• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 18

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 18"

Copied!
26
0
0

Pełen tekst

(1)

HENRYK 'REDLICH

T E O D O R R T G I E R .

„ Ś W IA T "

Dwuty-g o d n ik : illu stro w a n y .

(2)

-

(3)

" i

.

ammm S W I A T

„ r « ,v>;

x;-,£^i}yfr-"

A m ./%

W S I E C I P A J E C Z E J .

P O W I E Ś Ć .

(Ciąg dalszy).

Dziwna rzecz jak pamięć względną po­

siada siłę u niektórych osób. Księżnej M arty nie zawodziła nigdy, gdy jej chodziło bardzo

o zapamiętanie jakiegoś faktu lub zdarzenia, — w niektórych jednak razach zdawała się najzupełniej mięszać wypadki i szczegóły. B yła wstanie z naj- głębszem przejęciem opowiadać dzieje swego życia dziś tragicznie, jutro po­

etycznie lub realnie; ubierać jedno zdarzenie w szaty dramatyczne albo komiczne. Siła jej pamięci zależała widocznie od chwilowego usposobienia.

Nieraz oskarżała się o brak serca względem tego albo owego, który podług niej miał sobie życie z jej przyczyny odebrać; to znowu tenże sam samobójca w yrastał innego dnia na człowieka bez duszy, bez czucia, będącego po dziś dzień przyczyną dram atów jej życia. Żywość imaginacyi księżnej była tak wielką, źe nie umiała naw et zdać sobie spraw y z tego, iż wypadałoby trzy­

mać się jednej i tej samej wersyi wobec jednej i tej samej osoby. Tym to sposobem w padała czasem w kłopotliwą sytuacyę, podobnie jak te ra z , gdy czarnemi kolorami odmalowała hrabiego przed R e n ą , zapominając, co jej kiedyś o nim mówiła. Dużo silniej jednak Zakłopotaną była osoba słuchająca tych sprzeczności, bo księżna — jako silna duchem — z zimną krw ią zno­

siła porażki swej pamięci. Ci, co ją znali bliżej, oswajali się z czasem z tą oryginalnością. R e n a oswoiła się z nią także i nie przywiązywała znaczenia do słów kuzynki, choć oburzoną była wynikiem ostatniej rozmowy. Dla niej rezultat nie zasadzał się na maskaradzie, ale na oskarżeniu niesłusznem hra­

biego i Karli. Wiedziała, źe to nie jest praw dą; naw et o kłamstwo obwi­

niała księżnę, bo zanadto wielkie zainteresowanie się kw estyą pozbawiło ją zwykłej pobłażliwości. Zapomniała, źe im aginacya M arty nie zwykła czer­

pać motywów z prawdy. Biedna Merry, co ona tem u winna, źe jej wyobraźnia taka a nie inna! Zresztą zby- tecznem byłoby ją żałować. W gruncie rzeczy jej to tak było obojętnem , co o niej kto trzym a... bo jedno tylko ją obchodziło, mianowicie, czy ten lub ów plan podboju uda się czy nie. W ielkie dusze zwykle jednej oddają się idei, a dusza M arty marzyła tylko o zdobyczach. Główka jej napełnioną była strategicznemi pla­

nam i, a planem strategicznym w tej chwili była maskarada. Pragnęła, aby załoga twierdzy, jaką postanowiła oblegać, nie domyśliła się z kim ma do czynienia; chciała ją wywieść w pole. Słowem księżna zamierzała przypuścić ostateczny, stanowczy szturm do serca hrabiego Włodzimierza, naprzód jednak musiała wiedzieć, jakie jest jego usposobienie dla R eny, i w tym to celu chciała wystąpić wobec niego w roli swej kuzynki, usłyszeć zwierzenia, a w razie gdyby się przekonała, źe serce jego jest wolne, zdecydowaną była jakimkolwiek kosztem je ujarzmić. Renie zaleciła najściślejsze incognito pod karą skandalu. Postarała się poprzednio przekonać ją, źe

55

; lib

(4)

wszystkie panie i panny z ich świata z pewnością znajdą się w salach redutowych, ale że tak chce zwyczaj, aby żadna nigdy się z tem nie wydała. R en a kuzynce nie wierzyła, bo przyszła niestety do przekonania, źe M arta kłamie niemal zawsze. Pow ątpiew ała o prawdzie jej słów nawet wtedy, gdy księżna ją zapewniała, źejej się jeść chce, albo, źe ma katar. N aw et w tedy zapytyw ała się w duchu, jaki cel mieć może Merry, zawiadamiając ją o tem. Nie przypuszczała, aby księżna m ogła słowo jedno wymówić bez ukrytego celu. Chociaż więc i teraz najmniejszej ufności nie pokładała w jej zapewnieniach, nie opierała się jednakże życzeniom Marty, aby nie wywołać scen niemiłych, a. zresztą wiedziała, ź e ... on tam będzie; z bijącem sercem m yślała więc, że choć on jej nie pozna, ona go zobaczy i bezkarnie będzie m ogła mu się przypatryw ać. O wyprawie tajemniczej naw et hrabina Ustrzow ska nic nie wiedziała. Położyła się spać, zanim M arta i R e n a przywdziały domina i włożyły maski na twarze. Sekret przed ciotką i bratem ciężył R enie na sercu, a le ... ale pokusa była dla niej równie w ielką jak i dla Marty. Doskonałą miała wym ówkę przed własnem sumieniem: »co r o b i... robi tylko dla tego, aby utrzymać harmonię i zgodę z kuzynką«.

Do rzęsiście oświeconych sal redutowych weszły dwie wysmukłe, szczupły,, rów nego wzrostu kobiety, wsparte na ramieniu p. Parczewskiego, którego lica promieniały radością. Obiedyide miały czarne domina;

obiedwie czarne maski. R uch tu panował wielki. W niektórych punktach, grupy', osób. łączyły się z sobą;

w innych odosobniona maseczka dążyła obok jakiegoś zafrasowanego jegomościa, który widocznie nie wiedział co z tym fantem począć. Panowie, spotykając Parczewskiego, dwuznacznie się uśmiechali. Ten i ów kiwnął mu głową. Dziesiąty i dwudziesty natręt zaglądał w oczy dwom czarnym dominom. R enie serce biło g w a ł­

townie i strach ją ogarnął. Pocieszało ją tylko, że nie potrzebuje odzywać się — i że nikt jej poznać nie może.

Powoli oswajała się z sytuacyą, powoli przypominała sobie kogo tu ma spotkać. Oczy jej ciekawie krążyły po głównej sali. Niedługo czekała. Trzymając się pod ramię szedł hrabia P arnaw ski z Feliksem. Prosto ku nim dążyli. Serce gwałtowniej jeszcze zadrżało w jej ło n ie ... A. nuż poznają!.,. Zaczęła żałować, że się tu znaj­

duje. Płonęła pod maską, czując wzrok ciekawy tylu oczu bez ceremonii i z pew nym cynizmem na nią spo­

glądających. Zrozumiała teraz, dlaczego panny na m askaradach nie bywają. Bała się uw ag Feliksa, ale dużo więcej lękała się spotkać się ze zdziwionem i niezadowolonem spojrzeniem hrabiego. D ałaby wiele, żeby uciec, oddalić się z tej sali, wydobyć się z pośród tego tłum u. Prawie równocześnie M arta puściła ram ię swego to ­ warzysza, bo spostrzegła, źe hrabia tuż obok niej przechodzić będzie. Głosem nie piskliwym, ale zmienionym do niepoznania zawołała:

— Panie Parnawski!

— Na usługi — odrzekł Włodzimierz, i zatrzym ał się, mierząc wzrokiem Martę, która nazwisko jego wymówiła.

Księżna bez ceremonii rękę mu podała. On ramię zaokrąglił i nie zwracając uwagi na Parczewskiego i jego drugą towarzyszkę, oddalił się szybko, uprowadzając M artę z sobą.

— Znasz mnie m aseczko?... No! to w yklarujm y odrazu sytuacyę. Proszę mi powiedzieć czy czule, czy tylko serdecznie, czy też obojętnie jesteśm y dla siebie usposobieni?

Księżna nie była przygotow aną na tak śmiałe zapytanie, ale ponieważ postanowiła grać rolę skromnej dziewicy, więc odrzekła:

— Popełniam szaleństwo mówiąc z panem, a le ... tak mi było przykro pom yśleć, że się dziś widzieć nie będziemy!

W łodzimierz takim zdziwionym wzrokiem obrzucił M artę, źe jej usta pod koronką maski złożyły się do uśmiechu. Zabawiła ją jego skonfundowana mina.

— Przepraszam panią stokrotnie za niestosowność mego zapytania, a l e ... r e d u ta ... M y śla łe m ...

przepraszam . . .

— Niech pan nie przeprasza. Ja wszystkiemu jestem w in n ą ... Czy pan mi się bardzo dziw i?... Gnie­

wasz się h ra b io ... jesteś zgorszony?

On widocznie nie ufał oczom i uszom, niedowierzającym więc głosem pytał:

— Nie wiem czy się dziwić czy gorszyć, bo o ile mi się zdaje, nie znam pani.

— Nie poznajesz mnie zatem — niby zasmucona pytała księżna.

— Czy dobrze się znamy?

— Byłam tak n aiw n a... miałam n adzieję... łudziłam się, że choćby w masce i w tłum ie hrabia mnie p o zna...

Jeżeli swoją rolę światową oddawała księżna z wyższą zdolnością aktorską, to cudzej nie umiała nale­

życie odegrać. Indywidualność jej brała górę nad udaniem. Miała p rz y te m — jak n a a k to r k ę — jedną, ale kolo­

salną wadę, zdawało jej się, że w spektatorów można wszystko wmówić, że nikt nie ma tyle sprytu co ona i źe nic łatwiejszego jak bliźniego swego wywieść w pole. Przekonanie to tem głębiej wrosło w jej umysł, bo ten i ów — chociaż w pole go nie wywiodła — przez grzeczność albo dla innej rachuby udawał, że jej się powiodło. Jeden z wielkich dyplomatów powiedział: »Człowiek rozsądny powinien udawać, źe kłamstwo bierze za dobrą monetę«. W ielu ludzi trzym a się tej dyplomatycznej zasady, ale księżna widocznie jej nie znała.

Z tego to powodu nader często, gdy ju ż ... już tryum fow ała... przekonana, że wystrychnęła kogoś na dudka, ten ktoś właśnie wyprowadzał ją w pole, jak to doskonale określa stare przysłowie, w którem : »Kozak złapał Tatarzyna«, choć go »Tatarzyn za łeb trzymał«. I tym razem nielepiej się jej powiodło. H rabia — R e n ą szczerze zajęty — znał ją zbyt dobrze, aby m ógł przypuścić, źe skro?nna panienka zaczepi go sama, prze­

mawiając doń w ten sposób. Faktem dlań było, źe ta, która z nim mówi, czyjąś rolę pragnie odegrać, źe go zna dobrze, źe ma jakiś interes wprowadzając go w błąd, źe jest to kobieta z jego sfe ry ... tego samego wzrostu co R e n a ... a więc... Tu W łodzimierz zawołał w duchu:

— Niech mnie dyabli porwą, jeśli to nie zacna k siężn a!... Lecz co m a na celu? do czego zmierza?

Poczekajmy, wysondujemy to ziółko. (Szkaradny zwyczaj miał hrabia, księżnę »ziółkiem« nazywać). Naturalńie,

(5)

Ś W I A T 431 że o n a ... jej ręce, jej chińskie nóżki. (Uprzedzał się nawet do nóg kobiety, jeśli ich właścicielkę nienawidził, bo znaną przecie było rzeczą, źe nóżki księżnej były bez zarzutu).

Spostrzeżeń jednak swoich nie zdradził ani słowem, ani wyrazem twarzy. Lepszy aktor od M arty od- razu w padł w rolę, jaką mu ona przeznaczyła.

— Pani tu ta j!... Przyznaję, źe mnie d ziw i... Pojmuje pani, że mnie to bardzo dziwi.

Księżna szepnęła:

— S ą rzeczy, dla których ludzie się ryzykują na największe szaleństwa.

— N aprzykład?

Księżna pomyślała:

— Nie stracony jeszcze! Gdyby nią był zajęty, inaczejby mówił. — Po chwili odpowiedziała głośno: —- Moją obecnością dostatecznie pana poinformowałam.

— Jestem bardzo niedomyślny.

— M niemałam.. . źe przeciwnie.

— Mówmy otwarcie. Jestem dobrym pani znajomym i przyjacielem jej brata, więc korzystam z tych praw i pytam, czy nie lepiej byłoby, abyś pani w tej chwili smacznie zasypiała. . . zamiast intrygow ać nie­

winnych ludzi na maskaradzie?

— Nie kocha je j... jest mu zupełnie obojętną — myślała księżna, i pewna już swego mówiła dalej: — Masz pan słuszność. Dziękuję za u w a g ę ... ale moja kuzynka pragnęła, abym jej towarzyszyła.

— W ięc i księżna tu jest? — przyciszonym i niby zaciekawionym głosem zapytał Włodzimierz.

— Czy to tak hrabiego gorąco obchodzi ?

— Myślałem, źe jako jej najlepsza przyjaciółka... siostra p ra w ie ... dawno już przeczułaś, czem ona jest dla mnie. N igdy się z tem przed panią nie taiłem.

Księżnej oczy zabłysły.

H rabia pomyślał:

— Jak ja m ogłem tych tygrysich źrenic nie poznać odrazu?!

— Postępowanie pana utwierdziło mnie w innem przekonaniu. Myślałam, źe jej pan unikasz.

— Unikam, bo muszę!

— Dlaczego?

S ą rzeczy, o których wolę zamilczeć.

— A jednak gdybym hrabiego zapewniła, że lepiej mówić, że lepiej wyznać jej otwarcie co czujesz?

Powoli księżna pozbywała się roli naiwnego i sentym entalnego dziewczątka.

— Cóźbym na tem zyskał?

— Może w szystko...

— Co pani nazywasz wszystkiem?

— To jedno, dla czego warto żyć na świecie; miłość szaloną, namiętną, nieograniczoną żadnym prze­

sądem, niekrępowaną żadnemi względami.

Mówiąc to, księżna nie uważała za stosowne dłużej nad głosem panować. Zwykłego naturalnego tonu użyła, a b y ... spalić za sobą okręty. W łodzimierz niby niezmiernie zdziwiony zapytał:

— A ti nom du ciel... est-ce bien vous princesse ? ... M yślałem, ż e ...

— Ze co?

— Mniejsza o t o ... Pomyliłem s ię ...

— A le nie odwołujesz tego coś pow iedział?... Już za późno... znam twoją tajemnicę, a im głębiej ją ukrywałeś, tem nagroda będzie wspanialszą.

Mówiła to, patrząc mu prosto w oczy, tonem zwycięzkim. A tak był rzeczywiście potężny, ale nieprzy­

jaciel nie zdawał się pognębionym, bo z zimną krw ią zapytał:

— O co chodzi? Czego mam nie odwoływać?

— Nie róbmy już zbyt długich ceremonij. W iem w szystko... zwyciężyłam.

— Ależ kogo księżno?

— Cóż to za niepoprawny człowiek! ... Ciebie hrabio!

—- Jakim sposobem?

— W yznałeś, czem jestem dla ciebie?

— Bynajmniej! Pytałem tylko, czy ci niewiadomo czem dla mnie je s te ś ... ale czem jesteś nie wy­

znałem wcale.

— Voyons, voyons... czy ci mam nóż przyłożyć do gardła, abyś broń złożył.

— Nie m yślę jej składać!

Księżnę zaczynało to niecierpliwić.

— Jaki z pana oryginał!

— Nie ma w tem wszystkiem nic oryginalnego. Księżna chciałaś ze mnie zażartow ać... ja oddałem w et za w e t... ot i wszystko!

— J a k to ... wiedziałeś kto jestem?

— Ledwie pani do mnie przem ów iła...

— Grałeś zatem komedyę?

— Naturalnie! Przecież wszystko to co nas otacza zmusza do te g o ... W szakże to reduta.

— Świetnie! znakomicie! — śmiejąc się, mówiła księżna. (Oczy jej obecnie dużo więcej do ty g ry ­ sich były podobne niż przed chwilą). — Ubawiliśmy się w ybornie... do o s ta tk a ... bo ja także, przyznasz, artystycznie udawałam, że oświadczenia hrabiego biorę za dobrą monetę. Proszę mi oddać sprawiedliwość.. . proszę przyznać, że utrzymałam się w patosie należytym!

(6)

A N T O N I K O Z A K I E W I C Z .

Niestety już było za późno!... Spalone okręty płonęły jeszcze. Łuna pożaru odbijała się dotąd w oczach Marty. A le hrabia — . stosując się do m aksym y dyplomaty — serdeczne złożył jej powinszowanie za w yborne oddanie roli. Widocznie jednak cała ta kóm edya poczęła mu się dłużyć, bo szukał wzrokiem osoby, której obecność w redutowych salach nie była już dlań teraz tajemnicą. »Szukajcie a znajdziecie!»... H rabia podał ramię księżnej, a krążąc z nią wśród tłumów, szukał i zn alazł... R enę, która niby woskowa figurka siedziała

obok nieszczęsnego Parczew skiego, nie ruszając się z miejsca i ust nie otwierając. Parczewski po zbliżeniu się M arty wstał, aby się jej przypomnieć. Ona mu też zaraz rękę podała, wo­

łając przytem tonem cichym ale stanowczym, którem u starała się nadać dźwięki spokoju: »R.eno idziemy!« H rabia ukłonił się i ująwszy ramię małej królewnej szepnął:

— Pani pozwoli, źe ją odprowadzę.

R e n a spojrzała nań zdziwiona. Jakto?! Po tysiąc razy nakazywane i polecone incognito M arta sama zdradziła?!... Ma­

chinalnie oparła się na ramieniu W łodzimierza, a on przyciska­

jąc gorąco jej rączkę do serca, mówił:

—- Los zanadto na mnie łaskaw, że mi pozwala korzystać z cudzej lekkomyślności.

— Ach! ja tak ż a łu ję... Niech mi pan wym ówek nie ro b i... darować sobie nie m o g ę ...

— Nie królewno, nie obwiniam panią o lekkomyślność, boś ty niewinna, tylko ci, którzy cię tu przywieźli.

— A ch wiem, że i ja jestem w in n a...

— Moja słodka! moja ukochana! Nie, ty nie jesteś winna.

T y nigdy w niczem przewinić nie możesz — szeptał hrabia do jej ucha.

Smutno jej się zrobiło, słuchając słów Włodzimierza, cho­

ciaż niby prądem elektrycznym na wskroś ją p rzeszy ły ... Za­

milkła!

H rabia zrozumiał co się dziać musiało w jej sercu, bo po chwili — opuszczając jej ręk ę — powiedział:

— Przepraszam panią. Jestem szalony! Nie trzeba zwra­

cać uwagi na moje sło w a ... dopóki nie będę miał prawa mó­

wić, źe panią kocham , ubóstw iam ... źe jesteś wszystkiem dla m n ie... światem, sk a rb e m ... dobrem mojem.

— O! hrabio! — niedosłyszanym prawie, pełnym wymówki głosem jęknęła Rena.

— Nie mam praw a, ale będę je m ieć!... O! będę! Nie dziś jeszcze... dziś jeszcze nie m o g ę ... choć... kocham, kocham.

Ostatni wyraz wyszeptał już na dole, w kontram arkarni, gdzie pan Parczewski futro Marcie podawał.

— Gdzieście Feliksa podzieli? — pytała księżna W łodzi­

mierza. — Czuła z ciebie siostra — dodała, zwracając się do kuzynki.

— Chciałaś w racać, nie zatrzymywałam cię, chociaż żal mi było z Feliksem się nie widzieć.

— FIrabio! idź po niego, przyprowadź g-o tu. Czekamy na niego. Zabieram go z sobą na herbatę.

— Ależ to godzina druga, księżno... Gdzież ja go znajdę? Może także w tej chwili pije herbatę, a lb o ... szam pana... w tow arzystw ie...

— Nieprawda, pan wiesz, źe to nieprawda! Proszę mi go tu przyprowadzić, choćby z pod ziemi. Cze­

kam! Prędko, prędko!

Głos M arty nic dobrego nie wróżył. R en a dziwiła się, źe jej kuzynka potrafi tak bez żadnego po­

wodu zmieniać usposobienie. Dążąc na m askaradę była w e so łą... a te ra z !... H rabia jednak się nie dziwił i nie tak prędko, jakby sobie tego życzyła księżna, niedbałym krokiem dążył z powrotem po schodach, aby odszukać Feliksa. Dziesięć minut stała M arta niecierpliwie na miejscu, stałaby i dziesięć godzin, bo wola jej lub kaprys musiały być zawsze spełnione. Zresztą komu by też wolno było kaprysić, jeżeli nie tak ładnej kobiecie?!... Czekając, wymawiała Renie, źe jest nieczułą siostrą, że nie dba o brata, że troszczy się tylko o zwrócenie na siebie uwagi jednego z salonowych motyli i t. d. i t. d. N a tego rodzaju uw agi R en a uważała za stosowne nie odpo­

wiadać, pytała tylko:

— Czy doprawdy masz zamiar zabrać Feliksa z sobą?

— N a h e rb a tę ... tak.

— Ależ to już za późno...

Ńie pierwszy raz o tej porze samowar nastawią. Chce mi się jeść, chce mi się pić, c’est im e 1

m m / i

N A T A R G .

rats on ! . .

R en a w duchu za nią dokończyła:

— I chce mi się kaprysić! — a głośno dodała: — A le ciocię obudzimy!

— Pozbądź się niepotrzebnej obawy. Wiesz, że mamy pokoje po drugiej stronie domu.

(7)

Ś W I A T

S T A N I S Ł A W T O N D O S .

K O Ś C I Ó Ł B O Ż E G O C I A Ł A O D P O D W Ó R Z A .

(8)

Tymczasem Feliks się znalazł. Niezadowolonem okiem zmierzył obiedwie panie, mówiąc:

— Czemu mnie kuzynka nie uprzedziła?... Byłbym paniom towarzyszył, jeżeli już koniecznie chciały­

ście udać się na maskaradę.

W łodzimierz przerwał mu z udaną galanteryą:

— Księżnej wola jest prawem. Chciała być na maskaradzie i była; nie chciała ciebie zabrać i nie za­

brała; chce cię teraz wziąść na herbatę i weźmie. Takie p ra w o ... żołnierz nie pyta dlaczego...

— J e deteste le persiflage — niechętnie odparła Marta. — Feliksie, jedziesz z n a m i... i pan także, panie Parczewski. W ypijesz u mnie filiżankę herbaty.

Mówiąc to podała mu rękę, kiw nęła głow ą hrabiemu i skierowała się ku wyjściu. Feliks kontram ar- karnię do góry nogami przewrócił, aby lotem błyskaw icy futro odnaleść. H rabia podał ramię R enie i odpro­

wadzając ją, miał czas szepnąć jej do ucha:

— Widzi pani, zbuntowałem się przeciw praw u i jestem srogo za to ukarany. H erbaty nie dostanę., a za dzisiejszą oddałbym chętnie wszystkie nektary.

W dwie godziny później pan Parczewski — bardziej promieniejący od księżyca w pełni, który w tej chwili uśpionemu miastu przyświecał — wracał z herbaty u księżnej. W kwadrans po nim Feliks z oczyma błyszczącemi jak u m łodego lwa, opuszczał buduar kuzynki. Chwilę przed odejściem brata — R en y w pokoju nie było, bo ją M arta wysłała do swej sypialni po papierosy, których Feliksowi zabrakło. U pojony młodzie­

niec trzym ał obiedwie ręce Merry, a ona mówiła, pochylając się tu ż... tu ż ... bliziutko jego twarzy:

— Niedobry jesteś .. . niewdzięczny. Nie kochasz mnie.

On przyciągnął ją do swej piersi, a tuląc w szalonym uścisku, szeptał:

— Nie kocham c ię?... T y mówisz, że ja cię nie k o c h a m ... Marto! Miej litość nademną.

Puścił ją nagle, bo usłyszał, źe siostra nadchodzi.

R O Z D Z IA Ł X V I I I .

— Dlaczego odrzucasz pani moją prośbę? Dlaczego? — pytał Janusz R eny, siedząc obok niej w sa­

lonie państw a Komarzewskich, na wspaniałym raucie.

— Panie Januszu, niech mi pan wierzy, że mi to bardzo przykro. D o p ra w d y ... ja mam tyle przy­

jaźni dla pana, tak kocham K a r lę ! ...

— A le ja nie żądam natychmiastowej odpowiedzi. Proszę się nam yślić... Troszeczkę nadziei niech mi pani zostawi, że jej przyjaźń może z czasem zamieni się w inne uczucie, podobniejsze do m eg o ...

— Nie m o g ę ... nie mogę! Żleby było z mojej strony, gdybym pana łudziła. Przyjaźń moja nigdy na inne uczucie się nie zmieni.

— Bo pani nie wiesz jak bardzo, jak nieskończenie cię kocham, bo nie przekonałaś się jeszcze o tem ...

Panno Reno! widzi pani, b ła g a m ... zaklinam, choć o słówko nadziei. Pani nie wiesz, czem będzie dla mnie stanowcza odmowa. Rzecz straszna!... Z tą m yślą nie m ogę się p o g o d zić... doprawdy nie mogę.

— Mnie tak sm u tn o ... tak p rzy k ro ... to okropne! Ja nie myślałam , ż e ... A ni mi w głowie nie po­

s ta ło ... Bo też się panu może tylko zdaje, ż e ... źe mnie pan kocha. Niech pan powie, źe tak jest, że się panu tylko zd aje... bo mnie przykro. .. bardzo przykro!

— Nie pani, nie powiem bobym skłam ał — ze wzrastającym zapałem mówił Janusz. — Mnie się nie z d a je ... ja po prostu żyć nie mogę bez p a n i... Żądasz odemnie rzeczy niem ożliwej... W yrzec się ciebie ró­

wnałoby się śmierci m oralnej... to tak jakbyś chciała od ptaka, aby żył bez powietrza, bez przestrzeni... od ryby, aby żyła bez wody. Nie pani, ja bez ciebie żyć nie zdołam i nie c h c ę ... Nie mogę! Nie mogę.

I patrzał na nią wzrokiem tak błagalnym , tak zrozpaczonym, że serce R en y się krajało. Oczy jej łzami się napełniły, a ona nie umiała znaleść dla niego słowa pociechy. On jednak czekał na to słowo, spo­

dziewał się jeszcze... i mówił dalej:

— Bóg mnie ukarał, żem się tak długo opierał tem u uczuciu, żem nie dowierzał samemu sobie. Siebie na próbę w ystaw iałem ... a tymczasem skarb mój z a b ra n y ... oddany komu innemu. Czy praw da panno Reno?

Panibyś mnie nie odpychała, gdybyś nie kochała innego?

R ena oczy spuściła ku ziemi. Blada twarz jej zarumieniła się, podobna w tej chwili do kwiatu polnej róży.

— Mój Boże! Mój Boże! — westchnęła. — Czemu mnie pan kochasz? Czemu to odstać się nie może?

— Czemu mnie pani nie kochasz? Czemu w yrok pani zmienionym być nie może?

Janusz pobladł; zdawał się w tej chwili o wiele starszym. Spostrzegł, źe W łodzimierz nadchodzi, więc dodał tylko smutnym, złamanym głosem:

— Nie wiedziałem, źe jeden włosek z ło ty ... włosek p a n i... tak może silnie serce człowieka przykuć do siebie... silniej niż kajdany, silniej niż wola Boga. Bo widać, źe wolą Boga nie jest, abyś była m o ją ... Cze­

muż mi serce zabrałaś?!

Mówiąc to powstał, ustępując miejsca Włodzimierzowi. Całą energią — jaka w piersi jego się mie­

ściła — przywołał na twarz wyraz weselszy i żartobliwym niemal tonem szepnął:

— Proszę mi nie brać za złe, źe zasmuciłem p a n ią ... o! gdyby nie ten włosek! — i odszedł.

FIrabia badawczo spojrzał na R en ę, dostrzegł łzy w jej oczach i niezadowolony widocznie zapytał:

— Czy wolno wiedzieć o jakim włosku mówił Janusz?

— O sm utnych rzeczach mówiliśmy — odparła niepewnym jeszcze głosem. — Biedny pan Janusz, żal mi go bardzo; on taki dobry, szlachetny. Zdaje mi się, że takich jak on ludzi niewielu spotkać m o żn a...

— Doprawdy? Czemźe sobie zasłużył na tak ą opinię u pani?

— Czy na nią nie zasługuje?

— To zależy... Zasługuje niezaw odnie!... ale na współczucie nie wiem czy zasłużył. To jeden ze

(9)

Ś W I A T 435 szczęśliwszych ludzi, jakich znam. Takie wygodne ma usposobienie... nigdy nic do serca nie bierze i nigdy się niczem nie trapi.

— Doprawdy? Może się pan mylisz? Może sąd ten opiera się na pozorach... a pozory mylą czasem.

— O, nie pani; znam go od bardzo daw na, widziałem go w niejednym wypadku. To człowiek szczęśliwy. N a moralne zmartwienia ma niezawodne lekarstw a: polowanie i dobry obiad.. . a fizycznie nie cierpi n ig d y ... w ięc...

— Ach! gdyby to było praw dą!...

— Co to zresztą może panią obchodzić?... Panno Reno, nie chcę abyś o tern m y śla ła ... nie pozwa­

la m ... o! bo jestem zazdrosny! — mówił tym swoim słodkim harmonijnym głosem , którem u R en a oprzeć się nie umiała. I pochylił się tak, że włosy jej — oddechem jego poruszane — drżały. Oczy R eny zaszły mgłą.

Nic nie widziała, nic nie słyszała wkoło siebie. Uczucie niewysłowionej błogości nią owładnęło.

— Proszę na mnie spojrzeć i powiedzieć mi, źe on panią nic nie obchodzi.

R e n a oczy na niego podniosła. Spojrzeniem porozumieli się tak dalece, że słowa już potrzebne nie były.

— Królew no moja cudna, czy wiesz, jak ja cię k o cham ?... Czy ty mnie kochasz? — mówił ciszej ostatnie słowa. R en a ich się raczej domyśliła niż słyszała, ale tym razem nie spojrzała na niego. Znowu sm utek dojmujący ścisnął jej sercem, wdęc wzrok ku ziemi spuściła. On widocznie czytał w jej myślach, bo rzekł: — Dawno już się waham jak postąpić, czy wyznać ci miłość m o ją ... czy los mój związać z twoim.

A le wolę otwarcie powiedzieć w szystko... Myślę, że mnie zrozumiesz i że mi zaufasz. Kocham c ię ... jedy- nem mojem pragnieniem jest posiadać ciebie na wieki. W obec świata dziś jeszcze uczynić tego nie mogę.

Muszę wprzód uregulować sprawy m ajątkowe bardzo zawikłane i dopiero, gdy ci uścielę spokojne i godne ciebie gniazdko, świat cały dowie się o mojem szczęściu. Narzeczonymi musimy zostać dość długo, ale o tern pragnąłbym , aby nikt nie w iedział... b o ... bo się boję. Mam mówić otwarcie, więc powiem wszystko. Za złe mi tego wziąść nie powinnaś. Lękam się księżnej, twojej kuzynki. Ona się powinna ostatnia dowiedzieć o tern co mnie z tobą łączy, bo inaczej... nie pozwoli na nasze szczęście... nie pozwoli z pewnością. Zrozu­

m iałaś mnie, królewno moja?

R e n a milczała; głów kę spuściła na piersi, obrywając płatki zwiędłej róży.

— P o w iedz... powiedz proszę, czy się zgadzasz? Czy mnie rozumiesz? Czy mi ufasz? Czy mi wierzysz?

Nie śmiała odpowiedzieć. W ahała s ię ... Czuła, źe nie wszystko się odbywa tak, jakby pragnęła;

czuła, że czegoś braknie do zupełnego jej szczęścia. Gdyby mogła wyrazić myśl swoją, byłaby zapytała:

»Kiedy mnie kochasz i wierzysz w miłość moją, dlaczego nie odłożysz uregulowanie interesów na później, gdy już będę twoją, czemu nie ogłosisz przed wszystkimi, źe się kocham y i źe cię w ybrałam . . . źe zostaniesz moim mężem?« A le nie śmiała go pytać. Zdawało się jej, źe głos zamarł w głębi p iersi... że jakaś nadludzka siła zatrzymuje wyrazy na jej u sta c h ... że szczerość jej m ógłby zrozumieć fałszyw ie... On zaś mówił co­

raz goręcej:

— Powiedz! powiedz, czy mi u fasz... czy mi w ierzysz... czy mnie kochasz?... Powiedz! powiedz!

— Ufam — odparła nareszcie, oczy na niego podnosząc.

— I kochasz?

— Kocham — szepnęła.

W tej chwili Karla, a tuż za nią M arta zbliżyły się do siedzącej pary.

K arla zwracając się do R eny, zapytała ją żartobliwie:

— Cóż to za konduita? Ani się ruszysz z miejsca. Słowa do mnie dziś nie przemówiłaś. Ej! muszę cię pilnować, bo mi się na bałam utkę wykierujesz. Zawsze widzę szpaler fraków przy tobie.

— Czyż ja jeden stanowię szpaler? — w yrzekł W łodzimierz.

R en a zimną krew jego podziwiała. Zdawał się nie pamiętać dopieroco skończonej rozm ow y... a ona tak bardzo była nią zmięszaną.

Księżna łącząc się do trio, którem u widocznie dobrze było i swobodnie razem, zawyrokowała, źe pora spóźniona, źe jej się oczy kleją.

— Vale! — rzekła swym srebrnym głosem. — Reno, nie czekam ani chwili.

— Może księżna pozwoli R enie kw adrans dłużej pozostać, jeśli przysięgnę, że cały ten kwadrans z nikim innym prócz ze m ną rozmawiać nie będzie — nieco złośliwie powiedziała Karla.

Księżna udała, źe przycinka nie rozumie.

— Przepraszam cię K arlo — szczebiotała — ale kwadrans ten byłby zgubnym dla mej kuzynki, bo wystarczyłby, abyś ją do reszty zbuntowała.

—- Do re s z ty ? ... Czy księżna znajduje, że R ena już się spostrzegła, źe nosi kajdany? Jeżeli t a k ... to powinszować sobie mogę, źe to ja jej oczy otw orzyłam ...

— Nie każdy jest stworzony do buntu jak ty Karlo. Nie każdy potrafiłby znieść z takim hartem po­

rażkę zbuntowanego ducha.

— Zbuntowane duchy porażki nie znoszą, bo jej nie uznają — odparła Satanella i zwróciła się do Włodzimierza. — Hrabio, znasz mnie od dzieciństwa, czy myślisz, źe zniosłabym przegranę?

— G dyby sprawcami jej byli lu d zie... nigdy; może wtedy tylko, gdyby zwycięzcą był a n io ł...

K arla brwi zmarszczyła, a M arta z miną tryum fującą zapyła Włodzimierza:

— Czy to porówanie do upadłego ducha, zrzuconego z nieba przed stworzeniem świata?

— Do u p a d łe g o ? !... N ig d y !... do zbuntowanego tylko, który jeżeli niebo opuścił to samochcąc, ale gdy zapragnie miłości - anioła posłuchać.. . to wróci.

— Jakże cię poetycznie hrabia określił, droga K a r lo ... Zdaje się rozumieć twoje położenie... Może żałuje razem z tobą raju utraconego.

(10)

S T A N I S Ł A W F A B I J A N S K I .

Włodzimierz zwrócił się do R e n y :

— Jak pani myśli, czy wyglądam na człowieka, który raj utracił?

— Ja myślę — odparła — źe moglibyśmy usiąść, bo stoimy zbyt długo. Jestem zm ęczona...

— O nie, Reno! mnie głow a boli. Znikam ! Nie zatrzymuj mnie dłużej, zanadto poświęcenia odemnie wymagasz.

— Ależ ona nie żąda poświęcenia, to tylko ja byłam dość śmieszną, źe o' taką ofiarę' śmia­

łam księżnę błagać — odparła K arla.

— Ja już nie błagam naw et — dodał hra­

bia. — J e suis dis gracie.

— Vous etes presomptueux. T ylko ci m ogą być w niełasce, którzy kiedyś łaską się szczy­

cili. Dobranoc państw u... dobranoc,

I zamieniając pospieszne shake hands, księ­

żna po ptasiemu małą głów ką kręciła, podobna w tej chwili do wesołego szczygiełka.

— R adzę wziąść R en ę pod rękę — , dodała złośliwie Satanella. — Inaczej chór męzki go­

tów się razem ze m ną zbuntować i odciąć ofiarę, zanim ją księżna uprowadzi.

— Pas trop de ziele, panno W rotow ska! bo ja gotowam zbuntować się i odciąć. . . — Za­

milkła na chwilę. — Zanadto gorliwie bronię może moich praw nad Ifig en ią. . . A le bądź spokojna, na stos ofiarny jej nie zaprowadzę.

— K to w ie ? ... jeśli wyraz stos mieć będzie znaczenie moralne — ciszej tym razem dodała K arla i poprosiła h rab ie g o , aby ją do Janusza odprowadził. — Opowiem mu starcie z tą obła­

skawioną tygrysiczką. Przyznaj hrabio, źe jestem odważną, rzucając jej rękawicę.

— Satanella nie potrzebuje się obawiać na­

w et tygrysich pazurków.

K arla nie miała czasu odeprzeć pocisku, bo oczy jej padły na brata, a tak jej się w ydaw ał zmienionym i przybitym , źe zaniepokoiła się bardzo — i gdy Janusz na m igrenę składał bla­

dość cery, K arla natychm iast powrót do domu zaproponowała.

Tymczasem kilku panów w rogu salonu pro­

wadziło ożywioną, choć przyciszoną dyskusyę.

— O co zakład? — wołał pierwszy.

— Nie zakładam się, bo przegrasz.

— Słyszałem całą rozmowę. W ykłóciły się ...

mówię w a m ... bajecznie! A hrabia między niemi w yglądał jak ongi Parys wpośród trzech bogiń wyglądać musiał. Z początku trochę skonfundowaną miał m inę, potem widocznie podobała mu się rola sę­

dziego z jabłkiem ...

— K om uź je podał?

— Małej królewnie naturalnie.

— Ba, i cóż z tego? Ona nie zje.

— W uczciwych zam iarach...

— Gdzie tam, on się nie ożeni.

— Ja wam mówię, źe skończy na Karli.

— Zaczął od księżnej, zatrzym ał się na Karli, skończy na Renie.

— Nigdy! O co zakład?

— Jakiś ty nudny z temi zakładami. Choćby skończył nie na Renie, ale na księżnej, jakżebym m ógł tego dowieść?

— To prawda! Trudno byłoby dowieść, gdyby o nią chodziło.

— Widzieliście jaki Janusz struty?

— Bagatela! z takim koszem na sum ieniu...

— Oświadczył się ? ... Nie wiedziałem.

— Chciałeś, żeby ci się przyszedł z tem zwierzyć?

— Szkoda chłopca, to szczere z ło to ... a ten łotr Włodzimierz pewnie tylko kręci. T ak się nie ro b i!..

— Zacny z ciebie Don Kiśzot, dopóki w roli Don Juana nie występujesz.

— Ja wam mówię, źe mi żal R eny. Z Parnaw skim gra niebezpieczna.

— Zawsze jej oddał wielką usługę. I I l ’a

.O to są grzechy m ojego ż y w o ta ! ...

K o n ra d . Wallenrod.

(11)

ÜB

Ś W I A T 437

A N T O N I P I O T R O W S K I .

D Z I E W C Z Y N A B U Ł G A R S K A . 5.0

(12)

— Te, które on p o zu je... tańczą, ale za maź nie wychodzą.

— Zapytaj Janusza.

— To jeszcze pytanie czy się oświadczył?

— Dobranoc, niewierny Tomaszu. Idę spać. A ty idź się spytaj Janusza.

— Nie głupim!

— Tem lepiej dla ciebie. Dobranoc.

(Dalszy ciąg nastąpi). E S T E J A .

F R A G M E N T Z

...T ym czasem z za góry Orszak się nowy ukazał. B ył zbrojny, Barwny, buńczuczny i szumiał ta k pióry, Jak stado dropiów; orszak, jak do wojny, W stal był przybrany, i obok purpury Żelazem świecił. W pośrodku — dostojny, Z rycerskich czynów sławny i wycieczek, Na siwym jechał dzianecie — król Ćwieczek.

Był to prawdziwy król, w złotej koronie, Jak go nam stare m alują powieści.

R ycerska postać, otwarte w świat skronie, Broda trefiona jak warkocz niewieści, Złociste jabłko piastował na łonie.

Płaszcz z gronostajów bisiorem szeleści, Na nogach dziane perłami postoły,

A w miejsce źerła — w praw icy miecz goły.

(Żerło tu mówię, zamiast: berło. Stare K sięgi mnie do tej niewolą nowości.

Tam znajdziesz nieraz pod w agę i miarę Słówko, co w język napuszcza słodkości Piastowych czasów ... O, miejmy odwagę Przemówić, jako ci ojcowie prości!

Co do mnie, myślę, źe to nazwa niezła, I gdy nam bereł brakło — miejmy źerła).

R ozplotłe grzyw y okryły wpół siodło, N a którem siedział król sztywno i twardo.

K oń źuł źeleźce co w argi mu bodło, Szedł lekko, stępa, a łeb nosił hardo.

Za krasną uzdę dwóch gierm ków go wiodło — I to na wieki zostanie nam wzgardą,

Że choć miecz w ręku, koń pod nim i kula, Zawsze ktoś wodził nam naszego króla.

W milczeniu jechał pan. W koło dworzany, Rycerstwo, giermki na dzielnych bachmatach.

A każdy strojno i zbrojno przybrany,

W kolczugach, deliach, ferezyach, bławatach, Zabrzmiały rogi, a hejnał w ysłany

Pod samo niebo, zgasł kędyś w wiwatach.

Młódź strzela z łuku, skowyczą psów sfory, W srebrzyste skrzydła biją białozory.

W tyle, na siwym podjezdku, zgarbiony, Skakał z pośpiechem i dość krotochwilnie Mąż jeden, wielką księgą objuczony, W której spiczastym nosem szperał pilnie.

Byłto sław etny latopis korony,

Mistrz Jan Pakovius, który nieomylnie Spisywał wszystko, cokolwiek się stało Za króla Ćwieczka. Miał pracę niemałą.

» I M A G I N Y « .

Czas to b ył bowiem niezmiernie ciekawy, W liczne i ważne w ypadki obfity.

Pierwszy raz w chatach przednówek był krw aw y.

Pierwszy chłop został przez pana obity, 0 dziesięcinę pierwsze poszły sprawy, Pierwszą palono beczkę okowity,

Pierwszy się szlachcic herbem pieczętował, 1 pierwszy m agnat z sąsiadem paktował.

I dziw! Im bardziej popędzał szkapiny Mistrz Jan, tem szybciej przestrzeń owa rosła, Co go od łowców dzieliła. Zmierzch siny I jakby chmura nad ziemią ich nio sła...

Już tylko widzi luzaków czupryny, Już białozorów skrzydła, niby w io sła...

Z kłusa się w galop puszcza na ostatku.

Darmo! Nie dognasz czasów— czasów świadku.

One pęd mają i lot swój osobny.

K tórem u żadna nie dotrw a kronika.

Nim skryptor ty tu ł wypisał ozdobny, Czas spłodził chwilę, a chwila już znika.

R uch życia wieczny — i wiecznie sposobny K uć bohatera, albo niewolnika.

Jeszcze mu tętni pod młotem kowadło, A to, co żyło, czuło — już przepadło.

Pięknie się orszak rozwinął Ćwieczkowy Po lewej jaru i po prawej stronie.

Panowie jadać obnażyli głowy,

Tylko król Ćwieczek milcząc stał w koronie.

H erod miłemi witał gościa słowy, Lecz kiedy w uścisk ujął jego dłonie, Obie mu nagle w ręku się zostały,

A sam się Ćwieczek w proch rozsypał cały.

On, i korona jego, i postoły,

Płaszcz z gronostajów i czaprak złocisty, I siwy rum ak jego, i miecz goły,

Trefiona broda i wąs zawiesisty,

W szystko to poszło w prochy i w popioły, Jakby go nagle wichr dotknął og n isty ...

Los tylko jabłko koronne zostawił

Z pięknym napisem: »Bogdajś się udławił«.

A tu już orszak cały i rycerze, Laufry, trębacze, sfory, sokolniki, Czerwone delie, kołpaki, pancerze, Konie, oszczepy, giermkowie, łuczniki, W szystko to jakieś barw y mgliste bierze, W cień się rozwiewa, w echowe muzyki, W popiół się sypie, a ponad popioły, Żałośnie jęcząc latają sokoły.

(13)

Ś W I A T 439 T ak to los czasem osypuje króle,

Ludzi i rzeczy świetne i błyszczące, J a k te wiosenne kwietne puchów kule,

Co zwą się »dziadki«, a stoją na łące.

Pastuszek bosy idzie i w koszulę K am yki zb iera... w tem oczy śmiejące Na dziadka zwróci, dmuchnie — i koronę N a wiatr osypie, na traw y zroszone.

Jeszcze stał H erod z otwartemi usty, W itanie swoje udaw szy w pół słowa, K iedy powiały chorągwie i chusty Na znak, źe łowów zbliża się królowa.

W n et zapłonęły w górach stosów chrusty, W n e t się m uzyka ozwała godowa:

O cknął się tedy, a gdy płaszcz drapował, D agobert chyłkiem jabłko w kieszeń schował,

W tej właśnie chwili, spocony, zziajany, Mistrz Jan Pakovius dopadł był orszaku, A gdy obaczył żałosne odmiany,

Że z króla Ćwieczka już nie m a i znaku, D obył swej księgi latopis stroskany, K tórą u siodła stroczoną miał w saku, Odwinął kartę, i tam , a cafiite

Zaczął: »O srogie Parki nieużyte!«

T u stanął; jakąś m głę z oczu odegna I pisze dalej: »O nieszczęsne króle!

O źałośliwe koron interregna!

O zły przypadku! O ultima Thule!

Niechże się teraz świat ze słońcem żegna!...«

Tu łzy pociekły po grubej bibule,

W ięc księgę rozdarł i cisnął. Ztąd sprzeczka:

Czy był król Ćwieczek? Czy nie było Ćwieczka?

Ma r y a Ko n o p n i c k a.

D R U G I Z J A Z D

Jest to fakt bijący w oczy i powszechnie uznany, źe żadna z gałęzi wiedzy nie rozwinęła się u nas tak bujnie, jak historyografia, że na źadnem polu nau- kowem u nas nie jest tak rojno, ludno i gwarno, nie idzie praca ta k ochoczo i nie sterczy już tyle użątku, ile na polu historycznem. Zjazdy historyków, pow ta­

rzające się w ostatnich czasach co lat kilka, moźna- by nazwać doźynkiem naukow ym , w esołą uroczy­

stością, w yrajającą zadowolenie z dokonania trudnej pracy, radość z otrzym anego plonu. I w istocie ży­

wiołu tego dożynkowego zjazdy nasze zaprzeć się nie m ogą, odgryw a on w nich niepoślednią rolę; ale z drugiej strony niepodobna zaprzeczyć, źe jest w nich coś więcej nad chwilę wesołości, towarzyskiego zbli­

żenia się i pogadanki, źe są nietylko pokrzepieniem po dokonanej pracy, ale i zachętą do nowej, nietylko dają obrachunek tego, co zrobiono, ale i wskazówki na przyszłość, co i jak robić należy.

Pierwszy zjazd, od rocznicy, którą uświęcał, Długoszowym nazwany, zwrócił przedewszystkiem uw agę na potrzebę wydawania spoczywających w u- kryciu m ateryałów historycznych, bez czego stawia­

nie nowego gm achu naszej historyi, któryby spoczy­

w ał na trwałej a szerokiej podstawie, uznawał za niemożliwe. D rugi, tegoroczny zjazd m ógł już z za­

dowoleniem stwierdzić, źe przez lat dziesięć, oddzie-

H I S T O R Y K Ó W .

łających dwa zjazdy, żądaniom pierwszego stało się w znacznej mierze zadość, że do niektórych okresów, np. do wieku X V , jednego z najważniejszych a naj­

mniej rozjaśnionych w dziejach Polski, tyle już na­

gromadzono i wydano m ateryału, źe przebudowanie tego okresu jest już nietylko moźliwem, ale wdzię- cznem i naglącem zadaniem. Sprawa wydawnicza nie zeszła wprawdzie z porządku dziennego: świad­

czy ły o tem referaty K ubali, Semkowicza, Procha- ski i Balzera, domagające się wydania różnych w a­

żnych źródeł historycznych, ale nie górowała już nad innymi i choć budziła żywe zajęcie, ustępowała w tym względzie innej sprawie. Głownem pytaniem na zje- ździe ostatnim było już nie: jak gotować m ateryał historyczny? ale: jak z gotowego m ateryału budo­

wać historyę Polski? Referatam i zaś, które najżywsze budziły zajęcie, były referaty Finkla i Korzona: »Ja­

kiego podręcznika historyi polskiej koniecznie nam potrzeba i jak ą drogą dojść do niego?« i »Błędy hi- storyografii naszej w budowaniu dziejów Polski«.

I wykład Bobrzyńskiego »O kierunku nowych prac nad historyą organizacyi społecznej w Polsce« doty­

kał także głównego pytania wyżej podanego, a otwie­

rając obrady zjazdu, zdawał się wskazywać, co ma być głównym ich przedmiotem.

R eferat Finkla wychodził z bardzo słusznego

(14)

założenia: historyografia nasza w ostatnich kilkuna­

stu latach osiągnęła bardzo wiele nowych rezultatów, rzucających nowe światło na nasze dzieje, ale do­

tychczas nieznanych ogółowi, który nie może śledzić za pojedyńczemi jej zdobyczami; nie jest-że obowiąz­

kiem historyków zebrać je, podać w przystępnej for­

mie i w ten sposób uczynić własnością ogółu? Ale w samym referacie panowała pewna niejasność: w je ­ dnym ustępie autor dowodzi i bardzo trafnie, źe pod­

ręcznik, obejmujący wszystkie rezultaty najnowszej historyografii, nie jest rzeczą przedwczesną, że »na­

ród ma prawo do­

m agać się, aby o wynikach był szyb­

ko i stale informo­

wany w sposób, k tó ­ ry najlepiej doń tra ­ fia, t. j. przez pod­

ręczniki«, i źe »sa­

mej nauce przyniesie to korzyść niemałą, jeśli od czasu do czasu wstrzyma się i rzuciwszy w tył o- kiem spojrzy na prze­

b y tą drogę«; w dru­

giej, wymieniając , czego to potrzeba dokonać przed napi­

saniem dobrego pod­

ręcznika, zdawał się odsuwać w dość da­

leką przyszłość tę chwilę, w której na­

pisanie dobrego pod­

ręcznika będzie rze­

czą możliwą. T a nie­

jasność, ta pewna sprzeczność w m y­

ślach referenta w y­

pływała, jak się zdaje s tą d , źe referent zbyt wiele wymag-ał od autora przyszłego p o d r ę c z n i k a , że chciał, aby on swoją książkę popularną oparł nietylko na naj­

nowszych m onogra­

fiach z dziedziny hi­

story!, ale i na w ła­

snej pracy źródłowej, chciał,, żeby ta książka była nietylko .zbiorem rezultatów naukow ych, ale i przy­

czynkiem do nich i to na wielką skalę.

Tymczasem ograniczenie żądań, jak w wielu razach, tak i tym razem jedynie, sądzę, m ogłoby do­

prowadzić do praktycznego rezultatu. Niech podrę­

cznik obejmie i powiąże tylko to, co najnowsza nauka wyjaśniła, a już będzie bardzo cenną książką. Niech autor podręcznika nie myśli, że pisze doskonałą książkę, niech będzie przekonany, źe praca jego za lat dziesięć lub dwadzieścia będzie w ym agała w wielu ustępach przerobienia i uzupełnienia, a w .niedługim czasie dokona sumiennej i pożytecznej pracy.

Za to inne żądania referenta, aby podręcznik uwzględniał więcej, niż się to dotychczas działo, kul­

turę, cywilizacyę, stan ekonomiczny narodu, i aby

wykład jego był »interesujący, prostotą pociągający i dla wszystkich dostępny« — wydają mi się bardzo słuszne i ta k też przez całe zgromadzenie historyków zostały uznane.

R eferat p. Korzona b ył jeszcze więcej zajmu­

jącym od referatu p. Finkla, ale też i większą jeszcze grzeszył niejasnością, a w dodatku dziwactwem. Ży­

czenia, wypowiedziane przez referenta, w zasadzie by ły po większej części słuszne, ale o ile słuszne, o tyle nie zawierały w sobie nic nowego, nic ponad powszechnie uznane pojęcia o stanowisku i zadaniu

historyka. K tóż się na to nie zgodzi, źe historyk powinien dążyć do ja k naj­

większej bezstronno­

ści, źe p o w i n i e n strzedz się wszelkich uprzedzeń, źe pisząc historyę własnego narodu winien znać dobrze i dzieje po­

wszechne, źe w ogó­

le im szerszy hory­

zont jego wiedzy, im głębsze przygotow a­

nie filozoficzne, tern większą wartość mieć m ogą jego utwory?

Są to wszystko rze­

czy jasne jak dzień, elem entarne, rzecby m ożna, zasady dzi­

siejszej historyografii i zdaje się, że nie ma szkoły history­

cznej , któraby się do tych zasad nie przy­

znawała. A le z dru­

giej strony należy pamiętać, źe do bez­

względnej objekty- wności, z a l e c a n e j przez pana Korzona, żadna szkoła nigdzie się nie podniosła, bo podnieść się nie mo­

gła. P. K orzon nie zwrócił na to uwagi, czy też nie chciał uwzględnić tego, źe z subjektywizmu umysł historyka wyzwolić się nie może, podobnie jak ciało jego nie może nie ulegać praw u ciążenia. Jest to praw o nieodwołalne, w na­

turze rzeczy tkw iące, którem u przeciwdziałać, które ograniczać p o trz e b a , ale którego usunąć nie spo­

sób. D latego historyk, któryby się ogłaszał za bez­

względnie przedm iotowego, byłby albo naiwnym, albo fałszywym; dlatego historyk taki, jak Macaulay, który otwarcie przyznaje się do subjektywizmu i nie­

jako ostrzega o tem swego czytelnika, budzi w tym ostatnim zaufanie.

To, co powiedziano o poezyi, da się w pewnej mierze zastosować do historyi: można też o niej słu­

sznie powiedzieć, źe jest to przeszłość, przeglądająca przez pryzm at duszy historyka. Tego żywiołu subje- ktyw nego historya pozbyć się nie może naw et wtedy,

Z T E K I P O Ś M I E R T N E J A . K O T S I S A .

iflfifs

(15)

Ś W I A T

J U L I U S Z K O S S A K .

P A N I C Z I D Z I E W C Z Y N A .

Cytaty

Powiązane dokumenty

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.. Te są

wiedziawszy się o postanowienin Matejki, odwołuje się więc do znanej mu gotowości mistrza poświęcania się dla idealnych celów sztuki w przekonaniu, że to