą spowiedź :

— Od dwóch la t się znamy z M arcinem i od dw óch lat kocham y — m ówiła. — D w a lata prze­

szły nam, jak dzień jeden w szczęściu i radości, ni- czem nie zamącone. Chciałam po pierw szych m iesią­

cach naszej znajom ości do ślubu, z nim..., ale on nie chciał. — U składajm y nieco grosza na nasze gospo­

darstw o — m aw iał — a w tedy czas będzie ! — Choć serce nagliło, rozum pow iadał, że dobrze radzi. Ja, córka biednego pow roźnika, oprócz tych rąk zdro­

wych, nic m u na w iano wnieść nie m ogłam. P o s ta ­ nowiłam pracow ać, oszczędzać, aby choć troszkę uskładać dla w spólnego dobra. N iestety, choroba i śm ierć ojca pochłonęły oszczędności.

W estchnęła dziewczyna ciężko, a po chwili ta k dalej m ów iła:

— N a pracę rąk moich dwie nas zostało: m a­

tk a i ja. T y le tylko zarobić zdołałam , aby w ystar­

czyło na codzienne utrzym anie. Żal ściskał me ser­

ce, że ukochanem u nic dopomódz nie m ogę. W te d y zaczepił m nie raz na ulicy rosyjski porucznik Sze- mikow. Zaczepił i przyczepił się do mnie. Chciałam go odpędzić, nie dałam rady. K ro k w krok chodził za mną, aż w k rad ł się do naszego domu. A nie p rzy ­ chodził sam ! To przyniósł sm acznych ciastek, to owo­

ców, to innych drobiazgów . B rać nie chciałam , ale zostaw iał. Nic za to nie żądał, jeno rozm ow y trochę.

Później d ał prezent jeden, drugi, trzeci... D yabeł podszepnął, aby brać i składać na przyszłe g o spo­

darstw o z M arcinkiem .

Z apłoniła się dziewczyna cała, gdyż w styd ją b ra ł na samo wspom nienie tych chwil zdrożnych.

— B rałam — cią g ła zaw stydzona dalej — b r a ­ łam , choć czułam, że źle robię. P ostanow iłam jednak skończyć tę ochydną zabaw kę. K ie d y raz przyszedł Szem ikow, przynosząc kosztow ną branzoletę, posta­

now iłam oddać mu w szystkie prezenta i zabronić dalszego byw ania u nas. G dym mu to oznajmiła, u jął m nie za rękę, a obsypując pocałunkam i, począł błagać, abym teg o nie czyniła, gdyż on m a uczciwe zam iary i p rag n ie z wojska wystąpić, a ze m ną się ożenić. Na to wszedł Marcin.

N a w spom nienie tej chwili dziew czyna w ybu­

chła ponow nie płaczem . U spokoiw szy się nieco, tak dalej m ów iła:

— M arcin, nie zapytaw szy o nic, w yrzucił M o­

skala, a m nie ścierk ą nazwał. D w a uczucia wzbudziły się w tedy we m nie: jedno — dum y z odw agi m ego chłopca, d ru g ie — uraza za niesłuszne przezwisko.

G dyby M arcin b y ł pozostał dłużej i d ał sobie wszy­

stko wytłum aczyć, może b y łab y dum a przew ażyła, ale on, nie czekając, w yszedł co rychlej. P o stan o ­ w iłam zemścić się na... M arcinie. N ie zabraniałam , g d y Szem ikow p rz jsz e d ł raz i drugi... Owszem, d a ­ wałam mu do poznania, że o m ałżeństwie możemy ze sobą kiedyś pomówić. P o n adto nic, a nic... M o­

skal, jak był, ta k i pozostał dla mnie obojętny, n a ­ w et n a p o całunek ręki nie zezwoliłam więcej.

Szczerość biła z jej słów tak a, że K iliński ani na chwilę nie w ątp ił w ich praw dziw ość.

— M yślałam , że M arcin ulituje się i przyj­

dzie — kończyła opow iadanie dziewczyna. — Nie przyszedł. U pór na upór : ty nie i ja nie ! I byłabym

(6)

7¿ó »R O L przetrzym ała, g d y b y nie w ypadek. — Dziś Szemi- kow przyszedł nieco p o d p ity i ro zg ad ał się jak n i­

g d y . — N a jakiś czas — mówił m iędzy innem i — rozłączyć się będziem y m usieli ; może mi i w pole ruszyć trzeb a będzie ! — N adstaw iłam ucha na to pow iedzenie a radość w stąpiła w me serce. — Dla-, czego? — zapytałam niby obojętnie. — Nasi prze­

g rali pod R acław icam i, zbił ich K ościuszko.

— Jezus, M arya! — k rzy k n ął K iliński — i cze­

muż o tem zaraz nie pow iedziałaś, dziew czyno?

— W łaśnie z tem ja przyszłam do M arcina, ale słuchać mię nie chciał — rzekło dziewczę smutnie.

— Zbił, pow iadasz, zbił? — podjął znowu K i­

liński i o m ało nie zaczął tańczyć po pracow ni. Zo­

baczyw szy jednak b łag aln y w zrok Zośki, uspokoił się w net i rze k ł:

— Nie czas teraz na rzeczy osobiste, niech w szystko zostanie tak , jak było. M oskala nie o d d a ­ laj, przydać się może. Z M arcinem w szystko się uła­

godzi, choć, nie przeczę, chłopak to u p a rty . Zostaw to w szystko mnie.

R zek łszy to, b ra ł się do wyjścia. Zośka ujęła jeg o rękę i w piła się w nią gorącem i usty.

— N ie tra p się, zrobię w szystko, aby dobrze było — uspak ajał ją, składając na jej czole ojcow­

ski pocałunek.

— Zwycięztwo, R a c ław ic e ! — pow tarzał K iliń ­ ski, opuszczając dom rodzinny. (C iąg dalszy n a stą p i).

J / V S I E K .

B y ł jasny dzień m ajowy.

Przez olbrzym ie okna sali szpitalnej, pły n ęły całe sm ugi św iatła — zalew ały olśniew ającą białością łóżka i pościel chorych, odbijały się w w yw oskow a­

nej posadzce, długim i, tęczow ym i prom ieniam i.

P o d jednem z okien ustaw iona w pow odzi kw ie­

cia fig u ra M atki Boskiej zdaw ała się drg ać życiem w czerw onaw em ośw ietleniu wiecznej lam pki.

ja k a ś J a śń i Cisza szła od tej fig u ry na blade, w ynędzniałe tw arze chorych, w yglądające z pościeli.

Pom iędzy łóżkam i snuje się postać siostry Ignacy, w białym sztyw nym kornecie, i w ygląda tu w tem otoczeniu, ja k prześw ięta Cisza, k tó ra zeszła w jakichś m istycznych pól na ziemię, ku ukojeniu wszelkiej nędzy i bolu. A złote słońce m ajow e siało coraz żywsze, coraz jaśniejsze prom ienie, ja k b y chciało w tych biednych, gorączkow o bijących sercach, za­

szczepić św ietlane swoje widm o, ja k b y chciało z nich w ysnuć jakieś dobre, przypom nienie czarnych ugorów , falujących złotaw ą kiścią zbóż, w ilgnych chłodem , go ty ck ich a rk a d lasów, upojnych wonią, m ieniących się tęczą kw iecia łąk, czarbych, biednych chat, u k ry ­ tych w bukietach rozkw itłych sadów.

— P roszę S io stry — ozwał się sła b y głos z łóżka, ustaw ionego tuż pod ścianą sali.

— Co Jaśku?

B iały k o rn et S io stry Ignacy, pochylił się, ła ­ godnym , m iękkim ruchem nad łóżkiem chorego.

— To maj teraz, p raw da?

— P raw da, Jaśku.

— A ja już nie b ędę zdrów , nie będę, — w ysze­

p tały rozpacznie usta Jaśka. — T am u nas na łąkach.

tra w a już chyba po pas w yrosła — a zboże to tak ie złote, ot ja k to słonko. A i sady zakw itły biało, ja k b y kto śniegiem prószył.

W ie Siostra, koło naszej chaty jest sad n ie­

wielki — ale g d y się w nim p tak i rozśpiew ają, to aż dom chodzi — a fujarki to tak grają, tak g rają — hej — aż cała wieś śpiewa.

M ówił sennym , pow olnym głosem człow ieka, chw ytającego oburącz ostatnie resztki życia, w ym y­

kające mu się z piersi, ja k przędza, rozrzucana g w a ł­

tow nym wichrem .

— Siostro, zaczął znowu po chw ili, rozryw ając gorączkow o koszulę na p iersi — ja tu w szkaplerzu mam trochę »mojej« ziemi, z »mego« pola. Dajcie mi to do grobu, a i brzozy niech nad nim będą. Nie w rócę już tam , nie wrócę.

Zam ilkł a dw ie duże, ogrom nie bolesne i og ro ­ m nie sm utne łzy sp ły n ę ły mu po zapadłych policzkach.

A siostra Ig n aca osunęła się cicho na kolana, przy łóżku chorego. I ona przypom niała sobie »swoją«

ziemię — i jej dusza z serdecznym jękiem T ęsknicy, załkała za ta m tą bezpow rotnie utraconą ojczyzną — i jej oczy widziały teraz w w ieszczbie nag le rozbu­

dzonych wspom nień, ta k ą sam ą, czarną, cichą chatę, rozśpiew aną ptaszęcym chórem , ta k ą sam ą słoneczną w ioskę, d rg ającą przesm utną, rozlew ną n u tą grających fu jarek pastuszych, tak ie sam e u g o ry , złotawe falą zbóż — kraśne rozw ijającym i się m akam i — tak ie sam e łąki, gdzie to traw a w y ra sta do pasa, spow ita tęczą kwiecia.

O dezw ała się w niej serdecznie dźwięcząca stru n a tęsknoty za ziemią, za słońcem , za w ilgnym zapachem łą k i lasów.

Z erw ał się w niej pierw otny in sty n k t człow ieka, obudziła chwila, w iodąca rozełkanego ducha do pra- wej jego ziemi.

I ten p ro sty człow iek w yszlachetniał jej w oczach, przez cichą, tęsknotę, przez prześw iętą m iłość »swojej«

ziemi.

Zdawało się jej, że dusza te g o chłopca, leżącego teraz w ostatnich chw ilach konania, zaw isła nad ukochaniem swojem, nad biedną, czarną chatą, u k ry tą w b u k ietach rozkw itłych sadów, jak m otyl u kw ie­

tn eg o kielicha, i pije aż do zapam iętania słodycz w spom nień serdecznych i bierze je z sobą na nieznaną, o b łęd n ą w ędrów kę, na ta m tą stro n ę bytu, ja k klejnot najdroższy, ja k najśw iętszą ze w szystkich relikw ię.

I zrozum iała S io stra Ignaca, że to b y ł p rze p o ­ tężny, niczem niezgłuszony g ło s M atki Ziemi, że to było to, co d rg ało wiecznie w ibrującą stru n ą nap iętą na najw yższy ton bolu i łez — że to b yła w ielka, św ięta T ęsknota, k tó ra łączyła te dw ie dusze, um ie­

rającego chłopa i cichej sio stry m iłosierdzia w długim b ratn im uścisku.

A zachodzące słońce rzucało krw aw y odblask, n a tężejące w przedśm iertnym skurczu szlachetne ry sy Jaśk a.

Z ponurej, ciasnej kapliczki szpitalnej w ysunął się m ały orszak pogrzebow y.

U bram p rzy b y tk u niezm ąconej ciszy, zatk a ły dzwony, na przyjęcie now ego gościa.

G rudki ziemi p o sypały się z szelestem na b iałe w ieko prostej sosnowej trum ny. P łacząca brzoza za­

szum iała głośniej, po ch y liła jeszcze niżej w iotkie swoje gałązki.

— N ie ujrzysz ty już, Ja śk u , w ioski swojej, nie zobaczysz czarnej biednej chatki gorejącej teraz łu ­ nam i zachodu — nie otw orzy się już biedna pierś tw oja, na szeroki rozlew ny oddech rodzinnych p ól — nie ujrzysz już więcej łąk swoich i lasów — nie Ja śk u !

Z . M a ś l a k i e w i c z .

(7)

OGŁOSZENIE KONSTYTUCYI TRZECIEGO MAJA 1 7 9 1 R.

its .¿in iff. .¿fe ¿fe Jj, ®й) ^ ¿fe ¿fe ¿fe ¿fe ¿fe ¿fe ¿fe (

liiÉÉliÉÉÉÉÉÉÉÉÉÉÉÉI

= = = Ш

) ©fe ©fe «¿fe ©fe ©fe) ©fe ©fe ©fé) ©fe ©te ©fe ©fe ©fe¡ ©fe sfe ©ft*/

0 Ш Ш Ш Ш 9ёШ Ё Ш ё Ш Шш Ш Ё Ш Ё Ш

Ä , «ö.-

D zień S -g o M aja 1791 r o k u zapisał się w dziejach n a szy ch i w d u ­ sz ac h p o to m n y c h n ie z a ta rte m i g ło sk a m i ja k o tr y u m f p a try o ty z m u n a d stro n n ic z o śc ią , ja k o św ię to jed n o ści i łączności n a ro d o w e j — D uch n a ro d u polskiego w y s ta w i ł sobie w tej k o n sty tu ey i w s p a n ia ły p o m n ik . Bo oto, bez p rz y m u s u żadnego, bez groźnych, ja k gdzieindziej, r o z r u ­ c h ó w , ale d o b ro w o ln ie Sejm polski u c h w a la n a d a n ie r ó w n y c h p r a w w s z y s tk im s ta n o m , ja k o dzieciom jednej Ojczyzny. P a m ię tn y te n dzień, chociaż pod n acisk iem Rosyi k o n sty tu c y a З -ciego m a ja nie u trz y m a ła

się w Polsce, dał n a m w s k a z a n ie , ja k m y p o s tę p o w a ć m a m y , ab y osię- g n ą ć lepszą przyszłość. I w m yśl tych w s k a z a ń p a try o ty zm , so lid arn o ść n a r o d o w a i s p ra w ie d liw o ś ć społeczna w in n y ro sn ą ć w n a s i z n a m i, aby uczyniły z n a s n a p r a w d ę jed e n w ie lk i n a ró d b raci, a m oce s z a ta ń ­ skie zm ó d z n a s nie zdołają.

O brazek n a sz p r z e d s ta w ia podobiznę o b ra z u J a n a M atejki, n a k tó ry m je s t u w id o c z n io n a c h w ila ogłoszenia k o n sty tu ey i w d n iu 3 m a ja 1791 ro k u .

(8)

278 »R. O L A« N r 18

P O L A C Y A C Z E S I .

P o lsk a dzielnica Piastów , K sięstw o Cieszyńskie, stało się w idow nią w alki narodow ej, k tó ra od paru dziesiątek la t dochodzi do g ranic najdalszych, s tw a ­ rzając praw dziw e piekło słow iańskie, k tó re w ytw o­

rzyli nasi pseudo-bracia Czesi.

Z biegiem różnych okoliczności, od narodu pol­

skiego niezależnych, przybyli Czesi na p ra sta rą dziel­

nicę P iastów , Śląsk Cieszyński, i tu, jako przybysze osiedliw szy się, zagospodarow ali się na naszej pol­

skiej ziemi, k tó ra w obecnych czasach stanow i dla nich głów ny cel ich dążeń zaborczych na każdem polu. Zaborność czeska znalazła w ludzie polskim na Śląsku m asę podatną, na co złożyły się różne przy­

czyny, z k tó ry ch jed n ą i to głów ną b y ł b ra k pol­

skich szkół na Śląsku. Czesi zaś — jak o naród chy­

try i przebiegły — zoryentow ali się w sytuacyi — k tó rą w ykorzystali dla siebie w całej p e łn i drogą obłudy i fałszu, pod m aską k tó re g o pow iększają sztucznie swój naród lisim podstępem , na lep k tó re ­ go biorą polski lud, tw orząc t. zw. „ p y rc o k ó w “, t. j. Polaków , -— przyznających się do narodow ości czeskiej. A toli z biegiem czasu, k tó ry je s t najlepszym lekarzem w szystkiego złego, obudził się lud polski na Ś ląsku z dłu g ieg o le ta rg u nieśw iadom ości n a ro ­ dowej, w jak ą p o g rąży ła go na długi o k res czasu k u ltu ra czeska i niem iecka, dom agając się szkół polskich, w iedząc o tem , że szkoły — ale takie, k tó re odpow iadają w zupełności indiw idualności da­

nego narodu, są jego fundam entem , na k tó ry m k a ­ żdy n aró d buduje gm ach sw ego życia.

T a k też i lud polski na Ś ląsku uczuł i zrozu­

m iał wreszcie, że jego potrzebom ducha odpow iadają li ty lk o szkoły polskie, k tó rych począł się k a te g o ­ rycznie dom agać. A le ci, k tórzy na wsze strony g ło ­ szą, iż są naszym i przyjaciółm i, t. j. Czesi — stanęli zw artą falangą przeciw ko należnem dążnościom ludu polskiego, nie dopuszczając, do ugm inienia polskich szkóh pryw atnych w gm inach rdzennie polskich.

R ozpoczął się więc sk utkiem teg o bezkrw aw y bój na Śląsku Cieszyńskim m iędzy dw om a głów nie narodam i, t. j. Czechami a P olakam i — bój bardzo w strętny, n iek u lturalny i ubolew ania godny, choćby z teg o w zględu, iż pow odem w ybuchu teg o boju są w łaśnie Czesi, naród nam b ratn i jak o Słow ianie.

P rz y każdej sposobności wszędzie i zawsze Czesi teroryzują polski lud system atycznie, aby na falach tero ru zatopić polskie życie, aby módz na m oralnych tru p ach P o lak ó w budow ać dla siebie na Ś ląsku Cieszyńskiem królestw o korony św. W acław a.

Że rzeczyw iście istnieje tero r popełniony przez Czechów na ludzie polskim na Ś ląsku Cieszyńskiem wszędzie tam , gdzie Czesi stali się panam i sytuacyi, określają to n iek tó re fak ta : R o k rocznie przybyw a na Ś ląsk Cieszyński lud polski z G alicyi w p o k a ­ źnej liczbie, k tó ra dochodzi obecnie do kilkudziesię­

ciu tysięcy, znajdując tu zajęcie jak o ro b o tn ik fa b ry ­ czny, rzem ieślnik i g ó rn ik . P o p rzybyciu na Śląsk pracuje tu taki „G alicyanin“ dłuższy czas, tu się żeni, kupuje dom i stw arza sobie gniazdo rodzinne.

M ając już żonę, dzieci i gosp o d arstw o , sta ra się n a­

tu raln ie o przyjęcie do gm iny, k tó rą rządzą w da­

nym w ypad k u Czesi. P rzyjm ują go w krótkim cza­

sie do gm iny, ale jedynie w tedy m a się rozumieć, g d y pow ie w ójtow i czeskiem u, iż przystaje do „cze­

skiej s tra n k i“ — t. zn. w yrzeka się sw ego narodu, sw ego języ k a — i staje się „pyrcokiem “ (renegatem ), z k tó re g o po pew nym czasie urab ia się a g ita to r czeski.

To jest jeden sposób ro b ien ia sztucznych Cze­

chów, m ów iących po polsku, a pochodzących od Żywca, W adow ic, K ę t, A ndrychow a.

In n y znowu w ypadek. K to ś m a dzieci, któ re posyła do czeskiej szkoły, gdyż polskiej nie było, lub też niem a. Ojciec więc, m ając na tyle jeszcze poczu­

cia godności narodow ej, zostaje wpraw dzie Polakiem , ale dzieci jego, uczęszczające do czeskiej szkoły, stają się Czechami, gdyż tak ą narodow ość wszczepili w m łodociane serca czescy pedagodzy.

A lbo taki w ypadek. K to ś zmuszony konieczno­

ścią życia pożycza w czeskiej kasie pieniądze. Czesi czynią zadość jeg o prośbie, ale pod w arunkiem , że dzieci swe, uczęszczające do polskiej szkoły, pośle do czeskiej. B ędąc w wielkiej biedzie, a nie m ając innego p u n k tu w yjścia z niej, godzi się na tak ą pro- pozycyę — i z całą rodziną staje się Czechem.

Jeszcze inny w ypadek. K to ś pracuje jak o g ó r ­ nik w kopalni w ęgla, k tó ra spoczyw a w rękach Cze­

chów. U rzędnicy takiej kopalni — ja k inżynierzy, sztygarzy i. t. p. — sami Czesi — w ielcy narodow i ag itato rzy , k tórzy m altretow aniem polskiego ro b o ­ tn ik a zmuszają go do w yrzeczenia się swojej ojczy­

zny, przedstaw ianej mu jak o k rain ę ciem noty i n ę ­ dzy. R o b o tn ik nie jest uśw iadom iony narodow o, więc jako tak i w ierzy judaszow skim pocałunkom słów urzędnika Czecha, a choćby się czuł Polakiem , to z obaw y przed u tra tą chleba staje się Czechem, zagorzałym w rogiem sw ego narodu, dla k tó re g o już p rzestał istnieć jako członek.

B a — nietylko kopalnie, fab ry k i i urzędy g m in ­ ne, opanow ane przez Czechów, są narzędziem cze- chizow ania polskiego ludu, ale również inne czyn­

niki, jak kościół, a w szczególności szkoły są g łó ­ w nym środkiem czechizacyi. Czesi zrozum ieli to do­

brze i dlatego w czasie b rak u polskich szkół na Ś lą ­ sku pobudow ali w polskich gm inach czeskie szkoły, k tó re w poiły w lud polski czeskiego ducha, lecz nie zgubiły polskiego języka, k tó ry m lud posługuje się do dnia dzisiejszego naw et w takich gm ninach, k tó re Czesi okrzyczeli w swoich pism ach za gm iny zupełnie czeskie. D o takich gm in należą w K s ię ­ stw ie Cieszyńkiem m iędzy innem i D ziećm orow ice.

Czesi w ykorzystali w ięc słabe stro n y polskiego ludu na Ś ląsku, k tó re g o znam ieniem w ielki m atery- alizm — i sypią całe setki tysięcy na cele n a ro d o ­ we, staw iając czeskie szkoły, za pom ocą k tó ry c h czechizują polskie gm iny. Ze strony więc Czechów grozi nam na Ś ląsku większe niebezpieczeństw o w y­

narodow ienia, niż od Niemców, czego dow odem zbyt oczywistym , spis ludności (konskrypcya) w roku 1910. — podczas k tó reg o sk rad li nam Czesi do 40.000 dusz, co naw et przyznają sami N iem cy, k t ó ­ rzy nie są naszym i przyjaciółm i.

W czechizacyi ludu polskiego na Ś ląsku pom a­

g a Czechom ren eg ack ie pism o »Ślązak«, k tó re wpaja w lud nieistniejącą narodow ość „ślą sk ą “, a tem sa­

m em tw orzy w ludzie podatny g ru n t pod czechiza- cyę, k tó ra łatw o się szerzy, już choćby z teg o w zglę­

du, że m owa polska, jak o słow iańska, jest podobna do czeskiej, więc w ystarczy tylko p rzekręcić n. p.

takie w yrazy: chłopiec na „chlapiec“, sarna na „ ser­

n a “, mówić na „m łuw ić“, była n a '„ b y ł a “ i t. p. — a m am y g otow ych już od Żywca !

Chcą więc Czesi nas' P olaków na Ś ląsk u zabić jako naród, my się bronim y od w ynarodow ienia w e ­ d łu g naszej możności, stąd też pow stał w K się stw ie Cieszyńskiem bój bezkrw aw y, w k tó ry m do zw ycię­

stw a b ra k nam P olakom m iędzy innem i zgody.

Porzućm y więc w aśnie w yznaniow e, partyjne i osobiste, oraz sp o ry stronnictw politycznych, a idźm y bez w zględu na p a rty e w zw artym szeregu do obrony ludu po lsk ieg o na Ś ląsku przed w y n a ro ­ dow ieniem n a rzecz Czechów^i N iem ców .

[ St. L. ľ lo rya n .

(9)

N r i8 >R O L A« 27g

TAJEMNICZY D U C H

18. Przygody Ralfa.

Nie mniejsze było zdziwienie R alfa, g dy po­

znał, kom u zawdzięczał życie. W k ró tc e atoli zdumie­

nie jeg o zam ieniło się w w ybuchy szalonej radości.

U ściskał obydw óch serdecznie, a chociaż R oland w yryw ał się z jego objęć, nic nie pom ogło, R a lf przyciskał go do sw ego serca z niew ypow iedzianym zapałem.

— Cudzoziemcze ! — krzyczał, wieszając się na szyi R o la n d a — urato w ałeś mię od stryczka, jak k o l­

w iek nie z własnej woli, ale za wstawieniem się aniel­

skiej dam y, teraz zaś pow tórnie ocalasz mi życie z w łasnego popędu. Ja, R a lf Stackpole, przysięgam ci od dnia dzisiejszego w ie r­

ność i przyw iązanie aż do grobow ej deski. Ile razy b ę ­ dziesz potrzebow ał człowie­

ka, w alecznego jak L ucyper, przebiegłego jak lis, z g ra ­ bnego jak m ałpa, a w ierne­

go ja k pies, gwizdnij tylko, a będę na tw e usługi w dzień i w nocy, w zimie i w lecie, w pogodę i burzę!

— A leż na m iłość B oską — zaw ołał R o lan d , w ydobyw szy się nakoniec z objęć R a lfa — skąd się tu w ziąłeś? W szak widziałem , jak um knąłeś dzi­

kim , sądziłem , że jesteś na drugim końcu K e n tu k y !

— Cudzoziemcze! — k rzy ­ k n ą ł R alf. — G dybym był sam olubem ta k im , ja k te szczury czerwone, byłbym sobie teraz spokojnie odpo­

czyw ał w pierwszej lepszej osadzie. Zam iarem jed n ak m oim było w ysw obodzić tę anielską dam ę z rą k nikcze­

m nych O sagów i nastaw ałem im już praw ie na pięty, k ie ­ dy te psy pom ordow ane schw ytały mię.

— Czy być m oże? — rzekł R o la n d z oznaką budzącej się w sercu przychylności dla R a lfa . — W ięc popadłeś w niebezpieczeństw o je d y ­

nie dlatego, źe chciałeś wysw obodzić m oją biedną siostrę ?

— Byłżebym godnym połykać pow ietrze g d y ­ bym o niej zapom niał ? ! Na godzinę przed waszem przybyciem postrzeliłem jelenia i z tej to właśnie przyczyny dostałem się w łap y ty ch ludożerców.

T rzeb a wam bow iem wiedzieć, źe g d y Tom Bruce odzyskał zmysły...

— Ja k to ? T om B ruce żyje? — zapytał R oland zdumiony.

— Czekajże, zacny wodzu karaw any. Niechaj ci w szystko po porządku opowiem. R a n a jego nie była ciężka, bo k ula ześlizgnęła się po żebrach. Znalazłem go om dlałego na polu bitw y, a ten prześliczny koń k ap itan a R o la n d a , za k tó re g o pożyczenie ten sam Tom B ruce chciał mię pow iesić, złapany przeze mnie, posłużył do ratu n k u Tom a. P rz y rz e k ł mi on, że jak ty lk o dostanie się do Claytonhouse, natychm iast skłoni ojca, ażeby z dostateczną siłą w yruszył w te

strony dla ocalenia anielskiej damy. Sam zaś szedłem wciąż za grom adą tych królobójców , ażeby dotrzeć aż do ich legow iska, k tó re znam bardzo dobrze, bom już k ilk a k ro tn ie je naw iedzał w interesie mo­

jego pow ołania.

T rzeba jednak wiedzieć, że byłem piekielnie g ło d n y i nogi m oje wycieńczone osłabieniem zaczęły mi w ym aw iać posłuszeństwo. T rzy dni praw ie nic nie jeść to przecież także coś znaczy. Otóż w y g ło ­ dniałem u naw inął się ten oto jeleń i niepom ny zu­

pełnie, że oprócz mnie może jeszcze ktoś być w le- sie, palnąłem do tej biegnącej pieczeni, a byłem takiem głupiem bydlęciem , że zapom niałem zupeł­

nie nabić mojej strzelby. W te m pięciu rozbójników, w lokących się za główną]j?bandą a przyw abionych moim strzałem , danym do jelenia, napadło mnie

i złapało jak mysz w p u ­ łapkę.

M oże o tem nie wiecie, że te sam ce m ałpiego rodu nienaw idzą m nie haniebnie za to, że im zabieram kiedy- niekiedy konie, żeby na nich nie m ogli się w y p ra­

wiać na w iernych chrze­

ścijan.

T ałatajstw o to, w k tó re ­ go ręce tak niespodziew a­

nie w padłem , zam iast p ro ­ sto zaprow adzić mnie do wsi swojej i spalić tam w śród dzikich wrzasków, krzyków i radości wobec całego pokolenia, postano­

wiło tutaj nasycić swoją wściekłość i byliby nieza­

wodnie zagasili lam pkę m o­

jego ży w o ta, g d y b y nie wasza pomoc niespodzie­

wana.

R o la n d , dowiedziawszy się, że E d y ta żyje, począł zaraz gorąco nalegać na N atana, ażeby natychm iast opuścili to m iejsce i udali się w dalszą drogę.

— M usim y się w przódy trochę posilić — rzek ł dość spokojnie N atan — nie w iem y bow iem , kiedy zno­

wu będziem y m ieli jak ą ży­

wność, a potem daleko ła ­ twiej w śród nocy podsunąć się pod osadę Indyan i w ykraść tw oją siostrę, aniżeli dobrow olnie oddać się w ręce dzikich, co niezaw odnie nastąpi, jeżeli mojej rad y nie posłuchasz.

R oland, znając teraz doświadczenie, rozum i od­

w agę N atana, poddał się zupełnie jego zdaniu. N a ­ tan u dał się na pole walki, zaw lókł O sagów w po­

bliskie krzaki, dla u k rycia ich przed w spółziom ka­

mi, a następnie zasiedli do posiłku. P o skończonej wieczerzy, k w akier zabrał rozm aite przedm ioty, n a ­ leżące do Indyan, p ościągał z nich szaty i w szystko to zawiązał w jeden niew ielki tłum oczek. N a stę ­ pnie zaś porozbierał strzelby In d y an ; zam ki gdzie­

indziej, a osady jakoteż i lufy p o u kryw ał w zupeł­

nie bezpiecznych miejscach. — N akoniec jeszcze za­

tarłsz y wszelkie ślady stoczonej niedaw no walki, w yruszył naprzód, a R o la n d i R a lf z ochotą udali się za nim.

(C ią g dalszy n a stą p i).

R a l f p rz y c isk a ł go d o serca.

(10)

» R O L A« N r i8

F i g l e p a r o b k ó w .

W niedzielę po nieszporach, poschodzili się wie­

śniacy do starego sąsiada M ateusza, a usiadłszy w cie­

niu starej gruszy, gaw ędzili o różnych spraw ach i zdarzeniach z m łodych lat, gdyż ciepło na świecie i zieleniejące niwy, usposobiły każdego do wesołej myśli.

— G dym b y ł parobkiem — począł praw ić s ta ­ ry F ilip, figlarz bez końca — paasłem konie z inny­

mi po nocach i w tedy płataliśm y ludziom różne figle, czasem złośliwe a zawsze w esołe z czego potem m ia­

ła cała wieś śm iechu coniem iara.

R az pam iętam ja k dzisiaj — zrodziły się bardzo jab łk a, a że to nie robiło różnicy, źe to może być grzechem , chodziliśm y po sadach, trzęśli po trochu i rozpychali żołądki. Je d e n gospodarz m iał jabłoń, k tó ra m iała ogrom ne jabłka, zwane renetam i. A b y ł to sk n era w ielki a pilnow ał jab łe k zaw zięcie: we dnie dzieci, a w nocy sam w łaził do beczki a żona nakryw ała go dnem podw ójnem i tam nocował, a w niedzielę nie szedł do kościoła, ty lk o w ychodził z książką i różańcem pod ową jab ło ń i m odlił się żarliw ie, co mu jed n ak nie przeszkadzało kląć naw et bardzo, g d y zobaczył m ikrusa z dalek a patrzącego.

Otóż m y postanow iliśm y go u k a ra ć za tę g o r ­ liw ą służbę.

W nocy po cichu dostaliśm y się do sadu, jeden stanął na w arcie koło beczki, z której dochodziło basow e chrapanie a reszta na jabłoń. Za pół godzi­

ny jab ło ń pozbyła się sw ego ciężaru, k tó ry utonął w naszych w orkach.

G dyśm y już byli gotow i do ucieczki jed en z n a­

szych w yjął kam ienie z pod beczki, k tó re ją p o d trzy ­ m yw ały, gdyż ogród b y ł pochylony k u południow i, 1 beczka zaczęła się toczyć do sadzaw ki w dolince.

G dy się ów gospodarz obudził po pierw szym o b ro ­ cie beczki, a nie wiedząc, co się z nim dzieje, w ołał w rozpaczy, żegnając się z żoną:,, B ądź zdrow a M a ­ rysiu, badź zdrow a M ary siu !“ A g d y beczka w padła do wody zaw ołał: „O Jezu, M aryo ! To ja już p e­

wnie w p iek le.“

O dtąd p opraw ił się ze sw ego łakom stw a a m y także więcej szkody nie robili.

Innym razem drugi gospodarz niedbalec m iał zwyczaj zostaw iać b rony w polu od w iosny aż do jesieni. Chcąc go ukarać, w ynieśliśm y b ro n y na w y­

soką sosnę i tam na czubie złożyli.

G ospodarz za dni kilka potrzebow ał bron do bronow ania ziemniaków.

W ychodzi na pole, ani śladu, chodzi po wsi, lam entuje, ludzie się śmieją, nikto nic nie wie. Aż zdybuje jed n eg o z naszej kom panii i opow iada mu o swem strapieniu. T en się roześm iał i zaprow adził go do sosny, pokazując mu brony. Chłop się za g ło ­ wę chwycił, co tu robić? R a d nie rad m usiał dać 2 koro n y parobkow i, za co tenże pospuszczał brony na postronku. S tra c ił p ó ł dnia czasu i dwie korony, ale poskutkow ało, bo o d tąd starannie zabiera n arzę­

dzia z pola do douiu.

W jednym dom u zaś b y ła bardzo h a rd a dzie­

wucha, nie chciała byle z kim gadać, m ając się za coś lepszego.

P a ro b cy postanow ili odegnać pychę. W nocy na dzień Zielonych Ś w iąt zatkali szczelnie kom in na dachu g ałg a n e m ze szmat. N a św iątki hoża W ik tu - sia, pom aiw szy chatę, w zięła się z zapałem do robie­

nia pierogów . G dy już było tego ze dwie kopy, gdyż się spodziew ała znajom ych z sąsiedniej wioski, wzięła się do palenia. A le darem na pokusa, nie pom ogły najszczersze chęci, ani zaglądanie do luftów , palić się nie chciało. N ie p o m o g ły ani prośby, ani płacz,

m usieli się obejść suchem śniadaniem i iść do k o ­ ścioła. P o drodze, g d y wieść g ru ch n ę ła o piecach- śmiechu było cała fura, a g d y w d o d atku goście za­

jechali, a tu pierogi zimne nie gotow ane, m ało się W ik tu sia pod ziemię nie schow ała. Aż jeden z p a ­ robków ulitow ał się nad nią i o d e tk a ł kom in, więc się wszystko napraw iło. W ieczorem zaproszono m u­

zykę a g d y zag rała od ucha, W ik tu sia kolejno ta ń ­ czyła ze w szystkim i parobkam i.

N a tem zakończył F ilip opow iadanie, bo już ro b ił się w ieczór, a ja com słyszał, podaję C zytelni­

kom k u rozryw ce.

F ranciszek A dam ski.

W I E L K I R A B I N .

D o p ew n ej raz m ieściny B isk u p za je c h a ć m iał.

R a d go za o d w ie d z in y K a ż d y u czcić c h c ia ł, W ię c b ra m ę try u m fa ln ą P rz y g o to w a n o m u — P rz e z p a rty ę to k a h a ln ą N ie p rz e sz ło bez » m r u -m r u « . A że w m ieśc in ie ow ej Ż y d o stw a je s t też d o ść — Z p rzyczyny tej czy ow ej U c z y n ić coś n a zło ść R a d z ili w ciąż w b o żn icy .

> D ia d e m u — rzecze S ru l — B id a k i są cadycy,

A b isk u p to j a k k ró l? «

» N ie m u n d re tw o fe m o w e — R z e k ł M o ses H a n d e lfisc h — C i w b ra m ę try u m fo w e N ie m o że ra b in w liszcz?«

» S tu lcze ju ż p isk i sw o je — P r z e rw a ł p o w a ż n y reb — N ie w icze co to g o je ? T o je jd e r durne k e p ! I za co te k ło p o ty , I za co to m a r ś - m i ś ? P rz e z try u m fo w y w ro ty P rz e liź n i r a b in tiž, T y lk o g o trz ia za w o ła c z Z te le g ra fic n e d ru t, C o b i u n m ó g ł w id o ła c z N a k o lej w szad acz... G u t?«

A m i m u z a p rz ą g n ie m y D o fu re k o n ió w sto I z w ro ty p rzejed żem y

» G an z g it w io, w io, w io, w io

»T o m u d re je s t g a d a n ie — R z e k ł S y m c h e — o to soj : N ie p ła c z y m m i za b ra m ę , N ie c h p ła c z y d u m e r g o j.

I ta k ie b y ło »am en«, R o z e sz li w szyscy się, A I c y k z te le g ra m e m N a p o c z tę co sił rż n ie :

» K o c h a n y n asz ra b in ie ! P rz ije c h a j, co m asz szył, B iś o tej tu g o d źy n ie C o b isk u p , u n a s b y ł« .

O d ra n a , g d y św it b ły sk a P a n u je w m ieście ru ch , K r z ą ta ją się lu d z isk a — T a m c z te re c h , tu trz e c h , d w ó c h . T o d o m y p rz y b ie ra ją ,

T o k w ie ć z o g ro d ó w rw ą, U lic e z a m ia ta ją — U p ię k sz y ć m iasto ch c ą ..., N a re sz c ie u k o ń c z o n o R o b o t y w szelkie ju ż I w ień cy n a p le c io n o Z p rz e c u d n y c h w o n n y c h róż.

N a czele z d e p u ta c y ą N a k o le j n a r ó d m k n ie, B o k a ż d y z słu s z n ą ra cy ą

B is k u p a w id z ie ć ch ce.

K a ż d e g o zastan aw ia, Ż e żydzi w a lą te ż : C óż ż y d a z a c ie k a w ia ? T y czego tu ta j ch c e sz ? N a k o le j się d o sta li, T łu m się ro z c ią g n ą ł h e l, I d łu g o nie czek ali, B o p o c ią g p rz y b y ł w n e t.

W ię c k a ż d y n a b is k u p a Je d y n ie p a trz y się, A , że ta m ży d ó w k u p a N a w ó z z ra b in e m rżnie N ik t n a to ju ż nie b a c z y ł...

W p o w o zie b isk u p sia d ł A tłu m , g d y to z o b a c z y ł N a ta k i p o m y sł w p a d ł : N a ty c h m ia s t p rz y p a d n ię to D o k o n i — k u m n ie k um I w n e t je w y p rz ą g n ię to , A p o w ó z c ią g n ą ł tłu m . P rz e z b ra m ę p rz e je c h a n o , Z n a k b isk u p rę k ą d a ł, W ię c p o w ó z z a trz y m a n o , B o b isk u p m ó w ić ch c ia ł...

L e c z tu ż k u b ra m ie w ali Ż y d o stw a w ie lk a m o c — S ą duzi ta m i m ali, Ś p ie w a ją : h o c ! h o c ! h o c ! P a c h c ia rsk ie d w a ru m a k i W ó z c ią g n ą .. P a trz c ie się : N a w o zie n ie b ą d ź ja k i P a n ra b in siedzi se, A F o g e l S ru l p o w o zi

« A fue, fue, w io ! P a n ra b in sze p rziew o ży P rz ie z w ro ty ! o h o ! h o !«

J u ż w b ra m ę , ju ż w jeżdżają, S ru l w rzesz czy : »ch o lere!«

W ó z k o n ie w y w racają, A b ra m a w'ali się N a łe b ż y d o stw u w szem u.

»O w a, g ie w a łt! a b rh o c h ! C o b i ju ż sp u c h ło te m u , C o n a m w iro b ił stro c h !«

Ż y d o stw o się z b ie ra ło , A ra b in , z e m k n ą ł p recz, Z a ż ą d a ć w y p a d a ło , B y w y ja śn ili rzecz.

W y s tą p ił w ięc ż y d sta ry , P o s k r o b a ł się p o łb ie I p o g o d zin ie sw ary W te sło w a o z w a ł się :

» W id ż y c z e , lu d ż y m oi, J a w am w im ó w i tó , C o ź id k i są o d goi, M u n d rn ie jsie w ra z ó w sto , B o w i m ów icze, ludży, C o b isk u p w ie lg i je s t.

U n m ozie b icz se duzi, A ra b in w ięk si je st...

I czi w am zaraz m am y Z ło p a te m n a łb u k ła sz c z ? K s z u n d z zm ieszczał sze d o b ra m y , A r a b in n ie m ó g ł w laszcz« .

Anan.

Cytaty

Powiązane dokumenty

wszystkie podlegające jej prowincyonalne ajencye, następnie TRYEST: Dyrekcya Austro-Amerykany, Via Molin Piccolo 2.. WIEDEŃ: Biuro pasażerskie Austro-Amerykany,

U litow ał się nareszcie nad płaczącą rzeszą publiczności droguista narożnej apteki i sam łzami zalany skoczył na wóz, poczem ostatnim w ysiłkiem strą c

Skutek je st zwłaszcza dlatego niebywały, źe dotychczas pomimo 27 ia t przed użyciem Nokah-Balsamu ani śladu zarostu nie

czek na weksle lub skrypta dłużne na najniższy procent i najdogodniejsze

Z atrzym ano się znów w W rocim ow icach. A kiedy go stracili z oczu, odw racając się, spostrzegł Szusta, siedzącego sam otnie na ziemi.. Po bokach rozsypały się

(Przyjmuje się tąkże m arki listowe jako opłata).. Listów nieopłaconych nie przyjm uje się. G odziny redakcyjne codzićnnie od godz. Prześladow anie to coraz

biło się zamieszanie. Poczęto łap ać innych chłopaków po ulicy. ten, choć mu siły niebrak, nie posiada organizacyi i przew odnictw a.. U rw ał rozpoczęty okrzyk

Ale biedna osika ta k się przestraszyła, źe dotąd drży jeszcze i już nigdy drżeć nie przestanie.. Dalej nieco sta ła leszczyna