• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 11

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 11"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

Ä w « i S i m m m

Ś W I A T .

ST' ' -?>

,'-"'’,T.'/ -^.v■

i f v

m * s

rwie się, a ona tego nie lubi.

Równocześnie zbliża się i pan Kłoński.

W S I E C I P A J Ę C Z E J .

P O W I E Ś Ć .

(Ciąg dalszy).

R O Z D Z I A Ł X.

W trzy dni po przybyciu hrabiego, ruch wielki zapanował przy głównej bramie ustrzowieckiego pałacu.

Kilkanaście koni różnych maści i różnych zalet gryzło niecierpliwie wędzidła. Tutaj Figaro oczekując na swego jeźdźca, śliczną intelligentną głową pod­

rzuca, jak gdyby dziwiąc się samemu sobie, czemu stoi i słucha kiedy mógłby tak łatwo wyrwać się i na śmierć porozbijać groomów i dżokei, gdyby za­

mierzali opierać się jego zachceniom. Tuż obok, siwa, rasowa wierzchówka, arabka, oparła rozdęte różowe chrapy o grzbiet świetnie wychowanego towarzysza anglika, zwanego Minstrel. Czy mu co opowiada wnuczka latawców pustyni ? ... Niewiadomo. Znaną jest rzeczą, że ludzie dużo niżej stoją od zwierząt pod względem łatwości porozumiewania się z sobą.

Można przypuścić, że choć się M instrel gramatyki arabskiej nie uczył, pojmował zwierzenia wschodniej kompanki, bo uszy nadstawił i strzyże niemi. Sprężyste cienkie nogi zarył w ziemię. Każdą żyłę można policzyć pod atłasową suknią albiończyka. Taki nieruchomy, że zdałoby się, iż pozuje do fotografii. A może on boi się ruszać, aby nie odstraszyć różowych chrapek tak delikatnie wspartych na jego szyi i grzywie.

Panowie w czerwonych frakach uwijają się między wierz­

chowcami. Ten próbuje popręgi, tamten głaszcze grzbiet zwierzęcia.

Wrzawa, ruch nie do opisania.

Rżenie koni miesza się z ujadaniem smyczy chartów, które kilku ujeżdżaczy trzyma na wodzy za bramą.

— Piotrze, przyprowadź Fatmę — woła jeden z czerwonych fraków.

— Czemu Timora taka zdenerwowana dzisiaj ? — zapytuje książę August groom’a. — Czy się czego przestraszyła?

_ Proszę księcia pana to Sokół tak tańczy na miejscu i tak amazonka drobna, lekka niby mały ptaszek, za nią podąża hrabia Wernicz

31

(2)

— Podać Humbuga — woła pierwszy.

W lansadach rzucającemu się niby szczupak w sieci, pięknemu demi-sang należącemu do księżnej, nie podobało się widocznie poufałe wezwanie, bo zamiast się zbliżyć, zakręcił groom’em jak fala listkiem,

i spłoszył arabkę z Minstrelem, dotychczas nieruchomie stojących.

— I I a le diable au corps, ce cheval-lä / Nie rozumiem jak księ­

żna odważasz się go dosiadać. To nie jest koń pod damę.

— On się słusznie Humbug'iera nazywa: to tylko taki sposób pre­

zentowania się ... Nie ma spokoj­

niejszego zwierzęcia, gdy go się dosiędzie — odpowiedziała Marta i zanim koń zdążył drugi raz za­

kręcić swoim opiekunem-groom’em, już właścicielka jego wyprostowa­

na, swobodna, siedziała na siodle, szpicrutą gładząc fałdy amazonki i długiem wdzięcznem spojrzeniem obrzucając tego z panów, który jej za marche-pied służył.

— Spieszmy się. Już słońce bar­

dzo wysoko — wołał Janusz. — Powrócimy z niczem. Panno Reno, czy pani ma wygodne siodło ? Czy strzemię nie za krótkie ? Lepiej go może trochę opuścić, będzie no­

ga swobodniejsza.

— Wszystko wr porządku — zamiast R eny odparł hrabia W ło­

dzimierz. — Bądź spokojny Januszu, tak twoją siostrę jak pannę Renę biorę pod swoją opiekę. Mam nadzieję, źe wszystko pójdzie jak najlepiej.

— Jaki z ciebie zacny człowiek, źe tak dbasz o mój spokój — nieco złośliwie odpowiedział Janusz, kierując się w stronę, gdzie na czarnej jak krucze pióro, lśniącej jak aksamit Satanelli czekała sygnału wy­

jazdu panna Karla Wrotowska.

Bodaj czy jej słuszniej nie należał się przydomek Satanelli niż wierzchowce, a jeżeli jakieś nieokre­

ślone podobieństwo zachodzi czasem między końmi a ludźmi, to bezwątpienia podobieństwo takie istniało tutaj między śliczną klaczą i amazonką.

Trudno porównać czarność włosów Karli, choćby do najczarniejszego przedmiotu, raczej włosy jej mogły służyć za najwyższy stopień porównania z hebanem, dżetami, piórem kruczem itp. Czarne, ogromne, głęboko osadzone oczy, zdawały się wypełniać twarz całą. Francuz powiedziałby que les yeu x lu i mangeaient la figure. Można było zawrotu głowy dostać, patrząc w tę ciemną otchłań. Coś niezgłębionego było w jej rozszerzonych źrenicach, tem ciemniejszych, źe zwykle do połowy przysłonionych gęstą, długą, czarną — jak włosy — rzęsą.

R ysy miała rzymskiej bohaterki. Tak można sobie było Yirginię albo Lukrecyę wyobrażać. Nos prosty, cienki, usta pełne, otwarte jak dojrzały ow'oc granatu. W yraz jej twarzy byłby może za poważny, gdyby nie dołeczek maleńki, ale głęboki, w brodzie osadzony, i rozkoszne trzy dołki, żłobiące się nad ustami nawet przy zamyśleniu. Gdy się roześmiała, to zdawało się, źe w nich gości olbrzymi zapas swobody i weso­

łości niemal dziecinnej.

Czemu oczy im przeczyły?... Bo one zdawały się wiecznie dumać i rozmyślać nad tem co smutne;

dołki zaś przeciwie zdawały się wołać do wszystkich: »Czemu się nie śmiejecie? Śmiejcież się mizantropi!«

W porównaniu do jej dołków cały świat wydawał się podobnym do wielkiego mizantropa, a w stosunku do jej oczu cały świat był jak ów student smutny, z wakacyj wracający do domu. I komuź tu wierzyć kiedy nawet panieńskiej twarzy ufać nie można!

— Cóż podwójna Satanello? — pytał Janusz siostry. — Podobno się Włodziowi pod opiekę oddałaś?

Tant pis pour lui. Ja z Satanellami nie lubię mieć do czynienia... et tant pis pour toi, bo jeżeli się sama pilno­

wać nie będziesz, to bodaj czy on na ciebie okiem rzuci.

— Dlaczego?

— Zdaje mi się, źe mogłabyś nawet w rowie leżeć jak w owej piosnce, co: »to koń jej wedle n iej...«

— Januszu, jak można tak pleść bez sensu ! Zresztą inny jest tekst piosenki: »a koń jego wedle niego. . .«

— »Grzebie nóżką, żałuje go«. Wiem! Ale to mego sprytu tylko dowodzi, źe tak prędko rym żeński znalazłem.

— Dziękuję ci za czułe braterskie przepowiednie. W ięc na dzisiejszem polowaniu koń ma wedle mnie grzebać nóżką?

— Cóż znowu! Ja to tylko powiedziałam, aby cię ostrzedz, źe na żadne opieki nie masz się oglądać.

Włodzio nie będzie miał czasu tobą się zajmować.

;; f e ' A A C

.. A "

(3)

— Bo to niepotrzebne wcale. Lecz nie rozumiem dlaczego mnie tak ostrzegasz.

— On zanadto dobry myśliwy, żeby brać na cel naraz aż dwóch zajęcy.

— Jeszcze mniej rozumiem.

— Jaka ty jesteś niedomyślna! Wiesz, źe się podjął czuwać nad tobą i nad panną Reną, co jest rzeczą trudną i zbyt ciężką służbą! Proponowałem mu, żeby na ciebie jedną zwrócił oczy, a źe ja w zamian oddam się pannie Renie. Nic z tego, nie chciał się zgodzić.

Posłyszał Włodzimierz ostatnie słowa przyjaciela i zawołał z oburzeniem:

— Niech mu pani nie wierzy. Nie ma słowa prawdy w tern co Janusz mówi.

— Nigdy mi w głowie nie postało wierzyć Januszowi; on by sam się temu dziwił — odparła Karla.

— Widzi pani, jakie to z nas cudowne rodzeństwo. Święta harmonia zawsze między nami panuje — mówiąc to zwrócił się Janusz do Reny, obok której stał Figaro czekając na niego.

— E n selle panowie! — wołała księżna.

— Na koń! na koń! — odezwano się niemal chórem. Wszyscy ruszyli z miejsca.

Wspaniale przedstawiały się błonia po których ciągnęły tu pary, tam trójki jeźdźców i amazonek, lekkim kłusem dążąc wzdłuż Bugu. Dojeżdżanie lisów miało się odbyć na Litwie, po drugiej stronie rzeki.

Przedewszystkiem trzeba się było dostać na przeciwny brzeg, więc kierowano się do głównego wygodnego przewozu. Konie przeprawiać miano promem; na całe towarzystwo czekały łodzie.

Wnosząc z wyrazu oczu, możnaby przypuścić, że jeźdźcom więcej się podobała wodna przeprawa, niż koniom. Piękne panie i panowie bombardowali się wzajem cukierkami i kwiatami, których wieńce otaczały lekkie łódeczki. Słońce musiało być bardzo zaspane kiedy nawet tak wesoły widok nie zdołał go ożywić.

Po przez mgłę gęstą — jak z łaski — spoglądało na ziemię, rzucając sino-żółtawy blask na blondynki, sza­

tynki i brunetki. Blask taki tylko wtedy słońce spuszcza na ziemię, kiedy na złość chce zrobić płci pięknej, bo pod podobnemi promieniami i najpiękniejsza płeć nieraz nie wyda się należycie. Tymczasem jednak tyle było ożywienia pochodzącego z wewnętrznych pobudek, tyle świeżych rumieńców wywołanych kłusem, tak świecące oczy blondynek, szatynek i brunetek, źe słońcu nie udał się zamiar oszpecenia uroczych ama­

zonek. W yglądały ślicznie.

— Przepyszny czas na polowanie! Słońce w oczy nie razi, a trochę mgły nic nie przeszkadza, bo rowy i płoty zawsze wczas zobaczymy — zawyrokował hrabia Wernicz.

Śmiechem odpowiedziała mu pani bujająca się w jednej i tej samej łodzi, hrabia bowiem nosił okulary o niezwykłej sile szkieł, a mimo tego zdarzało mu się często wziąść konia za cielę, albo psa za prosiątko.

— Mój biedny hrabio, to zależy od tego co nazywasz w czas zobaczyć... Może na płocie, kiedy obejrzysz się na konia, który sam lisa ścigać będzie.

— Que vous etes mechante\ nigdy jeszcze na płocie konno nie jeździłem. Ale księżno droga, proszę tak nie bujać łodzią, bo możemy się przejechać wszyscy na dno rzeki.

— Co to będzie, jeżeli hrabia zgubisz binokle w tej podróży? Gotów jesteś do dna nie trafić.

— I ratować szczupaki, myśląc, że nas ratujesz.

— Tej pomyłki nie zrobię, zanadtobym na tern stracił. Co to za rozkoszna sytuacya łowfić amazonki z kąpieli.

Rozległ się strzał.

Na największej łodzi stała wyprostowa­

na K arla i mierzyła okiem dziką kaczkę, która z pluskiem wpadła w wodę. Z strzelbą wspartą 0 ramię, z głową jeszcze jak do wystrzału na­

przód pochyloną, z ręką wyciągniętą, z palcem na kurku, nie miała w sobie Karla w tej chwili nic kobiecego.

Janusz z innej łodzi wołał:

— Satanello, zkąd się ty do strzelby dorwałaś ?

— Książe na moje prośby kazał wło­

żyć do naszej łodzi kilka fuzyj. Przeczułam, że się z kaczkami spotkamy.

— Czemu ty siostrę Satanellą nazy­

wasz ? — spytał Włodzimierz Janusza.

— Spojrzyj na nią w tej chwili, a zro­

zumiesz !

Włodzimierz spojrzał i nie pytał więcej.

Już i Litwa — pola rozległe, wycięte la­

sy, bagna, łączki, zorane zagony. Tu i ówdzie kobierce z oziminy, pokrywającej ziemię pu­

szkiem zielonym.

Humbug pędzi jak szalony; za nim sadzi przez rowy arabka z Reną, przeskakuje płoty i ogrodzenia.

Tuż, tuż cwałuje Figaro z Januszem na grzbiecie i Sokół z Włodzimierzem, i Satanella z Karlą, i kasztany 1 białe, i kare, i gniade bieguny... coraz prędzej, coraz szybciej.

L is! lis !

(4)

J Ó Z E F B R A N D T .

W Ó Z T A T A R S K I .

Hańba temu kto na końcu zostanie. Czują to jeźdźcy, czują to konie. Tylko migają niby zaklęte cienie.

Humbug na czele... Nie, już go Satanella wyprzedziła.

Karla pochyliła się nieco naprzód. Usta ma rozwarte, a wśród nich błyszczy rząd drobniutkich zębów.

Oczy jej na pół gęstą zasłoną rzęs pokryte; powieki drżą zlekka, jak gdyby prąd powietrza je poruszał; brwi nieco ściągnięte, z pod daszka dżokejskiej czapeczki, końcami tylko na światło wyglądają.

Równocześnie Sokół — niby na skrzydłach niesiony, kopytami ziemi prawie nie dotykając — błyska­

wicznym lotem przesadził płot i rów ciągnący się za nim. Humbug w tyle zostaje. Obok Sokoła arabka, jak baletnica w powietrze się wybiła i nie oglądając się na groźnego rywala, mknie rączo, jak gdyby sama nie więcej od R eny ważyła.

— Panno Reno ostrożnie! kopce przed nami — woła Włodzimierz.

Ona nie słucha. Pobladła nieco od nadmiernego ruchu, jasne jej oczy ściemniały.

Mały kopiec zamajaczył tylko pod nogami arabki i nim hrabia zdołał krzyknąć :

— Ominąć, na miłość boską, om inąć! — już wierzchówka i amazonka sunęły dalej po gładkiej równej przestrzeni.

Śliczny to był widok. To ten, to inny wierzchowiec naprzód się wysuwał. Już i kilku lisów trupem położono.

Barwa czerwonych fraków gasła przy ognistym kolorze twarzy jeźdźców. Piersi amazonek to się pod­

nosiły, to opadały prędszym ruchem niż wznosząca się i opadająca fala wzburzonego jeziora.

Czas spocząć, czas wracać do domu.

Zgrzane konie, jeźdźcy i amazonki stoją znowu nad brzegiem rzeki. Prom czeka.

— Ja mam wielką ochotę promem się przewieść i nie zsiadać z konia — odezwała się księżna.

— Lepiej temu dać pokój — odrzekł Wernicz — to niebezpieczna próba.

— Mój hrabio, dziś role zmienione. Panowie wszystkiego się boicie... Gdyby nie my kobiety, gdzieżby się odwaga podziała ?!

— Ależ ja nie o siebie się boję, a najlepszy dowód, że gotów jestem księżnej towarzyszyć.

— I ja! i ja! — odezwało się kilka głosów, a między innemi i głos Reny. Ten ostatni jednak ucichł nagle, Włodzimierz bowiem pochylił się ku dziewczęciu i szepnął energicznie:

— W imieniu brata pani, b łagam ... proszę tego nie robić!

Słowa te posłyszała K a rla ; widocznie więc przez ducha przekory zawołała:

— Marto i ja z tobą jadę.

Włodzimierz m ruknął:

— Satanella!

W tedy Rena, której ambicya rozbudziła się znowu, powtórzyła:

— Jadę stanowczo... przeprawiam się promem.

(5)

T E O D O R T A L O W S K I .

R y s o w a ł St a n i s ł a w To n d o s.

D O M » P O D P A J Ą K I E M « . ,

(6)

— Nie radzę ci Reno — odezwała się księżna głosem zimnym — za słabo jeszcze jeździsz konno, abyś mogła ryzykować się na podobne próby.

— Ja za pannę R enę ręczę — zawołał Janusz — to moja elew ka; niedawno jeździ, ale pewnością i lekkością ręki nikt z naszej starej gwardyi jej nie dorówna.

»Stara gwardya« widocznie nie podobała się Marcie, bo z ironią zapytała:

— Co tu ma lekkość ręki do czynienia, gdy tylko chodzi o spokój i przytomność umysłu?

— Ja się nie boję Merry, zapewniam c ię ... — prosiła Rena.

— Rób co chcesz; nie mam prawa ci zakazywać.

Rena mimowolnie podniosła oczy na Włodzimierza. Ten patrzał na nią, ale dawnej przestrogi niktby już nie odgadł w jego spojrzeniu; przeciwnie, zdawał się ją zachęcać do tego, czego przed chwilą zabraniał.

Zawsze ta sama stara historya: przekora i nic więcej, jak tylko przekora. Ty chcesz, ja nie chcę; ty nie chcesz, ja chcę. Są wole, które u pewnych osób wiecznie wywołują opozycyę. Taką była wola księżnej dla Włodzimierza.

Część koni znalazła się na promie. Trzy amazonki, trzech jeźdźców i kilku widzów.

Sokół znany był z różnych brzydkich narowów; między innemi lubił gryźć towarzyszy, gdy mu się który za blisko nawinął. Włodzimierz, który o tem wiedział, zsiadł z niego i oddał cugle jednemu z dźokei.

Ten się zagapił i po chwili puścił je wolniej niż należało. Sokół skorzystał z momentalnej swobody, aby po­

chwycić zębami udo Humbuga. To wywołało ruch gwrałtowny. Prom zadrżał. H um bug spiął się i zanim zdo­

łano go pochwycić zachwiał się na tylnych nogach i runął jak długi na deski pomostu.

Rozległ się krzyk trwogi. R ena oczy ręką zasłoniła. Jakiś głos wołał:

— Spokoju, spokoju! Nic się nie stało.

Marta blada bardzo, ale bez szwanku podniosła się zwolna o własnej sile... jednej tylko nogi z pod wierzchowca wydobyć nie mogła.

W ypadek wywołał ogólne przerażenie.

Konie wystraszone błędnym okiem spoglądały na fale i na powalonego towarzysza.

Jeźdźcy nie wiedzieli co począć, czy zeskoczyć z siodeł i ratować księżnę, czy też przedewszystkiem pilnować wierzchowców, aby większego popłochu nie sprawić.

Piesi podnosili Humbuga.

Włodzimierz schwycił za uzdę arabkę i pełnym perswazyi głosem mówił do R eny:

— Niech pani będzie spokojna. Księżnie się nic nie stało.

R ękę na jej ręku położył i ściskając długie, cienkie paluszki, mówił d alej:

— Jakże się pani przestraszyła... Drżysz cała. To niedobrze być taką nerw ow ą... Proszę patrzeć, nic się nie stało.

Dwie wielkie łzy spływały po twarzy Reny. Mimowolnie usta do płaczu się złożyły, drgające od wzruszenia. Reakcya to była spowodowana szczęśliwym rezultatem wypadku, bo w chwili samej, kiedy Mar­

ta pod koniem się znalazła, serce R eny bić przestało i krew przestała krążyć w żyłach. Łzy ulgi spadły na jej rękawiczkę, a Włodzimierz korzystając z ogólnego popłochu pocałunek złożył w miejscu, gdzie ślad łez pozostał. Ona zanadto jeszcze była wzruszoną, aby zrozumieć znaczenie tego pocałunku. Zaczerwieniła się tylko zlekka i szepnęła zaledwie dosłyszanym głosem:

— Proszę iść pomódz Marcie.

Gdy się hrabia zbliżył do księżnej, ta swobodnym głosem zapewniała towarzyszy, źe oprócz lekkiego bólu w nodze nic jej nie dolega. Blada była, usta jej zsiniały, ale głos brzmiał z równem ożywieniem, jak przy laiun-tennisie, gdy wołała wesoło: Soixante pour notis.

W tedy R ena zapytała ją czy nie wysłać naprzód dżokeja, aby z Ustrzówki powóz dla niej sprowa­

dził. Źle została przyjętą propozycya młodej kuzynki.

— Nie pierwszy raz spadłam z konia i nie myślę dlatego się dorlotować. Nikt nie może się nazwać dobrym jeźdźcem, kto choć kilka razy na ziemi nie leżał. J e ne su ń pas une poupee de cire, grace au ciel!

— Ja się tak przeraziłam o ciebie ! Nie mogę ci powiedzieć co się ze mną działo.

— Bo ty musisz zawsze tragicznie na rzeczy się zapatrywać; pamiętaj, źe tragedya już nie m odna...

Wszystkie demonstracye są de mauvais g o ü t... Nie cierpię tego! — mówiła coraz żywiej piękna Merry, robiąc aluzyę do łez Reny.

Przybili do brzegu.

Marta zbliżyła się do Humbuga, a Janusz podając jej rękę do wsiadania, przemówił z udaną powagą:

— To lubię! Od czasu Jadźwińgów nie byłem na tak interesującem polowaniu!

— To pan polowałeś z Jadźwińgami?

— Zdaje mi się, że nie, ale niech Jadźwińgowie żałują, że tego nie widzieli. Vous etiez sublime princesse.

— Nie wiem czy jest co tak wzniosłego leżeć na promie pod koniem.

— Ba! ale imponującem jest wstać z pod konia z tak pogodnem czołem.

K arla zwracając się do Włodzimierza zauważyła, źe to cud prawdziwy, iź księżna w’yszła z wypadku bez szwanku, na co tenże szepnął niezbyt grzecznie:

— Les mauvaises herbes ne perissent pas.

Pomimo, źe hrabia wymówił te wyrazy bardzo cicho, Rena je dosłyszała. Wywołały one jeszcze wię­

kszy chaos w jej głowie niż w chwili, gdy ją witał, stojącą z pochyloną głową nad ogniem kominkowym.

Wróciwszy z polowania miała jeszcze dobre pół godziny przed sobą na dolce farniente. Zrzuciła ama­

zonkę, rozpletła włosy, zarzuciła biały penioar na ramiona i położyła się na szezlongu, aby wypocząć trochę.

Jakież to liche i nędzne stworzenie ten człowiek! Dwa dni temu, ta sama R ena żyła wspomnieniami

(7)

dwóch grobów, gardziła sobą, że mogła choć na chwilę o nich zapomnieć, gardziła światem, ludźm i... i W ło­

dzimierzem, źe grał przed nią komedyę... a dzisiaj, przeszłość tak dalece znikła z przed jej oczu, źe nawet jako cień nie przesuwa się przez jej pamięć. Zato pierwszy raz odczuwa w pełni co to jest żyć teraźniejszością, co to jest mieć niebo w duszy i nie wiedzieć dlaczego ten pogodny błękit roztoczył się nad nią. Zastanawiać się, rozm yślać... na co?... rozkoszuje się, cieszy i upaja. Urokowi podobnych wrażeń poddała się obecnie Rena bez wyrzutów sumienia, bez chęci powrotu do wspomnień o smutnej grobowej przeszłości.

Dzwonek, zapowiadający obiad, wyrwał ją z upojenia. Wróciła do prozy życia. Za pół godziny drugie dzwonienie miało donieść ustrzowieckim mieszkańcom, źe waza podana, więc rada nie rada R ena zabrała się do toalety.

Równocześnie niemal z odgłosem hałaśliwego dzwonka otworzyły się drzwi i wsunęła się do pokoju swojej faworytki ochmistrzyni pani Krasecka.

— Pewnie wszystkie garderobiane skaczą teraz w około swych pań, ja zatem przyszłam panience do pomocy, bo księżnie ledwie obie panny wystarczą... żadna tu nie zajrzy.

— Dziękuję wam moja Krasuniu, wy wiecie, źe ja sobie sama potrafię dać radę, ale cieszę się, żeście przyszli, bo nie miałam czasu zajrzeć do was dzisiaj.

— Jeszczeby też tego brakowało, moja panieneczko!... teraz do mnie zaglądać. Anibym przyjęła. Pa­

nienki miejsce w salonie, a nie u starej baby, w ciasnej izdebce. Jak nikogo niema to co innego! I mnie teraz nie nudno... Dreptania dużo, bo trudno wszystkim dogodzić, a potem przez okno patrzę sobie na wszystkich;

to rozrywka dla starej. Oj panno Renulko, a toć panienka jako anioł na koniu siedziała... Oczu oderwać nie mogłam.

— Moja Krasuniu ! albo to anioły na konie siadają ?

— No, no, już ja wiem co mówię. Wiem, źe byli tacy także, co oczu oderwać nie mogli.

— Marta miała taki straszny wypadek!

— Wiem, wiem, słyszałam od służby. Et! złego licho nie weźmie!

Przypomniała sobie Rena francuskie przysłowie, zastosowane przez Włodzimierza w tej samej okazyi, i odwróciła prędko rozmowę na inny przedmiot, wiedziała bowiem, że na tym punkcie nie warto Krasuni napominać i nawracać, gdyż uprzedzenie jej co do Marty zakorzenione było w umyśle staruszki zbyt silnie i oddawna.

— Jaka piękna jest panna Karla Wrotowska. Przypominała mi się Grażyna, gdy na nią patrzałam.

R ena wiedziała, źe Krasunia zna Mickiewicza doskonale.

— Piękna to prawda, ale piękna jak noc, a moja paniencia to niby jutrzenka... Panna Karla za czarna. Widno, źe i hrabia Parnawski tak myśli, bo dawniej to coś ludzie przebąkiwali, źe on się o nią stara, ale teraz to zda mi się, że za kim innym oczy wypatruje.

— Nie może być ?! to on się starał o Karlę ? ...

A ja myślałam, źe się kochał i kocha w Marcie.

— K to to panience powiedział?

R ena zarumieniła się. Nie chciała być niedyskre­

tną, a mim o woli zdradziła sekret kuzynki.

•— To tylko moje przypuszczenie — odparła.

— Źle się panience zdaje. Nigdy on się w niej nie kochał. Przyjeżdżał wprawdzie tu kiedyś i może byłby się rad z nią ożenił, bo to dziedziczka jakich mało, ale panna Marta już wówczas na książąt polowała. Znam tę całą historyę, bo miała ona w tym czasie przy sobie pannę Majzner, a panna Majzner słyszała rozmowę między księżną ä hrabią. Otóż hrabia się oświadczył, ale hrabianka chciała go zostawić w odwodzie, bo swego księcia nie była jeszcze pew na... i odpowiedziała mu ni to ni owo. On zaś żądał stanowczej odpowiedzi. Ona się wykręcała, on zapytał ją czy ma inne projekta, ona się rozgniewała i powiedziała

»może« ... »A to się dobrze składa, bo i ja chciałem mieć pewność dlatego, źe i ja mam inne projekta«... I tak się rozeszli. Ona z początku patrzeć na niego nie mogła, ale

potem jak wyszła za mąż znowu go do siebie ciągnęła... , , . , On tu wprawdzie bywa, ale nic sobie z niej nie robi. Podobno myślał się starać o pannę Karlę, to też księżna jej za to nie lubi. Choć widzi mi się, źe on się z panną Karlą żenić nie może, bo choć to pan, ale potrze­

buje majątku.

— Tak, naturalnie... potrzebuje bogatej żony. . • „ ,

— Potrzebuje, bo ma długi. Lubi podobno g ra ć ... Dlatego to nie podoba mi się, źe tak na moją panienkę spogląda teraz. Głowę sobie zawrócić łatw o... a potem co ? ... Bieda nie dla takiego pana.

— Moja Krasuniu, już to nie ma obawy, aby hrabia sobie głowę zawrócił. Prędzej inni sobie mm

gfłowy pozawracać mogą. . . . . . ,

_ I to się może zdarzyć. Ej! pannusiu, pannuncm ... me igrać z ogniem!

Co Się Renie stało, źe z taką czułością objęła szyję Krasuni i przytuliła się do niej, mówiąc cicho:

— To nie my z ogniem, ale ogień z nami igra czasem... On taki m iły!

— K to? ogień?... Co też to panienka gada!

(8)

— Ależ nie! Nie og ień... Krasuniu przypnijcie mi ten gwoździk do włosów, tylko mocno, żeby nie wypadł, bo pewnie tańczyó będziemy wieczorem.

— Ot! i już panienka gotowa. Gadałyśmy...

a jednak toaleta poszła prędzej niż u księżnej pani, chociaż ani mruknie przy ubieraniu. Ślicznie mojej Renulce w tej jasnej lila sukni. W czem tobie nie­

ładnie moje dzieciątko!

— To tylko w twoich poczciwych oczach K ra­

suniu.

— No, no, już ja wiem co mówię.

Ale idę, bo mnie tam pewnie szuka­

ją na wszystkie strony.

Stara ochmi­

strzyni zakręciła się i znikła.

(D alszy ciąg nastąpi).

E s t e j a.

Z P Ó L

E L I Z E J S K I C H .

I.

M a l a r s t w o .

Otwarcie tego­

rocznego paryskie­

go salonu, poprze­

dzone zostało, jak wiadomo, rozdwo­

jeniem w artysty­

cznym obozie. Nie była to tylko wal­

ka klasyków z ro­

m antykam i; prze­

ciwnie — powody, które skłoniły wie­

lu do wystąpienia z towarzystwa ar­

tystów francuskich, były daleko wa­

żniejsze, niż o tern powszechnie sądzo­

no; Ppśzło o to, że komitet stowarzy­

szenia nie chciał uznać by nagrody, rozdane zagrani­

cznym artystom na wystawie zeszłoro­

cznej dawały też same prawa, co na­

grody przyznawa­

ne w salonie. W ia­

domo, iż ci, którzy otrzymują w salonie medale są zwolnieni od sądów ju r y i mogą nadsyłać dwie prace bez narażenia się na odmowę. Otóż medalowanym na wystawie powszechnej Towarzystwo artystów fran­

cuskich przywileju tego przyznać nie chciało. Na czele lury międzynarodowej wystawy stał mistrz znany ca­

łemu światu, wielki Meissonnier, który tern uniewa­

żnieniem nagród, rozdanych niejako w jego imieniu, czuł się słusznie dotknięty. Przy nim ugrupowała się zaraz świetna plejada tak. znakomitych artystów, jak:

Puvis de Chavanne, Carolus-Duran, Roli i wielu innych rozgłośnie znanych malarzy i rzeźbiarzy. Przeciwnicy, za głównego wodza swego mieli Bouguereau, oraz Lefebvre’a, Benjamina Constant i wielu innych,

W

zna­

cznej części wychowańców szkoły malarskiej Juliana, kędy wyżej wymienieni są profesorami, i naturalnie wywierają wpływ wszechmocny. Szkoła Juliana otrzy­

muje zazwyczaj w salonie przywileje ogromne. Pro­

fesorowie popierają uczniów; niejeden utwór niezupeł­

nie godny uznania, przyjętym bywa na w ystaw ę, pomie­

szczonym na wy- bornem miejscu, za­

chwalonym nawet w dziennikach, je­

dynie dzięki tej okoliczności, źe au­

tor jego jest ucz­

niem Bouguereau lub Benjamina Con­

stant i wychowań- cem owej potężnej intrygami szkoły.

Niezawodnie naj­

krótszą drogą do zdobycia uznania dla młodego arty­

sty, jest zapisać się do szkoły Juliana i oddać się w opie- kę jej profesorom.

Wszyscy o tem wiedzą, ale wielu to oburza. W ięc też*

gdy ufna w swą potęgę szkoła od­

ważyła się zaprze­

czyć praw nagro­

dzonym -prz&zjury, w którem nie miała decydującego gło­

su, fakt stał się ową kroplą, przepełnia­

jącą czarę goryczy, n a g ro m a d zo n y ch latami. Niezależni, a wielcy artyści, zerwali z towarzy­

stwem podległem szkole; p o p a r c i przez mistrza sztuk pięknych, uzyskali wspaniałe siedlisko w pałacu byłej wy­

stawy na Polu Mar- sowem i tamże za­

powiedzieli otwarcie nowego salonu nadzień 15 maja r. b. W ustawach nowego towarzystwa zaprowadzone zostały przepisy dające rękojmię istotnej wartości dzieł przyjętych, gdyż żadne poprzednio otrzymane medale czy odznaczenia nie będą uwzględnione. Każdy arty­

sta jednako poddać się musi pod sąd jury. Liczba prac nieograniczona. Sędziowie kierowali się jedynie artystyczną podstawą w wyrokach, tak dalece su­

rowych, źe medalowani i za mistrzów zdawna ogło­

szeni malarze doznali odmowy. Świat artystyczny

C Y P R Y A N G O D E B S K I .

T R Y U M F P O K O J U .

(9)

oczekuje z niecierpliwością na otwarcie nowego sa­

lonu, a tymczasem, w dzień wernisażu tłumy — jak zwykle— pośpieszyły do Pałam Przemysłowego. A rty­

stów wystawiających jest tak wielu, źe rozdwojenie, zwłaszcza na pierwszy rzut oka, nie uderza. Dopiero po rozpatrzeniu się brak pewien czuć się daje oku.

lubo wyznawcy szkoły^ przyznać tego nie chcą. Bou- guereau wystąpił ze »Swiętemi Niewiastami u Grobu Chrystusa«, obrazem chłodnym i gładkim, kędy bose nogi — jakby stą­

pały jedynie po obłokach, nie zaś po gliniastej i czę­

sto błotnej ziemi — białe są, różowe, czyściuchne, jak z cukru. »Dwie małe źebraczki« tegoż mistrza, zachwycać będą niezawodnie tych, którym pra­

wda życiowa w obrazie zbyteczną się wydaje, Jan Paweł Laurens, dał portret wielkich za­

let i »Zakonników w ogrodzie«, na­

malowanych z wła­

ściwą tomu znako­

mitemu artyście charakterystyką i siłą. Lcfcbvrc obra­

zem swoim odtwo­

rzył średniowieczną legendę angielską o owej darnie, któ­

ra błagając okru­

tnego męża o wol­

ność dla więźniów otrzymała ją pod warunkiem, że na­

ga, na koniu, ob- jedzie wszystkie ulice stołecznego miasta. Cnotliwa i miłosierna kobieta, podjęła się ofiary, a poświęcenie jej taką czcią przejęło mieszkańców, źe w dniu przeznaczo­

nym na spełnienie tego dzikiego wa­

runku , wszystkie drzwi i okna zam­

knięto. Wzrok lu­

dzki nie znieważył wstydu zacnej niewiasty. Jeden tylko nędznik uchylił okiennicy i został za to przez lud ukamienowany. Obraz Lefebvre’a pełen jest wdzięku i powagi. Zmuszając nas do niedyskrecyi, podziwiać nam każe piękną i dzielną kasztelankę, której twarz głębokie wywiera wrażenie. Dobrowolne opustoszenie ulic, pozamykane domy, dobrze tłuma­

czą treść legendy. Jest tu i wiele prawdy i wiele ideału. Obraz stanowi jedną z »ciekawości« salonu.

Henner, nieuchronną głowę kobiecą, nazwał

w tym roku »Melancholią«. Nazwa jak zwykle u tego mistrza jest przypadkową, bez związku z tym samym zawsze modelem. Ale światło-cienia i tajemnicze pół­

tony — lubo też same co zawsze — niemniej charakte­

ryzują Hennera, jako malarza pełnego oryginalności i doświadczenia artystycznego. R ad nie rad widz się w studyum przezeń namalowane wpatruje długo, jakby w głębinę ja k ą ś... Niewątpliwie wszystko tu jest manierą, ale w manierze tej czuć mistrza. Bonnat

dał dwa portrety, którebyśmy ośmie­

lili się nazwać pro- fesorskiemi. Wśród nagości — która bądź co bądź, jest zawsze koroną za­

dania artysty i naj­

cudniejszym dlań wzorem — widzimy bardzo ładne stu­

dyum kobiety Dou- cefa, oraz »Ma­

rzenie letnie«. La­

my, dał coś w ro­

dzaju symbolicz­

nych i dekoracyj­

nych kornpozycyj Puvis’a de Chavan- nes. Obraz jego przedstawia kobie­

ty wśród kwiatów, igrające z gołębia­

mi; w głębi jezioro.

W powietrzu czuć źar słoneczny. Cia­

ła piękne. Pomysł takiej oazy na wpół ziemskiej a na wpół olimpijskiej, ujęty został w formy ar­

tystyczne zpoezyą i wdziękiem. »Wio­

sna« A . Fourie za­

sługuje na bardziej szczegółową ocenę, gdyż jest to kom- pozycya niezmier­

nie śmiała i na- kształt poematu za­

wierająca myśl za­

sadniczo różną od sielankowych »wio­

sen«, jakiemi nas zazwyczaj obdarza­

ją artyści. Powró­

cimy do tego obra­

zu może jeszcze...

1 gdyż idzie nam obecnie o całokształt sprawozdania, a w dzień wernisażu szczegółowo zastanawiać się nad dziełem choćby wybitnem bardzo trudno! Przebiega­

jąc salon, nie podobna jest odrazu wyszukać znajo­

mych. Tłum unosi jak fala. Razem z prądem czło­

wiek śpieszy, zatrzymując się tam tylko, kędy bardziej zbita gromadka wielbicieli jakiegoś mistrza przejście tamuje. Dzięki temu, opuściliśmy niejedno znakomite dzieło, ale nie ominęła nas stacya przed różowym i słodkim jak zawsze biuścikiem Chaplin’^..

32

C Y P R Y A N G O D E B S K I .

T R Y U M F P O K O J U .

(10)

Nasi artyści nie dość licznie wystąpili w tego­

rocznym salonie. Bardzo piękny jest epizod wojenny Wojciecha Kossaka, na tle jesiennego krajobrazu. P o­

stacie charakterystyczne, a rzecz cała równie wyko­

naniem jak treścią bardzo interesująca. Może konie nieco wyidealizowane, podług zasad starej szkoły, która »poprawia« naturę, a tułów i nogi jednego z wierzchowców niezupełnie się tłumaczą, jednakże, obraz to — powtarzam — piękny. Umieszczono go

— jak na to zasługiwał — w pierwszym rzędzie, zatem liczna publiczność przygląda mu się z zado­

woleniem. Menciny-Krzeszą obrazek »Wieśniacy przy studni« przyjemnie oku się przedstawia, chociaż, stawia­

my artyście zarzut, iż krajobraz — a nawet i obrazek cały — nie robią wrażenia, aby były malowane z na­

tury, chociaż — jak mówią Francuzi — jest on tres chic.

Nieznawcom prawdopodobnie podobać się będzie, ale na seryo tej roboty brać nie podobna. Daleko lepszym jest tegoż artysty portret pani J. M. K. (Men- cina-Krzeszowej) malowany istotnie w ogrodzie, en plein air, bardzo dobrze narysowany, z pewnym ar­

tystycznym smakiem, bez żadnego wymuszenia. A n n a Bilińska wystąpiła z portretem zakrawającym na obraz. Młody rzeźbiarz, siedzi na rusztowaniu, na którem widać także wielką gipsową figurę... Siedzi i pozuje najwidoczniej. Dla tej pozy ubrał się w ory­

ginalną koszulę i ręce obmazał gliną... więcej niż tego robota rzeźbiarska wymagała. Ustawił też sobie nogi niezupełnie szczęśliwie. Poza skróceniem naturalnem, noga prawa jest bezwarunkowo krótszą niż należy.

Wolimy obwiniać o te usterki modela, gdyż artystki

— jako hors concours — potępiać nam nie wypada.

Nie jest to w każdym razie jedna z najlepszych prac panny Bilińskiej. Tak też prawdopodobnie osądził ją komitet urządzający salon, zawiesił bowiem ten wi­

zerunek wysoko, bez przywilejów zwykle zachowy­

wanych względem hors concours’istovf. Merwarta por­

tret trojga dzieci, chociaż poprawny, jest nieco bło­

tnisto malowany. Przepiórskiego portret małego R o ­ berta i sala z Louwru, posiadają zalety artystycznej sumienności. Być może, iż w tegorocznym salonie znajdują się jeszcze inne prace rodaków, ale na ra­

zie nie zdołaliśmy ich odszukać. Postaramy się o to

— i w jednem z przyszłych sprawozdań dopowiemy to czego tutaj braknie.

Widzieliśmy także zapowiedziany zawczasu pla­

fon Munkacsy’ego. Ponieważ W ęgier i Polak — jak twierdzi stara piosenka — mają być »dwa bratanki«, radzibyśmy byli, żeby zachwyt jedynie kierował opi­

sem naszym. Niestety, nie możemy przeniewierzyć się tak dalece bezstronności krytycznej, żeby nie wy­

znać, iż plafon mistrza węgierskiego jest dziełem chy- bionem. Figury są ciężkie, perspektywa źle obliczona, w kompozycyi brak skoncentrowania i ciągłości pe­

wnej akcyi. K rytyka francuska wymawiając Mun- kacsy’emu, źe za mało study o wał wzory mistrzów starej szkoły, niezawodnie ma słuszność. Trzeba być głęboko oryginalnym, aby stwmrzyć nowy rodzaj w sztuce, tembardziej gdy idzie o plafon, o formę niejako konwencyonalną. Tegoczesność — w tym kierunku — na własny styl zdobyć się nie może, lepiej zatem pono studyować stare, skończenie pię­

kne wzory. Taki Tycyan, taki Veronese zwłaszcza, niejednego mistrza obecnej chwili nauczyć mogą wiele, przeto niechaj artyści tak dalece tą nauką nie pogardzają, tembardziej, źe o własnej sile nie są w stanie odkryć nowych szlaków. Patrząc na pracę

Munkacsy’ego i na plafon H enryka Levy, nie podo­

bna nie przypomnieć sobie owych nieprześcignionych dotąd piękności, w które całemi godzinami wpatrują się turyści, leżąc na posadzce w komnatach pałacu Dożów, z oczyma w sufit utkwionemi... Pamiętam do­

tąd, jak przed laty tam będąc, bólem karku i bólem gdowy opłacałam oglądanie, ale dziś jeszcze wolała­

bym za tę cenę patrzeć na weneckie sufitowe stropy, niż na te, które nam tegoroczny salon wygodnie, na ścianie zawieszone przedstawia. Scherrer’a., epizod z rewolucyi, interesuje i wykonaniem i myślą. Duval d’Espremenil umiera w Pałacu Royal, okryty ranami przez tłum zadanemi. Petion przybiega, aby ratować przyjaciela, który, jak history a podaje, miał zawołać z rozpaczą: »Patrz i ja kiedyś byłem bożyszczem ludu«. Obraz wcale piękny. Franciszek Flameng, sub­

telny kolorysta, dał pochód armii francuskiej na Amsterdam, podczas kampanii holenderskiej.

Salo?i na Polach Elizejskich nie jest o wiele niżej stojący od poprzednich z ostatnich lat paru, ale nie jest też lepszy ani o odrobinę. Niczem nowem nie uderza, żadnej przyszłości dla sztuki nie otwiera, żadnym nadzwyczajnym błyskiem czegoś nieznanego nie jaśnieje. Szkoła sztuk pięknych ze szkołą Juliana panują tu w harmonii niezakłóconej żadnym nowa­

torskim wybrykiem. Nie podobna nie przyznać, źe na wystawie znajduje się wiele utworów bardzo pię­

knych, a nawet i o arcydzieła nie trudno ; niemniej, salon na Polu Marsowem zapowiada nam więcej indywidualności artystycznej. Jest więc rzeczą wielce szczęśliwą, źe obok tak świetnych i silnie reprezen­

towanych szkół, jeszcze coś więcej istnieje i wyo­

drębnia się pod wodzą tej miary dostojników’ i kie­

rowników jak Meissonnier i Puvis de Chavanne. Na podobną potęgę w rozdwojeniu, stać tylko Paryż, dotąd zajmujący stanowisko stolicy świata, a co naj­

mniej obecnie — stolicy sztuki.

P a ry ż . W pierw szych dniach m aja.

*

P. S. Salon na Polu Marsowem otwarł swe podwoje, a tłum, złożony z wszystkich znakomitości kosmopolitycznego tout-Paris, zapełnił po brzegi wspa­

niale urządzone galerye pałacu Sztuk Pięknych. Sa ­ lon Meissoniera — podług zdania nawet przeciwników rozdwojenia — przewyższa wielce wystawę doroczną.

Jest tutaj oryginalność, poszukiwanie dróg nowych, najpiękniejsze twory ducha i pędzla największych artystów’ epoki. Znać też, źe ju r y wybrało z pośród tylu tysięcy nadesłanych obrazów, tylko te, które istotnie na miano dzieł znakomitych zasługiwały. Urzą dzenie jest także zreformowane wybornie: obrazy nie natłoczone, dwa tylko rzędy pozwalają obejrzeć do­

kładnie i bez znużenia każdą pracę. W przyszłym artykule zdam wam obszerniej sprawę z tej prześli­

cznej wystawy. Obecnie zaznaczę, iż tylko trzech naszych artystów na niej figuruje: Szymanowski — obrazek rodzajowy, górale i góralki (a dodawać na­

wet nie trzeba, iż jest piękny, bo na wystawie Meis- sonieroskiej nie ma rzeczy chybionych); Stanisławskie­

g o — kilka małych, wTybornych krajobrazów—i Edwar­

da Loevy studyum uPere Domenico«. Powodzenie nowego salonu, chociaż poniekąd przewidziane, jest przedmiotem zajęcia całego artystycznego świata, a od lat dziesięciu, nie pamiętano tak świetnej uroczysto­

ści jaką był wernisaż na Polu Marsowem. Zdało się,

patrząc na roje śwńetnej publiczności, oblegającej wnij-

(11)

ścia do pałacu wystawy, że powróciły dnie zeszłoro­

czne—i tylko patrzeć jak zajaśnieje iluminacya, a fon­

tanny rzucą snopy iskier różnobarwnych. . . Ale wszedłszy raz do galeryi, nikt już nie żałował nie-

P ary ż. W" drugiej połow ie m aja.

boszczki expozycyi w obec tylu żywych, tylu wspa­

niałych dzieł sztuki, nagromadzonych pod wodzą geniuszu francuskiego. Jest to prawdziwy tryumf sztuki nad klasycyzmem, banalnością i zastojem.

Ma r y a Sz e l i g a.

Ś W I E R K N A P U S T K O W I U .

O B R A Z E K .

Do ciotki Kamili w Putiatyczach jechało się szkaradną drogą dobre dwie godziny w rozmaitych zakrętach z góry na dół, to z dołu na górę, po rozmaitych mostkach z dziurami i bez dziur, przez rozmaite bajury i strumyczki bez mostków, jednem słowem przez galicyjskie wertepy, na prawdziwe złamanie karku.

Droga była gorszą niż gościniec do piekła, którym potępione dusze ekspediują, ale za to^ gdy się raz stanęło na miejscu, przed owym murowanym dworkiem z facyatką, z zielonemi okiennicami, z jeleniemi rogami nad wejściem do dawnej siedziby nieboszczyka pana łowczego, na tle wspaniałej panoramy górskiego krajobrazu, zdawało się człowiekowi, że trafił do nieba i to w samo uroczyste święto.^

Tylko żeby się dostać do Putiatycz, trzeba było oprócz owych dwóch godzin z okładem prywatną drogą, tłuc się przeszło pięć koleją żelazną wpierw do Smereczynki, małego przystanku nad Dniestrem, a tam dopiero przesiadać się na wózek i poleciwszy Bogu ducha a Iwasiowi ciało jechać, nie obzierając się poza siebie.

Co się człowiek obejrzał, to go pasya brała, że tę drewmianą budę na pustkowiu, na.zwaną stacyą kolejowrą, miał ciągle za swojemi plecami i pozbyć się jej nie mógł, jak gdyby nieustannie kręcił się w kołko i z miejsca wcale nie ruszał.

Nic tej drogi nie ubywało na pozór.

Ze złości zamykało się oczy, a zamknąwszy, zapadało się w drzemkę, ktoraby była zbawieniem, gdyby jej co pewien czas nie przerywało podrzucenie wózka, albo szarpnięcie koni, napominanych do pośpie­

chu batem Iwasia.

Mimo te wszystkie niedogodności, co roku na Boże Narodzenie i na Wielkanoc odbywałem drogę do Putiatycz, aby poczciwej ciotce w jej górskiej pustelni nie było zanadto tęskno samej, we wdowiem opu­

szczeniu. . . , . , u \

Należałem do największych faworytów ciotki Kamili, raz dlatego, ze się od dziecka prawie chowałem pod jej okiem, powtóre, że byłem rówieśnikiem jej Jasia, który gdyby go była szkaradna śmierć wr chłopię­

cych latach nie zabrała, byłby mnie pewmie przerósł o głowę i został dumą pani łowczyni na cały świat, a przynajmniej na całą okolicę.

Biedny Jasiek, tak mu się rychło zmarło, a taki żywy był i zabawny i taki dobry, żem go więcej kochał niż rodzonego brata !...

— Ot, przeznaczenie było, aby się nie uchował, — powia­

dała ciotka niby z rezygnacyą, pod którą kryła się jednak nieprze- bolała żałość i ciężki wyrzut do losu.

Tyle było jej radości i uciechy, ile mnie zobaczyła, a ze mną odświeżyła wspomnienia lepszych dni i krótkich macierzyńskich roz­

koszy.

Jakże miałem odmówić kiedykolwiek jej zaprosinom, widząc, czem dla niej były; zresztą w tych zapadłych Putiatyczach biło też dla mnie najżyczliwsze serce, które mi całą rodzinę zastępowało.

Nigdzie na świecie ani powietrze nie wydawało mi się czy­

ści ejszem, ani chleb smaczniejszym, ani miód słodszym, ani łóżko wygodniejszem, — ptasiego mleka mi tam chyba brakło, a byłem tylko przyjechał, byłoby mi poczciwe ciotczysko nieba przychyliło ...

Czasem musiało jej się zdawać, że ja jestem jej ukochanym Jasiem i że jej Pan Bóg cudem wrócił syna, którego śmierć bez jego woli nieszczęsnej matce zabrała; musiała sobie wyobrażać, że ze mną przybywa do niej zawsze dwóch ludzi w jednej osobie, dwóch jej

»najdroższych chłopaków«, rodzony syn i siostrzeniec.

Na tych matczynych złudzeniach ja tylko zyskiwałem po­

dwójnie, podwójną miłość ciotki Kamili. ; Co roku siadywaliśmy tak razem do wigilii, we czworo; oprocz ciotki i mnie, stary Piórkiewicz, totumfacki wuja nieboszczyka, siwy,

jak gołąb, a chudy, jak szczapa, ex-leśniczy, który był rodzajem , T . . ,

gracyalisty w Putiatyczach i milcząca wiecznie panna Teresa, dawna ochmistrzyni Jasia i prawa ręka pani

łowczyni w gospodarstwie. . , . .

Co rok jedne i te same zastawiano potrawy na stole sianem posypanem, od zupy migdałowej począ­

wszy, a na kuti z makiem i miodem skończywszy—i jedne i te same, niemal dosłownie prowadzono rozmowy, które obracały się zawsze około coraz dalszych wspomnień rodzinnych. r j • Piórkiewicz, jakby umyślnie, raz po raz wyciągał ciotkę na słowko, a panna Teresa z przygładzonemi

Z ostałem sam

(12)

na skroniach »szajtlami«, z głową zawsze na bok trochę przechyloną, na wszystko co się tylko mówiło, po­

wtarzała jakimś melancholijnym głosem swoje steryotypowe:

— Ach, ta k !...

Mój Boże, jakbym ich widział jeszcze przed sobą, w tym ciemnym, dużym pokoju stołowym, z dębowemi szafami, spoglądających na mnie każde na swój sposób, z uśmiechem serdecznej życzliwości i za­

ciekawienia, jako na jedynego gościa ze świata, który im w tę górską pustelnię przywoził na gwiazdkę trochę dobrego humoru, paczkę dzienników i książek do czytania, trochę słodyczy i nowinek wszelakich.

Nigdy w życiu nie miałem tak wdzięcznych słuchaczy i tak szczerych wielbicieli, jak w Putiatyczach.

Trwało to cały szereg lat, a z naszej wigilijnej czwórki ja jeden zmieniałem się tylko z powierzcho­

wności; rosłem, mężniałem, sypała mi się broda, przeobrażałem się w dojrzałego mężczyznę. Nad nimi czas zdawał się zatrzymywać i niczego im nie ujmował, ani dodawał.

W moich oczach wyglądali zawsze jednako, nawet po najdłuźszem niewidzeniu.

Zdawało się, źe tak we czwórkę będziemy z sobą spędzali każdą wigilię do nieskończoności, aż z kolei i mnie głowa zbieleje, twarz się siecią zmarszczek pokryje i stanę się do nich podo­

bnym ze wszystkiego.

Stało się inaczej.

Jednej jedynej wigilii nie spożyliśmy tylko razem i to właśnie tej ostatniej, którą im los jeszcze zastawić pozwolił — niestety, beze mnie.

Trzeba było tej fatalności, abym do Smere- czynki dojechał, a raczej dowlókł się jakimś pociągiem o dychawicznej lokomotywie, która sapała, parskała, zgrzytała, ustawała w drodze i jęczała, jak na m ękach, nie mogąc się prze­

kopać przez śnieżycę, która zasypała plant ko­

lejowy.

Na niebie ledwie szarzało jeszcze po zacho­

dzie, gdy jak co rok w tym dniu dla mnie pa­

miętnym, wysiadłem na przystanku i odrazu za­

gadnąłem dróżnika z chorągiewką w ogromnym kożuchu baranim , stojącego jak bałwan z lodu na wąskiej platformie:

— A c o ? ... konie z Putiatycz przyszły?...

Tak byłem pewny odpowiedzi, że nie ocze­

kując jej nawet, znajomą dróżką wyszedłem za drewniany budynek stacyjny, wypatrując wysła­

nych niedźwiedziami załubni, zaprzężonych w'pa­

rę gmiadoszów, które mnie tyle razy woziły tą drogą.

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał całą okolicę, wyrównał doły, wąwozy, nastroszył jakieś olbrzymie sterty, niby baniaste kopuły i zmienił wszystko do nie- poznania.

Nigdzie kroku nie podobna było zrobić, aby nogi nie grzęzły po kolana i nie zapadały się coraz głębiej.

Okolica wydała się głuchą, wymarłą pustką, bez znaku życia!...

Oko nie miało się na czem zatrzymać, chyba na sterczących jak widma słupach telegraficznych wzdłuż plantu kolejowego i biegło strwożone tą białością bezbrzeżną za umykającym pociągiem, który wyda­

wał się bajecznym smokiem, pełzającym ciężko po śniegu.

— Bójcie się Boga, a cóż tu u was za psota była? — spytałem krępego dróżnika w mundurowej czapce i w butach z cholewami, odgarniającego z trudem dużą miotłą śnieg z przed progu stacyjnego budynku.

— A to tak od wczoraj nawiało — objaśnił mnie; — całe chałupy zasypało, całe drzewa po czuby.

Znikąd się przekopać nie m ogli... ze sztreki calutki dzień zgartywaliśmy, a jak ci znowu napada, to chyba żaden pociąg nie pójdzie więcej.

— Koni tu żadnych nie było ? ...

— K o n i? ... a jakby się tu końmi dostał, kiedy całą drogę zasypało!

—• A do wsi także nie dojdzie ?

— Do jakiej w si? ... do Sm ereczynki?... a ktoby tam teraz g an iał!... jeszczeby gdzie wpadł z głową

O d g arn iał śnieg z przed progn

(13)

» Ś W I E R K N A P U S T K O W I U « .

R y s o w a ł St a n i s ł a w Ra d z i e j o w s k i.

„ P o d rojącą się anielskiem m row iem choiną, stał um arły J a ś . . . “

(14)

w śniegowicę i nie wylazł więcej żywy. Pan chciał do Putiatycz, czy g d zie?... Ale, a le ... nic z tego nie będzie dziś, ani jutro! I z Pasterki nic nie będzie, bo k tó ręd y ? ... Kościół tam w samym dole, a tu się ruszyć nie można. Ot, szczezaj b iedo!... masz-ci św ięta!...

Pierwsza myśl, co mi odtajała w głowie, zmrożonej i tym widokiem i okrucieństwem losu, który mnie w taką zasadzkę zwabił, była:

— Biedna ciotka K am ila! jakże ona się zmartwi, nie doczekawszy się mego przybycia!

Co prawda, moja pozycya była jeszcze smutniejsza; samemu, wśród zasypanej śniegiem pustki, w to­

warzystwie mrukliwego dróżnika spędzać wigilię Bożego narodzenia, bez nadziei wydostania się z tej zimowej pułapki, bez ciepłego kąta, gdzieby przynajmniej podeprzeć głowę i zdrzemnąć się można!

Zdawało mi się, że mnie dotknęło jakieś wielkie nieszczęście i gdybym nawet jakim cudem, na skrzy­

dłach, po nad te białe, zaśnieżone rozłogi mógł się dziś jeszcze dostać do Putiatycz, jużby mi to takiej radości nie sprawiło, wrażenia nie zatarło i smutku z duszy nie wyrwało ze szczętem.

Pla, cóż — trzeba się było poddać złemu, chcąc nie chcąc!

Dróżnik ulitował się mego losu, otwo­

rzył małą izdebkę, zapalił jakąś lampkę z zakopconem szkiełkiem, podsunął dre­

wniany stołek i klnąc, na czem świat stoi, wyszedł pomagać chłopcu w odgartywaniu śniegu na platformie.

Zostałem sam w pustej, chłodnej i le­

dwo oświetlonej izbie.

— Jeżeli się niebo zlituje — mówiłem sobie na całe pocieszenie, — to za cztery godziny przyjdzie drugi pociąg, który cię zabierze z powrotem z tego wygnania, o ile nie zagrzęźnie gdzie po drodze w śnie­

gu, a" jeżeli nie — no, to przesiedzisz noc na stołku i będziesz dzwonił na kolędę zębami.

Otuliłem się w futro, przysunąłem sto­

łek do okna i podniósłszy kołnierz, usia­

dłem z ciężkiem westchnieniem, jak na po­

kutę, wyczekiwać zmiłowania bożego.

Przetarłem szybę w oknie i zacząłem się przyglądać śnieżnemu stepowi, próbu­

jąc zoryentować się w okolicy.

Biało i biało! ...

Nagle oko moje padło na samotny świerk, który wystrzelał w górę i jak szyldwach otulony białym baszłykiem stał na swojem posterunku. A więc tędy skrę­

cała zawiana droga do P u tiaty cz... Ten św ierk... mój Boże ! ... toć to świadek i znajomy moich lat dziecięcych, rówieśnik mój i Jasia.

Pamiętałem go małym krzaczkiem je­

szcze; mijaliśmy go, jadąc tam i z powro­

tem na każde święta, na każde wakacye;

zdawało się nam, źe był pierwszym zna­

jomym, który stawał przy drodze, aby nas dzieci witać przybywających w te strony.

Mój Boże, mój Boże — jak te lata le c ą ! ... toż z małego krzaczka urosło całe drzewo.

Jaśkowi zawsze wpadała na myśl, ilekroć go zobaczył, wspaniała choinka, którą możnaby z niego zrobić na wigilię! Nie wiedzieć co sobie upatrzył do tego właśnie drzewka. Gdyby nie obawa bury ojcow­

skiej, byłby je własną ręką ściął, jadąc na święta do domu.

Wszystko mi tn teraz na myśl przyszło i wspomnienia zaczęły w duszy wybłyskiwać, jak te gwiazdy wyskakujące już całemi gromadkami na niebo.

A świerk jakby mnie przeczuł i poznał tam za oknem, bo niby drgnął z radości i zrzucił kilka bia­

łych płacht śniegu ze swoich ram ion...

Jakoś mi się rzewnie i tęskno zrobiło; miałem ochotę przebrnąć do samotnego drzewa i uścisnąć je jak żywego drucha i spytać:

— Jak się masz, s ta ry ? ... pamiętasz mnie, pamiętasz J a ś k a ? ...

Przymknąłem oczy, ale zdało mi się, że widzę przez powieki zapuszczone...

Na śniegu stała niby ludzka postać i przypatrywała się także ze smutkiem i zadumą świerkowi.

A daleko... daleko na niebie zrobiło się nagle jaśniej, jakby się więcej gwiazd do kupy zb iło ...

zaczęły migotać jakieś obłoczne punkta i zbliżać się, niby lecące stado ptasząt z g ó ry ...

Leciały coraz bliżej i bliżej, a z niemi łagodna jasność i blaski różowe i złociste...

/ * ; V G

W żłobie leży, k tó ż pobieży K o lę d o w a ć m ałem u . . .

(15)

Nad srebrnym całunem śniegów, skrzydlaty tłum aniołów i aniołków wirował w powietrzu i trzepotał skrzydłami, i leciał w pośpiechu ku samotnemu świerkowi... rosnął mi w oczach ... rosnął. .. aź jak chmura gołębi spadł na ziemię dokoła drzewa.

Wszystkom widział, niby na jawie.

Po śniegu zaczęły tupotać i dreptać małemi nóżkami śliczne, dziecięce postacie i wspinać się na drzewo, czepiać jego gałęzi, otrzepywać śnieg z nich, wieszać obficie gwiazdy lśniące, jak dyamenty, plątać między zczerniałą cetynę srebrne nici, jak przędzę pajęczą, upinać pęki kwiatów, kwitnących barwnemi bla­

skami i stroić całe drzewo, jak dzieci stroją świąteczną choinkę...

A wszystko szło im tak zwinnie, tak ruchliwie, a wyglądało, jakby jaki święty obrazek z książki do modlenia ożył jakimś cudem i grono figlarnych, uśmiechniętych, wesołych aniołków z »Chwały bożej«

przybrało rzeczywiste ciało...

Pod rojącą się anielskiem mrowiem choiną stał umarły Jaś i patrzał temi samemi dużemi czarnemi oczyma, jak za życia, tylko blady, wychudły i smutny tak samo, jakem go widział na śmiertelnej pościeli, gdy mu ciotka krucze kędziory ostatni raz do trumny rozczesywała...

— Jasiek! ... Jasiek!... — wyrwało mi się z łkaniem wołanie z zapartej piersi.

Stał i patrzał, i czekał, aż mu anioły choinę ubiorą, tę samą,_ co za życia była jego dziecięcem marzeniem.

Świerk coraz jaśniej gorzał gwiazdami, wszystka ce­

tyna szmaragdowym mieniła się blaskiem, śnieg iskrzył się jak potłuczone brylanty, a wśród gałęzi migały główki i skrzydełka aniołków, które uśmiechały się przyjaźnie do smutnego Jaśka i śpiewały wesołą kolędę...

Słyszałem najwyraźniej słowa pieśni:

W żłobie leży, k tóż pobieży K o lę d o w a ć m ałem u . . . t

Nie, pieśń nie była złudzeniem, słyszałem ją jak na ja­

wie , śpiewaną dwoma głosami...

Ocknąłem się, otworzyłem oczy, patrzę... w izdebce ciemno, naftowa lampka na ścianie zgasła, ale głosy brzmią dalej tuż blisko gdzieś... tuż przy mnie.

Za przepierzeniem, przy łojowym ogarku, z zatłuszczo- nej grubej książki dróżnik ze swoim chłopakiem śpiewali kolędy.

Zakutani w płaszcze, siedzieli na ławie, czapki trzyma­

jąc w rękach i wyciągali chrapliwym basem i fistułowym dy­

szkantem : »Hej kolęda, kolęda!...« aź chyba w niebie słychać było.

.Spojrzałem w okno, na dworze była noc, w białym

odblasku śniegu rysowały się smutne, ciemne kontury Jaśkowego świerka; zdaleka dochodziło zgłuszone chra­

panie lokomotywy.

Pociąg nadchodził.

Moje widzenie znikło... na twarzy czułem zimne łzy, w głowie gorączkę.

* *

*

W Putiatyczach na cmentarzu przy mogiłce Jasia trzy krzyże czernieją w jednym rzędzie. Biedna ciotka położyła się przy swoim jedynaku, a obok niej wkrótce potem stary Piórkiewicz i panna Teresa.

Nad drogą ze Smereczynki stoi zawsze samotny świerk,, Jasiowa choina, a na nim obrazek święty za szkłem w blaszanych ramkach.

Kazała go tam zawiesić poczciwa ciotka Kamila jeszcze przed swoją śmiercią...

M. G

aw alew icz

. -

tSt,

‘ot'

O W S P Ó Ł C Z E S N E J P O E Z Y I C Z E S K I E J .

S Z K I C E .

II.

R O D Z I N A .

a . N i e A m o r l e c z H y m e n . (Dokończenie).

Zastanówmy się obecnie, czego w współczesnej celu dwa piękne wiersze. Pierwszy Rudolfa Pokor- -- ■ | • • ’ 1 i nego p. t. »Dusza istnieje« :

„ N ie w ierzyłem , że w człow ieku żyje nieśm iertelne bó-

Z_/CŁO w A t - l J ' O i ę t j U C l L H l i C , W W VV

poezyi czeskiej wymaga mężczyzna od kobiety, którą

pragnie mieć za towarzyszkę życia. Przytoczę w tym

Cytaty

Powiązane dokumenty

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności,

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że