• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 3"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

i \ IX \

t / \ ) ■' A / / ■'i- .łr- ; .. ' W;;i

■ Ä - 7 ' :# T

^ «Ai-: }?.■:

I AS, !-

: '

'r'^Xf^'X.

a A aa

-'

i i K a f e

' Ä - Ä ' / ^ ^ . : A : . . . ' . " i v

. 'XXs', XXX U'OXXX

m M M M t ^ >

, f " ^ ^

7 ^ v V A #A ;, ' --S ^ ,A"

' I 2 \ ' e

__

i i \ \ ' M ' X

j £ " X t f ’- X J x '' ' X 'X X S X s j W

k: '■'X*:XpX:,, %X/<

■' w v ^zmJ^LSW- i

% & • Jikü ‘ 1

f Ł 4 X

X ' : a M V ‘

. - fl

?>ä§vC^ää

-.-

W I A T

Mld

U P a Xhl-M

' ,?f c

' h : \ ^

I N K U R S Y I K O Z A C K I E J .

Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C Ł A W S C Z Y Z N Y .

(Ciąg dalszy).

X I . O s t a t n i e l a t a s t o l n i k a W i n n i c k i e g o .

A jednak tragiczny zgon zakonnika, nie pozostał bez wpływu na Jaroszyńskiego. Od­

biło się to w późniejszem jego życiu — spobo- źniał, jeżeli się tak wyrazić można, oddał się pietyzmowi; ■ praktyk religijnych i przepisów ko­

ścioła przestrzegał pilniej jak dawniej. O zbrojnych zaja­

zdach nie pozwalał naw et mówić przy sobie, kończył z nielicznymi przeciwnikami polubownie, płacił nieustannie pretensye często nieuzasadnione, nowych nabytków nie przedsiębrał, choć go propozycyami nieustannie oprymo- wali spadkobiercy Kleszczowskich i Kaletyńskich.

Nie stanął osobiście w szeregach konfederacyi, za­

wiązanej w niedalekim Barze, pomimo całej sympatyi dla haseł, które ją powołały do życia: »Na nic się wam nie zdam — powtarzał — syn mnie wyręczy«. Jakoż Mikołaj, najstarszy, podówczas stolnik bracławski, późniejszy staro­

sta w yszogrodzki, wyruszył na czele milicyi ojcowskiej, zamienionej w lekką chorągiew dobrze opatrzoną. Dzielił złą i dobrą dolę »malkontentów,« wracał pod strzechę rodzinną kiedy bój ustaw ał, wym ykał się kiedy zawrzał na nowo i tak do końca, do upadku zawieruchy. Narażało to podstolego na dotkliwe straty materyalne, ale dźwigał

7

(2)

ciężar z ochota., bo miał nadzieję; a kiedy ją stra­

cił — dźwigał z obow iązku... Położenie bo gorli­

wego poplecznika było niewymownie cięźkiem ile­

kroć stronnicy, których popierał, spychani siłą konie- . czności, po przegranych bitwach, usuwać się musieli poza krańce rzeczypospolitej. D okoła wojska alianckie, królewszczanie, hajdam ackie kupy żądne rabunku, a tu żona na zlęźeniu, dziatwa drobna. Najstarszy syn liczył wprawdzie lat 26, ale za to dwaj młodsi ledwo kilku dobiegali wiosen, najmłodszy zaś na świat przyszedł w chwili owego zamętu. Dzieci tych było sporo: sześciu synów i jedna córka; ty ­ leż w niemowlęctwie stracili rodzice — troska więc i o pozostałe nieustanna. Przyszło uciekać do dóbr po­

leskich; było tam stosunkowo spokojniej, a źe ro­

dzina liczna, dom zaopatrzony, więc wypadało choć .część owych sprzętów ratować. N a kilkudziesięciu wozach zebrany dobytek, dostał się hajdamakom, zniszczony przez nich doszczętnie. P. Zacharyasz po wielkich kłopotach żonę z drobiazgiem »odstawił«

do Podlisia, a sam do dóbr podolskich pośpieszył, by resztki pozostawione ratować. Daremnie jednak; za­

stał już tam gości. Najspokojniej wymłacali zboże na toku, ładując niem fury z wsiów okolicznych ścią­

gnięte; biedny Brodziński, komisarz generalny, noto­

w ał tylko w raptularzyku straty, pobrane produ- k ta i rem anent żywy. Ciekawy jest ten rachunek na benefis »Duńców« spisany: »Ptactwo domowe — około tysiąca — wszystkie. Bydła rogatego 100 sztuk — nierogatego 50. W szelakiego zboża 130 pod- wód«. Powozy, konie, uprzęż, pościel, suknie, miedź stały się łupem przybyszów; meble połam ano; szkło, fajanse, porcelanę wytłuczono; zabrano nadto harma- tek 6, strzelb 20, prochy i kule wszystkie, go- i rzałki beczek 14, miodu »pitnego« 6, węgierskiego antał, burgundzkiego 80 butelek, szampańskiego 30, gotówki w sepecikach znalezionej: 800 zł. i 165 r b ..

P. Zacharyasz musiał się przed gośćmi nieproszo­

nymi ukryw ać albo udaw ać, źe jest ubogim kre­

wnym komisarza, bo go właśnie szukano i te »od­

wiedziny wojskowe« miały na celu aresztowanie dzie­

dzica, jako szczególnego orędownika konfederatów, więc się wkońcu cichaczem wyniósł, naturalnie bez protestu, i na W ołyniu ją ł wyczekiwać pogodniej­

szej doby.

W y lał się wówczas cały na pobożne fundacye.

Najprzód ofiarował Dominikanom tywrowskirn 3000 zł.; odsetki od tej summ y winny były iść na wieczy­

ste msze za duszę ks. Dam azego Łatyny. A musiał nie szczędzić ofiar, kiedy go pobożni ojcowie nazy­

wają nieustannie »opiekunem i dobrodziejem«. I kon­

wentowi w Jałowiczach »W ielmożnych Ojców księży Dominikanów« legow ał 2000 zł. na szpital: »mając w tym powiecie Łuckim substancyi cząstkę« pisze w odezwie pod r. 1768, »pragnę się im przysłużyć tym skrom nym datkiem«. I W inniccy Ojcowie św.

Dominika otrzymali 1500 zł. R ychło jednak ofiarę jeszcze większą z jedynej córki uczynił. Córka ta H onorata, wychow ywała się najprzód pod opieką ciotki, Rozalii, zakonnicy u B rygitek we Lwowie;

potem, m atka rada ją częściej widywać, ulokowała jedynaczkę w Łucku, w klasztorze, miała tu bowiem siostrę, M agdalenę Szczeniow ską, już przyobleczoną w szaty zakonne. Dziewczyna zdradzała w okacyę, pragnęła »poświęcić się Bogu,« ale ojciec na to nie pozwalał... Jedynaczka, i ukochane dziecię!... Dopiero wszakże po owej smutnej tywrowskiej przygodzie,

ustąpił proźbom małżonki z warunkiem, by rok na próbie w domu została; jeżeli wytrwa, wówczas go­

tów dać swoje przyzw olenie; w ytrw ała i oto w pa­

ździerniku r. 1768 w ykonała profesyę. Podstoli nie miał odwagi być świadkiem tego aktu, wyposażył tylko dziewczynę, zapisał jej 10000 zł. Zapewnił sumę tę na Plorodniczce, wiosce położonej w Łuckim powiecie. Prowizyę 700 zł. rocznie obowiązał się pła­

cić do śmierci z własnej szkatuły, a dochód z Ho- rodniczki dzierżawca wnosił na potrzeby osobiste Honoraty, kiedy powyższa prowizya szła na potrzeby konwentu.

A k t obłóczyn uroczyście obchodzono. Panienka z dostatniego domu żegnała świat na zawsze, było więc we zwyczaju pożegnanie owe obstawić z jednej strony pryw acyą, a z drugiej przepychem.

Ciężar przygotow ań spadł na p. Dom aradzką, daleką powinowatą stolnikowej, zastępującą ją często w gospodarstwie niewieściem. W ięc powiozła naj­

przód w ypraw ę panienki. Bielizna reprezentow ała się imponująco co do liczby. W ątp ię nawet, czy dzisiaj dobrze posaźna panienka takie jej stosy wynosi z do­

mu, a oprócz tego trzydzieści sztuk płótna, pościel

»z zasłonkami«. Dwanaście tuzinów serw et bardzo się podobało przełożonej, ale z dwunastu obrusami bieda, powinny być na 30 łokci długie, a przywie­

zione właśnie nie trzym ały tej miary. To jeszcze m a ło : strój weselny, bo w takim w ystępow ały owe biedaczki, podczas aktu obłóczyn, nie w komplecie:

»Zmartwiona — pisze Dom aradzka — źe niema klejno­

tów na koronę, a korony trzeba na rano we środę, bo pierwsza msza będzie panny podstolanki i sam a się, słyszę, bardzo smuci, źe niema tego co trzeba, bom się z nią nie widziała, dopiero z rekolekcyi zejdzie we wtorek. I jeszcze proszę — dodaje dalej korespon­

dentka — gdzie pożyczyć saku lub robronu na rogów ­ kę , bo tylko m a dwa, a trzeba koniecznie trz y ...

I "kamerdynera, tego samego co Bukojem skę uczył, bo musi całą głowę fryzow ać... A klejnoty, żeby nieodwołalnie przyszły w poniedziałek«. Naturalnie, źe stosy prowizyi pociągnęły z wiosek wołyńskich;

obłóczyny obejść się nie m ogły bez uczty i to po­

dwójnej, jedna w m urach klasztoru dla pobożnych panienek, druga, poza jego ścianami dla duchowień­

stw a i przyjaciół domu Jaroszyńskich. Otóż prawie cały zasób owych beczek wina, miodu syconego, piwa, głów kanaru, ryb, mięsiw rozmaitych, miodu przaśnego, »co na pierniki,« anyżu, »apelsin do po­

m arańczowych skórek« itd. utonął za k ra tą zakonną.

Dom aradzka donosząc o tem, nie m ogła się po­

wstrzymać od zadziwienia, źe mniszki na pryw acyę i umartwienie dobrowolnie ofiarujące siebie, tak dużo pochłaniają zapasów. O nowe więc transportu mole­

stuje żałośnie i w końcu, jako nieodrodna kobieta, dopiero w przypisku, najważniejszą kw estyę porusza:

»Jeżeli W . Państw o dobrodziejstwo u biskupa nie wyrobicie, żeby pozwolił być w klasztorze, to i na obłóczyny nie puszczą nikogo«. Naturalnie, że zaraz pobiegł posłaniec do Torczyna, rezydencyi ks. W oł- łowicza, z pokorną supliką, a oto na nią odpowiedź:

»Mając wzgląd na przychylne W M P ana dla k la­

sztoru. Łuckiego oświadczenia, jako też dla p artyku­

larnej J. Pani podstoliny konsolacyi, żądanie do wej­

ścia za furtę klasztorną i do cel zakonnych, dla tejże I. M. P. Podstoliny z m atk ą , tylko j e j daję pozwo­

lenie, które jednak do innych osób rozciągać się

nie może. Pasterskie przytem moje dla oblóczącej się

(3)

Ś W I A T 51

zasyłam błogosławieństwo«. W ostatniej chwili, ja- kieśm y to juź zaznaczyli, cofnął się p. Zacharyasz;

zabrakło mu odwagi. Sama m atka pojechała, i oto znowu dalszy ciąg ciekawego rachunku, ale juź z go­

towego przez nią rozposaźonego grosza. Najprzód składać należało podarunki w czerwonych złotych albo rublach. Te ostatnie, jako srebrna moneta wyso­

kiej próby, weszły . u nas w m odę, ze wstąpieniem na tron Stanisław a A ugusta; dla kogo dukata było za wiele, ten dostawał rubla. Otóż 44 zakonnic w Łuckim konwencie panien B rygitek obdarowała podstolina. Każda otrzymała jedną wyżej oznaczoną m onetę, »a na ksienię dwie porcye dało się;« ks.

kanonik i ks. kaznodzieja dostali po dwa czerwone złote, ojciec zakonny t. j. spowiednik tylko dukata, kapelan tyleż. Świece użyte przy obłóczynach ko­

sztowały rubli dwadzieścia; resztę pochłonęła uczta poza refektarzem. W idzimy więc, że owo zerwanie ze światem żegnano radośnie. Na końcu m atka zo­

stawia córce 13 czer. zł. »bo się zadłużyła«. Otrzy­

m ują nadto suty upominek w brzęczącej monecie i pokrew ne: Jełow icka »mistrzyni duchowna,« Ma­

gdalena Szczeniowska i Borejkówna.

Odtąd życie w Tywrowskim dworze niewesoło płynęło. Starszy syn bojował, młodsi w szkołach Win­

nickich kształcili się, drobiazg pod okiem piastunek zostaw ał; podstolina jedna nie opuściła rąk, choć po­

woli spadał na nią ciężar administracyi ogromnemi dobrami, nie urządzonemi jeszcze należycie, rozrzuco- nemi w trzech województwach, p. Zacharyasz bowiem stracił daw ną energię. Choroba, zwykła ojców na­

szych dolegliwość, pedogra, zabiegła mu drogę. Przy­

padłości w początku 1770 r. tak groźną przybrały cechę, źe życiu zagrażać poczęły; z wiosną jednak, kiedy osłabła ich doniosłość, w ybrał się podstoli do wód zagranicznych. Należało wprzód zwokować pier­

worodnego, który ciągle jeszcze wojaczką był zajęty.

Zjechali się w W arszawie. Do marszałka nadwornego koronnego Jerzego W andalina Mniszcha po paszport udać się musiał, okrutnie sarkając na formalności. D y­

gnitarz przyjął wdzięcznie suplikanta z dalekich kre­

sów, odwiedził go potem natychm iast i doradzał, by się udał po drodze do znakomitego Macpherlanna, doktora kasztelanowej krakowskiej (Ludwiki z Mnisz- chów Potockiej), mieszkającego pod Przemyślem, a tyle mu naopowiadał o cudownych kuracyach, źe podstoli ominąwszy warszawskich lekarzy, zaraz zawrócił na Ruś, ztam tąd przez Peszt do Tręczyna. Jechał dworno w 18 koni, dwa powozy i duże dwa karabony w y­

pełnione pościelą i prow izyą; ośmiu dworzan mu to­

warzyszyło. Z wędrówki tej przybył mało pokrzepiony, choć cały prawie rok na nią stracił, bo zimę przepę­

dził w W iedniu. W kraju też było niewesoło, skutki barskich zatargów widoczne, wojsk alianckich powra­

cających z Turcyi pełno, a za nimi kroczył głód i mór, od głodu jeszcze groźniejszy. Dżuma zawleczona ze wschodu, od granic w głąb kraju wkraczała powol­

nie, ale wytrwale, bo kiedy u ściany multańskiej

szalała juź w końcu 1770 r. w bracławskiem pierw­

sze jej objawy postrzeżono z wiosną 1772. Przestra­

szona stolnikowa wyniosła się z dziatwą na W ołyń i p. Zacharyasza uprosiła, by jej towarzyszył. Zatrzy­

mali się w Horodniczce czasow o, choć niewygodnie, ale za to blisko Łucka. Serce m atki ciągnęło w tę stronę; m ogła przynajmniej częściej córkę odwiedzać.

A w Tywrowie działy się straszne rzeczy: lato dży- ste, siana zgniły, zboże wszelakie niedopisało, »daj Boże,« donosił Domaradzki, »żeby na nasienie w y­

starczyło, a na chleb kupować potrzeba«.

Jednocześnie morowe powietrze rozlało się po okolicy. Ludziom odpadła ochota do pracy, odbiegli wszystkiego, ale głód wkońcu zmusił pozostałych przy życiu do powrotu. W zamku zamknął się Bro­

dziński, zamknęło się z nim kilku oficyalistów, ze­

rwali z całym światem stosunki. Okropną tę chwilę z całą przerażającą prostotą opisuje jeden z podsta- rościch w raportach do podstolego; oto na dowód choćby ten ustęp pozwalamy sobie przytoczyć: »Ma­

tuszewski, z Jaworskimi i Trzcińska (osadnicy Ty- wrowscy) do nas nieustannie głodni pod sam dwór przychodzą, choć sami kupujem y; chlebem, omastą, gorzałką, ile możności, sustentujemy, dla których i innych czeladzi, kozaków po lesie chodzących, od dyspozytorów pańskich suspiciencyi niemasz«,— więc prosi o przysłanie zasiłku. I doprawdy, smutna była dola tych biedaków. Jesień się zbliżała, słotna, chło­

dna, obawa zarazy wielka, powszechne było mniema­

nie, źe się od niej uchronić można kędyś w puszczy, to też, i »Xiadz Tuchowski, lokował się na polu, w budzie miał kapliczkę, w której nabożeństwo co­

dziennie odprawo wał...« A le parochowi na żywności przynajmniej nie zbyw ało, kiedy gmin przymierał głodem, więc zrozpaczony wciskał się pod dach, do chat stojących p u stką, kędy niedawni gospodarze wraz z rodzinami powym ierali, i z kolei sam padał ofiarą choroby: »w Tywrowie niemasz tego dnia, żeby kto śmiercią nie zginął«, donosi tenże oficyalista p.

Zacharyaszowi. Czerń się wkońcu burzyć zaczęła, szukała winowajcy nieszczęścia, i oto: »grabarza wy- chresta xipiora (sic), który ciała um arłych zakopywał, grom ada T yw row ska, widząc swoje niebezpieczeń­

stwo, zabili i spalili. Powiadają, źe jest jeszcze wię­

cej upiorów« — dodaje w raporcie z całą powagą tenże korespondent. Doraźne owe w yroki, zdradzające cie­

mnotę i barbarzyństwo, powszednie stanowiły pod­

czas panowania moru zjawisko. Oszalałe tłuszcze w zbrodni szukały ratunku, przypuszczały, źe zbro­

dnią potrafią przebłagać ową straszną, ciążącą nad nimi rękę, niemniej strasznej niewidomej siły, dokoła rozsiewającej zniszczenie. Tu przynajmniej zabili i do­

piero spalili; w Jarmolińcach w tejże epoce spalili, ale żywcem, jakiegoś ze wschodu przybłędę; w Mo- rafie b a b ę , rzekomą czarownicę, zanurzali pokilka- kroć w w odę, zaszywszy ją uprzednio w worek, a niedoduszoną dobili kamieniam i, myśląc, źe w ten sposób pozbędą się moru.

D r . A n t o n i J.

(Dokończenie nastąpi).

(4)

m s m ■ »

m n m ,

ł '"y '

f f : ' » 1

.

: W i t ó i i . I i

« S i l

4

l

7

:'/‘il

i ' • i i i

' f M m m M

Stiles HS« '

mmm

, • :

Map#

: , - /•/

’m m m m a m i ś

mmmm. I S l i l M :

••'••• ■

" 'iü " , / '

iH iiiiiiiiS iiiiiisiP i - -

'4 ß k

_ y '

m m i:

O b r a z e k s z k i c o w a n y z n a t u r y .

— R óża u m ie ra !... Zemdlała! zem dlała!... leży bez pamięci! wody! wody! p rę d z e j!... To trzeci atak w tym mie­

s ią c u ... pewnie już po n ie j!... R óża u m iera!!... Doktora! do­

ktora ! ...

— J a n e k !... J a n e k !... Skocz, co ż y w o ... może doktor jest jeszcze, w am fiteatrze!... Proś go, niech zaraz przyjdzie...

panna R óża zachorowała nagle! Leży jak nieżywa — wołał ktoś drugi i trzeci.

Zewsząd dolatywały głosy kobiet i mężczyzn, przerażone lub ciekawe, a pomiędzy kulisami przem ykały z pośpiechem postacie w najrozmaitszych kostjumach.

H ela Monti — urocza tancerka — pragnąca uchodzić za W łoszkę, choć rodem z pod W arszawy, wysoka, kształtna jak Hebe, wyskoczyła z garderoby w trykotach i króciutkich prze- źroczych spódniczkach, fruwających jak różowe skrzydełka wokoło pięknej dziewczyny. Z girlandą róż polnych, obsypanych brylantam i rosy, biegła na scenę, uważając jednak by gdzie nie zaczepić girlandy, bo róże były prawdziwe paryskie.

Z drugiej kulisy wybiegło kilka K rakow ianek i średnio­

wieczny rycerz w ciężkiej zbroi w srebrnym pancerzu z papieru i białym płaszczu, parę dam w czerni, z czarnemi długiemi welonami na głow ie, dwra czerwone paziki, zwinna subretka z niebieską przepaską na płowych włosach, i znowm jakiś drą­

gal w zatłuszczonem palcie, stara kobieta z wykrzywioną szka­

radnie tw arzą, w szarej, połatanej sukni, niosąca na ręku czteroletnie dziecko, przebrane za aniołka ze zło- temi skrzydełkami, wielki czarny pies primadonny operetkowej — doznający tu wielkiego szacunku i w zglę­

dów — i cztery małe psiaki chórzystów, popychane bez litości i piszczące przeraźliwie, maszyniści, sługi, stara żydówka o jednem oku dostarczycielka »przecudnych strojów«, drogocennych atłasów, gaz, aksamitów, koronek, a naw et pereł, brylantów i złotych bramowań, tak potrzebnych artystom dram atu i operetki, m ały żydek, zapalacz lamp i stróż teatralny. W szystko to biegało tam i napo w rót w zamięszaniu lub cisnęło się cieka­

wie na scenę.

Sztuka już się skończyła i kurtynę zapuszczono. Publiczność daremnie wyczekując wywołanej dwa-

(5)

Ś W I A T 53

W Ł A D Y S Ł A W B A K A Ł O W I C Z .

L I S T .

(6)

kroć aktorki zaczęła się swobodnie poruszać. Gwarnie rozmawiała, czekając dalszego ciągu, zapowiedzia­

nego afiszami.

N a środku sceny, na Wysokiem pąsowem gotyckiem krześle — jedynem w swoim rodzaju w całym prowincyonalnym teatrzyku — złożono zemdloną m łodą aktorkę, w białych, królewskich szatach, idącej na śmierć M aryi Stuart. Leżała bez ruchu, zdawało się bez oddechu, z oczyma zamkniętemu, z twarzą_ ta k białą jak jej atłasowa suknia, mająca uchodzić za królewską. U nóg jej klęczał m łody dwudziestoletni chłopak i rozpaczliwie wstrząsał jej rękami, które okrywał pocałunkami, chcąc zemdloną czy um arłą przywołać do życia.

— Różo! Różyczko m o ja ... nie umieraj! co ja pocznę bez ciebie! Otwórz oczy! nie bądź taka blada!

Spojrzyj na mnie! I poco było tak wzruszać się na scenie! — wołał jak nieprzytom ny ze łzami w oczach!

Zdjął z jej czoła opaskę z fałszywych dyamentów, czarną Stuartkę i złożył tę śliczną głów kę, o czy­

stych liniach starożytnych posągów na swej piersi. Jasne włosy, uwolnione z ciążących na nich dyamentów, rozsypały się i otoczyły twarz bladą, jakby złotą aureolą.

— Różyczko! co tobie? Zbudź się proszę! zbudź się — szeptał biedny chłopak ze łzami.

— Ależ ten Ludw ik widocznie o szalał!... I ktoby p o m y śla ł... oszalał dopraw dy — szeptała do matki piękna Klotylda.

W tem H ela nadbiegła i spojrzała ostro na m ówiącą, która zarumieniła się pod tern spojrzeniem i przy­

brała minkę niewiniątka.

— Ach! jakże uroczo, jak przecudownie pani w ygląda, panno Helo! Istna sylfida! m otylek różowy — zaczęła piskliwo-słodkim głosikiem.

H ela nie słuchała, tylko poskoczyła do zemdlonej i głów kę jej otoczyła miękkiemi ramionami.

W szedł doktor, a za nim dwóch czy trzech młodych ludzi, uzbrojonych w złote pince-nez. Przybyli ustawili się w cieniu kulis, mierząc ciekawemi spojrzeniami sm utną zakulisową scenę z życia biednych artystów.

— Na miłość Boską ratuj ją panie! ratuj ją — zawołał chłopiec rozdzierającym głosem, zwracając się do doktora. — O! pan nie wie, ja k ona d o b ra !... Nie! to niepodobna! wszak ona nie umrze! pan ją u ra tu je ...

uratuje koniecznie.

D oktor skinął ręką, a obecni zrozumiawszy ten ruch usunęli się nieco na bok. Tylko piękna H ela została, podtrzym ując głow ę zemdlonej.

Chwilę zapanowała cisza zupełna — aż lekarz przemówił:

— Silne porażenie arteryi głów nej; jeżeli za pięć minut nie odzyszcze przytomności, wszystko się skoń­

c z y . . . Chora nie pożyje dłużej jak tydzień — dodał po chwili wlewając do ust płyn jakiś z małej, czarnej flaszeczki, a drugą ręk ą badając uderzenia pulsu.

Przez ten czas Ludw ik stał naprzeciw chorej z natężonym wzrokiem, otwartem i usty, nic nie widząc i nie słysząc, bo wszystkie jego myśli ześrodkowały się w jednej: czy te oczy otworzą się jeszcze?!

Uratow ana! — rzekł doktor wreszcie, po kilku sekundach, które biednemu chłopcu, wiekiem się wydawały.

Zemdlona otworzyła zwolna oczy, odetchnęła głęboko i spojrzała ze zdziwieniem na otaczającą ją grom adkę kolegów, którzy już odzyskali zwyczajną swą żywość i zasypywali ją gradem pytań. Nie miała siły na nie odpowiadać.

Pozostawiono ją więc, bo lekarz nakazał spokój, ale za to on sam padł ofiarą ciekawości i ty ­ siąca zapytań.

— Panie doktorze wszak nie ma niebezpieczeństwa? Panna Róża będzie m ogła objąć nową rolę na sobotę? — pytał zaniepokojony reżyser.

— Moja żona z łatwością ją zastąpi — szeptał mu do ucha kolega w kostjumie Leicestera.

— To więc nasze ostatnie przedstawienie w sobotę? — dowiadywała się trzecia.

— D oktorze przyjdź do mnie jutro, proszę bardzo! Muszę się przekonać, czy mi nie zagraża choroba serca! Nie mam bowiem gustu niespodzianie przenieść się do królestw a niebieskiego — szczebiotała czarnooka, czarnowłosa K rakow ianka, śpiewaczka z operetki, tym razem z własnego popędu składająca ofiarę z swych wiadomości choreograficznych na ołtarzu sztuki.

— Ho! nie umrzesz pani na zbytek uczucia — odpowiedziała złośliwie druga, przeskakując z nogi na nogę, może aby lepiej pokazać pąsowe atłasowe buciki.

— Clotilde! quel bonheur! cette aventure d ’aujourd h u i! quel bonheur pour vous, ma petite — szeptała stara wyróżowana dama łam aną, dziwaczną francuzczyzną do córki pięknej, bardzo młodej blondyny, o dość regularnych rysach i różowej twarzyczce, ale z bezmyślnym wyrazem. — Cette horrible seche - rose, bien fa n ee \ — szeptała uśmiechając się z własnego dowcipu — umrze n iezaw odnie... Zaraz się o tem upewnię u eher notre docteur! Uśmiechnijźe się Clotilde, doktor właśnie patrzy na ciebie, fa ite s done bonne m in e! Cz yi nigdy nie nauczysz się podobać mężczyznom! Patrz jak go wzięła w obroty cette coquette.

Uśmiechnijże s ię !... dans quelques jo u rs Róża umrze et e’est toi q u i prendra les roles des reines et des aman- tes serieuses.

— A h ! les roles des reines! c’est mon reve m am an! To pragnienie życia mojego! Królowe! ach!

jakbym ja chciała grać królowe — odpowiedziała piskliwym, nosowym głosikiem piękna Klotylda, wznosząc oczy do góry ku zawieszonym tam zwmjom dekoracyj i pozując się wedle rady m am y dla pięknych młodzień­

ców uzbrojonych w pince-nez.

— Pójdę zaraz jutro do niej — szeptała stara — i pożyczę p łaszcza... tego ze złotyrn haftem.

M am an zbliżyła się do doktora, chcąc go wybadać co myśli o zdrowiu biednej Różyczki. W idać zadowolniła ją odpowiedź, bo wyróżowane jej policzki pokryły się drugą mocniejszą czerwonością. U śm ie­

chnęła się widząc, że córkę otoczyli wszyscy trzej właściciele złotych pince-nez.

(7)

Ś W I A T 55

— Co się tu dzieje! co sią tu dzieje! Dlaczego scena nieurządzona? Panie reżyserze dlaczego dotych­

czas nie rozpoczęto baletu? — wołał gniewnym głosem dyrektor, wbiegając na scenę.

A le pan reżyser palił dalej rozpoczęte cygaro i rozmawiał spokojnie z primadonną, jakby nic nie słyszał.

— Dlaczego nie zaczynają baletu? — wołał znowu dyrektor. — Ach! biedna panna Róża! I teraz właśnie zachorowała, gdy najpotrzebniejsza. Co pocznę gdy jej zabraknie... tracę w niej skarb prawdziwy.

— T ak niedawno odkryty — wycedził ironicznie reżyser przez zęby — a mówiłem kiedyś dyrekto­

rowi, źe to geniusz prawdziwy. Nic z tego! Nie chciałeś mi wierzyć! A teraz — i machnął znacząco ręką.

— W ięc już bez nadziei? — pytał dyrektor. — Publiczność się niecierpliw i... antrakt tak d łu g i...

Publiczność niecierpliwiła się w istocie i okazywała to zniecierpliwienie w sposób sobie właściwy, a nader nieinteligentny, polegający na uderzaniu laskami o podłogę i to z takim hukiem, źe aż echo odbi­

jało się w starych murach teatru, który kiedyś był klasztorem.

Na afiszu zapowiedziano bowiem, źe tego wieczora po skończeniu tragedyi, dany będzie czarodziejski balet, z zawieszonym w powietrzu amorkiem, w którym partję solową wykona panna Hela Monti, ulubienica publiczności; zakończy zaś widowisko mazur w sześć par.

Działo się to w jednem z większych miast prowincyonalnych Królestwa. Dowcipny dyrektor godził w ten sposób zwolenników Melpomeny z wielbicielami Terpsychory, dając po tragedyach improwizowane, z aktorów dramatycznych złożone balety, wielce komiczne w istocie, ale przynoszące wielki pożytek kasie.

— Che fa r e ? — mawiał z włoska, choć po włosku nie umiał — ludzie mają tyle kłopotów i trosk, źe płakać w teatrze nie chcą, potrzeba im jednak przecież dowieść, źe nie jesteśm y ladajakimi partaczami, ale możemy wykonyw ać dzieła klasyczne.

W ięc od czasu do czasu wyciągał pożółkły jaki tomik z biblioteki — i wówczas na deskach prowin- cyonalnej scenki, ukazywał się Schiller, Słowacki, a naw et Szekspir lub Racine, w towarzystwie sylfid, k tó ­ rych lekkie skoki i fruwające przeźrocze spódniczki miały na celu otarcie łez, wyciśniętych z oczów płaczą­

cej publiczności.

— Che fare? — wołał i teraz zakłopotany dyrektor. — W szystko się nie wiedzie w tych czasach!

R uina! R u in a!.'.. Ustawić wolną okolicę!... z lewej strony wodotrysk! Rozjaśnić św ia tła !... Dzwonek! gdzie dzw onek!

I porwawszy to narzędzie zaczął nim przeraźliwie wydzwaniać.

— Gdzie panna W irska! W ołać pana Piórko! Ach! ci artyści baletu i operetki tyle kosztują, a ża­

dnego z nich pożytku! nigdy nie są w komplecie! nigdy ich na czas nie ma! Dzwonić poraź drugi. — I nie­

winny instrum ent w ruch puszczony wydzwonił powtórny i potrójny sygnał rozpoczęcia baletu.

Ustawiono już nowe dekoracye, urządzono scenę, wypędzono dużego psa i małe pieski!

Fotel z R óżą sami koledzy zanieśli do garderoby.

Tancerze i tancerki ustawili się w należytym porządku, oz wały się tony m uzyki, podniesiono kurtynę i wśród ciszy oczekiwania ukazała się strojna, piękna Hela, z girlandą róż wzniesioną nad głowę, której zamierzała dziś użyć do różnych ewolucyj w swym czarodziejskim tańcu.

Jak ptaszek fruw ała lekko śród powodzi św iatła, rozsypując róże i zbierając je napowrót, śliczna uśmiechnięta, czarowna jak p o k u s a ... aż wśród grzmiących oklasków i rzucanych na scenę bukietów zapadła zasłona.

*

Na facyatce białego dworku około trzeciej po południu otworzono okno.

Muślinowe firanki wyfrunęły na słońce majowe i odsłoniły postać ko­

biecą, siedzącą tuż przy oknie. W ychyliła się poza jego ramy, a w tej chwili dwa gołębie zaszeleściły skrzydłami — i ponad jej głow ą — wleciały do pokoiku.

Nasypała im grochu na podłogę nie ruszając się z miejsca i patrzyła dalej na słońce, na błękit, zieloność i kwiaty wiosny. Małemi rączkami przycią­

gała aż do ust gałązki rozkwitłej akacyi — to oddychając ciężko i szybko, zamykała oczy i zapadała w głęboką zadumę.

W pokoju prócz biało usłanego łóżka, drewnianych krzeseł, stolika i dwóch kufrów nie było innych sprzętów. Nad łóżkiem wisiał obrazek Matki Boskiej i w rzeźbionych ram kach Słowacki, uśmiechający się trochę smutnie, trochę ironicznie do fantastycznego mieszkania i jego właścicielki.

Tuż obok drzwi lśniła przepyszna biała atłasowa suknia ze srebrnemi ozdobami, odbijając rażąco od drewnianych belek niepobielonego nawet sufitu.

Na stole kilka książek, trochę papierów, świeżo napisany i zaadresowany list, — a tuż obok złote pantofelki, pióra, sztuczne kwiaty, dość kosztowny wachlarz, sztylet zardzewiały nieco, ale ładnie oprawny, bukiecik świeżych fiołków włożony w szklankę czystej wody, pęki czerwonych korali, szklanne sznurki fał­

szywych pereł, pęk wstążek i szychowych koronek, modny kapelusik fantazyjny z niebieskiemi piórami i mnó­

stwo' innych drobnostek.

Całe to ubogie bogactwo, wydobyte z kufra drżącą ręką, jaśniejące tęczowemi barwami w promieniach słońca, uśmiechało się jakoś wdzięcznie do białych ścian pokoiku i stroiło go w oryginalny sposób.

Przy oknie — na którem stały w doniczkach rozkwitłe hyacynty — w czarnym ceratowym fotelu

(8)

siedziała. . . raczej leżała kobieta młoda i piękna w przeźroczystej su k n i, spadającej w obfitych fałdach aź do ziemi. W yglądała jak kwiat biały na tle zło te m , którem słońce wyzłociło pokoik.

Czarne oczy, nienaturalnie rozszerzone i bły­

szczące jak dwie pochodnie, zapatrzyły się w błękit. Oddychała ciężko i szybko, przyciska­

jąc dłońmi pierś falującą tak gwałtownie, jakby pęknąć m iała, lecz gdy chwilowy ból ustawał, bladoróżowe usteczka uśm iechały się, wciągając wonne, balsamiczne powietrze.

Jaskółki po pod jej okno przelatując do swych gn iazd , dotykały czarnemi skrzydłami jasnych jej włosów i białego czoła. W ted y uśmie­

chała się znowu i drżące ręce wyciągała jak dziecko ku ptaszkom, aż po za ram y okna. To znowu w ychylała się cała, jakby przez fale wio­

sennego powietrza i słońca chciała ulecieć gdzieś daleko, d alek o !

Siły ją opuściły nagle i upadła na fotel chwytając się za serce.

— To już koniec! — szeptała smutnie — próbowałam dziś chodzić .. . nie mam siły ...

chciałam m ów ić... brak mi głosu . . . tchu ...

darem ne wysilenia ... całe życie darem ne! ...

Dwie wielkie łzy zabłysły na powiekach i świeciły na bladej twarzy.

— Koniec snów i marzeń moich, i pracy, i w a lk i... tak długiej, tak ciężkiej, a próżnej! ... Opuściłam cichy i jasny dom rodzinny, opuściłam m a tk ę ... skazałam się dobrowolnie na niedostatek, na głód i zimno, na gorsze od tego wszystkiego zetknięcie się z nędzą m o ra ln ą ... W szystko zniosłam, p rz e trw a ła m ... i te­

raz . . . teraz właśnie, kiedy zaczęło mi się trochę szczęście uśmiechać, muszę umierać nie doszedłszy c e lu ...

opuścić to co u k o c h a ła m ... S z tu k a !... czemuż się jej poświęciłam?!

I biedna Różyczka zakryła twarz rękoma, jakby chciała cisnące się słowa żalu i goryczy przemocą zatrzymać.

— Czegóż zresztą pragnę ? — szeptała dalej, przyzwyczajona w samotności do rozmawiania z sobą — Mam teraz biały pokoik za którym tęskniłam, k w ia ty ... sło ń c e ... Jest mi tu dobrze o b e c n ie ... ja s n o ... tyle sło ń ca. . . tak cicho...

W tej chwili drzwi skrzypnęły i w progu stanęła dość m łoda kobieta, w jaskrawej sukni w kw iaty i w pretensyonalnym czepeczku z róźowemi wstążkami.

Była to właścicielka dworku.

— Dzień d o b ry !... Jakże się pani miewa? Czy doktor już był dzisiaj? Jaki to młody i przystojny m ężczyzna... i bogaty! Czy pani wypiła już mleko? D oktor kaw y nie pozw o lił... bardzo to zacny człowiek i serdecznie się panią zajął — wyrzuciła z siebie jednym tchem. — A to już podobno aktorzy w y jeżdżają...

no, i dobrze robią. Czy pani z nimi pojedzie?... no, lepiej zostać, bo gdzie takiej bledziutkiej i schorzałej po­

kazywać sz tu k i!... To nawet obraza boska, o trzy kroki od śmierci! — dodała ciszej, ale tak, źe biedna dzie­

wczyna zmuszona wysłuchać całego potoku wyra.zów i ostatnie dosłyszała.

— Ja tam nic złego nie myślę — popraw iła się gadatliw a kobiecina — proszę się nie o b ra ż a ć ...

Już to ja w ie m .. . i całemu miasto wiadomo, źe pani to święta panienka, i żeby takie wszystkie były, toby już grzechu nie było na św iecie... bo to i z dobrej familii, i pobożna, i uczona, i delikatna. A le właśnie d latego...

kom u się to wdawać z komedyantami, jeździć i włóczyć się po św iecie.. .

Zatrzymała się widząc, że chora lokatorka nic nie odpowiada, a na blade jej lica w ystąpiły dwie czerwone plamy.

— No cóż tam serduszko dolega, d o le g a ? ... tłucze się! tłu c z e ... O! pewnie jak a nieszczęśliwa mi­

łość — dodała wzdychając i zawracając oczami. — A moźeby pani ro s o łk u ... może konfiturek, limoniady? — zaczęła litościwiej. — Pani tak delikatna, przyzwyczajona do wygód, a teraz . . .

R óża nic nie odpowiedziała, oddech jej tylko stał się głośniejszy i bardziej urywany, a gorzki uśmiech poruszył lekko pobladłem! ustami.

— N o ... a co będzie z moim długiem ? bo to nie można wiedzieć co nastąpi. Pani winna za światło, za mleko, za mieszkanie; nie liczę już usługi, a przytem parę razy gotów ką po ru b e lk u ... Nie dużo tam tego wszystkiego, ot 14 papierków. Bagatelka! i nie wspominałabym o tem, tylko, że m y ludzie p o trz e b n i... a pa­

niom artystkom tak łatwo przychodzą pieniądze.

Jeszcze mocniejsze kolory w ystąpiły na twarz aktorki. W stała, postąpiła kilka kroków, lecz musiała się oprzeć o ścianę, aby nie upaść.

•— Nie mam pieniędzy — rzekła głosem stłumionym — całe bogactw o moje, ta oto suknia! Jeżeli przyjmie ją pani w tej cenie, to proszę ją zabrać. Można wziąść z a ra z . . .

K obieta pochwyciła z pośpiechem bogatą szatę przyozdobioną jedw abnem i koronkami. W palcach

. , . a w tej chwili dwa gołębie wleciały do pokoiku.

(9)

A N T O N I K O Z A K I E W I C Z .

C Y G A N I E .

Ś W I A T

(10)

spróbowała gatunku materyi. Potem ukłoniła się kilka razy, zapewniając o swojem współczuciu dla tak do­

brej anielskiej p a n ie n k i — i odeszła uśmiechnięta. Widocznie zrobiła dobry interes.

Pozostawszy sama, R óża zbliżyła się do stołu, wzięła pęk papierów związanych wstążką. R ozw ią­

zała — w ypadły listy i fotografie. D rżącą ręk ą przerzucała sm utne pam iątki niedawnych chwil widocznie, bo papier był biały i woniejący jeszcze.

— To jego listy! jego fotografie!.. . T o ... t o . . . ostatni! Potem nie pisał w ięcej!... a to list od mojej matki! Biedna mama! Prosi, bym rzuciła scenę, bym wróciła do d o m u ... do n ie j... Ten znowu od n ie g o ...

a jaki to poemat miłości! Jak on cudownie umiał mówić! jak cudownie! A wszystko to nieprawda! wszystko nieprawda! I jakże wierzyć mam w świat i lu d z i... kiedy on k ła m a ł... A! to znowu od mamy! Nie chce mnie więcej widzieć.

Ścisnęła konwulsyjnie fotografie i wszystkie listy od niego i od matki, rzuciła w piec i podpaliła.

W jednej chwili objął je purpurow y płomień, odbijający się na jej tw arzy róźowemi blaski. Czekała aż spłoną do szczętu te świadki jej szczęścia i niedoli.

— Ach! jakźeś ty piękna! Ja k cudownie piękna! istna Peri szukająca skarbu w popiołach! G dyby cię tak zobaczył książę W itold! — zawołała od progu Hela, wbiegając wesoło i szeleszcząc jedw abną sukienką.

— Palim y pamiątki! Dobrze pani robi! Nic nie w arte te zżółkłe papierzyska, zeschłe kw iatki i w stą­

żeczki. Poco się dobrowolnie smucić przeszłością! Co raz minęło, odrzucić lepiej od siebie, jak zwiędłe róże, bo inaczej zostaną same kolce.

— Zapewne! róże nie m ogą żyć wiecznie! — odrzekła aktorka z dziwnym uśmiechem, rozgarniając resztki popiołów, aby nie zostało ani skraw ka papieru. Potem powstała z trudnością.

H ela pospieszyła jej z pomocą.

— Naturalnie moja droga — potwierdziła naiwnie. I zaczęła biegać po ubogiem mieszkanku, oglądając wszystko, biorąc do ręki rzecz każdą.

— Te fijołki przyniósł ci Ludwik. Ja k to pięknie z jego strony! Mój Iwo nie przynosi mi nigdy kwiatów. I to prawda, źe wolałabym brylanty! Ten biedny Ludw ik chodzi jak cień, odkąd zachorow ałaś!...

a pani w dodatku tak niemiłosierna, źe nie pozwala mu się odwiedzić. Mój Iwo powiada, że on ma talent w ie lk i... tak jak pani, ale ci głupcy poznać się na tern nie umieją. W ydaje im się dziwakiem dlatego, źe do nich niepodobny, ten twój poeta! G dyby nie pani, dotąd nie dawanoby mu ról. Nie wiem doprawdy, co się z biednym chłopcem stanie, gdy mu twojej zabraknie przyjaźni. Ależ tu ładnie u pani! doprawdy, źe ładnie ! bielutko, jasno! Dw a ogrom ne weneckie okna... wszak to weneckie nieprawdaż?! Ja się dobrze nie znam na tem. Brr! jak tu musiało być przeraźliwie zimno w mrozy! I teraz naw et trochę chłodno. Ładnie tu! ładnie!

chociaż zupełnie inaczej jak u mnie. Ja bo nie gustuję w poddaszach, jak ty poetko! Szkoda, źe nigdy nie chciałaś zajść do m n ie... miałam wcale ładne mieszkanko w s ty lu ... no, w stylu moim własnym. Było tam Wszystko: różowe obicia w sypialni, niebieskie meble w saloniku, nowiuteńki fortepian z W iednia na którym nigdy nie grałam , złocona klatka z papugą, kobierce, kanarki, kw iaty w srebrnych wazonach, akwarium z czerwonozłotemi rybkami! A le teraz w Petersburgu Iwo urządzi mi inny apartam ent. Ho! musi być pię­

kny! Mówił, źe będzie w sp an iały ... A ! bo ty nie wiesz, że nie jadę jnź z t y m ... z t y m ... no, z tym oszu­

stem d y re k to re m ... co nam nigdy gaży nie płaci! Dostałam engagem ent do Petersburga, do baletu, pom yśl do pierwszorzędnego te a tr u ... prim a ballerina, jak to brzmi pięknie! Bo już mi to każdy przyznać musi, źe niezrównanie wiruję na jednym palcu ... pointę dure.

W yskoczyła na środek pokoju, uniosła nieco jedwabnej popielatej sukienki, ukazując dwie małe nóżki i okręciła się kilkanaście razy w około! — Śmiejąc się, upadła na fotel.

— No, między nami mówiąc, to Iwo wyrobił mi to en g ag em en t.. . jest w dobrych stosunkach z in­

tendentem teatrów, zresztą ma wpływy! rozumiesz? A ! wiem, że się to nie podoba pani, okazałaś mi to nie­

raz bardzo w yraźnie... ale mimo wszystkiego kocham cię zawsze serdecznie, sama nie wiem czemu. Może dla­

tego, żeś tak a biała R ó ż y c z k a ... dlatego właśnie, żeś inna jakaś od wszystkich — rzekła chw ytając jej ręce i okrywając je pocałunkami. — Ha! nie każda żyć tak może! Ja byłabym dawno zginęła w nędzy, um arła z g ło d u ... gdyby n ie ... Chciałam przecież pracować, robiłam co umiałam. Nauczono mnie tańczyć, tańczy­

łam . . . ale na życie nie w ystarczało.. . nie płacono m i... Bałam się umrzeć. G dyby nie I w o . . . I cóż w tem wreszcie złego? K ocham go, on mnie kocha! Chmurzysz się R ó ż y c z k o ... a jednak i ty byłabyś zabłysła jako pierwsza artystka w kraju ... może i w E u ro p ie . . . gdybyś księcia ...

— Nie mów! — krzyknęła dziewczyna. — Nie mów t e g o ... to nie prawda! Prawdziwy talent wybije się zawsze! — dodała stłumionym głosem.

-— Być może! — przerw ała tancerka — choć doświadczenie uczy inaczej. K tóż policzy te, którym sił fizycznych zabrakło, wszakże i tobie zabrakło! Bo zresztą, któż widział tak się kochać, żeby aż u m ie ra ć ...

to j e s t ... nie m y ś lę ... abyś m iała nam umrzeć droga R ó ż y c z k o ... Broń B o ż e !... tylko, źe ja nie umiem m ó w ić ... pani w ie ... zwyczajnie ta n c e rk a !... cały mój rozum w końcach p a lc ó w !... Chciałam przez to powiedzieć: jak można kochać tak okropnie, tak bez granic, tak po dziecinnem u!...

— Mylisz się Helo! ja nie umieram z m iło ści... nie kocham! Co było, dawno już m in ęło !... Nie ko­

cham, bo nie warto! — dodała z nagłym wybuchpm goryczy.

— T ylko nie możesz zapomnieć! — dokończyła tancerka — nie możesz zapomnieć! O! znam ja się trochę na tem! A jednak, gdybyś była chciała wszystko m ogło być in a c z e j... wszystko można zapomnieć, tylko trzeba żyć w esoło!... A potem wiem, co cię z a b iło ... W W arszawie nie dopuścili cię do r ó l ... pa­

trzyłam na to z b o k u ... byłam podówczas w corps de ballet. O! te szkaradne in try g i!... Potem wyjechałaś na prowincyę, martwiłaś się, płakałaś, pracowałaś nad siły! Myślałaś, źe pracą, wytrwałością, talentem, po­

konasz zawiść. Urojenie! Trzeba było żyć jak m y żyjemy! K to raz przestąpi przeklęty próg teatru, niech

się pożegna raz na zawsze z marzeniami i nadzieją.

(11)

Ś W I A T 59

— Nie mów tak — przerwała znowu chora. — T eatr to nie Dantejskie piekło, nad którego wejściem świeci straszny napis: lasciate ogni sfieranza, voi ch’entrate! Sztuka dopóty nie będzie mieć potężnego wpływu, dopóki m y jej słudzy nie staniemy się czyści i jaśni jak ona! Jeżeli mię widzisz złamana., bezsilną, to mój los w łasn y .. . zły los mię prześladował... a może i sama zawiniłam. I n n e ... szczęśliwsze, dojdą tam do­

kąd zmierzałam.

T chu jej zabrakło, urw ała nagle i patrzyła przed siebie szeroko rozwartemi, płonącemi oczami.

— D roga moja, nie trać nadziei, nie jesteś przecie tak chora, tylko zmęczona pracą nad siły.

— W iesz co? — dodała po chwili — jedź ze m ną do Petersburga, nie odmawiaj mi, jedź ze mną.

Odzyszczesz zdrowie, powrócisz do ukochanej sz tu k i!... N ie ? ... rozumiem! Żyć z kobietą jak j a ! ... rozu­

miem ... i nie gniewam się. Tyś z innego świata.

Okręciła się znowu kilka razy po pokoju, ale mniej rączo. Twarz jej wyrażała smutek. Potem zdjęła jeden bucik i na jedw abną pończoszkę włożyła złoty pantofelek.

— No proszę, jak pani m alutką masz nóżkę; mało co większa od mojej, która przecież słynie z mało­

ści ! ... Ale, ale te szkaradne, szychowe trzewiki na taką książęcą nóżkę! To woła o pomstę do n ieb a ! I nagłym ruchem odrzuciła pantofelek aż w drugi róg p o k o ju !

— Iwo obiecał mi kupić w Moskwie haftowane prawdziwem złotem i prawdziwemi perłam i... A c h ! jaki piękny w a c h larz ... inkrustowany, antyk, niezawodnie z X V III wieku. Taki sam ma żona d y rek to ra!...

Z ła m a n y ... szkoda! moźnaby go spieniężyć. To pewnie po jednej z twoich wypudrowanych prababek! Zarę­

czam ci jednak Różyczko, że choć tak dumne, nie miały w swych ogromnych, białych fryzurach tyle cnoty, co ty w jednym malutkim paluszku. No, przecież uśmiechnęłaś się — mówiła klękając przed Różą. — Nie gniewaj się, że ci dzisiaj ty mówię, ale ja cię tak k ocham ...

W yjęła z kieszeni ładną sakiew kę, obracała ją w ręk u , to znowu chowała w fałdy swej> jedw a­

bnej sukienki. Przymilając się jak zwinna kotka położyła głowę na kolanach chorej.

— Słuchaj! kiedy nie chcesz jechać ze m n ą ... choć zaręczam, że wszystko ułożyłoby się doskonale...

t o . . . widzisz. . . możesz mi zrobić wielką łaskę, Nie mam w iele... ale tę tro c h ę ... co mi niepotrzebna...

pożyczę ci. Oddasz, kiedy zechcesz, kiedy będziesz m o g ła ... W ystarczy ci to na podróż do W arszawy, na jakie dwa lub trzy miesiące utrzym ania... przyjdziesz do zdrowia. A kto w ie ? ... może cię tam zaangażują!...

O ! zlituj s ię ! nie odm aw iaj! — rzekła ze łzami, widząc, że R óża usuwa jej rękę.

— Dobre z ciebie dziecko Helo, ale nie m ogę i nie potrzebuję! Zapewniam cię, że mam dosyć!

Skoro mi będzie lepiej powrócę do teatru. Bądź spokojna o m n ie ... niczego mi tu nie zbraknie.

Na skrzypiących schodach ozwały się kroki kilku osób, zmieszane głosy i śmiechy.

— Schowaj t o ! schowaj — zawołała Róża — um arłabym ze w sty d u !

Zaledwie tancerka zdołała ukryć sakiewkę, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła piękna, pulchna panna K lotylda na czele, za nią M am an, za nią reżyser i dyrektor, i kilka jeszcze kobiet i kilku mężczyzn.

— Przyszliśmy panią pożegnać, dowiedziawszy się, że nie chcesz z nami jechać.

R óża z uśmiechem ściskała dłonie kolegów, ale była już tak osłabiona, że powstać nie mogła. Zasmu­

cona grom adka artystów otaczała jej fotel. Różę kochali wszyscy, a w chwilach nieszczęścia znikają zwykłe drobne, zawodowe, teatralne zawiści.

D yrektor nie chciał uwierzyć, aby mu śmierć miała porwać gwiazdę jego teatru. Od niedawna przy­

nosiła mu ona znaczne zyski. Cenił ją więc, zwłaszcza, że sam był aktorem z zamiłowania.

— Zaraz po odzyskaniu sił proszę zatelegrafować do K. Sam przyjadę po panią. Przez ten czas nie będę mógł wystawić żadnego lepszego utworu. A proszę wyzdrowieć jak najprędzej, dla miłości sztuki — mówił żegnając się i odchodząc.

Dwóch młodych kolegów przyniosło jej ogromne bukiety złotych, pachnących kwiatów, uzbieranych na przechadzce. Primadonna operetkowa w rozczuleniu chciała jej nawet ofiarować do towarzystwa, swego najukochańszego »Nerona«, ogromnego, czarnego psa, z którym się nigdy nie rozłączała.

W esoła grom adka biegała po pokoju, oglądając wszystko ciekawie, przyczem R óża rozdała na pa­

m iątkę wszystkie drobiazgi swych strojów teatralnych. Pięknej Klotyldzie dostał się upragniony płaszcz kró­

lewski, dobrze już zszarzany, nie przedstawiający prawdę żadnej wartości, ale mogący jeszcze nieźle wyglądać w niepewnem świetle prowincyonalnych teatrów ; W iktoryi pantofelki; Józi naszyjnik cygański z cekinów;

H enryce korale i perły. Dziewczęta za każdą drobnostkę dziękowały gorąco i cieszyły się wdęcej niż najpy- szniejszemi brylantami.

R óża oddała im chętnie swoje skarby i cieszyła się ich radością. Lecz gdy się rozeszli, pokoik stał się jeszcze bardziej pusty. Obejrzała się w około i żal ją zdjął dziecinny. Zdawało się biednej, że wraz ze zniknięciem błyskotek, jakaś nieprzebyta przepaść oddzieliła ją od ludzi, od całego świata — od teatru. L ęk ją zdjął, bo zdało się jej, że w łasną ręką wypisała sobie wyrok śmierci. Do każdej drobnostki przywiązane było jakieś wspomnienie. Te perły białe służyły za strój na głowę Barbarze, ten welon złotem przetykany to welon Adrjanny, naw et czarny toczek Maryi S tuardt jej zabrano, pam iątkę po ostatniej roli. Zostało kilka ubogich sukienek cie­

m nych; te wystarczą na pogrzeb; a biała, którą ma na so b ie ... o! w tej włożą ją do trumny. Przezroczysta, powiewna jak obłok, kupiona przed laty na pierwszy debiut w Warszawie, w owych szczęśliwych czasach złotej ułudy, marzeń i wielkich nadziei. O! ta najm ilsza!... w niej go zobaczyła po raz pierwszy. Jak echo przeszłości z piersi jej w yrwały się wyrazy — pierwsze słowa, które do niej przemówił: »Nazywasz się pani Róża, bo jesteś białą różą tragedyi«.

Zapukano nieśmiało do drzwi. Szybko otarła łzy, które wycisnął żal za przeszłością. Do pokoju -wszedł

wysoki, niepiękny, blady mężczyzna o czarnych błyszczących oczach. Dopiero kiedy się zbliżył, a promienie

światła twarz jego oblały spostrzedz można było, że nie liczył więcej nad lat dwadzieścia, chociaż przedwcze­

(12)

sne cierpienia zarysowały kilka zmarszczek na wysokiem czole i k o ło 'u s t bladych. B ył to ten sam m łody chłopiec, którego tak bardzo przeraziło nagłe omdlenie aktorki w teatrze.

— To ty panie L u d w ik u !— ozwała się Róża, podając mu r ę k ę — to dobrze, żeś przyszedł, pragnęłam cię zobaczyć, chciałam cię pożegnać zanim dalej w świat ru szy sz!

Ludwik stanął we framudze okna naprzeciw R óży i w patryw ał się w nią z dziecięcem jakiem ś uwiel­

bieniem. W ysoki, silnie zbudowany miał twarz niemal niewieścią, pozbawioną wyrazu energii i męskiej dumy.

Zaciemniała ją chmura znużenia życiem i zniechęcenia do życia. D latego w ydaw ał się starszym, dojrzalszym, aniżeli nim był w istocie.

— Płakałeś Ludwiku? — spytała z uśmiechem smutnym Róża, a g dy nie odpowiedział dodała — to źle. W łzach serce nie nabiera hartu, a tobie go tyle potrzeba. Łzy gaszą płomień oczu i ogień ducha. Nie płacz nigdy nad sobą, jeżeli chcesz pozostać mocnym i dojść do celu! No, aleś ty dziecko prawie, więc ci jeszcze raz grzech dzieciństwa przebaczony będzie — mówiła łagodniej — ale musisz mi tu przysiądz na wiosenne słońce, źe się strzedz będziesz łez i zw ątpienia... Zresztą przepowiadam ci, źe będziesz szczęśliwy, utalento­

w any artysto! Uśmiechnie ci się sztuka; uśmiechnie ci się . ż y c ie ... zobaczysz! Dam ci talizman cudownej mocy. Przyniósł mi go dziś rano aniołek na słonecznym prom yku w perłowej konsze. Dla mnie już za późno, tobie go więc jak bratu oddaję. No, cóż tak szeroko oczy otwierasz i zdziwiony patrzysz? Talizmanem tym wiara, źe z temi co posiadają talent walczy Bóg, k tóry nigdy zwyciężonym być nie może.

Chłopak milczał. Coś niby płomień zapału zabłysło w jego oczach. Podniósł czoło w gorę i patrzył w błękity, jak b y w nich ścigał szczęśliwy obraz przyszłości.

— A więc jedziesz mój przyjacielu? Godzina wyjazdu się zb liża...

— Nie jadę — szepnął Ludwik jakby ze snu zbudzony -— nie m ogę! nie m o g ę !... I dlaczegóż nie mam być szczerym. Nie m ogę cię pani opuścić, ciebie, która mnie uratow ałaś od nędzy, może od śm ierci...

więcej .. . od moralnego upadku. T y mi wskazałaś drogę do światła, nauczyłaś kochać sztukę całą duszą i cier­

pieć dla niej. Byłaś moim dobrym a n io łe m ... a ja miałbym cię teraz porzu cić... ciebie, sam ą jedną wśród obcych. N igdy! Sam a nazwałaś mnie b ra te m ... dlaczegóż bratnich praw mi odmawiasz?!

— Pojedziesz Ludw iku dziś jeszcze. Dam ci zlecenie... list do mojej m atki — odrzekła podając mu kopertę zaadresowaną — proszę, by mi przebaczyła. W brew jej woli wstąpiłam do teatru. T yś szczęśliwszy w tym względzie; nie masz już rodziców, nikomu nie zadałeś bólu, idąc za głosem powołania; gdyś z domu wyjeżdżał nikt za tobą rą k nie ła m a ł... Powiesz m atce mojej, żem ją zawsze kochała, źe mówiliśmy o niej codzień p raw ie . . . powiesz jej także, że byłam bardzo . . . bardzo nieszczęśliw a...

— A ! więc chcesz mnie ztąd oddalić, aby umrzeć samotna, o p u szczona?!... — zawołał rzucając się przed nią na kolana.

— A gdyby i ta k , to cóż — szepnęła spokojnie coraz bardziej osłabionym głosem — Dobrą śmierć mieć będę. T yle tu słońca, zieloności, k w ia tó w ... Nie czuję już nawet, źe jestem c h o rą ... Senność mnie ogar­

nia ... Nie bój się o mnie ... już mi dobrze, już . . . Zasnę przy pieśni słowików. Nie rozpaczaj... nie płacz ...

to moja prośba ostatnia.

U chyliła nieco koronki białej sukienki i zdjęła z szyi zawieszony ne czarnym sznureczku niewielki zloty pierścionek z brylantem . Łza nań spadła. Przycisnęła go do ust, a potem z gorączkowym pośpiechem mówiła d a le j:

— Ten pierścionek L u d w ik u . . . weź go . . . sprzedaj... m a on wartość dość z n a cz n ą ... Za pieniądze jakie o trzy m asz... pojedziesz do W a rsz a w y ...

zobaczysz się z moją m a tk ą ... Zaangażują cię tam pewno. Masz ta le n t...

Nie wolno ci go zmarnować . . . zakopać ! Bądź artystą .. . idź w górę .. . coraz w y ż e j... coraz w y ż e j... ku światłości. Najdroższa pam iątka, ja k ą ci dałam przyniesie ci szczęście ! Niech twe młode czoło opromieni s ła w a ...

U rw ała nagle i upadła wznak na fotel.

— Jezus M a ry a ! ona umiera! — krzyknął przeraźliwie m łody ^czło­

wiek — Różyczko ! Różo ! otwórz o c z y ! miej litość ! uśmiechnij się !.

mów raz jeszcze!

W idząc, źe usiłowania jego daremne, w ybiegł wołać o pomoc.

R óża leżała chwilę omdlała. N agle jak b y zbudzona podniosła się z krzesła i w yjąkała zmienionym głosem :

—; M iłość! sława ! cnota !.. A jednak umieram zapomniana, nieznana, sa m o tn a !... O! m atko! m atko! tyś to wszystko przeczuła!

U padła na fotel i po chwili uspokoiła się znowu. Złożyła ręce jak do modlitwy i patrzyła na lecące ku słońcu jaskółki.

Oczy jej rozszerzały się coraz bardziej, rozniecając jakimś nie­

zwyczajnym blaskiem. Zdawało się, źe dusza przez nie się w y­

ryw a gdzieś w lepsze niebieskie krainy.

Ludw ik powrócił zdyszany, blady.

D otknęła jedną ręk ą jego czoła, drugą -wskazała zacho­

dzące słońce.

— Do w idzenia... bracie ! ... Idź c ią g le ... i prowadź rzeszę ku światłości!

Głowa jej opadła. Tym razem zasnęła na wieki, a śmierć ułożyła jej ciało w posągowe linie teatralnego piękna.

W białych draperyach leżała podobna do tych lilij na

Prze-

: ':-' V

.O' '

5 1 ’ f*"

'

. . Szczęśliwe dzieci!

(13)

Ś W I A T 61

J A N C H E Ł M I Ń S K I .

I l l g g

N A W I D E C I E .

(r. 1870).

(14)

obrazach, z których wyziera postać anielska. Słońce rzuciło na blade czoło zmarłej złotą koronę ostatnich promieni i ubrało jej pokój w płom ienną p u rp u rę ... Biedna k ró lo w a ... sceny.

Znaleziono m łodego artystę bez zmysłów u nóg zmarłej. Ludzka jednak złośliwość umilkła tym razem w obec tej białej z czołem M adonny i w złotym wianku świętych.

*

N a trzeci dzień wieczorem powlókł się na cmentarz wóz z czarną trum ienką. Za trum ną szło tylko parę osób licho odzianych. Biedny artysta leżał nieprzytomny w gorączce, więc nie było się kom u zająć pogrzebem. Za parę sprzedanych sukienek, ludzie ubodzy — z litości grosz dołożywszy — pochowali opu­

szczoną.

Biedna R óżyczka legła w cichej mogiłę.

Ludwik wyszedłszy z choroby postawił na jej artystką i dla sztuki umarła. W około krzyża zasadził dzące je zrywać nazywają mogiłę grolem białej Róży można go widzieć nieraz unoszącego się nad krzyżem m i. . . Szczęśliwe dzieci!

K A R T K I

Ż Y W I E N I E

Od lat dwunastu mieszkając stale na wsi, a p ra­

wie cały wiek dziecinny i młodociany spędziwszy bądź na Rusi, bądź w Rrakow skiem , w domu rodzi­

ców moich, patrzałam od dziecka na stosunki nasze, na lud w bliskości którego żyłam , na liczną służbę po dworach pracującą, na mniej szczęśliwe lub lepsze w arunki jej bytu, wTady, zalety, trudy i walki codzienne mniej c h ę tn ie , lub też z lepszą znoszone ochotą.

Spostrzeżeń moich chciałabym udzielić in n y m , po­

dzielić się myślami, pragnieniem, aby ludziom lepiej być mogło: — jednym, przy trudzie i pracy; — dru­

gim (rozdawcom tejże) w własnem sercu i sumieniu.

Chciałabym przekonać doświadczeniem własnem , źe każdy choć -w małej cząstce, do tego dobra przy­

czynić się może, źe z myśli ślicznych słów: »miej serce i patrz w serce« przelanej w drobne uczynki dnia każdego płynie zdrój pociechy, nie jedna łza otarta, nie jedna chęć pożyteczna, że przemienia się ona w czyn i staje się ogniwem dalszych czynów, a może podstaw ą dobra prawdziwego dla przyszłych pokoleń.

Jednym z drobnych na pozór obowiązków, lecz mających doniosłość prawdziwą, a źle bardzo spełnia­

nych dotąd w naszym kraju, jest żywienie służby, które nie wszędzie, ale przeważnie jest niedostate- cznem, lub nie dającem sił ani zdrowia. Co najgor­

sza, że ten b rak płynie z m ylnego przekonania, iż człowiek prosty, nie potrzebuje lepszego pokarmu, że się go psuje, dając mu takowy, a krzyw dę sąsia­

dom czyni, przyzwyczajając ludzi do lepszego poży­

wienia. W yobrażenia te i zaniedbywanie tak świę­

tego obow iązku, bardzo często nie pochodzi ze złej woli. Dostrzegliśm y je nieraz naw et u kobiet z nie- jakiem w ykształceniem , spieszących chętnie z po­

mocą bliźniemu w każdej potrzebie, nędzy lub nie­

szczęściu, spełniających w innym zakresie obowią­

zki swoje, jako chrześcianki, żony i matki, nieraz n a­

w et z zaparciem się siebie — prócz tego jednego, aby dzieciom swoim w pajały przekonanie, (nad którem same nie zastanowiły się dotąd niestety!) źe pierw­

szym obowiązkiem człowieka, posiadającego niejakie

grobie czarny krzyżyk, a na nim kazał wyryć, źe była białe róże. K w itną one co wiosnę, a dzieci przycho- . Opowiadają sobie po cichu, źe leży w nim anioł, że z gwiazdami na czole i rozpuszczonemi złotemi włosa-

W

a l e r y a

S

o l e c k a

.

Z E W S I .

S Ł U Ż B Y . * )

mienie i służbę, jest staranie o jak najlepsze warunki bytu dla tejże, w zamian za co dopiero od niej rze­

telnej pracy żądać można. A naw et wówczas, kiedy ta służba nie spełnia wzorowo swojego zadania, usterki w zakresie jej działalności nie upoważniają jeszcze chlebodawmów do zaniedbywania obowiązków, jakie przyjmując ją do służby zaciągnęli.

Bo gdzież byłby w takim razie postęp k u do­

brem u , o którym nieraz tyle czczych rozpraw sły ­ szymy, gdyby niedbałość z jednej strony upoważniała nas, oświeceńszych i szczęśliwiej położonych, do odpła­

cania za złe złem bezwzględniejszem. Człowiek od­

dający nam siły swoje i zdrowie — choćby za za­

płatę — m a wszelkie prawo żądać od nas przed Bo­

giem pomocy moralnej i fizycznej, słowa d o b reg o , poratowania zdrowia. Zaniedbywanie obowiązku o k tó ­ rym wyżej w spom niałam , pochodzi przeważnie ztąd, iż w dziecko nie wpajano całej świętości i konie­

czności spełniania tegoż. Z tym brakiem w poję­

ciach i wykształceniu, idzie kobieta młoda w św iat, staje się panią domu i rozdawczynią chleba. U mniej zamożnej, lub też z natury skrzętniejszej gospodyni, tanie żywienie służby przysparza jej dochodu, którym się cieszy, a naw et szczyci; u zamożniejszej lub p ły t­

szej kobiety, staje się źródłem, z którego więcej na stroje i zbytki czerpać może.

Nieraz kobieta m łoda — choć niezupełnie zła — m ało zastanawia się nad swemi obowiązkami oby- watelskiemi. Łatwiejszy sposób zbierania dochodów gospodarczych cieszy ją, uczy więc tego systemu działania drugą, młodszą od siebie i tak dalej, a po la­

tach, sama już wierzy święcie w dobre postępowanie swoje. Przygłusza w sobie coraz bardziej głos serca i sumienia, co jej tern łatwiej przychodzi, gdy nie­

raz dozna niechęci podw ładnych, znuży się i zgory- czeje pośród kłopotów codziennego życia, lub co go­

rzej zapomni, wśród gw aru i zabaw świata o wszyst- kiem co obowiązkiem zwać się może, o niedoli bli­

źnich. W te d y nie ma już dla niej cichej chwilki za­

stanowienia się nad sobą, ani nad tern co innych boli, a czemu zaradzić m ogłaby i powinna. Niejeden z wła-

*) Spraw a tu podniesiona potrzebuje głębszego w yczerpania, z przyjemnością jednak pomieszczamy tę odezwę do serc, płynącą

z szlachetnego serca, może bowiem w yw oła ona dyskusyę i początkowanie w zadaniu nader ważnem. (P rzypisek Redakcyi).

Cytaty

Powiązane dokumenty

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że