• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 5

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 5"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

P O W I E Ś Ć .

(Ciąg dalszy) R O Z D Z I A Ł II.

SW AT

W S I E C I P A J E C Z E J .

Dobre pół godziny jazdy dzieliło je­

szcze podróżnych od Ustrzówki kiedy wieże pałacyku ukazały się wyraźnie. Na naj­

wyższej wieży powiewała chorągiew błę­

kitna z herbem hrabiostwa Ustrzowskich.

Czarowna to niespodzianka dla okryte­

go kurzaw ą drogi podróżnika te pagórki, doliny, wąwozy, łąki szm aragdow e, które raptownie wysuw ają się na widownię, po długiej bezbarwmej pielgrzymce wśród ste­

pów piasczystych.

P ark prawie nietknięty ręką ludzką ota­

cza pałac dokoła. N atura sama porozrzu­

cała klomby, gaje i pojedyńcze wspaniałe

drzewa z największym artyzmem nad brzegiem Bugu. Łąki wśród klombów zachowują zieloność nawet w czasie spiekoty, bo je oddech rzeki odświeża.

Dziki chmiel, niby liany w lasach podzwrotnikowych pnie się i okręca w koło czeremchy i kaliny.

Swobodnie spacerują stada znakomicie utrzymanych źrebaków, krów i owiec wśród tej zieleni. Widocznie właściciele Ustrzówki wzorują urządzenie swego zamieszkania nakształt siedzib lordów angielskich.

Tarasy dzielące pałac od rzeki pokryte najwyszukańszem kwieciem, najrzadszemi krzewami, oddzielone m arm urow ą balustradą od reszty parku, są czemś nieopisanie pięknem o zachodzie słońca. Zapach tysiąca kielichów liii], róż i piwonij, pomięszany z wonią łąk sąsiednich, unosi się w powietrzu; a Bug opromieniony wszystkiemi barwami tęczy, niby zwierciadło czarodziejskie niezmącone podmuchem wiatru odbija w sobie wieżyce z chorągiewką.

O kna tak połyskują w promieniach zachodu, źe zdają się z jednego dyam entu w ykute, a balkony, kolumnady, łuki i arkady woda Bugu odbija z najdokładniejszą wiernością.

W oda Bugu odbija także w swych nurtach wiernie w tej chwili towarzystwo, składające się z trzech osób, dążące ku dołowi po spadzistych stopniach tarasu. Osoby te zatrzymują się w miejscu gdzie kilka łodzi, uwięzionych na łańcuchach, kołysze się cicho na wodzie.

Jedna z tych osób to właścicielka tego czarownego gniazda, hrabina Ustrzowska, otyła, imponująca, okryta bogatą m antylką, majestatycznie dąży naprzód. W ruchach jej widać, źe przyzwyczajona do pa­

nowania.

Obok niej lekka, zwinna, niezmiernie żywa wr kaźdem poruszeniu księżna M arta Drogomir, to córka hrabiny.

13

(2)

Księżna M arta m a podobno przeszło trzydzieści lat, ale niktby tego nie odgadł szczególniej z jej ruchów, choć i ubranie świadczy o wieku młodziutkiej jeszcze istoty.

Fularow a bardzo k rótka suknia, różowy kapelusz ä la bebe, parasolka trzym ana w rączce maleńkiej, prawie dziecinnej, różowe pończoszki jedwabne, otulające nóżkę jak u dziecka, mikroskopijną, nóżkę jak cacko, do zabawy nie do użytku stworzoną.

Może to z tego powodu chód księżnej jest trochę niepewny, nierówny. Zdawałoby się, źe podskakuje niby ptak nieprzyzwyczajony do pieszego spaceru.

R u ch y ptaka przypomina księżna co chwila. Gdy mówi, głów ką m ałą pokręca, gdy gestykuluje, rękom a niby skrzydłami trzebie, gdy się śmieje zwraca szyjkę na prawo, ha lewo, zupełnie jak szczygieł rozglądający się dokoła, w chwili gd y opowiada jakieś interesujące historye swoim towarzyszom. Niespokojne są ruchy ptaka, niespokojne są ruchy księżnej.

P ta k wprawdzie inny ma pozór, g dy szybuje w powietrzu, księżna zaś szybować nie umie; bodaj czy i w przenośni wybiła się kiedy m yślą wyżej niż owa chorągiewka, k tó ra tak swobodnie powiewa na wieży, przeglądając się w rzece.

O księżnie i chorągiewce niegrzecznie jest mówić równocześnie, bo m ogłoby to naprowadzić na zło­

śliwe porównanie; szczególniej jeżeli się wspomni o przeglądaniu tej ostatniej w rzece, to już na im pertynencyę zakrawa. Osobistych aluzyj robić się nie powinno w przyzwoitem towarzystwie, a przeglądanie się nietyle w rzece niż w zwierciadle swego budoaru w ygląda na osobistą aluzyę. Księżna bowiem proteguje niezmiernie lustra i studya formalne przy nich odbywa. Czemuźby się nie miała podziwiać?

Alboź to jej ogromne, czarne oczy, dziwne, zagadkowe, niby u młodej tygrysiczki — p a r d o n ! ...

k o t k i — świecące, nie są w arte odbicia w tysiącach zwierciadeł? Alboż to jej czarne, w ąskie, długie brwń, g dy nie ściągnięte, nie są w arte podziwu? A nosek prosty, cienki o różowych nozdrzach, a zęby perłowe, m ałe, drobne, ostre. Może nieco za ostre? A le gdzie tam ! takie klasyczne ząbki. A usta? E j! w tern sęk.

Bodaj czy usta wszystkiego nie szpecą — czerwone są, i świeże, i nęcące — zwłaszcza, źe je właścicielka często lubi przygryzać, ale odrobinę za duże; co gorsza w argi za cienkie, nie mają wypukłości. Choć się ciągle śmieje, jakoś im brak słodyczy.

Ostatnie spostrzeżenie robią tylko złośliwi ludzie.

K siężna M arta podoba się sobie w lustrze. Namiętnie lubi piękno — to tak a a rty s tk a ! W ięc nam ię­

tnie siebie uwielbia jako uosobienie własnego ideału piękna i doskonałości skończonej. Jak ona pojmuje do­

skonałość to moźnaby opisywać w dziesięciu tom ach i tak się w końcu zawikłać, źe dziesięć tomów następnych nie dałyby już rozplatać tej gm atwaniny. Możnaby te same pojęcia określić w jednem słowie nawet, ale to słowo byłoby takie złośliwe, a księżna złośliwości nie lubi. Ona taka w esoła, żywa, swobodna, bonne enfant\

Idzie w tej chwili obok swojej m atki, na ramieniu męża się wspierając. Ona tak męża k o c h a ...

naturalnie gdy tenże cicho siedzi i znaku życia nie daje, bo gdy daje znaki życia to tylko aby marudzić, zrzędzić i gderać.

O kropne ma przyzwyczajenie książę A ugust. G dy usta otworzy zawsze żonie coś niemiłego powiedzieć m u si... tyran! Szczęście całe, źe tak rzadko usta otwiera i tak mało mięsza się do spraw ludzkich w ogóle, do spraw żony w szczególności. S ą tacy, którzy tw ierdzą, źe go żona do mizantropii doprowadziła, ale to oszczerstwo.

O na? — ta rusałka różowa? to wesołe stworzenie o dziecinnie małej rączce i nóżce? Cóż takie deli­

katne pieścidełko może kom u złego wyrządzić? Ona go tak k o c h a ... szczególniej g dy spostrzega, źe jej pan i mąż szuka nowego pretekstu do zrzędzenia, tylko pretekstu — bo powodów ona nie daje n igdy; a mimo to, jak ona w tedy w oczy mu spogląda, ramieniem szyję jego oplata, jak się przymila i grucha.

— K o tk u , czy nie pojedziesz ze m ną konno? K o tk u , czy ci nie za zimno? K o tk u , pocałuj mnie.

O! księżna M arta bardzo kocha swego męża. W tej chwili jednak nie jego m a na myśli. Zwracając się do m atki zapytuje:

— Co się stało, źe nasi dzicy kuzynkowie jeszcze nie przyjechali? Już późno bardzo!

Pięć mil w czasie dzisiejszego u p ału , wśród piasków^ nieprzebytych! Nie dziwię s ię , źe ich dotąd nie ma — odparła hrabina.

— Mnie żal biednych trakenów. Czy nie można było jakiego innego zaprzęgu posłać?

— T rakeny są wytrwalsze od arabskiej czwórki, a fornalki nie m ogę posyłać po k re w n y c h . . . nie wypada.

— W ie mam a, źe nie umiem sobie zdać spraw y z tego co tu będą robić te nowe figury. Nie rozu­

miem jak m y się wywiniemy z dość trudnej roli. Pewnie to nieucywilizowane, niedystyngow ane; niewiadomo będzie co z niemi robić. Zamknąć i nikomu nie pokazywać, to jedyny sposób.

Książe A ugust uśmiechnął się złośliwie mówiąc:

— Może najlepiej potopić; z łodzi o w ypadek tak łatwo.

M arta wesoło się zaśmiała.

— Znakom ita m yśl! Szkoda, źe trochę niepraktyczna; bo nasi kuzyni pewnie siłą fizyczną nas prze­

wyższają. W yobrażam sobie tęgiego, rum ianego chłopaka z potarganem i włosami i pucułow atą pensyonarkę z brudnem i paznogciami. D i e u ! quelle horreur.

— Ja m yślę, źe tak źle nie jest — zawyrokowała hrabina — mój szwagier um arł dość dawno, ale ale dwojgu starszym miał czas dać przyzwoite wychowanie, a to był bardzo dystyngow any człowiek. Szkoda, źe się ta k zmarnował.

— Podobno dowodził, źe papa przyczynił się do tego zmarnowania. Sławne pretensye! Już to ubo­

dzy krew ni tylko z pretensyam i wyjeżdżać umieją. R ęczę, źe teraz zacznie się nowe pasmo obraz, gniewów

(3)

Ś W I A T 99 i nieukontentowań. M erci dtt ftla isir! Już ja wychowania dzikiej kuzynki nie biorę na siebie. J e n i en lave les mains.

— Śmiałbym się doprawdy, gdyby owa dzika kuzynka lepiej była wychowaną od ciebie i gdyby cię zakasowała w obliczu twoich czcicieli — miarowym, wolnym głosem odezwał się książę.

On zawsze miarowo i monotonnie się odzywa. A dla żony tak jest niegrzeczny! Im pertynent po pro­

stu. A le ona słodko usposobiona, nigdy się nie obrazi. W tej chwili także się roześmiała, odpowiadając m ę­

żowi w eso ło :

— A to byłoby komiczne! R e g in a ... mnie zakasow ać!...

W idocznie myśl ta zabawiła ją niezmiernie, bo głos jej srebrzysty dzwonił po nad wodami B ugu, w serdecznym uśmiechu rozbrzmiewając dokoła.

A le bo też kapitalne było przypuszczenie tego poczciwego A ugusta: i>Ją zakasow ać!/ą... księżnę M artę!!«

Jeżeli nie chce na nią oczu podnieść (a książę zwykle w ziemię albo w bok patrzy, gdy do niej mówi) to dosyć mu jest spojrzeć w wodę nad której brzegiem stoją, aby ocenić całą śmieszność takiego przypu­

szczenia. J ą zakasować?! Tę rusałkę różową, strojną, elegancką!

Niby figurka z saskiej porcelany stoi i przygląda się sobie w rzece; taka wychuchana, z morskiej piany utoczona... i ją porównywać do te j, k tó ra ...

Równocześnie odezwał się głos lokaja, który dążył przez taras za państwem.

— Proszę pani hrabiny, młodzi państwo Ustrzowscy przyjechali.

Młodzi Ustrzowscy tytułu dotąd nie nosili. T ytuł należał tylko do najstarszego brata w rodzinie.

Teraz po śmierci stryja przechodził prawnie na Feliksa, ale Feliks pogardzał tytułami, a lokaj nie wiedział jak go anonsować, tern bardziej, źe włosy młodego człowieka, podług przepowiedni M arty rzeczywiście były

potargane, co mu nie dodawało dystynkcyi, a kurzem okryte ubranie nie zrobiło dobrego wrażenia na wygalonowanej służbie pałacowej.

Za to p anienka... ale nie o tem teraz mowa.

Jeszcze R en a nie zdążyła się rozejrzeć po wspaniałym salonie do jakiego ją lokaj wprowadził, kiedy Feliks gniewnym głosem zawołał:

— Nie gap się tak! Jeżeli oczy ciągle wytrzeszczać będziesz, to pomyślą, źe z księżyca spadamy.

Dopieroź to będzie satysfakcya dla ich próżności te twoje zachwyty.

— Ależ mój drogi — odpowiedziało zakłopotane dziewczę — czyż to wstyd podziwiać piękne rzeczy, których się nigdy nie widziało.

— Nie chcę, aby sobie wyobrażali, źe nam czemkolwiek imponują. Mnie to wszystko wcale nie im p onuje... gniewa mnie tylko.

— Mój Feliksie, proszę cię, nie unoś się dla każdej błahej przyczyny. Bądź dla wszytkich grze­

c z n y m ... błagam cię o t o . . . Ja się tak boję, źe impertynencyami płacić będziesz za ich uprzejmość.

— Bądź spokojna! Już ja wiem jak się zachowywać.

R ena rzeczywiście niepotrzebnie tak się obawiała wystąpienia swego brata wobec obcych.

Znała go tylko z tego co on sam o sobie głosił. Nie miała zmysłu spostrzegawczego, któryby jej pozwolił zmiarkować jak dalece teorye różnią się najczęściej od praktyki. O ile Feliks odznaczał się pewno­

ścią siebie w kółku rodzinnem, o ile niby młody kogut piał na wszystkie tony, głosząc zdania postępowe, nie rządzące się przesądami, o ile w słowach nic sobie z nikogo nie robił, drwił z tytułów, majątku i jakiejkol­

wiek wyższości, o tyle w gruncie rzeczy onieśmielało go każde liczniejsze zebranie, o tyle ulegał wrażeniu, jakie na słabych um ysłach zwykły robić zbytki i zewnętrzna ogłada.

Pomimo junackich wykrzykników i teoryj pogardzających błahostkam i, czuł on się do tego stopani onieśmielonym w towarzystwie, że najzupełniej tracił swobodę ruchów i słowa. Nerwmwe, prawie chorobliwe usposobienie jego, nigdy mu nie pozwoliło m iary zachować.

Z jednej ostateczności wpadał w drugą. O ile lwią odw agą popisywał się wobec siostry, o tyle jagnię- cem było zachowanie się jego wobec ludzi.

Niedługo czekali oboje na ukazanie się hrabiny, ich stryjenki, choć ją zwykle »ciotką« nazywali.

W eszła -wspaniała, poważna, zbliżyła się naprzód do Reny.

T a zaczerwieniła się z wzruszenia i niepokoju, pochyliła się do jej ręki, pocałowała ją dwukrotnie, serdecznie.

H rabina dotknęła zlekka ustami czoła R eny, a gdy ją wyprostow aną ujrzała obok siebie, uprzejmym głosem rzekła:

— Jesteś niezmiernie podobną do tw ego ojca Regino. W szakże tobie R egina na imię, o ile sobie z tw ych listów przypominam.

Nie czekając odpowiedzi zwróciła się do Feliksa, mówiąc:

— Nie wyobrażałam sobie, że już tak dorosłego mam bratanka.

B ratanek więcej od siostry się zaczerwienił.

Obiedwie ręce zwieszone, z którem i nie wiedział co począć w tej chwili, zawadzały mu okropnie.

O! gdyby je można do kieszeni schować! A le Feliks czuł, źe to nie wypada; instynktownie więc bronił się przeciw tej p okusie... tylko instynktow nie... bo w tej chwili czuł się tak zmięszany, źe z niczego wyraźnie sobie spraw y nie zdawał. Ciotka mu imponowała — biedakowi — choć wolałby się dać zabić niż przyznać do tego.

Urocza niby koliber, niby ptak rajski kuzynka Marta, księżna Drogomir, wbiegła wesoło, swobodnie, trzepocząc się jak zawsze, a objąwszy jednym rzutem oka onieśmieloną R enę, zmierzyła drugim Feliksa.

Podążyła w kierunku R eny, której obie dłonie schwyciła w swoje rączki, a całując ją demonstracyj.- nie m ówiła:

(4)

1 '

— Musisz być bardzo zmęczoną R e g in o ; ten k ą t ziemi pewnie ci się strasznym w ydał po pięknej okolicy nad W isłą.

R eg in y serce żywiej zabiło przy tem serdecznem powitaniu. T ak była wdzięczną ślicznej kuzynce za kilka słów przyjaznych!

M arta nie poprzestając na czułem uściśnieniu R eny, równie ser­

decznie zwróciła się do F eliksa, silnie, po koleżeńsku w strząsnęła jego prawicą, mówiąc:

— Soyez le hienyenu, cousin.

Pierwsze lody pękły dzięki ożywieniu M arty.

R ena, dla której dość było jednego przyjacielskiego słowTa, sw o­

bodnie poczęła rozpowiadać wrażenia z podróży.

Oczarowana wzrokiem M arty, oczu od niej oderwać nie mogła, a ta zdawała sobie spraw ę z wrażenia, jakie w yw arła na swej młodej kuzynce, więc podwajała serdeczne słów ka i czułości.

O! bo księżna tak niezmiernie lubiła czarować, nietylko m ęż­

czyzn, ale i kobiety, psy, koty i wszelkie — o ile możności — żyjące stworzenia. T ak jej to łatwo przychodziło. Jeden uśmiech, jedno miłe słówko i już hołdownika zyskała. D latego to tak bezwzględnie uwiel­

b ia ła ... siebie samą. Czemużby się nie m iała podziwiać, kiedy ją wszyscy podziw iają... choćby tylko przez chwilę.

Tylko przez chwilę ? ... Ależ bo ludzie takie mają dziwne pre- tensye; powinny im w ystarczyć piękne słów ka i uśmiechy, a oni koniecznie jeszcze żądają dowodów przyjaźni i uczucia. To dziwactwo praw dziw e!

Trudno żądać, aby wszyscy mieli tę sam ą naturę. K ażdy daje co może. Jedni choć mało mówią o swych uczuciach lubią składać ich dowody, drudzy mówić potrafią, ale na dowody ich nie stać.

K ażdy wedle swych sił i możności — nieprawdaż ? W tej chwili zawiązała się

ogólna rozmowa. M arta i R ena najczęściej głos zabierają. H ra ­ bina studyuje nowoprzybyłych.

Książe A u g u st milczy w patrzo­

ny w ziemię. 'Trudno ogadnąć czy śpi, czy też wie co się w koło niego dzieje,

Feliks kiedy niekiedy zaczepiony przez M artę odezwie się, ale niepewnym gło sem , którego R en a rozpoznać nie może tak dalece wzru­

szenie wpływ a na ów męski organ.

Gdzież się podziała jego pogarda dla formy i konwencyonal- ności? W tej chwili byłby oddał pół życia sw ego, aby módz wyrównać księciu w wytworności jego ruchów i dystynkcyi w ubraniu. Czuł się śmiesznym, nędznym, małym wr obec krewnych, o których tak lekcew a­

żąco się wyrażał.

Na zapytanie M arty na jakim wydziale pracuje w uniwersytecie, odpowiedział rumieniąc s ię :

— Słucham prawa.

— Czy chcesz być prawnikiem kuzynie ? Z nieufnością powierzy­

łabym ci moją sprawę, bo zdaje mi się, że niedostatecznie posługujesz się wymową. Czy zawsze jesteś taki milczący?

Feliks m ruknął coś niewyraźnie, tymczasem R en a odpowiedziała:

— On tylko przybiera takie pozory, nie uwierzysz Marto jaki on wymowny. Tyle w nim zapału i werwy, gdy się ożywi.

M arta badawczo, spojrzała na m łodego człowieka. K ręcił on g u ­ zikiem od kamizelki i szarpał go nielitościw ie, jak gdyby mu zależało bardzo na oderwaniu go.

W rozmowie unikano starannie wszelkich aluzyj do przeszłości.

T ak hrabina jak i M arta dotykały tylko obojętnych przedmiotów. Mogło się zdawać, źe członkowie tej rodziny nie w'ychodzili ze stosunków.

R e n a miała ta k t wrodzony. Jednem słowem nie wykroczyła poza granice przez ciotkę nakreślone w sposób tak dyplomatyczny i ułatw iający konieczne, a nieuniknione zbliżenie się. Mówiono o pogodzie, spa­

cerach; porównywano W isłę z Bugiem, w ypytyw ano się wzajemnie o upodobania, gusta, ale nie dotknięto gruntu t. j. położenia finansowego m łodych ludzi, ich przejść, śmierci ich rodziców i siostry. O tem wszy- stkiem milczano.

Po godzinnej g-awędzie rozeszli się wszyscy, każde w inną stronę. R enę oddała hrabina pod opiekę pani Kraseckiej, ochmistrzyni domu. Ta zaprowadziła ją do przygotow anego dla niej pokoju.

1111 , - -

", V

H R A B IN A USTRZ01YS1CA.

ÜTvv

K S IĘ Ż N A M A RTA .

(5)

Ś W I A T

W A C Ł A W P A W L I S Z A K .

Ł U C Z N I K T A T A R S K I .

(6)

Feliks zamieszkał obok siostry. W krótce znaleźli się razem oboje, aby wymienić zdania i podzielić

się wrażeniami. . . i -o t - -i

Feliks widocznie niezadowolony był z siebie. W szedł do siostry nie pytając o pozwolenie. Kozłozył się na kanapie, zapalił papierosa, łokciem oparł się o stół, palcami wprowadzając bujne blond włosy w go r­

szy jeszcze nieład — i milczał. _ _ , . . , . ,

Siostra tymczasem kręciła się po pokoju w ydobyw ając suknie z kufrów. Nie chciała przyjąć pomocy panny służącej, ofiarowanej jej przez M artę, co w zdumienie wprowadziło tę ostatnią. Sam a myśl własnorę­

cznego rozpakowania kufrów napełniała ją zgrozą.

— R eno! jesteś bohaterką — zawołała — mnie dreszcz przejmuje na wspomnienie jedynego w orka

podróżnego jakiego dotknąć musiałam. _ - i i i .

Nie nalegała jednak zbytecznie na kuzynkę. Nie powinno się zagradzać nikomu drogi do bohaterstw a, a w dodatku W alerya, panna służąca księżnej, nie często byw ała wolną_ od zajęcia. Tyle loczków^ zakręcić, tyle upięć codziennie na sukniach zmienić, a chociaż nigdy się do niej księżna inaczej nie odzywała jak »moje drogie dziecko«, to przecież nie zastąpiło W aleryi świeżego powietrza i godziny swobody.

(Dalszy ciąg nastąpi). F S T E J A .

Z D Z I E J Ó W M A Ł E G O M I A S T E C Z K A .

K tokolw iek jesteś w stronach, gdzie Dunajec, żegnając swe rodzinne góry, z szumem, rozgłośnie w ybiega w dolinę M elsztyna i wojnickie równie, by odtąd kręty swój bieg kierować nieprzerw aną niziną i łanem , nie zapomnij zwiedzić ukrytego w gaju sa­

dów m iasteczka Czchowa, którego losy w tym zaci­

sznym kącie łączyły się echem, choć dalekiem, z gło­

śnym przebiegiem dziejów naszych. Zwieszony nad doliną Dunajca, u stoku pagórka uczepion stał i za­

m eczek i obok miasto przez ciąg sześciuset lat Stróżą nad Dunajcem , którym ciągnęły wiciny i tratw y od Sącza, wczesnego emporium handlu w tych podkar­

packich stronach. I ku obronie dzisiaj jeszcze, jak zapomniany na posterunku żołnierz, stoi na pagórze odwieczna baszta, pelazgijskiej mocy m urów i prze­

gląda się jak przed wieki w źródlanej wodzie D u­

najca. Ten odbiegł tymczasem daleko od zamkowej góry, torując sobie wśród złogów doliny, nowe łoży­

sko, niestałe...

Dolina owa, najpiękniejsza w świecie dla tych, którym była w młodości pierwszem objawieniem cu­

dów przyrody ojczystego kraju, poczyna się około T ropią, prastarej sadyby chrobackiej, co pierwsza w tych stronach w ystępuje z dziejowych m roków historyczną nazwą i legendą uwierzytelnioną. Z kla- sztorku nad W agą, dzisiaj W ęgier, ówczesnego sło­

wiańskiego kraju wyszło trzech pielgrzymów-aposto- łów, by ponieść słowo Boże ku północy, w głuchą i nieznaną gąszcz podkarpackich odwiecznych borów.

Świerad (Żórawek), Just i U rb an , trzej zakonnicy przybyli doliną Popradu i Dunajca i osiedli w pustel­

niach; Świerad w szczelinie skalnej w Tropiu nad brzegiem Dunajca, Just w lasach nad Tęgoborzą, U rban zaś w lesie Iw kow ej, gdzie dotąd kapliczkę nad źródłem zowie lud jego imieniem.

Podanie o nich żyje do dziś dnia, upstrzone tkan k ą złocistą legendy o ich życiu znojnem i pracy zbożnej, apostolskiej, i cudach, którem i słynęli. I jak przed wieki, tak i dzisiaj spieszy lud na odpust św.

Świerada, odbywający się corocznie w Tropiu i opo­

wiada, źe w pamięć bytności świętego w tych stro­

nach i pochodzenia jego z W ęgier, przywoził dla plebana w Tropiu woźnica z W ęgier rokrocznie be­

czkę wina w podarunku i zostawiwszy wóz, konie i wino, w racał piechotą na W ę g ry z biczyskiem zło- cistem w ręku. Jednak pewien z plebanów zażądał od woźnicy i owego cennego biczyska w d o d a tk u ;

furman wrócił bez b ata do domu, lecz odtąd — nie przybył już z winem.

I tak m inęły czasy m m h w igarici dla Tropią, wreszcie i dla Sądeczyzny całej.

Brzegiem D unajca, począwszy od Tropią, roz­

siadły się odwieczne siedziby rodów, które nadały nazwy swe wioskom, do dnia dzisiejszego istniejącym i w nich przekazały się potomności — rody Chebdów, Rożnów, Będzieszów, Druźków, Tworków, Jurków i Czechów. W czasach Św ierada i w ogóle piastow­

skich w ynurzały się powoli z mroków lasu trzebione polany i na nich staw ały dworzyszcza tych, którzy przodowali w zdobyciu bolesławowskiej W ielkiej Chro- bacyi. Zwała się i Biało - Chrobacyą — ztąd wiele nazw miejscowości w okół Czchowa oznaczone na­

zwą białych: w dolinie Łososiny, dopływu Dunajca powyżej Tropią, jest Biała i Białowoda, daw ną nazwą naszego m iasteczka jest Biały-Kościół (W eyskyerche w edług Długosza), opodal zaś od Czchowa istnieje Biały Dwór, zwany również Jurkowem, od Jurka, może pierwszego dzierżyciela z ramienia Bolesławo wego.

Przypuszczać należy, źe drużyny polskich zdo­

bywców Chrobacyi zastały Czchów jako osiadłą już miejscowość. P u n k t ten, niezbyt wyniosły, a jednak panujący nad pew ną przestrzenią Dunajca, w miejscu, gdzie tenże, zmieniając kierunek swego biegu tworzył zatokę i przystań rzeki, był tak odpowiednim na osadę ludzką, iż zapewne wcześnie tam już Chrobaci przebywali, składając bogom ofiary, do czego to pła- skowzgórze zupełnie się nadawało. I gdy bolesła- wowska kam ienna stanęła stróża, pokryła ona może swą podwaliną dawne uroczysko pogańskie, jak D u­

najec napływem swej wody kryje poprzednią w ar­

stw ę podłoża doliny owej. Nazwa zaś miasta w ska­

zuje, źe założycielem osady był Czech, może w ogolę cudzoziemiec, lecz Czechem przez lud nazwany. Bo wyraz Czchów oznacza w łasność, i Czechów dwo­

rzec lub gród stał pierwotnie na tym pagórze, z któ- rego później w ciągu lat wielu spoglądała czujna straż na wodę rzeki i snujące się galary kupców, i biegnące drogą zbrojne szeregi orszaku Kingi, J a ­ giełły, gdy zdążał na Spiż w układy, i hufiec W ła­

dysława, idący tak nieopatrznie ku równinom W arny, w otw artą paszczę tureckiego potworu.

Tędy, na Bochnię i Sącz, szedł od K rakow a gościniec, którym polscy królowie jeździli czasu woj­

ny i pokoju w ziemię węgierską.

(7)

Ś W I A T 103 A Czchów — ten rozwijał się pow oli, dzięki

opatrznemu Kazimierzowi W ielkiem u, który nadał m agdeburgię onej sadybie i wystawił kościół muro­

wany. W ted y opasało się miasteczko murem i dwo­

ma bramami, górną i niźnią. Nieznaną jest dokładna data erekcyi kościoła i nadania własnego sądowni­

ctwa miasteczku, lecz dwór Czecha począł wcześnie wzrastać i rozszerzać się, a podanie, prawdziwe w tym razie, przypisuje one budowle królowi chłopków.

Pod one czasy i długo potem, przez wieki czer­

niły się naokół olbrzymie lasy jednem nieprzerwanem ku W ęgrom pasmem; dolina znacznej rzeki Dunajca gromadziła szeregiem od Pienin zameczki i grody, w których pierwotnie niemiecki osadnik i ryter bu­

dował się, a czyhał na daninę z drogi lub rzeki.

Ostatniemi z nich, idąc za biegiem Dunajca, jest czchowski i melsztyński gród, w końcu Babia góra pod Wojniczem, zkąd widok ku równinom nadduna- jeckim i nad­

wiślańskim.

Gdy z chro- backo-niemie- ckiego Cze­

chowa wyro­

sło na niemie- ckiem prawie oparte miaste­

czko — ów Biały kościół Długoszów — było ono już liczne i ludne, otoczone m u­

rem o dwu bram ach (por­

ta inferior et superior), z rynkiem zbu­

dowanym w czorobok, o domach dre­

wnianych z pod cien iam i, pod któremi w czasie wię­

kszych zebrań

roiły się tłum y ludności, przybyłej wodą i gościńcem, od Wojnicza i Sącza, z dzikich, pustynnych lasów Dobrocieszy i Szczytnika, i od Lusławic z nad wody, i z Lipnicy podówczas jeszcze wioski, i Tymowej, soł- tysostw a wśród lasów, dziedzictwa Tyma. Bo wówczas, w X I I I i X IV w. stanowił Czchów ważną i jedyną sta- cyę handlową między Sączem a Bochnią i Powiślem ku Opatowcu. K upcy sądeccy rozkładali tu na rynku swe to w a ry : sukna niemieckie, świecidła i kółka szkła oprawnego w ołów, służącego za szyby w ówczesnych domach. Po składach i piwnicach mieściły się beczki wina węgierskiego i postawy sukna i płótna, brekleszty, palendry, falendysze i inne, wyrabiane przez cech sukienniczy, który snać wcześnie powstał, gdy w e­

dług świadectwa historycznego z r. 1645 w sprawie sukienników przeciw krawcom, odwołują się pierwsi na dawne przywileje, ograniczające prawo sprzeda­

wania sukna na korzyść sukienników cechu.

A gdy król zjechał na roki, tedy stawali przed sądem królewskim ukrzywdzeni i skargi swe wywo­

dzili. W ładysław W arneńczyk skazuje tu w r. 1441

Jana de Rozem berg, dziedzica, za nieogrodzenie drogi i za szkody, wyrządzone Janowi Pierzchale z Lusła­

wic, na kary pieniężne: »Tobie Janowi de Rozem berg

»polecamy, byś stanął w obec na rokach ziemskich

»naszych gaiowych we Czchowie, iźeś względem Jana

»Pierzchały z Lusławic miał od strony uprawnego

»pola iego odgrodzić brzegiem rzeki Dunajecz drogę,

»co biegnie do naszego wielgiego langu, a iżeś się

»zgrodził. . . zaczem nabawiłeś się kary siedmiu grzy-

»wien wraz z twoiem niesfornem bydłem «...

Zjeżdżał król Kazimierz W . chętnie do naszego podgórskiego miasteczka, a wspomnienie bytności króla tego o gorącem sercu opisuje romantycznie Długosz pod r. 1357. Nadał wtedy Piotrowi Herburtowi po­

siadłość w dolinie potoka Szczytnika i bawił się wesoło w Czchowie, osiadłym w one czasy gęsto Niemcami, czego ślady w nazwiskach przechowały się do dnia

dzisiejszego. I wesoło

tam było wó­

wczas, może zbyt wesoło, bo oto za po­

kutę wybiera się Jędrzej ze Czchowa »wsi b i s k u p s t w a k r a k o w s k ie ­ go« szlachcic, w drogę piel­

grzymią do Jerozolimy, a papież Inno­

centy udziela mu pozwole­

nia i glejtu na tę podróż da­

leką z Awi- nionu w roku

1 3 5 9 -

Był tutaj i n ie s p o k o jn y ów Leszek Czarny, gdy go z nakazu papieża zawe­

zwał na roki do Czchowa Paweł z Przemankowa, biskup krakowski, by się usprawiedliwił pod groźbą biskupiej klątwy z krzywd wyrządzonych mieszkańcom Biecza i Korczy­

na, posiadłości księżnej-wdowy po Bolesławie W sty­

dliwym. Ciężką to było dla Leszka karą, usłyszeć podo­

bne wezwanie ze strony znienawidzonego biskupa, cięż­

szą jeszcze, stanąć przed sądem jego, więc gdy przyje­

chał na roki do Czchowa, w towarzystwie kasztela­

nów : W arsza, krakowskiego i Marcina, brzeskiego, czemprędzej oświadczył chęć do zgody, byle tylko nie stawać przed obliczem ks. biskupa.

Nieco później, roku 1311 pospieszyła szlachta podgórska ze Czchowa i okolicy zbrojno do obozu pod Dobczyce, gdzie m ały Łokietek wiecował i wy­

dał manifest na wiarołomne K rakow iany, rajców, ławników i wójta niemieckiego stolicy. Na wyroku tym podpisał się Jan ze Czchowa, kasztelan, ten sam, który potwierdził akt zapisu sądeczyzny całej K in­

dze przez Bolesława W stydliwego uczyniony. Spa­

dły zatem głowy zdrajców i ciała ich włóczono koń­

mi po krakowskim ry n k u , a Łososińscy- W iernki

CZCHÓW .

(8)

i Chebdy na Rożnowie i Tropiu, Pierzchały, Dobro- ciescy, W ojakow scy i W iktory z W iatrowic, Zachwie­

je i W ierzbięty szli zwartym szeregiem za małym wielkim królem w K rakow skie, odzyskując mu po ciężkim jego znoju całą nietkniętą ojcowiznę.

Gdy w trzynastym wieku stosunki Polski z W o ­ łoszczyzną i jej władcam i stały się coraz liczniejsze- mi i częstszemi, gościł Czchów w swych murach niejednokrotnie banitów - hospodarów i osadzanych tutaj często jeńców znakomitych wołoskich. Jedna z tych burz, które tak często w yw racały hospodarski stolec, a samego hospodara pozbawiały władzy, lub wraz »mizernie mu głow ę z karku spuszczały«, za­

gnała w nasz cichy zakątek W ołoszyna książęcego rodu, którego jedyny ślad i pam iątka pobytu we Czchowie, kam ienny pomnik, zdobny spiżowym od­

lewem herbu jego, Szreniawy, w sześć lat po wikto- ryi wiedeńskiej, z powodu nowej posadzki kamiennej dawanej w ów czas, z

przed wielkiego ołta­

rza wyrzucony, bez słychu — i na zawsze zaginął.

Męża tego zwał napis grobowma Janem de Ognasd, bez ty tu ­ łu; ów jednak funda­

tor pavimenti posadz­

ki onej dawca, Ks.

Andrzej Luderkiewicz, współczesny Janowi Sobieskiemu pleban czchowski, usunąwszy nagrobek z kościoła, zwie go w napisie, umieszczonym na od­

wrotnej stronie obrazu przedstawiającego O- gnasda, a odnalezio­

nego przypadkiem przed laty kilkudzie­

sięciu »według poda­

nia księciem »Wołoch, następnie z powodu w targnięcia pogan

»wygnańcem w Polsce, starostą czchowskim i wielkim

»dobrodziejem tego kościoła«.

U m arł on Joannes w r. 1450, kim by zaś był rzeczywiście, trudno dojść lub odgadnąć. Dzieje W o ­ łoszczyzny nie wymieniają żadnego z hospodarów tego nazwiska; imię Ja n , Joan było tytułem honoro­

wym każdego wojewody wołoskiego. Praw dopodo­

bnie był cudzoziemcem-W ołochem, który schroniwszy się do Polski, uzyskał siedzibę we Czchowie i herb Szreniawę 1). I wnet, gdy O gnasd spoczął po burzli- wem życiu przed wielkim ołtarzem cichego kościółka, osnuło pamięć jego miejscowe podanie o czapce ksią­

żęcej i udzielnej władzy, którą miał piastować, tak, że we dwa przeszło wieki później ks. Andrzej, pro­

boszcz, pisze na owym obrazie z cyprysow ego drze-

W ed łu g innej, poważnej wskazówki należy wyraz »Ognasd«

czytać »Ujazd«. W ten sposób mielibyśmy na tym portrecie Ja n a U ja­

zdowskiego przed sobą, starostę Czchowskiego, którem u z ramienia królewskiego powierzoną została piecza i zwierzchność nad licznie podówczas powstałemi i powstającemi osadami W ołoch na ziemi sa­

nockiej, bieckiej i innych granicznych Polsce. Ztąd »dux Valachiae«.

książę W ołoszy.' (P rżyfiisek autora).

wa, przedstawiającym rycerza - Szreniawitę: -,by po­

dobnego męża pamięć nie poszła w zapomnienie, zapisuję o nim tę w zm iankę»... N agrobek jego je ­ dnak równocześnie zniszczył.

Czy wzmiankowany o b ra z , odnaleziony przez p. U latow skiego w r. 1835 istnieje i gdzie, niewiado­

mo autorowi niniejszych wzm ianek; byłby to ślad ostatni owej pięknej postaci, męża, który zasłynął z dobrodziejstw i stał się przedmiotem miejscowego podania, opowiadanego przez parę wieków, podawa­

nego z pokolenia na pokolenie. D zisiaj... i podanie już zgłuchło, jak wichru stepow ego p ieśn i; nie doj­

dzie i nie dowie się nikt przeszłości i jej dziejów, naw et z ust potomków rodzin, które od paru wie­

ków istnieją i żyją w Czchowie.

Smutna, bardzo sm utna rzeczywistość, zatarła ślady i stłumiła głosy podania, co dawniej zastępy- wało dzieje; jednej królowej K ingi postać, choć za­

mglona, błąka się ko­

ło źródła, zwanego jej im ieniem , bijącego pod zamkową górą, którą dzisiaj okalają ś c i e ż k i w ydeptane przez bydło, a wierz­

chem kryją uprawnej ziemi zagony.

W pół wieku po śmierci owego Joana de O g n a sd , Czchów był miejscem krw a­

wego widowiska, echa zakarpackich w a lk , które na W ołoszy wrzały, znajdując epi­

log swój często w królewskim w yroku naszych monarchów.

Gdy w roku 1455 Piotr Aaron, syn A le­

ksandra I-go Bohda- nidy, zamordowawszy swego poprzednika A leksandra II zdo­

był tron książęcy, po­

spieszył on równocześnie z hołdem królowi polskie­

mu i daniną dla zdobywcy Carogrodu, sułtana Meh- meda. T a dwulicowość jednak, przejęta jako zasada da­

wnego Bizancyum, wzbudziła naw et i w bojarach, prze­

jęty c h duchem również zdradzieckiej polityki, niechęć do swego pana. Gdy zmuszony ustąpić, uszedł do P ol­

ski, wyznaczono m u na żądanie następcy i nieprzy­

jaciela je g o , Stefana IV, mieszkanie w Czchowie, jako jednem z miast, oddalonych od granicy woło­

skiej. Niespokojny jednak daw ny hospodar, chcąc odzyskać władzę, zdołał namówić króla W ęgier, Ma- tyasza, do udzielenia mu czynnej pomocy. Pobity przez Stefana na głowę, — uciekł powtórnie do Polski.

W r. 1501 wysłał Stefan IV posłów swych na sejm do Piotrkowa, dom agając się wydania mu E lia­

sza, syna tego Piotra Aarona. Znać obawiał się w nim współzawodnika, w obec swych bojarów za­

wsze niespokojnych. K ról O lbracht nie chciał w pra­

wdzie tego domniemanego pretendenta wydać; chcąc jednak zjednać i uspokoić hospodara, kazał go pod błahym pozorem »dla zgwałcenia przymierza z Pol-

(9)

_______ Ś W I A T 105

H E N R Y K S I E M I R A D Z K I .

-

S T U D Y U M . 14

(10)

ską« ściąć na rynku w Czchowie w przytomności posłów wołoskich.

W kilkadziesiąt lat później, zginęła dynastya Bohdanidów z widowni dziejów, bo Stefana V III z ca­

łą jego rodziną zamordowali bojarowie. T ak pomszczo­

nym został polityczny ów mord, popełniony na nie­

winnym synu byłego władcy W ołoszczyzny.

Pod owe czasy mieli się sławetni mieszczanie czchowscy dostatnio i dobrze. Szczęśliwe położenie m iasteczka, rozwinięty h a n d e l, stacya przechodnia, utworzona tutaj dla win w ęgierskich, niemieckich sukien i innych obcych wyrobów ściągały do miasta pieniądz i ożywiały je znacznie. Przytem Czchów wyrabiał i produkow ał wiele potrzeb okolicy; czchow­

scy sukiennicy, krawcy, miodosytnicy, płóciennicy byli głośni.

Dunajcem szły z pode Czchowa galary łado­

wne błękitną śliwą, której mnogo rodziły sady, k ry ­ jące w swym cieniu przedmiejskie domki, rozsiane

za murami miasta, n a Łazach, Łanach, Pomykaliń- skiem, ku Ogonówce i Będzieszynie.

W obec ławicznego wójtowskiego sądu opowia­

da »jawiący się osobiście grzeczny Kasper, Blecharz

»Jurkowski, na wezw'anie sław etnego Stanisław a Ziem-

»by, obyw atela Czchowskiego, urzędownie wołany

»i pytany: Poznacie to dobrze y tak iest, iż tak rok

»to iest w roku 1616 przyszedłem na blech Zakli-

»czyński y wszedłem do kom ory nowey. Zastałem

»Dzieweczkę Łukasza D rzym ały Blecharza y uyrza-

»łem płótno zwinione na stole y przypatrzyw szy się

»mu rzekłem : Cóż tu m a czynić to płótno z blechu

»Jurkowskiego bom ie poznał po czesze Czchowskiey...

»y to zeznawam, źe to płótno było Stanisław a Ziębki,

»bo ia znam iego czechy«.

A g dy w roku następnym zbiegł ze Czchowa, opuściwszy cały swój dobytek, Franciszek M ikuła, trudniący się wyrobem wódki i piwa, to za rozkaza­

niem »sławetnego A dam a R aszko, podówczas bur-

»mistrza Czchowa, przy obecności panów Ławników

»poddanych spraw a Pana W oyciecha Znamirowrskie-

»go Czechmistrza Szewskiego a P an a Christopha

»Bieńka Czechmistrza K ow alskiego spisano następu-

»jące przyrządy: Naprzód słodu piwnego wozów seść,

»a na korycie korzec icden, iachtelów piec, półiach-

»telków cztery, fasek piwnych dwie, cebrów seść,

»saflików o dwu uchach trzy, safliczek o iednym

»uchu ieden, koryto piwne długie, Liy piwny, chust-

»nicza (?) iedna, kadek gorzałcanych w sieni dwie,

»wieków na te kadki dwie, fasa gorzałcana ie d n a ...

»wódki dwa zbany, zaś wódki dwie konwi wodne,

»dwie konwi wodnych próżnych, piwnych konwi po-

»spolitych seść, iedna to iest siódma w ie lk a ... be-

»czka wielka w kom orze, w którey słodu pół korca

»mełtego, zbanków Łagowskich dwa« ...

Lu d w i k K r a s u s k i. (Dokończenie nastąpi).

J A K W B A J C E W S C H O D N I E J .

S C H E R Z O Z E W S P O M N I E Ń P A R Y S K I C H .

(Dokończenie).

U płynęła minuta, dwie, a ja nie wiedziałem co się w około mnie dzieje; zapomniałem naw et o Teciu.

Oczarowała mię t a . . . nie wiem dopraw dy ja k ją nazw ać?... Zapatrzony w rogow y guzik m ego czarnego pal­

totu, stałem jak figura woskowa, nieruchomy, osłabiony i przeświadczony, źe gdyby nie tłok, jaki tu na bal­

konie panował, a w którym tkwiłem, niby zapałka w pudełku pełnem zapałek, ukląkłbym przed tą królow ą i sam B óg wfie tylko, cobym dalej począł, jakiegobym jeszcze głupstw a nie popełnił. Być może, ucałowałbym jej trzewiczek, pantofelek raczej, gdyż miała pantofelki atłasowe. W idziałem je, widziałem!

W ypadek zrządził — a jak mu za tę przysługę dziękować? nie wiem — źe popychani: raz z przodu, raz z tyłu, raz z boków, jako dwa liście rzucone do potoku, a ruchliwą falą na wszystkie strony miotane, zbliżyliśmy się, przypłynęliśmy do siebie. I nagle ciałem mojem, w strząsnął zimny dreszcz. R ę k a w mojej odzieży otarł się mimowolnie o czarną jej redingote. W tymże momencie spotkały się oczy nasze powtórnie i nie wiem jakiemu duchowi opiekuńczemu przypisać odw agę i śmiałość, które się nagle w duszy mej wzbu­

dziły, alem się nie u lą k ł... nie! i wzrok, który padł na mnie nakształt uderzenia rapiera — wytrzymałem.

Czarnobrewa — bo czarnobrewą była — widząc, źe oczu nie spuszczam, ani się jak panienka rumienię, lecz źe przeciwnie spojrzeniem za spojrzenie odpłacam, że zamiast ustąpić, jako za pierwszym razem, staję wyzy­

wająco do walki, widząc to cofnęła się teraz i spuściła oczy. Tryum fow ałem !

Z uśmieszkiem na ustach, zaczęła coś mówić do swej towarzyszki, blondynki, w jasnem, piaskowego koloru »burnie«, która stojąc tuż przy niej w yglądała na jej siostrę młodszą. Podobnie, wyobrażam sobie, musiała niegdyś w yglądać A ntygona przy starszej swej siostrze Ismenie, lub Lilia W eneda przy Rozie.

Rozum ie się, źe gdybym był Parysem — zarozumiałość moja przechodzi granice przyzwoitości — jabłko z napisem : »piękniejszej<<. oddałbym Ismenie lu b . . . Rozie.

Nieznajoma moja m ogła uchodzić śmiało za uosobienie demoniczności. Oczy jej czarne, płonęły ogniem fosforycznym, usta zaś rozchylone lubieżnie, zmysłowo, ukazując koniuszki białych ząbków, choć nie mówiły ni słowa — (oczy mówiły za nie) — szeptały zdawało się do ucha człowiekowi o tajemniczem jakiem ś szczę­

ściu i zapomnieniu w miłości. W ysoka i dobrze zbudowana, na podobieństwo owych niewiast biblijnych Do- r ń’go — jak R eb ek a naprzykład — ubrana cała czarno, sprawiała wrażenie mistycznej, jak już raz ją nazw a­

łem, wpół ziemskiej, a wpół piekielnej istoty, jednem słow em ... demona. Patrzyłem na nią, jak w obraz, wzroku od niej oderwać nie mogąc, urokiem jej zahypnotyzowany. Ona tymczasem patrząc przed siebie, w dal lub też z towarzyszką rozmawiając, udaw ała, że nas nie widzi. W idziała! K iedy zaś zwróciwszy się w moją stronę spotkała się ze m ną oczami, w kącikach jej ust zakw itał uśmieszek.

Zegar, k tóry nakształt złotej tarczy słonecznej ze ściany ponad balkonem w yglądał, obwieścił zgro-

(11)

Ś W I A T 107

madzonym na Polu Marsowem tłumom, źe chwila jeszcze, a ujrzą Fontaines lumineuses — najczarowniejszy, najfantastyczniejszy z cudów wystawy.

Basen głównej fontanny otoczyło czarne mrowie ludzkie. Cisza. Z oddechem w piersiach zapartym, z oczyma utkwionemi w marmurowy posąg »Francyi oświecającej ludy« czekają wszyscy.

Nie dano nam czekać zbyt długo. Po głowach i kapeluszach przebiega niespodziewanie jasna błyska­

wica — na wodzie ukazuje się jednocześnie dwanaście bukietów świetlistych, białych jak srebro, a jak bry­

lanty lśniących.

Po chwili nowa niespodzianka. Oto ze środka basenu, z pomiędzy owych dwunastu bukietów, w y­

tryska nagle srebrny filar wody, wysoki na kilkanaście metrów. Rozwijając się u góry w kształcie palmy, opada na dół gęstą ulew ą dyamentów. Bije od niego biała, jaskraw a łuna. Twarze ludzi, stojących w pier­

wszym rzędzie, wydają się trupio-blade.

W tem — a doprawdy, źe nie podobna było zauważyć: kiedy? — woda połyskująca białemi językami, wzdęła się raptem, zakotłowała jak war, poczem buchnęło z niej kilkadziesiąt strumieni srebrnych, olbrzymich, wąskich u podstaw, szerokich zaś i rozłożystych u szczytów, które zlewając się wszystkie do środka, utwo­

rzyły w ten sposób obszerną, niby kryształow ą altanę.

Lecz patrzcie: zamiast brylantów, posypały się teraz nagle rubiny. W szystkie fontanny, jak na zaklęcie stały się z białych — czerwone. Delfiny i trytony, które krągłem i swemi paszczami wypluwały tylko co żywe srebro, poczęły teraz wyrzucać z siebie krwi strugi. W powietrzu zawisa łuna czerwona. Ludzie, stojący w pierwszym rzędzie, tuż przy basenie, robią wrażenie posągów żelaznych, odlanych i nie zastygłych jeszcze.

Cudny widok! Podziwiając go, zapomniałem oczarowany, o mojej »nieznajomej«, która ocierając się ramie­

niem o me ramię, nie zważała na mnie prawdopodobnie, zwłaszcza, źe oczu nie można było ani na sekundę odwrócić, widzenie bowiem zmieniało się co pół, co ćwierć minuty. Po rubinach nastąpił fioletowy deszcz ametystów, po am etystach żółte topazy, po topazach niebieskie szafiry; po nich

znowu brylanty, aż w końcu, jakoby finał koncertu b a rw ... jeden wspaniały akord wszystkich kolorów, które przeplatając się lub też chwilami zacierając jedne drugie, igrały rzekłbyś ze sobą i sw aw oliły... Co wszystko razem czyniło — na mnie przynajmniej — wrażenie, jakbym patrzył na fantastyczny taniec tęcz.

Naraz wypuszczono z drugiej platformy wieży rakietę, która wlekąc za sobą puszysty ogon iskier, gwałtownie, z sykiem przeraźliwym wzbiła się w powie­

trze i stanęła. R ozległ się huk, jak z moździeźa, rakieta pękła, zgasła i — jak mówi Słowacki — »swe włosy złote w ciemnem powietrzu cicho osypała« .. . Nagle cała wieża Eiffel, od podstaw do szczytu, staje przed wzrokiem w ponsowych płomieniach bengalskiego ognia... N ikt już nie patrzy na cudne fontaines lumineuses, zapomniano 0 nich. W szyscy mrużą powieki zwracając oczy ku oślepiającemu emlrassement de la toter. Z pierwszej, z drugiej platformy, oraz ze szczytu wznoszą się, jak obłoki, czerwone kłęby d y m u ; ażurowa wieża kryje się w nich chwilam i, jak w chmu­

r a c h ... W spaniały to niezaprzeczenie w idok, ale jakże straszny, jakąż przejmujący grozą! T a sama wieża Eiffel, którą we dnie lub o zachodzie słońca porównywałem z figurą Paryżanki — teraz wydała mi się stosem ognistym , zalewającym potokami swego krw aw ego światła bliski mi wddnokrąg. Pole M arsowe, wystawa, jej zabudo­

wania, od skrzydeł Trocadero począwszy, a kończąc na kioskach i klombach, wszy­

stko powlekła jaskraw a purpura łuny. Dzikie okrzyki: »hurra!« wyrywające się raz głośniej, raz ciszej z kilkudziesięciu tysięcy piersi brzmiały w tern oświetleniu złowrogiem, jak jęki dusz potępionych, prażonych skwarem piekielnym. Ciemno­

niebieski strop nieba, wraz z gwiazdami, mglistą warstw ą łuny przesłonięty, zaognił się i poczerwieniał, jak krwawy płaszcz Minosa.

Opisane powyżej »widzenie« trwało kilka minut. Zakończyły je fajerwerki,

W tem zegar obwieścił światu dziewiątą. Ognie sztuczne zgasły, jak zdmuchnięta świeca, fontaines lum i­

neuses zapadły się pod ziemię, widowisko skończone!

O godzinie wpół do dziesiątej tłoczyliśmy się wszyscy czworo pod płóciennym dachem na moście Jena, ściśnięci, sprasowani, niczem śledzie w b e c zc e ... Jakto: wszyscy czworo? — zapytać może niejedna z czytel­

niczek. W szak było was tylko dwóch? Tak, ale przed nami postępowały zwolna owe dwie panie z balkonu

— Lilia i R osa — za któremi, jak Lelum i Polelum przeciskaliśmy się ja z Teciem.

Zdawało mi się, źe one, widząc nas doskonale, udawały, źe nas nie widzą.

Dzięki natłokow i, jaki nas do siebie niby obręczami przykuł, czułem przez cienkie sukno czarnej jej redingote — jakby się tu wyrazić — całą elastyczność jej ciała. Puszysty i miękką włos futra,^ oplatającego jej szyję, łaskotał mię chwilami po tw arzy... Była zachw ycającą... Chciałem do niej przem ów ić... lecz znowu stanęła mi na przeszkodzie — nieśmiałość! Myślałem sobie, gdyby też powiedzieć: -»Madame vous ites rwvis- sante<i . . . Ph! najlepiej będzie, jeśli Tecio w mojem imieniu, źe jest czarującą jej oświadczy.

— Mów ty, ty jesteś odważniejszy w takich razach i bardziej, aniżeli ja, effronte.

— Pochlebiam sobie — odrzekł z przekonaniem.

Jakoż zdecydowawszy się i odchrząknąwszy myślał już pewny siebie głos zabrać, gdy nagle język mu się w trąbkę zwinął i Tecio, który przed chwilą wyśmiewał moje tchórzostwo stchórzył ta k ż e ... Nie

ironiaź to lo su ! . . . ' -7 • u

W ydostaliśm y się wreszcie na ulicę. Tu — pozwolę sobie wyrazić się stylem klasyków Zgiełk 1 W rzaw a, dwaj bogowie domowi Paryża, tań czy li... kankana. R uch szalony, a przytem rozlegały się krzyki gavroche’ow, sprowadzających dorożki, klątw y woźniców, wymyślających sobie wzajemnie, zachrypłe głosy _

S TI tYJAS ZEK

(12)

P A N D E B E A U M A R C H A I S .

konduktorów, polecających miejsca w omnibusach i wreszcie surowe upominania policyantów, pragnących ująć rozstrój powszechny w k arby ściśle uregulow anego porządku.

Nieznajome skręciły odrazu na prawo. M y za niemi.

— Jak myślisz Teciu, co zrobić? jeżeli wsiądą do któregokolw iek z o m n ibusów ...?

— W siadam y i my.

Inaczej przecież chciały nieubłagane w y ro k i! Nie uszliśmy "więcej niż jakie sie­

demset kroków, kiedy piękna Rosa, wraz z młodszą siostrą swą L ilią, zamiast siąść do omnibusu (jak tego pragnęliśmy) siadły do karety, zaprzężonej w czarne konie.

W idocznie czekać musiały tu na n i e ... Stangret, wygolony ja k aktor, trzasnął z bi­

c z a ... i pojechały. W niemem niezadowoleniu spojrzałem na T ecia, który zapalał papierosa, z wyrazem zawodu na twarzy. H a! cóż robić?... R uszyliśm y w stronę Place de la Concorde. Przez drogę, zapewne w skutek tak zwanego w języku psycho­

logicznym »kojarzenia wyobrażeń« nasunęły mi się na myśl owe charty z »Pana Tadeusza«, K u sy A sesora i Sokół R ejenta, które kiedy im szarak um knął do lasu

. . . ogłupiałe biegały pod gajem, Zdawały się naradzać, oskarżać się w zajem ; W reszcie wracają, zwolna skacząc przez zagony — Spuściły uszy, tulą do brzucha ogony,

I przybiegłszy, ze wstydu nie śmieją wznieść oczu, I zamiast iść do panów, stały na uboczu. ..

Gdyby mię zapytano: co m yślę o Folies B e rg ire ? ... powiedziałbym, źe to je s t... A le lepiej wejdźmy. B udynek się składa z dwóch wielkich hal. Pierwsza od wejścia — to ogród zimowy, druga — to teatrzyk, rozmiarów’ warszawskiego T ea­

tru Rozm aitości, do którego, ponieważ znajduje się o pół pię­

tra niżej, schodzi się po szero­

kich, miękkim dywanem wysłanych schodach. Takiego ja rd in des palmes, jakim wypełniona jest pierwsza hala, nie wńdziałem ani w' Berlinie, ani w Frankfurcie. Palmy, palm y i palmy! A wśród tych palm , ścieżkami, szarym żwirem wysypanem i, mija się mnóstwo kobiet. Przesuwają się jedna za drugą. B rylanty ich m igają jak gwiazdy spa­

dające. Tchu w piersiach nie staje \v tej atmosferze du­

szącej, od podzwrotnikowego u p ału, od denerwujących woni. Szum fontanny, gwTar rozmów, suchy szelest sukien, łagodne tony orkiestry, rozbrzmiewającej w drugiej hali jakimś melancholijnym walcem W aldtenfefa, przytłumiony turkot dorożek, zajeżdżających przed teatr, wrzaskliwe krzy­

ki chłopaków handlujących afiszami, przerywane grubiań- skiemi nawoływaniami wmźniców, oto w przybliżeniu sym ­ fonia Folies Bergere. U paja ona w pierwszej chwili, osza­

łamia, rozmarza nieco... ale przedewszystkiem charaktery­

zuje Paryż. Dlatego — obrazowi {Ilustrującemu go przy­

patrujem y się nieco bliżej w opowiadaniu, które je s t...

scherzem tylko.

Zatrzymujemy się przed bufetem , aby się orze­

źwić. Stojące na nim flaszki z koniakiem grają pod świa­

tło jak topazy, butelki kryształowe z abricotiną jak rubiny, a rznięte karafki z absyntem jak szmaragdy. I tu pełno k o b ie t... les pschutteuses. T ak je w stolicy świata nazy­

wają. Chłodzą się one gorącem i napojami.

Było już dobrze po dziesiątej, kiedyśm y przed Folies Bergere zajechali. Po drodze, wracając z wystawy, wstąpiliśmy do hotelu po stry ja, z którym (żałuję, żem tego wcześniej nie powiedział) przybyłem do Paryża. Mie­

szkałem z nim razem. Mieliśmy dwa pokoiki na czwartem piętrze. Tecio — z którym przypadkiem spotkałem się w galeryach Louvr’u, u stóp W enery Milońskiej — mie­

szkał gdzieindziej... W ięc — jak już powiedziałem — wstąpiłiśmy do hotelu po stryja. Czemu nie wybrał się z nami na w y sta w ę ? ... nie pomnę. Zdaje mi się, źe od­

poczywał po śniadaniu, któreśm y spożyli u M argueri’ego.

W szyskim , którzyby mi zarzucili, źe tak nagle i niespo­

dzianie wprowadziłem do opowiadania stryj aszka, który

jak się to później okaże, nie odegra w niem poważnej roli, odpowiem: wrażenia moje^pisałem ... jakby się w y­

raził autor Beniowskiego »z aryostycznym uśmiechem na tw arzy«; kreśliłem je na żądanie pewnej ślicznej jak anioł pani, na której względach niemało mi zależało. Panią tą — sztuka. A chociaż wiem, źe kocha się ona

I

U N E P S C H U T T E U S E .

Cytaty

Powiązane dokumenty

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności,

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że