• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 1"

Copied!
25
0
0

Pełen tekst

(1)

1 Stycznia 1890

'. . . . - . ■ - mim ■ ifiSia ś R '.;R, ■ ■

(2)

z 1 s t y c z n i a 1 8 9 0 .

i. Winieta tytułowa ... .... • ■ • • . . . przez St a n i s ł a w a To n d o s a.

2. « W prądzie». N o w elk i . . . . .. . . . Te o d o r a To m a s z a Je ż a.

i l l u s t r o w a n a ... .... . . . .. . . . , . . . »- Wł o d z im i e r z a Te t m a j e r a. 3. Studyum . . . ... ....

z j j ■ V . ' N L - ' ; . * He n r y k a Si e m i r a d z k i e g o. 4. Szkic z t e k i... .... Ja n a Ma t e j k ę. *

5. P raczki nad Wisłą ... . . •: . . ( . » . Lu d w i k a d e La v e a u x. 6. »Po inkursyi kozackiej« .... .... • . . ' .V'....-W. » ; Dr a An t o n ie g o J.

7. Ze w siw step! . . . . . . ■ • ■ • .. . . . : . . . ■ . . » Jó z e f a Br a n d t a. 8. » jed e n dzień w O x f o r d z ie «... .... St a n i s ł a w a Be ł z ę.

9. Przed k a r c z m ą... An t o n ie g o Ko z a k i e w i c z a

10. Leila . . . ... Ed w a r d a Lo e v y.

11. K listem do m i ł e g o... Pa w ł a Me r w a r t a.

12. Komnata w hotel Lambert . . . Al f r e d a Ro m e r a.

13. »A u reli Urbański« (z p o rtre te m ) . . . . Ad a m a Do b r o w o l s k ie g o. są. » K r o n ik a «... .... . . . ■ * * *

W d o d a tk u p ierw szy m :

Karyerowicz. P o w i e ś ć ... : ' » Jó z e f a R o g o s z a. (arkusz pierw szy).

W d o d a tk u d ru g im :

Stary płaszcz. L e g e n d a B o ż e g o N a ro d z e n ia • . - .... - ... » M . d u Ca m p.

(arkusz pierw szy). tłu m a c z y ła J. Re y o w a.

O kładka podług rysunku S t a n i s ł a w a T o n d o s a . Fotografie z obrazów, wykonane w zakładzie fotograficznym S t . B izańS K IE G O w Krakowie. H eliograw iury u R . P a u lu s S E N A w W iedniu. Drzew oryty cięte w Monachium, Berlinie i Stutgardzie. K lichotypie i cynkografie umyślnie robione dla »Świata« u M. H u Ś n i k a w Pradze-Czeskiej.

W iniety z zakładów paryskich. Papier z fabryki B r a c i F i j a ł k o w s k i c h w Bielsku.

P R Z Y P O M N I E N I E .

D la możności uregulow ania - kosztownego nakładu, upraszamy o wczesne zgłaszanie się z prenum eratą.

Prenum erow ać najdogodniej i najlepiej wprost w administracyi, »Świata«, Kx*aków, 4 0 . U lica Szpitalna.

O d A d m in is t r a c y i „ Ś W I A T A

a

Zakład introligatorski M arcelego Ź en czyk ow sk iego w Krakowie, przy ulicy Sławkowskiej, l. 22, p rz y ­ gotowuje na rocznik przeszły n o w ą o k ła d k ę lardzo ozdolną, k tó ra wkrótce będzie ukończoną. Cena jej wynosi 2 złr. 50 c n t, które można w prost do R edakcyi „ Ś w i a t a “ nadsyłać wraz z prenum eratą. W przyszłym num e­

rze, dam y na okładce reprodukcyę z wyobrażeniem tej oprawy.

(3)

- <Riö2»ry

iMTinnr

a- ' , , ■

Km-? 5;?|,,

>&« i | i i

Ś W I A T .

P K ;I

P R Ą D Z I E .

N O W E L Ł A .

On wabił się By sio, ponie­

waż na imię mu by o: Alfons — kompromitujące iriiię ! ... Ona się wabiła Bisia, oonieważ na imię jej było: Malwina. Jaki po­

między niemi zachodził stosu­

nek, o tern będzie później, tym ­ czasem zaś potrzeba nieodzowna zabrania bliższej nieco znajomo śei — osobno z nim,

Owóź tedy

osobno z nią.

Bysio przy­

szedł na świat w roku od n. Chr.

1859, Bisia w 1867 dniach, których mi do rzeczy nie należ

W których sięcy ? — to y, albowiem

‘V/ssLy

ja dni 1 mie- aś należą do młodymi ani jedno, ani drugie nie ode­

grali jeszcze roli historycznej ża­

dnej i nie wiadomo czy odegra­

ją jaką; — na w ypadek zaś, gdyby odegrali, gdyby się które Im tak dalece, z nich wsławiło cze

iżby jednego lub drugiego, albo obojga koszule da!rto na szka- pierze, a ich butów i trzewików do muzeów poszukiwano; na wypadek, gdyby on wszedł na szczyty, na których świeci Mie­

rzwiński, ona na te, na których jaśnieje Sara B ernhardt; gdyby o niej lub o nim, albo o nim i o niej Figara pisały, a tłum y im składały hołdy oklasków i gotówki, którąby oni w obieg puszczali; na ten lub t ;mu podobny w ypadek — trzebaż o badaczach historycznych pamiętać i zostawić im swobodę całą dochodzeń

sięcy, w których oni na^ świat poprzychodzili. Tymczasem — to do rzeczy nie^ należy. Lata^

są, więc z nich coś jeszcze być może na podstawie tego, czem są obecnie. Dla wykazania atoli, czem są, rzec słówko należy — czem byli.

Zaczniemy od niej.

Bisia, przyszedłszy na świat, znalazła się na nim w warunkach nienajświetniejszych, ale wcale zno­

śnych. Nie urodziła się na podołku żadnej księżny, hrabiny ani baronowej nawet, pomimo, źe ujrzała świat w krainie, w której mitr zatrzęsienie i źe mało brakło, ażeby się jej było to nie trafiło, m atka jej bowiem, z domu panna W i e r c i s z e w s k a, zanim została panią N utynską, miała, jak sama powiadała, ubiegających się o jej rękę: trzech baronów, dwóch hrabiów i jednego księcia. W yszła jednak za pana K utyńskiego, którego dziadek zwał się K utyjanerem , ojciec z początku Kutyjaurem , następnie Kutyjańskim, w końcu Kutyńskim , on zaś w pułku huzarów, w którym służył, figurował pod nazwiskiem: R udolf Ivutynski von K uty. Nie wyszła za żadnego z tamtych, - wyszła za n ie g o : czemu ? O ile z relacyj, m ateryi tej tyczących się domyślać się było można, powodem, dla którego czoło panny Wierciszewskiej nie przyozdobiło się koroną mnogopałkową, była, obok niepodległości przekonań, dobroć serca. Trzej baronowie, dwaj hrabiowie i jeden książę kochali się w niej na zabój; lecz, ponieważ, również na zabój kochał się w niej prosty von, dała się więc temu ostatniemu uwieść.

Dałam się u w ie ść... — powiadała z wpółwestchniemem, znamionującem romantyzm momentu, w którym związek małżeński zawarła.

1

(4)

Tyczyło się to dobroci serca w połączeniu z przekonaniami, dla których zrobiła^z siebie ofiarę. H uzar został dla niej ex-huzarem i wcale przyzwoitym małżonkiem — presentable i maniable. Zycie by im upływało, jak wody strum yka wśród kwiatów, gdyby nie jakieś niewytłumaczone tęsknoty, które panią K utyńską tra ­

piły przed urodzeniem i po urodzeniu Bisi. T ęsknoty owe przed i po różniły się pomiędzy sobą nieco. Przed, cecho­

wała beznadziejność i bezcelow ość, śród których przewijała się nić żalu do męża, ukazująca się od czasu do czasu pod postacią w ynurzeń, składanych na łonie ciotki jego, panny Ludw iki, osoby w wieku dojrzałym , która w swoim czasie za mąż nie wyszła, sama dobrze nie wiedziała dlaczego, lecz się tem wcale nie trapiła z powodu, że jej na trapienie się czasu brakło. Bardziej, aniżeli co, zajmowały ją: spiżarnia, nabiał, kurniki, piekarnia; pełniła funkcyę klucznicy z zami­

łowania i z zamiłowaniem; miała pod dowództwem swojem regim ent dziewek i bab: to jej życie zapełniało tem bardziej, źe będąc krótką i grubą, nie m iała możności ekspensowania go inaczej. To się przy gospodarce domowej krzątała, to spoczywała; spoczywając pończochę robiła i wówczas uspo­

sobioną była do słuchania zwierzeń Leosi, w m ateryi pre- tensyj jej do R udzia — pretensyj, ogniskujących się w tej jednej, w epoce rom antyzm u pospolitej, wyrażającej się przez to, że jej, Leosi, Rudzio nie rozumie.

— On mnie, ciociu, nie rozum ie. . . .— powtarzała.

— Un przecie. .. zdaje si ę. . . rozumi e. . . w szystko.. . — odpowiadała panna Ludwika, drutami prze­

bierając.

— W szystko i wszystkich, tylko nie m n ie ...

— T a k ... hm .. . no ...

N astępowało ze strony pani K utyńskiej westchnienie, którem u wtórowała panna Ludw ika, a które bynajmniej nie wyjaśniało sytuacyi. Istotę pretensyi osłaniały m gły i w m głach tych latały »dzikie kaczki«, nadające się do polowania; wabiły »przepiórzyce«, nadające się pod rozjazd. N a szczęście pana K utyńskiego w okolicy myśliwych nie b yło, pożycia przeto jego małżeńskiego nie zamąciła żadna aw antura romantyczna.

Śród m gieł owych przyszła na świat Bisia i przyniosła matce co jej brakło: celowość życia — na- dziejność. Nadziejność na tem polegała, że się w pieluszkach ukazała pani K utyńskiej istota, co ją zrozumie.

Nastąpić to miało — rzecz prosta — w przyszłości. Pani K . nie w ym agała rozumienia od dziecka w pielu­

szkach, nie w ym agała od dziewczynki na czworaku chodzącej, nie w ym agała od tejże dziewczynki gdy szcze­

biotać poczynała, ani później nawet, kiedy przenikać poczęła tajemnice znaków, w których się krystalizują dźwięki mowy ludzkiej. W ym agnnie wszelako przyszło bardzo wcześnie. Bisia nie liczyła jeszcze lat dwunastu, kiedy pani K utyńska powiedziała sobie z akcentem pretensyi do losu:

— Ona mnie nie rozum ie...

Bardzo często powiedzenie byw a wyrokiem. T ak się tym razem stało. W y ro k zapadł. Dziewczynka zaliczoną została, przedewszystkiem, do kategoryi pana K utyńskiego i panny Ludwiki, następnie, do kategoryi całej szarej gromady, otaczającej panią K u ty ń sk ą zbliska i zdaleka. T ak w zrastała i tak wyrosła na pannę, nierozumiejącą matki. W ynikło ztąd nieporozumienie ustawiczne, stanowiące rodzaj kleszczów, w których Bisi niekoniecznie było dogodnie i z których się wydobywała, gdy za mąż poszła.

Czy się w ydobyła napraw dę?

Zobaczymy.

Poszła za mąż za Bysia, czyli za Alfonsa Rypeckiego, szlachcica pochodzenia niepodejrzanego. R ód Rypeckich wyprowadzał się z R ypna, nazwanego tak od rypania drzwi w gniazdowem domostwie tej, począt­

kiem panowania K rakusa sięgającej, rodziny. Ztam tąd i w herbie dostała ona: zawias zardzewiały. W spom i­

nam y o tem nawiasowo, łuboć nie można powiedzieć, ażeby ten szczegół pozbawionym być miał znaczenia.

Bysio o nim wiedział i upatryw ał w tem rodzaj nakazu od praszczurów idącego, a rozkazującego opozycyę, wystosowaną przeciwko regule: »Siedź cicho, nie rypaj się«. W y wnioskowy wał on ztąd, źe jego, jako R y p e ­ ckiego zadaniem jest: cicho nie siedzieć i rypać się. Mniemanie to wyw arło jak się zdaje, na jego currim lum

•vitae w pływ od dzieciństwa, od dzieciństwa bowiem cicho nie siedział i rypał się, tak w domu, jak w szkole.

Z racyi tej, szkół nie skończył. Nie przeszkodziło mu to jednak wszystko rozumieć.

H e t — wszystko rozumiał.

Przyznawali mu to i ojciec i m atka — przyznawał sobie sam.

W e względzie tym Bysio stanowił przeciwieństwo Bisi i zaręczyć nie można, ażali pobranie się ich nie nastąpiło na mocy tego prawa, skutkiem którego przeciwieństwa się zbliżają. Zachodziły naw et oznaki niejakie, świadczące, źe tak nie inaczej było.

Po zaręczynach, kiedy Bysio do Bisi w charakterze przyszłego dojeżdżał, pani K utyńska razu pewne­

go w ynurzyła się przed nim.

— Muszę — zaczęła — muszę z panem pomówić otwarcie.

— P a n i!.. — odparł.

— Jako m atkę, obchodzi mnie dziecka m ego przyszłość ...

— Rozumiem panią ...

— Rozumiesz ? — odezwała się zdziwiona.

(5)

Ś W I A T 3

— I jak jeszcze !..

Pani K utynska przenikliwe na przyszłego zięcia zwróciła wejrzenie i raz jeszcze z akcentem, oznacza­

jącym wątpliwość, połączoną z tem uczuciem, które Archimedesowi okrzyk eureka! z ust wyparło, zapytała:

— Rozumiesz ? ...

— A le ż ... — odparł Bysio z akcentem znaczącym.

Opanowało go nagle zdziwienie, ztąd pochodzące, źe przyszła jego świekra o rozumieniu jego pow ąt­

piewała. W yprostow ał się, brwi zmarszczył i usta zacisnął. Zlekka przytem odchrząknął.

— A c h !.. — zaczęła pani K utyńska i po chwilce milczenia tak prawiła dalej: — Śmiało powiedzieć m ogę, źe w Bisi, kochany Bysiu, będziesz miał żonę wychowaną dobrze, zacną i przykładną. O tem nie wątpię. Nie wiem jeno, czy się zrozumiecie ? ...

— J a k to ? ... — podchwycił Bysio.

— Powiedzieć bowiem muszę, ź e ... n ie ste ty ... ona mnie nie ro zu m ie...

— A le ... o .. . — odparł głowę podnosząc — zrozumie mnie ...

W yraz »mnie« wymówił z przyciskiem.

— Ja (znów przycisk)... ja, pani dobrodziejko, umiem ludzi prow adzić... Słówko rz u c ę ... spojrzę...

no i długo gadać nie potrzebuję ... Słówko ... spojrzenie ...

— To p ra w d a ... — wtrąciła pani K u ty ń s k a — przyznać muszę, źe masz oczy wyraziste ...

T ak się w rzeczy samej miało z tym dodatkiem, źe z wyrazistością oczów łączyła się wyrazistość oblicza, z tą zaś ostatnią wyrazistość postaci całej. Bysio był wcieleniem wyrazistości, bijącej mu z oczów, z nosa, z ust, z szerokich ramion, z wydatnej piersi, z więcej aniżeli średniego wzrostu, z niezbyt obiecującego czoła, z brwi, z brody, z pięści, z nóg, ze sposobu noszenia głowy i uczesywania na takowej włosów. W yrazistość owa łączyła się z jak najlepszem o sobie mniema­

niem. Bysio miał się za nieomylnego. Nie przypuszczał, ażeby m ógł kiedy głup­

stwo powiedzieć lub zrobić; w razach zaś, gdy głupstwo tak się zaznaczyło, iż zaprzeczenie onemu stawało się niemoźliwem, odpowiedzialność zwalał nie na sie­

bie, ale na coś lub na kogoś. Coś przeszkodziło, ktoś zawinił.

— J a . . . j a . . . n ie ... — powiadał.

N igdy on winnym nie był w sumieniu i przekonaniu własnem.

Jego »ja« posiadało we własnem jego mniemaniu same jeno przymioty dodatnie, bez najmniejszego ujemnych śladu.

I to »ja« zgiosiło się po rękę Bisi, która była przeciwieństwem tego, co on wyrażał, a to, dzięki procesowi psychicznemu, pod jakim się rozwinęła pod kierownictwem m atki, usiłującej dać się jej zrozumieć. Dziewczyna jedno tylko rozumiała — rozum iała: miłowanie matczyne — zresztą nic.

— Czego mama odemnie chce? — zapytyw ała siebie często i odpowie­

dzi nie znajdowała.

Zapytanie to zadawała niekiedy ojcu i pannie Ludwice, którą tytułowała

Ojciec odpowiadał: »aa« i dłonią nieco podniesioną kiwał; kiedy zaś, gdy mu zapytanie córki w uszach zabrzmiało fajkę palił, wówczas więcej dymu w usta wciągał, gęstsze kłęby z ust wypuszczał i odzywał się przeciągle:

" — P h h h ...

Panna Ludwika ramionami wzruszała i pończochę żywiej nieco robiła.

Z odpowiedzi tych Bisia żadnego nie była w stanie wysnuć wniosku i z konieczności rzeczy poszu­

kiw ała wyjaśnień gdzieindziej. Gdzie mianowicie? W naszym wieku czytelnictwa powszechnego jest obszerne do poszukiwań tego rodzaju pole. Znajdują się na niem wyjaśnienia wszelakie, wyrastające pod postacią grzy­

bów częstokroć trujących, kwiatów niekiedy uroczych, ostów jałowych, traw ek zielonych, mchów miękkich i puchów za powiewem wiatru latających. Na nie Bisia weszła i tem uporniej się na niem trzymała, źe ilekroć się przed m atką jakim pochwaliła wynalazkiem, zawsze z ust jej następujące usłyszała w yrazy:

— T y mnie nie rozum iesz!...

Po wyrazach tych długi i szeroki następował wyw ód, którego sens moralny na żaden sposób po­

chwycić się nie dawał. Pani K utyńska lubiła rozumować i rozumowania jej były gadaniami bez końca, peł- nemi zwrotów, wprowadzających je na szlaki niedeptane. Filozofowała ustawicznie, ale, gdyby raz kiedy mogła być własnych słów słuchaczką, moźeby przyznała, że związek pomiędzy niemi nie istniał zgoła. Nie dziw przeto, że nie rozumiał jej mąż, nie rozumiała ciotka mężowska, nie rozumiała córka rodzona. Bisia się do nierozumrenia przyzwyczaiła, a przyzwyczaiła się tak dalece, źe nie zrozumiała, kiedy matka, zacząwszy od termitów, co przegryzają budowle ogromne i wyprowadziwszy ztąd rolę dziur w słońcu, zakończyła oznaj­

mieniem, że się Bysio o jej (Bisi) rękę oświadczył. W ysłuchała, uw agę wytężając, nie wiedziała jednak o co chodzi. M atka jej zapytała:

— Cóż ty na to ? ...

— Mama powiada, źe te rm ity ... — zaczęła.

— Ależ n ie ... — przerwała pani K utyńska.

— W ięc te plamy, co na słońcu...

— Zkądże ci się wzięły plam y w g ło w ie ? ...

— Mama przecie...

— Nie rozumiesz m n ie ... — podchwyciła pani K utyńska zirytowana i zaniechała rozmowy.

» babunią«

(6)

Bisia aniby się domyśliła, co się jej przytrafiło, gdyby nie ojciec i babka. Dowiedziała się od tej ostatniej przez p ó ł— przez pół dlatego, źe staruszka rozpłakała się — zanim dopowiedzieć zdołała.

— Pójdziesz za mąż ... — przez łzy mówiła. — Pój - dziesz- za - mąż ...

— Ależ, babuniu . . .

— Moje dziecko .. . Pó - ó - u j ...

— Nie idę jeszcze ...

— Nie idziesz ? ... co ? ... nie chcesz chyba ? ...

— Nie to ... ale ...

— Pó - ó ~ u j ...

D ogadać się z nią sposobu nie było. Z ojcem rzecz się załatwiła gładko.

— Oświadczył się o ciebie B ysio...

Dziewczyna się zmieszała. Jakkolw iek z czytelnictwa, w którem poszukiwała w yjaśnień, owiadomioną była o tych rzeczach i o wielu innych, zmięszała się jednak. Bysia znała — bliski sąsiad; miała go atoli za istotę acz człowieczą, ale gatunku odrębnego, nieprzystępnego dla uczuć, uścielających przed ołtarz drogę. Uczucia te, dzięki ułomności natury ludzkiej w ogóle, a niewieściej w szczególności, nurtow ały w niej i bezwiednie prawie oglądała się za osobnikiem płci odmiennej, ku którem uby je skierować m ogła. Rom ansowość pod postacią pragnień tajemniczych, piłowała jej serce i zapładniała wyobraźnię. Pożądała bratniej duszy i miała jej do oddania duszę siostrzaną; lecz pożądania jej zwracały się raz ku temu, znów ku owemu, ani razu jednak nie zbłądziły w stronę Bysia. Bysia wyłączała — i zapewne, gdy jej lat dwadzieścia minęło, byłaby, wyrażając się terminem utartym , serce swoje jakiemuś Gustawowi oddała, ale przeszkadzała jej niemożliwość zdecydo­

wania się, pochodząca bezpośrednio z wychowania. Ażeby módz się kochać, potrzeba przedewszystkiem mieć 0 sobie wyobrażenie dobre. W yobrażenie tego rodzaju dzieciom m atki zazwyczaj wpajają. Dzieje się to z ich strony bez premedytacyi. Pomiędzy wszystkiemi rodzajami miłości, którym ludzkość podlega, miłość m acie­

rzyńska, najsilniejsza, najbezinteresowniejsza, najprawdziwsza i najpiękniejsza, jest oraz najbardziej ślepą. Pani K utyńska kochała dziecko swoje, kochała je mocno, głęboko, lecz, skutkiem tego właśnie kochania, usiłowała wszczepić w nią rozumienie tego, czego sama nie rozumiała i wszczepiła rzecz, która rozważana ze strony jednej — przymiotem, rozważana ze strony d ru g iej— wadą. Mędrzec jeden wyraził się, źe im więcej się uczy, tem bardziej się przekonywa, jak mało umie. Filozof pewien posunął sceptycyzm do tego stopnia, źe widząc w stru ­ mieniu odbicie postaci własnej, nie umiał na pewne powiedzieć, czy on jest tym, co się w wodzie odbija, czy tym co na brzegu stoi. W Bisi powiedzenie m ędrca łączyło się z wątpieniem filozofa. Dziewczyna stała się żywem wątpienia wcieleniem. Nie rozumiejąc matki, nie przypuszczała, ażeby kogo zrozumieć była w stanie.

U robiła się w niej z powodu teg-o lękliw ość, manifestująca się szczególnie względem osobników płci odmiennej. Do żadnego za żadne świata skarby nie zwróciłaby się z tą naturalną a całkiem niewinną inwita- cyą, która się tłumaczy nieumyślnie, a wyraża to, co się nazy w a: budzeniem się skłonności. Budzenie się owo — budzenie się wywołuje. Jest to haczyk niechcący rzucony, niewidomy, nieświadomy, bezcelowy, ale ukuty z zaufania na wewnątrz zwróconego. Bez ufania sobie niemoźliwem jest rzucenie onego.

Stan niemożliwości tego rodzaju charakteryzow ał Bisię. Sobie nie ufała i haczyków nie rzucała. P o­

wiadano o niej: »śliczna dziewczyna« — i tyle. T ak się powiada o mnóstwie śliczności, otaczających ludzi, sprawiających zadowolenie i nie wnikających przez oczy głębiej nieco. Czyż nie m a prześlicznych posągów ? Iluż to ludzkość wydała Pygm alionów ? ... Różni: Gusta wy, Konrady, Bartłomieje i Andrzeje, których Bisia na drodze swojej spotykała, na Pygm alionów się zgoła nie kwalifikowali tem bardziej, źe m askow ała ją m atka niezrozumiana i niezrozumiała.

Nie można jednak powiedzieć, że w czasach pomitologicznych pygmalionizm w ygasł doszczętnie. Nie!

tak źle nie jest. Przejawia się on niekiedy, ale w w arunkach specyalnych. Potrzeba, ażeby Galatea ożywioną b yła bez interwencyi A frodyty i posiadała posag mniej więcej pokaźny. Bisia dwom tym warunkom czyniła do pewnego stopnia zadość i gdyby nie m atka, która rzeczniczką jej w obec kandydatów na pygmalionizm była, nie masz wątpliwości, iżby się był znalazł młodzian, co nie czekając aż ona zacznie skłonność budzić w nim, postarałby się, a przynajmniej popróbował obudzić skłonność w niej.

G dyby nie m atka!

Pani K utyńska tak młodzianów wszelakich, usiłując im swoje filozoficzne, moralistyczne, polityczne 1 rozliczne inne wytłum aczyć poglądy, zagadywała, źe każdy z nich, w odą tą oblany, uczciwszy uszy, um ykał, nie oglądał się i dziesiątemu zakazywał. Ztąd, dokoła młodej, cale przystojnej i niebezposaźnej panny na w y­

daniu, tworzyła się próżnia. Co który z kwalifikujących się na zięciów państw a K utyńskich w próżnię tę wszedł, w net za granicę onej się cofał i jak najdalej zmiatał. Trafiło się to raz, drugi i trzeci. Za pierwszym razem pani K utyńska powiedziała sobie:

— Nie wielka sz k o d a ... Tem u chłopcu z oczu przegląda id y o ty z m ... Mówiłam do niego, a on na mnie patrzał wzrokiem o w c z y m ... Nie wielka szk o d a!...

Toż samo powtórzyła sobie, kiedy zaszła ucieczka drugiego na zięcia się kwalifikującego młodziana.

Gdy atoli taki sam w ypadek nastąpił po raz trzeci, poruszyło ją to i zirytowało. Ję ła w ogóle uty­

skiwać na obniżenie poziomu um ysłowego u młodzieży.

— Dawniej było inaczej... Młodzież rozum iała. . . odgadywać zresztą u m iała... Książe naprzykład, albo hrabia, a naw et i baron, z jednego domyślał się s łó w k a ... Trudniej nieco szło z Rudziem, szło jed n ak ...

N ie rozumiesz mnie

(7)

Ś W I A T

H E N R Y K S I E M I R A D Z K I .

S T U D Y U M .

(8)

Z teraźniejszą zaś młodzieżą dogadać się nie sp o só b ... Mówię do niego, on patrzy; patrzy, oczy mu m głą zachodzą i ... ach ! ... — wzdychała.

D ogadała się nareszcie. Przyznała, źe »osobnikowość Bysia, na indywidualizmie jego oparta, a objekty- wizmem wsparta, posiada niejaką głębię, która jest płytką, ale zato wielostronną«.

— R o zu m iesz?... — zapytała męża, wyłożywszy mu pogląd powyższy.

Ex-rotm istrz od huzarów odchrząknął i w ąsy pogładził.

— Rozum ie ciocia?... — zapytała panny Ludwiki.

Panna Ludwika oczko od pończochy spuściła i poczęła druty wyjmować.

— Rozumiesz ? ... — zapytała córki.

— Mamo ? ... — odrzekła ta ostatnia.

— Bysio posiada wartość przeciętną, która idąc na zewnątrz, przechodzi wewnątrz i nurza się w du­

szy w przejawach, w których idealizm czerpie realizm i naodw rót realizm czerpie idealizm w taki sposób, źe dwie te duchowe właściwości znajdują podkład rów now ażny...

Z takiego wyjaśnienia Bisia żadnej w yciągnąć nie m ogła wskazówki, tyczącej się przeciętnej Bysia wartości. Od ojca dowiedziała się, źe się o rękę jej oświadczył. Zdziwiło ją to i zaniepokoiło. Śród m łodych ludzi, których się jej spotykać zdarzyło, zajmował on w jej oczach stanowisko odrębne — miała go za pow a­

g ę niedostępną, niezdolną się zniżyć aż do niej. Zaniepokoiło ją przeto oświadczenie się jego i do pewnego stopnia przeraziło. Jej »przyszły«, którego sobie w przeźroczy czytelniczej ukształtowała, w yobrażał się jej inaczej. Przedstawiała go sobie przedewszystkiem, jako sprzymierzeńca, następnie, jako lekarza. Liczyła na to, źe za jego spraw ą pogoją się te rany, które jej sercu zadała osobliwa w rodzaju swoim pani Kutyńskiej miłość macierzyńska, jako też na to, że znajdzie w nim spólnika buntu, huczącego w tajemniczych duszy jej zakątkach, a wypośrodkowanego z czytelnictwa. W czytelnictwie bowiem znajdowała nietylko na utrapienia ulgę, ale oraz wskazówki, które się jej wydały niesłychanie cennemi — cennemi pod każdym względem. N a­

trafiła na nie przypadkiem i wzięła ztąd assum pt śledzenia za niemi na kolum nach gazet, na stronicach ksią­

żek, na zdobiących pisma illustrowane drzeworytach, w logogryfach, zadaniach konikowych, liczbowych i wsze­

lakich innych, w rebusach, wszędzie, wszędzie, gdzie się m yśl ludzka czy to poważna, czyli też fantastyczna krystalizuje w taki lub inny sposób. Na polu tem ścigała po omacku ideał jakiś, który się jej nie ukazyw ał wyraźnie. W skazów ki popychały ją naprzód, ale nie powiadały dokąd.

— D ą ż ! ... — mówiły jej.

— Do czego ? ... — zapytyw ała sama siebie.

— Z abaw naś... — szydziły z niej wskazówki i wprowadzały do jej głow y umeblowanie całkowite, składające się z sof, krzeseł, szezlągów, stolików, stoliczków, fortepianów nawet, bardzo wygodnych, bardzo pięknych i bardzo ciekawych. Nosiły one nazwy tak ie: praw a kobiety, równouprawnienie, emancypacya, nauka, sława, a za m aterace i sprężyny służyły im wyw ody kwalifikacyjne, tyczące się uzdolnień, ułatwiających się­

ganie po wszystko, »czego rozum nie złamie«. W tem tkw iła trudność cała. Co to za » w szystko«?... Bisia rozumiała, źe wszelakie »wszystko« składa się z części, z części więc tych pragnęła poznać bodaj cząsteczkę jaką, a to w tym celu, ażeby posłużyła za nitkę, której ujęcie za koniuszek ułatwiłoby jej wnijście do śro d k a ...

tn medias res, jak mówią uczeni. K tóżby ją z cząsteczką ową zaznajomił, jak nie o n i . . . On ? ! ...

O glądała się za nim. R oiła o duszy siostrzanej — o Bysiu ani pomyślała.

Aż tu — trzask: masz djable, kaftan!

Przyszło się jej ubrać w Bysia.

Biedna dziewczyna zaniepokoiła się i przestraszyła.

— Bysio ? .. Bysio ? .. Czy on on, czy nie o n i ..

N a dobrą sprawę, powinna była na ważne to zapytanie poszukać odpowiedzi u stokrotek, w węzeł­

kach, w stukaniu palcami, u kabałek rozmaitych, w kabale zresztą rzetelnej. Byłaby się sposobów tych chw y­

ciła, gdyby nie niepokój, który ją opanował i nie przestrach, który jej z głowy wszelakie w tym rodzaju sposoby wypłoszył. Nie wńedziała, co począć, jak sobie poradzić — więc się rozpłakała.

O ł z y ! — łzy panieńskie! — łzy, dające się rodzajować i gatunkow ać do nieskończoności, a sprow a­

dzające się zawsze do o w e j. . . »łezki, za którą potem Ojciec zapłaci niebieski«, naw et w razie, gdy wylewanemi są w złości, zawsze bowdem są one balsamem na rany. O! ł z y ... Bisia płakała kilku nawrotam i, w ypłakała się i zdecydowała. Zależało to od niej. M ogła była odmówić. M atka prawiła jej o wolnej woli, »która przenika nawskróś i obejmuje duch, nakształt m gły porannej, zasłaniającej słońce i wieszającej się kropelkam i rosy oży­

wczej na listkach i trawkach« — i z a p y ta ła :

— Rozumiesz ? ...

Bisia się domyślić nie m ogła związku, jaki pomiędzy wolną wolą a rosą zachodzi; ale ojciec powie­

dział jej w yraźnie:

— Jak chcesz, moje d z ie c k o ... nie p rzym uszam ... Bysio posiada m ajątek niezadłużony...

Przypuszczać nie można, ażeby tyczące się m ajątku słowa wpływ jaki na postanowienie jej wywarły.

O n ie ! Musiała jakiemuś innemu uledz wpływowi i wpływ ów niepokój usunął, przestrach ułagodził i łzy osuszył.

Zdecydowała się.

R az jeszcze na płacz się jej zebrało; było to jednak w początku, płacz ów bowiem w ypadł w dniu ślubu i sprawił to jeno, źe w wianku m irtowym na warkoczach, z poza tiulowego welonu, w yglądała niby rosą spłukana.

W y g ląd ała prześlicznie. Idąc do ołtarza i od ołtarza odchodząc widziała wejrzenia, słyszała szepty,

(9)

Ś W I A T

7

wyrażające admiracyę. Sprawiło to jej zadowolenie i za to zadowolenie poczuła wdzięczność dla człowieka, co je spowodował — co ją z przed ołtarza pod ramię prowadził.

Człowiekiem tym był Bysio.

— Co za para dobrana!... — powiadali obecni półgłosem.

— D obrana?... — powtarzała sobie Bisia w duchu z akcentem niby zdziwienia, niby uznania, niby otuchy na przyszłość.

Na pozór, w rzeczy sam ej, dobranie w oczy się rzucało i naprowadzało na m yśl: dąb i powój. Bysio dąb, Bisia powój. On słuszny, wyprostowany, z głow ą podnie­

sioną, miał minę tryum fatora; ona sięgała mu wyżej tro ­ chę ramienia, obwiewała go woalem ślubnym i akcento­

w ała wiankiem zielonym, którego listków parę ku k a r­

kowi jego pom ykały, jakby się go czepić i około niego nawinąć się miały. Sprawiało to złudzenie optyczne, uspra­

wiedliwiające podchwycone przez poetów i puszczone w kurs porównanie. Ze ślubem rzecz poszła gładko i skła­

dnie — zupełnie składnie, tak dalece, źe kiedy na Bisię zawołano: »żono!« bynajmniej nie odczuła na sobie, ażeby ją — jak się poeta wyraził — »żywcem pogrzebiono«.

Przeciwnie. W ydaw ało się jej, źe się do nowego narodziła życia i na razie nie pragnęła czego innego, jak pełnić funkcyę powoju przy boku męża trochę nachmurzonego, mocno nadętego, nieco zagadkowego, lecz spoglądającego na nią okiem, w którem przebijał się uśmiech dobrotliwy i bardziej niż łaskawy.

— Bylebym go zrozumiała... — przemyśliwała sobie, mając nierozumienie za największe, jakie kobietę spotkać może, nieszczęście.

Czemużby go rozumieć nie miała! M atka — co innego; ale — mąż? Nadto wiedziała, co Bysio sam 0 sobie powiadał we względzie rozumienia i we względzie tym spokojną była, nie biorąc w rachubę jednej rzeczy, o której nie czytała ani w książkach, ani w przeglądach, ani w gazetach — którą przeczuwała, której jednak nie znała, mianowicie: doboru moralnego, uświęcającego wszelakie, małżeńskie i niemałżeńskie związki.

Ludzie go nazywają rozmaicie, uznając fakt, lecz nie będąc w stanie dociec przyczyny. Dobór ów wielką od­

gryw a rolę, zwłaszcza w sferach społecznych, których członkom praca na życie dystrakcyi nie sprawia.

W sferach tych reguła doboru działa swobodniej, aniżeli w innych i doprowadza do rezultatów, urozmaicają­

cych żywot, który bez tego cierpiałby na chorobę nudów bezgranicznych. Biedni ludziska, utrapieni większemi lub mniejszemi mająteczkami zaziewaliby się na śmierć, gdyby im odjąć: niezgodność charakterów, tem pera­

m entów i humorów.

Niezgodność owa nie zamanifestowała się zrazu w stosunkach małżeńskich pomiędzy Bysiem a Bisią.

On, tryumfator, z góry na nią spoglądał i od czasu do czasu rzucał jej p y tan ie :

— Rozumiesz mnie?...

— Rozumiem przecie... — odpowiadała.

— A widzisz!...

Powtórzyło się to razy kilka ä propos des bottes. Bysio prawił o czemś pospolitem, powszechnie znanem 1 zapytyw ał żony, czy rozumie. Czemużby rozumieć nie miała? Zastanowiło, albo raczej dotknęło ją to wreszcie.

— Czemu pytasz?... — odparła.

— H m ... hm ... — m ruknął Bysio, głowę podnosząc i brwi fałdując, a oczom nadając wyraz m ą­

drości głębokiej.

Przy następnej okazyi znów mu powtórzyła zapytanie, na które on pod nosem (pod nosem mówienie było zwyczajem jego) odpowiedział:

— Matkiś nie rozumiała, mnie rozumiesz...

— Cóż to ma jedno do drugiego!... — odrzekła.

— To, że ci wszystko wytłumaczyć potrafię...

— W ytłumaczże m i... — zaczęła.

— Co?... — zapytał Bysio, widząc, że Bisia nagle zamilkła.

Zamilkła ona dlatego, że jej w głowie strzeliła myśl złośliwa wystawienia męża na próbę, której do­

konanie byłoby dla niego trudnem. On jednak nalegać jął.

— Co chcesz, ażebym ci wytłum aczył?...

— Nic... ot...

— Co przecie?...

Bisia wejrzenie na niego podniosła i powoli dwa wymówiła wyrazy:

— W idmo spektralne...

-— W idmo spektralne?... — powtórzył.

— T ak?... — odrzekła.

— Nie wiesz, co to znaczy?...

—• Nie wiem...

_ O!... — ramionami od niechcenia ruszył. — Głupstwo... W idmo to widmo: każda baba o widmach gada... To zaś drugie... jak to?...

wyglądała niby rosą spłukana.

(10)

J A N M A T E J K O .

Z T E K I S Z K I C Ó W .

— Spektralne... — podpowiedziała.

— Zkądźeś to wzięła?...

— W yczytałam ...

— A t... wym ysł pisarski... Pisarze w ynajdują w yrazy dla zamydlenia czytelnikom, mianowicie zaś czytelniczkom oczów... W idm o to widmo, a spektralne to błazeństw o... J a ... ja się na tern znam, znałem się bowiem z Janem Bram skim ...

— Znałeś się?... — zapytała.

— Jakże!... W szkołach byliśmy razem ... W ykierow ał się na pisarza...

— I na jakiego!... — w trąciła Bisia.

— P h !... — m achnął Bysio od niechcenia dłonią. — Gdybym zechciał, pisałbym lepiej od niego...

Bisia się zamyśliła. Bysio się do niej przysiadł, w pół ją objął, w szyję pocałował i począł ją kare- sować. Ona się karesom poddawała; nie można jednak powiedzieć, ażeby jej to w sm ak szło. Było tego za dużo. K aresy ustawiczne przykrość jej sprawiały, przy ludziach zwłaszcza. Przy gościach Bysio żony pilnował, do niej się przysiadał, w oczy jej patrzał, w ręk ę ją całował i w yciągał na popisy.

— Zaśpiewaj... — prosił — zaśpiewaj co...

Broniła się, wymawiała, wypraszała — nalegał: przy fortepianie ją sadzał i biedna kobieta, rada nie rada drzeć się musiała dla dogodzenia mężowi, który obok niej stawał, w bok się jedną rę k ą brał i na klawisze pa­

trzał. Goście chwalili, dziękowali, pochlebnemi wyrazami sypali. Bysio dum ną przybierał minę i żonę dalej do śpiewania niewolił.

— Dosyć już... — prosiła półgłosem, z wyrazem błagalnym oczy zwracając na niego.

Nic to nie pomagało.

— Zaśpiewaj co... — pow tarzał czule.

Bisi śpiewanie bynajmniej się nie nadawało do popisów. Ona to czuła. Do fortepianu szła, niby pod pręgierz i w tonach, jakie z piersi wydobywała, dzwonił żal, przebijający w nutach, branych za wysoko lub za nisko i wyrażający niekiedy krzyk rozpaczy. Zdarzało się, źe się jej na płacz zbierało. E gzekutor jednak nad nią stał — śpiewała — oh!...

Śpiewała za karesy — za słodkie m ęża oczy.

Niewola — no!

Z pod opieki macierzyńskiej, miłością zaprawionej, dostała się do niewoli mężowskiej, również zapra­

wionej miłością.

Miłość tak jej w końcu dojadła, źe ją czuć poczęła, niby kość w gardle.

(11)

L U D W I K D E L A V E A U X . i

if - .

■ - Y \

co

P R A C Z K I N A D W I S Ł Ą .

ŚWIAT

(12)

Czuła się nieszczęśliwą, luboć spraw y sobie z tego, co ją właściwie trapiło, zdać nie umiała. W y d a­

wało się jej, jakby się dostała w matnią, z której wyjścia nie było. Ludzi napadają niekiedy sny, które ich prow adzą na most, uryw ający się nagle nad przepaścią bezdenną.

— Co ja pocznę?... — powtarzała sobie nieraz w duszy.

K ochana przez matkę, kochana przez męża — ani matki, ani męża zrozumieć nie była w stanie. P o ­ łożenie jej przyrównać się da do położenia ptaszka w klatce, niebędącego zapewne w stanie pojąć, dla czego go do klatki zamknięto, prosem dobranem karm ią, w odą źródlaną poją i śpiewać każą, kiedyby on lepiej śpiewał na swobodzie, w zielonym gaiku, pod jasnym lazurem nieba, żywiąc się muszkami, robaczkami, przy­

padkowo znajdowanemi ziarnkami i pijając rosę niebieską.

— Co ja pocznę?... — powtarzała.

Odpowiedzi na zapytanie to nadaremnie poszukiwała w czytelnictwie, którem u się oddawała z większą aniżeli za czasów panieńskich, gorliwością i w którem znalazła nie to , czego szukała — nie wskazówkę, ale wytłumaczenie położenia własnego. Ujrzała się: artykułem kochania, analogicznie odpowiadającym artykułom zabawy, wygody, odzienia, pożywienia.

Odkrycie to wielką jej sprawiło przykrość — upokorzyło ją; nie dawało jednak na zapytanie odpo­

wiedzi — nie udzielało wskazówek, dzięki którym, m ogłaby być nie artykułem, ale sobą — nie istotą »żywcem pogrzebioną«, ale żyjącą. G dyby też z kim o tem pomówić mogła!

Z kimże? Nie z m atką, nie z ojcem, ani z babunią — najmniej z mężem, k tóry jej przy okazyi, a nie­

kiedy i bez okazyi, tonem namaszczenia, dźwięczącego tak, jakby mu w gębie język spuchł, powtarzał, źe kobieta powinna być »aniołem dom owego ogniska«. Toć właśnie anielstwo to trapiło ją, dostrzegła bowiem, źe zależy ono od pojęcia, jakie kto o istocie onego powziął. W edle tego, są anioły i anioły — jedne m alo­

wane, ze skrzydełkam i u ramion, z lilijkami w rękach, w postaci niemowląt, drugie ze skrzydłam i ogromnemi, w szatach powiewnych, z piętnem gieniuszu na czole. Cóż za olbrzymia pomiędzy jednym i a drugim i różnica!

K tóryż z nich się do domowego ogniska nadaje?

Z kimś w m ateryi tej pomówić potrzebowała.

Z kimże?

Djabeł, ja k powiadają, nie śpi. P y tała i dopytała się. D opytała się autora utw orów p. Ł: »Bolączki«,

»Grzech główny«, »Dwa razy dwa cztery« i innych bardzo poczytnych. A utor ów dotykał m ateryi, która Bisię intrygowała, ale dotykał jej pobieżnie, z boku, od niechcenia, jakby dla zaostrzenia w czytelnikach cie­

kawości i wmówienia w nich, że on wie, ale powiedzieć nie chce. W zm ianki w dziełach jego znajdowane drażniły w niej ciekawość. Miała z autorem na pieńku i zaciekawiła się do niego tem bardziej, źe się dowie­

działa o jego z Bysiem koleżeństwie. Od czasu do czasu zapytyw ała o niego męża. Bysio daw ał odpowiedzi od niechcenia, a lekceważące człowieka talentu, od którego uważał siebie za o wielę pod każdym względem wyższego. Bramski? — cóż tam B ram ski? ...'gospodarow ał nieosobliwie; źe zaś książki pisał — wielka rzecz!...

— J a ... ja — powiadał — wiem, jak się książki piszą... Gdybym cierpliwość m iał...

Bisi się wydawało, źe do tego czegoś więcej, aniżeli cierpliwości potrzeba.

— Gadaj mi o M ickiewiczu... — odzywał się Bysio niekiedy.

Trudno było odgadnąć, coby to znaczyć miało. B yłoby to jednak bagatelą, gdyby nie miłość, w ysta­

wiona na próby podwójne, a wręcz sobie przeciwne: nierozumienia z jednej, rozumienia z drugiej strony.

M atka wmawiała w nią nierozumienie, mąż rozumienie, a oboje kochali — kochali — i miłością swoją ją przygniatali.

— T y nie wiesz... — słyszała z jednej strony.

—■ T y wiesz... — brzmiało ze strony drugiej.

»Wiesz, nie wiesz« — »nie wiesz, wiesz« — oskrzydlały ją, neutralizowały się wzajemnie i zmieniały biedną kobietę we własnem jej przeświadczeniu w zero, w którem koncentrow ała się rozpacz głucha, ponura i wzm agająca się stopniowo, jak się wzm aga para w herm etycznie zam kniętym kotle, gdy pod nim coraz to silniejszy ogień gore. Przyprowadzone do stanu takiego kotły pękają. T en fizyczny efekt powtarza się w świecie moralnym. A człowiek przecie jest światem. Jest św iatem ...

— A zatem ...

R azu pewnego — gość nadjechał.

(Dokończenie nastąpi). T E O D O R T O M A S Z J E Ż .

P O I N K U R S Y I K O Z A C K I E J .

Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C Ł A W S Z C Z Y Z N Y .

(Ciąg dalszy).

I X . W o j n a z c h o r ą ż y n ą b r a e ł a w s k ą . -

W jesieni 1755 r. p. Zacharyasz intromisyę do Tywrowra miał w ręku, miał i potwierdzenie dekretu try b u n alsk ieg o , k tóry nakazyw ał przeprowadzenie duktu między spadkobiercami Kliszczowskiego, a ci ta k w chwili owej się grupowali: cała scheda Iw ana była w posiadaniu K aletyńskiego, oprócz Kliszczo- w a , bo na nim siedzieli Czarneccy; scheda W a ­

I n t r o m i s y a w T y w r o w i e .

syla w posiadaniu p. Zacharyasza de ju re, bo de fa cto Tyw row em nie władał; scheda Eliasza w ręku Żaboklickich i z nimi spokrewnionych W olskich, Ja ­ strzębskich, Łąckich, Jaworskich i Świderskich. Że jednak p. stolnik postanowił czekać zgonu chorążego bracławskiego, więc czekał, pewnie cierpliwiej od spadkobierców tego ostatniego — a w nuków b ra­

(13)

Ś W I A T

11

terskich — reprezentowanych przez Krzewskich, Go­

dlewskich, Bogdaszewskich, Horajnów, Mysłowskich i wielu innych. Pierwsi z nich — trzej bracia cze- śnikowicze now ogrodzcy—reprezentowali stronnictwo, jeżeli wrogie samej chorążynie, to jednocześnie nie bardzo ufające i stolnikowi. W szyscy przeczuwali, że katastrofa się zbliża. K ąletyński dogoryw ał; utrzy­

mywano, źe stracił pamięć zupełnie, pokarmów nie przyjmuje, ale m ałżonka taką strażą okoliła jego sypialnię, że nikt się tam przedostać nie mógł, że tajemnica głęboka unosiła się nad tywrowskim »zam­

kiem«, bo tak nazywano rezydencyę p. chorążego.

Domyślać się jednak można było, źe się stanowcza zbliża godzina — bo najprzód: bracia samej pani, pod- sędek bracławski A leksander i Świętosław — i szwa­

gier jej nie opuszczali ani na chwilę Tywrowa. Po- wtóre, posłańcy z listami rozbiegali się w różne strony, zręcznie się przytem wywijając od napaści przeciwni­

ków. Św ięta Bożego Narodzenia upłynęły na wycze­

kiwaniu. Nie bawiono się wcale, choć było gwarno i w Tywrowie i w W asylówce i w Kliszczowie, gdzie u Czarneckich znaleźli gościnny przytułek krewni p.

Kaletyńskiego. W dwóch jednak tylko co wzmian­

kowanych rezydencyach gotowano się pokryjomu do walki. I tu hasło do energiczniejszych zabiegów dała p. K aletyńska. Na jej prośby, a za wstawieniem się brata podsędka, cztery harm aty sprowadzono z Bracławia i ustawiono na dziedzińcu tywrowskiego zaniku; harm aty wprawdzie nie do użycia, tem bar­

dziej, źe o amunicyi nie pomyślano wcale, zawsze atoli była to groźba. N a nieszczęście Kaletyńskiej znajdował się w okolicy szwagier stolnika, funkcyą urzędową zaszczycony. Mówimy o p. Józefie Szcze- niowskim, staroście trachtemirowskim i pułkowniku jego Król. Moś. Miał on sobie powierzoną komendę nad forwachtami od »zarazy powietrza komendero- wanemi«, które istotnie grasowało w okolicy od je­

sieni. W ybuchło w Lipowcu i rozpływało się ztam tąd wokoło. Dostało się i do Niemirowa — »żyd przywiózł rekw izyta i pończochy z Lipowca. Skoro pończochy wziął na siebie, zaraz um arł i troje z tego powodu w jednej chałupie umarło. Nie powtórzyło się to więcej«. T ak donosił p. Zawadzki, regim entarz for- wachtowy partyi wołyńskiej, konsystującej w K ra- snem. Utrzym ywano, źe mór rozwielmoźnił się i w Bra- cławiu. K iedy więc z tego ostatniego przywędrowały działa do Tywrowa, spytał grzecznie p. Szczeniowski o powód. Odpowiedziano m u, źe z obawy hajdama­

ków. W ówczas kom endę swoją w dobrach tywrow- skich rozlokował »bez wyciągającej potrzeby«, jak się potem żaliła p. K aletyńska; a w około miasteczka rogatki ustaw ił, nie puszczając nikogo bez ścisłego opatrunku. W taki sposób i wozy z amunicyą zatrzy­

mywano, raz dla tego, źe pochodziły z zapowietrzonej miejscowości, powtóre dla tego, że niepotrzebne, bo kiedy on, pułkownik tu czuwa ze swoją chorągwią, hajdam aków obawiać się nie należy. Działa więc, jako ozdoba figurowały na dziedzińcu zamkowym, ale zato zbrojne drużyny potrafiły się przedostać do So- koliniec, tak, źe już w końcu lutego 600 kozaków z ' Żywatowskiego klucza, z K om argrodu, W oronowi- cy, Strzyźówki, Tahańczy, Oczeretnej i Mikuliniec stało gotow ych pod bronią na rozkazy energicznej chorążyny. I pan stolnik także nie siedział z założo- nemi rękam i, rekrutując nowych ochotników do w ła­

snej, należycie zorganizowanej i wyrobionej milicyi.

Nareszcie 3 lutego 1756 r. chorąży bracławski zam­

k n ą ł oczy; dzwony w kościele i cerkwiach obwieściły to wiernym. Ludu zbiegło się sporo do miasteczka, a z nim wkroczyło i owe kozactw o; na pogrzebie 6 i 7 lutego wystąpiło ono uroczyście w porządku bojow'ym, pod kom endą dowódców. Nie wtajemni­

czeni nie dziwńli się temu wcale, toć przecie i sąsie- dzi na czele zbrojnych orszaków przybyliby oddać ostatnią posługę sędziwemu obywatelowi. Ciało jego złożono tymczasowo w kaplicy, katakum by bowiem nie były jeszcze gotowe. Nieutulona wdowa w to­

warzystwie krew nych i przyjaciół spędziła wieczór, gotując się do walki. Nie spodziewano się jednak tak prędko napaści, wojsko bowiem zamkowe — suto utraktam entow ane za duszę nieboszczyka—zahaczyło zw ykłych ostrożności. Stolnik właśnie z tej chwili skorzystał. Pod osłoną nocy, na czele 200 ludzi, bez hałasu wyciągnął z W asylówki, w której został Bro­

dziński z garstką kozaków. P. Józefowi Szczeniow- skiemu nie przystało brać udziału wr batalii pryw atny interes mającej na względzie, zabrał więc stolnikową z drobiazgiem i wyjechał z nią w Kijowskie do ro­

dziców, dowództwo zaś przelał na porucznika Zbier- szchowskiego, z delikatną propozycyą, by w wypadku konieczności zechciał wygodzie szwagrowi. Na czele więc owego zastępu jechał p. Zacharyasz, mając przy sobie Zajączkowskiego i W ary wodę. Tuż obok wo­

dza wyprawy, na grzbiecie niechybnie starego konia, siedział Gaszyński, mecenas z W innicy, przyszły hi- storyograf wyprawy, bo potem niejednokrotnie opi­

sywał swoje przygody czy przed kratkam i sądowemi, czy stolnikowej, czyli też jej dzieciom, kiedy te przy­

szły do posiadania, delikatnie przypominając o swo- jem poświęceniu i bohaterskich popisach owej nocy pamiętnej. Niepostrzeźeni dostali się do miasteczka i skierowali się ku ratuszowi. W szystko tu zastali w głębokim śnie pogrążone; dwóch czy trzech żyd- ków przebudzonych zakrzyknęło. »Stul im pysk W a- rywodo« rzucił krótko p. Zacharyasz — i zaraz nie­

wielka grom adka kozaków zsunęła się z koni, w y­

lękłych popchnięto do pierwszej lepszej komory z zastrzeżeniem, że jeżeli pisną, życiem przepłacą nieposłuszeństwo. W pół godziny stolnik był panem ratusza, a o to mu chodziło przedewszystkiem. Intro- misya dokonana, cała sztuka, by się utrzymać na stanowisku zdobytem. R atusz był jedynym w mia­

steczku budynkiem , zapewniającym jakie takie bez­

pieczeństwo : murowany, piętrowy, ogromny, roztwo- rzysty, oblepiony dokoła sklepikami, wewnątrz zaś tak zwiana austerya, wyszynk trunków i podsienie, w którem z wszelką łatwością setka koni stanąć mogła. O świtaniu, zainstalowani, już byli przygoto­

wani do obrony; w arty rozstawione, hasła rozdane, łączność z W asylów ką zapewniona. I gdyby nie ga- wiedź ciekawa gromadząca się dokoła ratusza, niktby się nie domyślał, źe w obronną i dobrze zbrojną placówkę został on zamieniony. Co chwila więc kilku­

nastu kozaków »błękitnych« wybiegało z podsienia i rozpędzało ją, hojnie szafując szturchańcami i »na- hajkami«. I znowu bram y się zawierały; naturalnie, źe sklepiki pozostały zamknięte, źe ruch handlowy ustał zupełnie. Dopiero rano dowiedziano się w zam­

ku o »zuchwałym« kroku stolnika. Naprędce złożona rada wojenna postanowiła wysłać' delegatów do ra ­ tusza, a jeżeli ci nic nie wskórają, rozpocząć oblę­

żenie wytrwałe. Czytelnik może nie potrafi .sobie wytłumaczyć tej trw ogi ze strony chorążyny, trw oga jednak była uzasadnioną. Zainstalowanie się p. Za-

(14)

szczyka, ale zawsze posiadanej, a co zatem idzie —

»expulsya« i z dożywocia, na co tak niecierpliwie czekali spadkobiercy chora.źego bracławskiego. Cho­

rążyna z gniazda Ćzetwertyńskich pochodziła, Cze- tw ertyńscy zaś we krwi swej dynastycznej mieli dużo nieubłaganego uporu, wszy­

stkie też ich zatargi z sąsiadami, kończyły się krw aw o, z pola bowiem ustępowali niełatwo. A że i tutaj p. podsędek wziął na siebie moralne przew odnictw o, postanowił przeto wytężyć wszy­

stkie siły, nie cofnąć się przed niczem, byle tylko 'wyparować przeciwnika z ratusza. W ysła­

niec, jak się łatwo dom yśleć, wrócił z niczem. A więc woj­

na. — I rozpoczęła się w ojna, trw ająca całych dni 15, zażarta, wściekła, nieustająca. P. Zacha- ryasz zachowywał się b iernie, z ratusza nie padł ani jeden strzał, ani jednego okrzyku, ani jednej groźby, jak gdyby tam wszystko wymarło — i gdyby nie gęste placówki błękitnych kozaków, niktby się ani dom y­

ślił obecności w nim »wasylo- wieckiego pana«. Po bezowo- cnych całodziennych układach rozpoczęto szturm wieczorem.

Pierwsze strzały oz wały się z wieży kościelnej; — starano się widocznie wypłoszyć naj­

przód przeciwników z górnego piętra zajętego przez nich bu­

dynku. Na bezowocnych jednak usiłowaniach poprzestać musiały obie strony, gdyż przekonano się, że załoga czujną jest i nie pozostała dłużną w t odpowiedzi.

Na drugi dzień — już od sa­

m ego rana — rozpoczęły się utarczki. Nie obeszło się bez przechwałek, bez wyzywania na szable. Oto naprzykład z zamku stawił się podczas chwilowego zawieszenia, p. Niernyski, sła­

w ny rębacz i proponował p. Za- charyaszowi, by w boju poje­

dynkowym zechciał rozstrzy­

gnąć kw estyę bratobójczej walki, a tem uniknie się niepotrzebne­

go krwi rozlewu. Stolnik odpo­

wiedział, że w każdym innym w ypadku przyjąłby propozy-

cyę, ale tu właśnie nie idzie o w ojnę, tu w ystę­

puje on, jako spokojny obywatel introm itujący się w swojej posiadłości, nie napada — choć z dru­

giej strony zapowiada, że walczyć będzie do upadłe­

go. Rozm owę przerwał wchodzący Gaszyński; bazy­

liszkowym wzrokiem przeszył parlam entarza i głosem ujmującym a słodkim dodał, że wie, jako p. chorą­

żyna bracław ska przyrzekła p. Niemyskiemu 1000 zł.

za głow ę stolnika. Można sobie wyobrazić pomięszanie

ników w zamku, a ci mu o wszystkiem donosili; kore- spondencye przechwycone na rogatkach pilnie odczy­

tywał, prowizyj nie dopuszczał, podejrzanych brał w niewolę — słowem czynnym był nad wszelki w y­

raz. Już następnego dnia trw ał bój zajadły na wszy-

jąc i niszcząc wszystko. Najlepiej odmaluje nam stan ow smutny, spółczesny list p. Zbierszchowskiego, k tóry 13 lutego, więc już szóstego dnia owej wojny domowej, donosi! zastępcy regimentarza forwachto- wego, co następuje: »Przez idącego na ablus rezy­

denta, najniższą zasyłam moją submisyę W . P. Do- J O Z E F B R A N D T .

ISiilifcS

-,<%V

s 1 • *

ęofcjiLrf

Z E W S I- W S T E P !

stkich p u n k ta c h ; byli polegli, byli i ranni. Paroch Michałowski, spowiadający ostatnich na pobojowisku, dostał także kulą; padł nieprzytomny. Puszczono wieść, że wyzionął ducha. W yw ołało to popłoch w obozie i chwilowe znowu zawieszenie broni. Nienadługo wszakże. Książe podsędek podzielił hufiec zamkowy na małe oddziały, na czele których stanęli: Franciszek Paprocki, Marcinowicz, Rozwadowski, Stefniski, M ań­

kowski, Łoziński, Niedzielski, Łukaszewicz i Miast-

brodziejowi, donosząc, że tu mamy więcej sześciuset kozaków, a jeszcze więcej się spodziewają, ale i ci dosyć robią exorbitancy!, kiedy chałupy i ludzi rabują.

W ięc jak przyjdzie im do ataku, to się i nam może dostać, między tak swawolnym ludem stojąc. K iedy w oczach zrabują, a potem zaraz się zapierają — że nie ja, co posłaniec opowie wnęcej. Czekam tedy rezolucyi od mojego Dobrodzieja, abym nie był winien jak się broń Boże co stanie, poniewraź tu forwacht między

a sto n ie ...« Istotnie położenie tej garstki pośród walczących było arcy-niemiłe; to też p. Zbierszchow- ski, z swoją chorągwią, ledwie 50 żołnierzy liczącą, z miasteczka wyciągnął za rogatki i pilnował ich troskliwie. A zajadłość rosła, w miarę napotyka­

nego oporu. Najwięcej jeńce na tem cierpieli — »pa­

lono im brody, osmalano wąsy i czupryny, parzono pięty«. Z ko­

lei. rozpoczęły się pożary. Lud wylękły rozbiegł się na wszy­

stkie strony; najwięcej strachu obudziły rozrywające granaty;—

kilka ich rzuciła niewidoma ręka do zamku, więc odtąd straż gę­

sta dokoła rezydencyi chorąży­

ny rozstawiona czuwać musiała.

Nic to wszystko nie pomogło — p. Zacharyasz oblężony trzym ał się, a Zajączkowski niekiedy na­

w et wycieczki urządzał skute­

czne, zwłaszcza w nocy, kiedy łuna pożaru kędyś na skraju niszczyła dobytek biednych mie­

szkańców. Z kolei postanowiono na razie w zam k u , drogą od­

wetu zajechać W asylów kę i Szersznie i spalić je doszczętnie.

Brodziński wprawdzie bronił się energicznie, ale bez ognia, a więc i bez strat się nie obeszło. Dy- wersyę m ałą uczynili Krzewscy, spadkobiercy niedawno zmarłe­

go chorążego. Postanowili oni skorzystać z okoliczności i za­

instalować się także, w Tywro- wie, więc na czele kilkudziesię­

ciu ludzi stanęli w miasteczku.

Okrutnie wylękła pani Kaletyń- ska, zaprosiła ich »i dała skrypt na siebie, że ma się zgodzić z nimi, zdawszy się na przyja­

ciół i tak ustąpili z folwarku«.

Oblężeni skorzystali z tego, mo­

gli przynajmniej wypocząć, to bowiem ciągłe czuwanie, te pierścienie z ognia coraz bliżej ku ratuszowi posuwające s ię , trw ogą ich przejmowały, żar do­

skwierał, dymy dusiły, konie opanował lęk , jeść nie chciały.

Trochę wody przychodziło ofiarą życia zdobywać. »Nareszcie ze­

gnano podwody ze wsiów ze słomą, chcąc otoczyć ratusz z Imć panem Jaroszyńskim , ale nie dopuścił«. Chwila istotnie była tragiczna. Pewnego poranku wyrosło na rynku miejskim, kilkadziesiąt stogow sło­

my ; — miały one kształt kopie ogromnych. Zrazu ster­

czały na krawędzi placu, ale powoli, a wytrwale zbliżały się ku środkowi, kędy się wznosiła zaimprowizowana forteca, zostająca w posiadaniu stolnika. Podstępu do­

myślili się kozacy W ary wody, więc się rzucili, by te ru­

szające się kopce słomiane poniszczyć, ale poza każdym z nich, po kilku ludzi uzbrojonych, czekało na pastników. W padających kozaków osypywano kula

(15)

14

Ś W I A T

w yruszył więc z dragonia A ntoni Zajączkowski, ale pierwszy padł w pierś ugodzony. Po całodziennym w ysiłku, zbliżenie się wprawdzie wozów utrudniono, ale ich nie powstrzym ano; nazajutrz toż samo, na trzeci jeszcze bliżej. Trw oga opanowała zamkniętych w ratuszu. Stolnik nie tracił otuchy, ale niespokojny ciągle się rozglądał dokoła. Gaszyński, do życia wo­

jennego nie wdrożony, widząc jaw ne niebezpieczeń­

stwo, kom binował jak b y się to wydostać z matni.

I nie on jeden marzył o dezercyi — była to już w pra­

wdzie 14 doba w a lk i; niewysłowione znużenie ogar­

nęło wszystkich. Zasiłków świeżych Brodziński nie dostarczał, trzeba więc było nieustanną pełnić służbę.

Zbliżała się noc 21 lutego—ponura, sm utna i wietrzna.

Dość było jeszcze na dziesięć kroków przybliżyć owe słomiane stogi i zapalić je, by znajdujący się w ra­

tuszu podusili się w ogniu, a właśnie przed wieczo­

rem parlam entarz przysłany z zamku zapowiedział taki koniec, jeżeli stolnik nie ustąpi natychm iast z miasteczka, bo potem żywej duszy nie wypuści pani chorążyna. O przyjęciu propozycyi nie było mowy, ku zmartwieniu całego sztabu p. Zacharya- sza. Ten ostatni, widząc przem agające siły nie­

przyjaciela, pchnął jeszcze wcześniej zaufanych po­

słańców do K u n y i Teleźyniec, m ajątku ks. arcybi­

skupa lwowskiego, prosząc o sukurs. W sam czas cztery setnie ztam tąd przybyłe chyłkiem dostały się do m iasta i w oka mgnieniu rozproszyły ukrytych dokoła wozów kozaków zamkowych, a dla powię­

kszenia popłochu, pozapalali pochodnie z słom y i smo­

ły i rozbiegli się z niemi po miasteczku. Dotarli do zamku — tak dalece, źe chorążyna m yślała już o ucie­

czce. Stolnik został zwycięzcą; nieprzyjaciela1 w y­

parow ał; na drugi też dzień urzędowej dokonał

»expulsyi« nieprawnej doźywotniczki. T ryum f kupio­

ny zbyt drogo — zamiast ludnej osady, zostały dy­

miące zgliszcza. Posiadam y całą paczkę korespon- dencyj, m alujących stan jej opłakany. »Donoszą — pisze p. Sawicki do przyjaciela 28 lu te g o , wńęc w 6 dni po ukończonej batalii — że w Tywrowie miasto wypalono, tylko się ratusz nowy został, w którym Imć pan Jaroszyński siedzi, i domów koło kościoła ze cztery zostało. Chałup kilkadziesiąt wygorzało, ludzi moc postrzelano i na śmierć pobito, i X . Mi- chalewskiemu dostało się; dwa razy postrzelony. L u ­ dzi już mało w Tyw row ie; wyszli najsilniejsi gospo­

darze; trudno im było siedzieć, bo i koszule zdzierano«.

Inny znowu korespondent w 10 dni później: »Mie­

liśmy intencyę po zapustach jechać do K rasnego, ale dla zajazdów Tywrow’skich, dla których nikt nie m ógł przejechać naw et przez miasto, zostać nam wypadło. I pani K aletyńska z książętami braćmi swymi siedząc w zamku ustawicznie atakow ała Im ć pana Jaroszyńskiego, który na ratuszu, na śród mia­

sta siedział z ludźmi swemi i od p. porucznika (Zbier- szchowskiego ?) sukursow any nie dał się dobyć. Miasto fu n d itu s spaliła p. K aletyńska atakując, tylko dwa dom y cało zostało. Ludzie pouciekali i niemało po- ginęło ich; naw et i popa dysponującego na śmierć, śmiertelnie postrzelono«. Nie wesoło się jednak za­

powiadał już sam początek dla szczęśliwego tryum ­ fatora ; wdowa wysadzona z m iasteczka, widząc zagrożone dożywocie — podniosła cały powiat. Cze- tw ertyńscy pewien wpływ posiadali; nie było więc plotki, którejby nie zwalono na barki zwycięzcy;

najgroźniejszą zaś, źe ludzie jego zamordowali miej­

scowego parocha ks. Stefana M ichalew skiego; cho­

rążyna skarżyła naw et p. Zacharyasza przed m etro­

politą unickim,, ten przeto uważał za obowiązek śledztwo przeprowadzić. Otóż przekonano się, źe pa­

roch istotnie był raniony, ale w 70 dni po wypadku już zdrów zupełnie pełnił funkcye kapłańskie; w ydał naw et dokum ent na ręce niewinnie oskarżonego, w którym wyraźnie zaznaczył, źe żadnej pretensyi do niego nie ma. D okum ent podpisał własnoręcznie po rosyjsku w ten sp o só b : »Ksiądz Stefan R om a- nowicz Michalewski, rit. graec. kapelan Tywrowicka- ho kostieła«. Jednocześnie zwyciężona czyniła zabiegi, starając się obudzić w sędziach współczucie: »JOX.

Im ć C zetw ertyńska— pisał Gaszyński do pryncypała — sama spraw y myśli attentow ać, wizytami się usta- wicznemi w Pietniczanach baw i, w W innicy ma wszystkich sędziów u siebie mieć na obiedzie, ale wielu w stręt m ają sądzić tę sprawę. I tak słyszałem od palestry, źe bardziej skłonni zalimitować te sądy i p. Grocholski dał się z tem słyszeć nawet«. •—

Sprawę istotnie wówczas przegrała. Dopiero w 1757 r. obie strony za zniszczenie Tyw row a skazane zo­

stały na grzyw ny i wieżę czteroniedzielną. Od osta­

tniej p. stolnik uwolniony został, grzyw ien 2000 (112 czerwonych złotych) złożył natychm iast i sprawę działu ją ł dalej prowadzić. W tym też czasie spad­

kobiercy K aletyńskiego wytoczyli obu stronom pro­

ces o zniszczenie dóbr, które drogą spadku m ają do nich w przyszłości należeć; była to forma, p. Zacha- ryasz nie cofał się przed zwrotem szkód, napierał się tylko sądu kompromisarskiego. Nareszcie po dwóch latach mozołów i zabiegów jakoś przyszło do tego.

Zjechał p. Lipski, kasztelan łęczycki, uproszony na kompromisarza i przy pomocy p. Franciszka K saw e­

rego Kaczkowskiego, sędziego grodzkiego kamienie­

ckiego, przystąpił do rzeczy. I strony staw iły się na wezwanie. Działowi podlegały następujące o s a d y : Tywrów, już w części odbudowany, Dzwonicha, So- kolińce, Pilawa, Kliszczów, M ichałówka Kliszczowska i Filipowska, nadto W asylów ka. Ciekawą jest staty­

styka ludności, na owym obszarze, wynoszącym do 20.000 morgów, oznaczona dymami, albo rodzinami.

I tak znajdowało się tu mieszczan 180, żydów 61, szlachty czynszowej 22 rodzin, kmieci do robocizny obowiązanych 525 chat, ludzi »wolnych od danin«, albo »słobodzianów« 30, »dziadów w jamach« albo

»mizeraków co chałup nie mają« 11. Dochód roczny obliczony na 21.489 zł. — Z tej zasady wychodząc dostała każda z trzech sched trzecią część Tyw row a i odpowiednie w ziemi wyposażenie; stolnikowi za­

pewniono obok tak krwawo zdobytej połaci m iaste­

czka, kaw ał W asylów ki i wieś Dzwonichę, a spad­

kobiercy Eliasza Kliszczowskiego, ulegając jego pro­

śbom, zaraz mu ustąpili schedę miejską w Tywrowie.

Pani ch o rążyna— choć jeszcze manifestami zarzucała sądy — ale już pewnej m oderacyi w jej postępowaniu dostrzedz można. Znalazła dozgonnego towarzysza, w osobie p. Czarneckiego, starosty karoliskiego, b ar­

dzo poważnego obywatela. Ten w płynął na zmianę jej usposobień; odstąpiła więc spadkobiercom pier­

wszego swego małżonka za pew ną sumę dożywocie, a co więcej pogodziła się ze stolnikiem, k tóry dla upozorowania rzeczy, wypłacił jej 8500 zł. za dom przez nią zbudowany w Tywrowie, w którym też następnie zamieszkał.

Czetwertyńscy podziwiali hojność stolnika — domostwo bowiem spustoszone nie przedstawiało ża­

dnej wartości. Z kolei przyszło do rachunku ze spad­

Cytaty

Powiązane dokumenty

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że