• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 15

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 15"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

P O W I E Ś Ć .

R O Z D Z IA Ł X I.

M ieszkanie F elik sa składało się z dw óch pokoików niew ielkich, stanow iących zupełny k o n trast m ię­

dzy sobą. »Powiedz mi, gdzie mieszkasz, a ja ci pow iem kim jesteś« — zaw yrokow ał jed en z badaczy n a tu ry ludzkiej. Zdanie to spraw dzało się n a Feliksie.

W sypialnym pokoju panow ał nieład, a jakieś fantastyczne studenckie w ybryki nadaw ały ch a ra k te r

»niedojrzałości« m ieszkańcowi te g o oryginalnego przybytku. Z półki przybitej nad łóżkiem sp oglądała zło­

w rogo tru p ia głow a, pod nią z jednej strony krucyfiks, z drugiej zaś rysunek, widocznie chaos przedstaw ia­

ją c y ; m iędzy krucyfiksem , a chaosem tabliczka z napisem : »Gdzie praw da?«

W idocznie w obec siebie sam ego chciał F eliks pozostać filozofem, człowiekiem zastanaw iającym się nad zagadkam i życia. D la ludzi jed n ak — szczególnie, odkąd się zbratał ze złotą m łodzieżą — inne pozory przy­

bierał, ja k o tern św iadczył elegancki salonik. Zresztą co było z e w n ę trz n e m : ascetyzm i filozofia, czy też św iato w o ść ?. . . tru d n o wiedzieć. O n pew nie sam nie wiedział.

K ilk a starych pięknych dyw anów zdobiło ściany saloniku; na nich porozw ieszana broń starośw iecka, k ilk a niezłych obrazów i stary ch sztychów , posiadających praw dziw ą w artość dla znaw cy. S toły starem i m a­

katam i b y ły pokryte. N a oryginalnym k an to rk u fotografie w ram k ach , przedstaw iające b o h aterk i cyrkow e i operetkow e.

W chwili, w której F elik s opuścił U strzó w k ę, różne przechodził fazy, przerzucał się z jed n eg o obozu do drugiego. T o szukał sam otności, to znow u rozryw ki, z pow odu czarnych myśli, k tó re go trapiły. Zm iany jeg o zależały po części od teg o czy W łodzim ierz znajdow ał się w W arszaw ie. FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać zwykli. C ytow ał m u słow a M usseta:

II faut dans ce bas monde aimer beaucoup de choses P our savoir aprśs tout ce qu’on aime le m ieux:

Les bonbons, l’ocean, le jen, l ’azur des cieux, Les femmes, les chevaux, les lauriers et les roses.

F eliks zpośród słodyczy życia, jak ie m u proponow ał W łodzim ierz, stanowczo^ g rę b y łb y w ybrał, bo lubił silne wzruszenia. K a rty więc proteg o w ał g łó w n ie ;— więcej, niż m u n a to niew ielki m ajątek pozwalał. Cza­

sem je d n a k zastanaw iał się, czyby nie lepiej było p ra cy się oddać całą duszą, sięgnąć po lau ry zasługi, z lau- ram i bow iem często łącz ą się piękne dochody, a w tedy z w iększą od w ag ą m oźnaby rzucić grze czyli _ losom rękaw icę. W ię c znow u tyg'odniam i całem i ślęczał nad praw em i z dom u ruszyć się nie chciał,^ z w yjątkiem n a kursä. T o trw ało dopóki W łodzim ierz do m iasta nie wrócił, a także dopóki M arta n a zimę nie zjechała.

P o b y t jej w W arszaw ie niem ało się do m etam orfozy F eliksa przyczynił. S zlachetne serce tej k obiety uznało, iż ta k bliskiego krew n eg o trzeba »lansować« i protegow ać, zwłaszcza, źe ten k re w n y bardzo łatw o

40

(2)

przysw oił sobie żargon i sposób bycia sfer, najw yższych. W d o d atk u uroda jeg o n a b ra ła dziw nego b lask u ; nie przestał być oryginalnym , ty lk o zrobił się więcej interesującym . W szędzie zw racał u w a g ę n a siebie.

F eliksow i podobała się rola cavaliere servante pięknej księżnej. Z przyjem nością trzy m a ł jej w achlarz w czasie, k ied y ona w irow ała w .»rond« k o n tred a n so w y m : z przyjem nością otu lał ją w k o ro n k o w e o k ry c ie ortsa-lys, g d y przechodziła do zimnej sali, w której kolacyę podano. N a b rał gu stu do to w arzy stw a kob ieceg o w ogólności, ale g u st jeg o objaw iał się protekcyonalnie. U w zględniał kobiety, ty lk o jak o miłe zabaw ki i d la ­ teg o nie przestał je lalkam i nazyw ać. M artę w yróżniał o ty le , że raczy ł z nią pow ażnie rozm aw iać. O d k ry ł w niej ślad y głębokiej inteligencyi; ona zaś prędko poznała, źe by ł jed n y m z ty ch m ężczyzn, k tó ry c h esprit f o r t niewieści nie odstrasza, przeciw nie zajmuje. A że lubiła bardzo jed n ać sobie serca, w ięc ze zw y k łą g ię t­

kością um ysłu potrafiła o d g ry w a ć rolę e s p ń t f o r t w oczach kuzyna. G dy w yjechała, sp o strze g ł F e lik s, źe w egzystencyi jeg o w ytw orzyła się ja k a ś nieznana m u d otąd próżnia. Nie chciał, a raczej w olał się nie za­

stanaw iać zkąd to pochodziło, ty lk o in stynktow nie postanow ił przeciw działać w pływ ow i. E nerg iczn ie w ziął się do dzieła i następ n e półrocze spędził to na wojowaniu z fo rtuną przy zielonym stoliku, to na ujarzm ianiu jej w objęciach pierw szej lepszej w arszaw skiej syreny, to znow u na pokonyw aniu trudności, zaw ikłań, niekon- sekw encyj, albo też głębokości różnych praw odaw ców . Pow iodło m u się nadspodziew anie dobrze, bo próżnię zapełnił i w chwili, g d y następnej zim y pierw sze śniegi przyprószyły d achy w arszaw skich kam ienic, z najzu­

pełniejszym spokojem m yślał o pow rocie pięknej kuzy n k i do m iasta. A le spokój podobny, jeżeli tow arzyszył m u w obliczaniu pulsacyj serca dla M arty, to daleki b y ł od niego w obliczaniu budżetu osobistego.

P rzyjech ał do W a rsza w y z kapitalikiem 12.000 rs. P o w tarzał sobie, źe to nędza — i m iał słuszność, zw ażywszy na w ysoką niepraktyczność i nieum iejętność w stosow aniu się do sw ego położenia. A le obliczył, źe do ukończenia kursów m a jeszcze dw a lata, że utrzym anie nie pow inno go wyżej n ad tysiąc ru b li rocznie kosztow ać, źe po zdaniu ostatnicjr egzam inów pozostałe 8.000 rs. pozw olą m u rozpocząć k a ry e rę , a p o t e m .. . może zdoła i kieszeń napełniać ii lau ry zryw ać.

Tym czasem , po niespełna dw óch latach, darem nie F elik s siedząc przy biurze kreślił cyfry pod cyfram i, darem nie chciał w siebie wmówić, źe rozchód nie by ł ta k duży, ja k się na rach u n k u wydaje, po zsum ow aniu zaw sze to sam o w ypadało. N ie b y ł już właścicielem o k rą g łe g o chociaż drobnego kapitaliku. D arem nie rozum m u w y­

kazyw ał, źe trudno jest żądać od m ałej sum y, ab y się nie zmniejszała, g d y się z niej czerpie ja k z bezdennej studni. N ie chciał uznać, że ra d y M usseta, w skazujące ja k zrozum ieć sw e upodobania przez próbow anie sło ­ dyczy gry, tow arzystw a kobiet i t. d. są bardzo logiczne z p u n k tu ab strak cy jn eg o , ale n ad e r n iep rak ty czn e dla człowieka, żyjącego z kapitału i czekającego n a laury. O brachunki ziry to w ały biednego F elik sa, należał bow iem do k ate g o ry i ty ch ludzi, któ rzy obrażają się n a św iat cały, g d y ujrzą dno w ypróżnionej sakiew ki.

Siedział w łaśnie w pokoju z napisem : »Gdzie praw da?« N ogę je d n ą podw inął pod siebie, d ru g ą o k rę ­ cił o nóżkę krzesła. Je d n ą rę k ę trzy m ał w kieszeni, d ru g ą pióro do u st przyłożył, zębam i g ry z ąc z zajadłością niew inną jeg o obsadkę.

W idocznie je d n a k było m u w tern położeniu niew ygodnie, p ow stał bow iem gw ałtow nie, k rzesło p rz e­

wrócił, papier p o k ry ty cyfram i podarł w kawmłki. G d y b y się b y ł nie w stydził, m oźeby pioro złam ał i k rzesło potrzaskał. C okolw iek bądź, po w yw arciu sw ego gniew u na papierze, lżej m u się zrobiło. P odniósł p rz ew ró ­ cone krzesło, ręce założył w ty ł i począł się przechadzać po sypialni. T u m u jednakże było za ciasno, a p o ­ tem nie czuł się usposobionym do patrzen ia na w yrazy: »Gdzie praw da?« W tej chw ili poznał m oże, że p ra ­ w da jest w każdym razie w sercu, g d y serce boli. A w łaśnie w tej chwili zabolało go s e r c e . . . w obec nie­

spraw iedliw ości lo s ó w ! ... Bo n a m yśl m u nie przyszło w inę sm utnego położenia przypisyw ać w łasnem u utracyuszostw u. O! bynajm niej! — poznał tylko, źe praw d a jest w cyfrach, k tó re p o d arł, a k tó ry c h w y n ik u nie zniszczył. Zdaw ało m u się, źe dw a te w yrazy, w iszące n a ścianie, p a trz ą n a niego z najgraw aniem , że znak za­

p y tan ia n a końcu postaw iony k łania m u się i w yjaśnia zagadkę. Zły był. M iał ochotę zerw ać i p o trza sk ać tabliczkę, ja k niegdyś Mojżesz przykazania u stóp g ó ry Sinai. B y łb y to m oże u sk u tecz n ił, ale przypom niało m u się, źe nie pierw szy raz drażniły go do najw yższego stopnia pełne tajem nicy w yrazy, i źe ra d b y ł z siebie, g d y rozdrażnienie m inęło, iż nie u leg ł pokusie zniszczenia ich. D ał pokój tabliczce. P rzeszedł do saloniku, drzwi gw ałtow nie za sobą zatrzaskując.

Zrobił kilka k ro k ó w wszerz i w zdłuż, ale p rzekonał się, źe fotele, stoliki, szeslong i sztalugi nie lubią cyrkulacyi wolnej, więc poddał się okolicznościom . R zu cił się na sofę i spokojniej nieco zaczął ro zw a­

żać. —- Zauważył, iż pow inien b y ł daw no przy g o to w ać się na tak i w ynik o b ra ch u n k u , źe to nie now ina ów dzi­

siejszy rezu ltat m atem atyczny, że nieraz w ydając n a to i n a owo działał przeciw ko głosow i ro z sąd k u , k tó ry m u przypom inał, źe d łu g o stan ta k i trw a ć nie może.

— W ięc co pocznę teraz? — zap y tał się w pó ł głośno. — Czy zacznę wieść żyw ot a n a ch o re ty i zre­

du k u ję w y d a tk i do minim um , czy też b rn ą ć b ęd ę dalej bez pam ięci n a jutro?

Przyszło m u n a myśl, że w krótce M arta — a z nią w tym ro k u i R e n a — pew nie p rz y b ę d ą , źe niepodobieństw em dlań będzie cofnąć się od św iata, w ted y w łaśnie, k ied y siostra zaw ita do W arszaw y. A zre­

sztą — czy to w arto? N aturalnie, źe w szystko się urw ie i to bardzo prędko, jeżeli ta k dalaj pójdzie, ale ta k iść dalej musi. Może się los w to w m ięsza i w ydobędzie go z k ło p o tu , a jeżeli go nie w y d o b ę d z ię . . . to co?

No, to w szystko jedno! Czy dziś czy jutro, k iedyś zaw sze um rzeć przyjdzie, a k i e d y . .. to już rzecz zupełnie obojętna. — ^ M yślał d a le j:

— Życie bez emocyj, bez gry, bez kobiet, bez h a z a r d u ... to nie życie. W e g e to w a ć nie chcę. K ie d y m nie n a tu ra nie stw orzyła ani burakiem , ani rzepą, to w inna mi dać sposób do życia jak o człow iekow i. N a ­ tu ra je st ślepą i sposobów nie daje. A le ja jak o człow iek m am praw o rozporządzać s o b ą . . . W ięc c o ? . . . W ię c póty, póki starczy, chcę żyć i żyć będę, a g d y nie w ystarczy, g d y w e g etacy a mi zagrozi, t o . . . to w łeb sobie palnę. A R e n a ? . . . A ch! R e n a znajdzie innego opiekuna. Popłacze, zapom ni i będzie się cieszyć św iecideł­

kami, jak ich jej dostarczy ten i ów, k tó ry będzie m iał od w ag ę z biedną p an n ą się o żen ić. . . A jeżeli ta k i się

(3)

Ś W I A T 359

nie z n a jd z ie ? ... To ciotka jej nie o p u śc i... A nuź ciotka i o jeg o losie p o m y ś li! ... M usiałaby u m rz e ć ... bo inaczej niczego się od niej spodziew ać nie m ożna. Cóżby to szkodziło, g d y b y u m arła? N a cóż stare b a b y p o ­ trzebne n a świecie ? . . . J a jej je d n a k śmierci nie ż y c z ę . . . to ty lk o u w ag a na wiatr, bez złej in te n c y i! W ięc u ltim a tu m ... albo ciotka umrze, a przedtem o m nie w testam encie pom yśli, w tedy b ęd ę m oże miał o czem laurów się d o c z e k a ć ... albo ciotka żyć będzie, co je st praw dopodobniejszem , bo stare bab y na zaw ołanie nie u m ie ra ją ... a w ted y j a . . . pożyję, póki ostatniego ru b la nie w ydam . P o tem nabity pistolet do skroni i kw ita!

W chwili, k ied y F elik s spuszczał cyngiel nabitej b ro n i, k tó rą w m yśli do czoła przyłożył, odezw ał się dzw onek. W iedząc, że nie m a służącego w przedpokoju, sam poszedł otw orzyć drzw i, rad , że k to ś p rz y ­ chodzi przerw ać jeg o m elancholiczne marzenia. T em więcej ucieszył się, k iedy w przedpokoju poznał W ło ­ dzimierza.

— T o prawdziwka niespodzianka! — zaw ołał z radością. — M yślałem , że jesteś w najlepsze w M entonie.

— W róciłem w c z o ra j... Ju tro wyjeżdżam na wieś, do siebie. T akie jeszcze pustki w W arszaw ie, że sam nie w iem , co z dniem dzisiejszym zrobić.

— F a ta ln a pora, żywej duszy nie spotkasz, w szyscy jeszcze siedzą na wsi. T aki m nie spleen ogarnął, że nie w iedziałem , gdzie się podziać. D obrze, żeś się zjawił, m am nadzieję, że ju tro nie wyjedziesz.

— T o zależy; n ig d y o niczem nieodw ołalnie nie d e c y d u ję ... — odparł h rab ia, w yjm ując cygaro z e tu i zdobnego herbem i koroną, i siadając w głębokim fotelu ze sw obodą mu właściw'ą.

Zapalił cygaro, rozejrzał się dokoła, ja k g d y b y czegoś szukał.

— N apiłbyś się herb aty ? — zap y tał gospodarz.

— C h ę tn ie ... nieznośnie zimno! P ro sto z M entony dostać się pod to chm urne n ie b o ...

— N ie wiem, co na to odpowiedzieć, bo nie znam innego nieba. D otąd nie w yjeżdżałem jeszcze po za granice naszego m iłego kraju. — P o chwili dodał: — Zapalę spirytusow ą m aszynkę i za chw ilę h erb ata b ę ­ dzie gotow a.

— A la bonne h e u re ! G dybyśm y sobie jeszcze i n a kom inku zapalili, cudow nie m ożnaby pogawędzić.

— J e st drzewo, są z a p a łk i. . . S próbuję . . .

T o m ówiąc, zabrał się F elik s do dzieła. H ra b ia chciał m u p rzyjść w pom oc, ale gościnny gospodarz nie pozw olił na to. W niespełna kw ad ran s pokój napełnił się św iatłem , w onią h e rb a ty i zapachem haw ań- skiego cygara.

— Co robiłeś przez ostatnie dw a tygodnie? — p y ta ł W łodzimierz.

— T o co zaw sze; w dzień pracow ałem , w ieczorem się nudziłem .

F elik s b y ł przekonany, że m ówił praw dę. Jeg o m entora w szystko nudziło i on zatem powinien by ł się nudzić.

— G rałeś znowu?

— K ilk a razy.

— T o źle.

— Cóż m am robić?

— B ądź ostrożny. Szukaj em ocyj n a innem polu.

— N a źadnem ich nie znajduję.

— A kobiety?

— O dpow iem c i . . . ale mi w przód w yjaśnij, dlaczego mi odradzasz g ra ć w karty , czy ze w zglę­

dów m atery aln y ćh czy m oralnych?

— M a te ry a ln y ć h ... naturalnie! G dybyś m iał w ielki m ajątek, nie odradzałbym w cale, przeciwnie cie­

szyłbym się, że je st coś, co cię interesuje. A le ty le razy mi mówiłeś, że nervus r e r u m ...

— D lateg o w łaśnie gram , ab y o tem zapomnieć.

— W span iała lo g ik a ja k n a przyszłego oratora. Czemu nie zapominasz przy kobietach?

— D lateg o , że one zam iast pozwolić zapom nieć o ty m braku, przypom inają g o . . . a potem , że nie­

spodzianki istniejące w kartach, p rzy nich nie is tn ie ją . . . a wreszcie ty le one kosztują co i zielony stolik.

— T o zależy od ciebie po części.

— O ch! ja k już raz jestem lansow any, to nie um iem rachow ać.

— T o źle!

— W iem , ale twojej zimnej krw i ch y b a n ig d y nie zdobędę.

— Szczęśliw y człowiecze, i ty mówisz, że się nudzisz. G dybym ja się m ógł lansow ać! A zresztą po co o tem mówić. I ten m edal m a dw ie stro n y ja k w szystko! T y się unosisz i tracisz p ie n ią d z e ... ja się nie unoszę, nudzę s i ę . .. i sw oją d ro g ą pieniądze t r a c ę . .. D ajm y tem u pokój, co się m a stać, to się stanie. Graj sobie, kied y ci to przyjem ność sprawia!

— Chodźm y do cyrku.

— Co tam ciekaw ego?

— N iezłe k o n ie . . . a przy tem L o la ..

— A L o la !. . . W ię c zawsze, ja k widzę, w ła s k a c h ...

— U publiczności.

— I u ciebie.

— J a k c z a s e m ... O kropnie ograniczona!

— Zmiłuj się, czego ty chcesz od niej? Czy m a C ycerona cytow ać, ja k tw oja w szystko - w iedząca k u zy n k a ?

— Daj p o k ó j. . . Nie porów nyw aj M arty z Lolą!

— P rzepraszam cię, mój F e lik s ie ... A le g d y b y ś m iał trochę więcej zimnej krwi, to p o ró w n y w ałb y ś...

i w iełebyś się z teg o n a u c z y ł... W id z isz ... mojem zdaniem porów nanie Loli z niejedną księżną w yszłoby .na

(4)

Z T E K I J A N A M A T E J K I .

niekorzyść drugiej. L ola je st czem ją się w id z i... w spaniałym okazem niew ieściego rodu. D zielnie jeździ konno, śm iejąc się pokazuje zęby, ra d a źe żyje. N ikom u ona g ło w y nie zaw raca poźyczanem i przym iotam i.

T y m c z a s e m ... znam księżne, k tó re nie m ają ty ch w arunków , a sw oją d ro g ą ciąg n ą z nich zyski, ja k b y je posiadały. Ś w iat im przyznaje tysiączne zalety, k tó re ta k do nich należą ja k róż i blansz, jak im tw arze m a­

lują. D la te g o . . . źe ta k pow iem . . . moralnego różu i blanszu w y m a g a ją najrozm aitszych kom edyj szacunku, k ręp u jący ch n a s, a nie prow adzących do niczego, bo te sam e panie bowiem , bardzo b y ły b y niezadow olone, g d y b y je obdarzyć ow ym szacunkiem w chwili, g d y się z niem i pozostaje sam na sam.

— M oże b y ć . . . ale w żadnym razie nie odnosi się to do M arty. J a ją n ieg d y ś fałszyw ie sądziłem , poznałem jed n ak , źe m a wiele bystrości um ysłu i w iele g runtu.

— O sobistych porów nań n ig d y nie robię . . . M ów iłem na wiatr, ta k s o b ie ... a je d n a k , dodać muszę, źe pierw sze w ra­

żenia najw ięcej zbliżone są do praw dy.

— T y M arty nie lubisz?

— N ig d y te g o nie pow iedziałem . J a w szystkie ład n e k o ­ biety lu b ię . . .

— A le żadnej nie kochasz.

H ra b ia się zastanow ił chw ilkę, poczem rzekł:

— T o zależy, ja k się k to n a m iłość zapatruje.

— M ówię o tej, k tó ra ow ładnie całym człowiekiem, jeg o ciałem i duszą.

•— Nie uważasz za m iłość uczucia tylko ciała, albo tylko duszy?

— Nie!

— M oże m asz słu sz n o ść . . . A le to ta k tru d n o dla m ęż­

czyzny rozplątać te dw ie k a te g o ry e i rozpoznać, gdzie się k o ń ­ czy jedna, a gdzie się zaczyna druga!

— M nie się zdaje, że to łatw o. Jeżeli spostrzeżem y, źe nas in teresu ją m yśli tej, k tó rą kocham y, źe zaciekaw ia nas jej m oralna strona, źe uw ażam y za najlepsze i najw yższe to, co się dzieje w jej um yśle, to co z jej serca pochodzi, w te d y m usi to być m iłość zupełna. N aturalnie jeżeli rów nocześnie zachw ycam y się jej pow ierzchow nością, odnajdując w niej ideał piękna, jak iśm y sobie w ym arzyli!

— T o są teorye. W p ra k ty c e człow iek w te n sposób nie rozum uje.

— Czyś ty kochał kiedy?

— P o d łu g tw oich t e o r y j ... nigdy. W e d łu g m o ic h ... zdaje mi się, źe tak. Zresztą nie w ie m ... nie jestem niczego pew nym . W iem tylko, źe n aw et kochając, nudziłem s i ę . . . z w yjątk iem chw il rzadkich. A je ­ dnak, g d y b y m sp o tk ał istotę, przy której spleen nig d y b y m ię nie n ap a d ł, przy której m yśleć zapom niałbym o nudach, to pow iedziałbym sobie, źe to je s t doskonała, praw dziw a, pierw sza m oja miłość.

— T akim tonem mówisz o tej doskonałej pierw szej m iłości, ja k b y ś m ów ił o doskonałym g atu n k u porteru.

— J a się n ig d y nie egzaltuję. Z resztą m iędzy porterem , a k o b ietą są pew ne analogie. T ru d n o pow ie­

dzieć co lepsze, zw łaszcza łatw iej m ożna się zaw ieść n a tern co G oethe n azw ał w ieczną kobiecością, niż n a porterze.

— P y szn y jesteś, g d y rozpraw iasz o uczuciach!

— D lateg o też nie cierpię o nich rozpraw iać; to nie mój zakres. Co do m iłości jestem zdania D u- m as’a sy n a, źe to w szechstronne uczucie, o jakiem tyle piszą poeci, b y ło b y nieznane większej części społe­

czeństwa, g d y b y ludziska poezyi i rom ansów nie czytali.

— Myślisz, źe m niejby kochano na świecie, g d y b y się nie uczono m iłości z książki?

— M oże nie mniej, ale inaczej. N icby m nie nie dziwiło, g d y b y kto b y ł te g o zdania, że m iłości, d ają­

cej owo szczęście m oralne o któ rem m ów iłeś, ta k sam o się ludzie uczą, ja k pojęć estety c zn y ch , albo praw m oralnych. G dyby ogół n ig d y o niej nie rozpraw iał i nie czytał, w ieluby jej nie o d k ry ło . . . ja k niejeden p ro ­ chu nie wynajdzie, chociaż go przed nim w ynaleziono.

— H eloizy i L a Y a lliery nie d arow ałyby ci tw oich teoryj.

— A le za to K a ta rz y n y i E lżbiety zrozum iałyby m nie niezaw odnie, a co najw ażniejsza, K leo p atra, zdaje mi się, po jęłab y m nie także.

— O! n a to się nie zgadzam !

— Zgodzisz się, jeżeli się zastanow isz n ad n a tu rą jej miłości. U m ysłow ej i m oralnej eg zaltacy i b y ło u niej bardzo niewiele, g d y rzucała się w objęcia różnych szczęśliwców.

— Sm utnie w y g ląd ałab y miłość, g d y b y nie pochodziła z n a tc h n ie n ia . . . ty lk o z w ystudyow ania.

— Częściej na ta k ą patrzysz, niż n a inną. R o zum ie się, że nie m ów im y o m iłości dam kam eliow ych, bo te w ab strak cy e się nie w d a ją ... A le dajm y tem u pokój. J e n ’assure rien. T a k m i się zdaje, ale m oże mi się źle zdaje. N ie m a takiej rzeczy n a świecie, k tó r e j. . . ja k już pow iedziałem , b y łb y m zupełnie pew ny.

M oże w tem leży b ra k w erw y, ja k ą objaw iam w dysputach, i b ra k interesu, ja k i we m nie w zbudzają zatarg i ludzkie. W y o b raź sobie, źe n ig d y nie wiem k to m a słuszność. P ow iedz mi, czy daw no widziałeś Janusza?

— T ydzień tem u przejeżdżał z siostrą przez W a rs z a w ę . . . B y ł u mnie.

— S p o tk a łeś także p an n ę W ro to w sk ą?

(5)

Ś W I A T 361

S T A N I S Ł A W R E J C H A N .

Z O S I A .

(6)

— B yliśm y razem w teatrze. Co to za oryginalna uroda tej kobiety. C udna je s t!... S kończenie pięk n a p o d łu g mnie, ale ta k i ma dziw ny sposób zachow ania, że zdaje mi się, iż G alatea p rzed ożyw ieniem łatw iejby pokochała niż ona.

— N ieprzystępna. M oże m iał Janusz słuszność, nazyw ając ją S atanellą.

— P odobna do dzielnego stepow ego konia.

— Złe porów nanie. O na nie m a w sobie nic dzikiego. Przeciw nie odznacza się hołdow aniem form om i etykiecie.

— M ówiłem . . . pod w zględem m oralnym .

— Myślisz, źe ją tru d n o będzie okiełznać?

— Zdaje mi się. Szczęśliwym je d n a k te n będzie, kom u się to uda.

H ra b ia nie odpow iedział n a o statnią u w a g ę F eliksa, zajęty b y ł bow iem w ydobyw aniem d ru g ieg o cy ­ g a ra z cygarnicy.

— D o b rą masz h e rb a tę — odezw ał się po chwili m ilczenia, w ychylając filiżankę do dna. — O d k o g o bierzesz?

— M am k o leg ę, k tó ry je st w stosunkach z K iach tą. P ro sto z Chin p rz y sy ła ją m u tra n sp o rta raz do roku.

— N iezły k o le g a . . . — m ówił hrabia, widocznie m yśląc o czem innem.

C y g ara nie zapalał, ty lk o je k rę cił w dw óch palcach. K to b y b y ł ciekaw jeg o ręki, m ó g ł jej się w tej chw ili dobrze przypatrzeć. D ość duża, ale niezm iernie w ązka, m atow ej białości, o żyłach nieco nabrzm iałych, m iała palce za długie, paznogcie ja k u drapieżnych ptaków , p rz y g ię te k u końcow i, z w ielką starannością utrzym ane.

— W ięc to z Chin ta h erb ata? — odezw ał się znowu, zapatrzony w dno filiżanki.

— W y o b raź sobie, źe nie z K am czatk i — w esoło odrzekł F eliks.

P o chw ili zapytał:

— O czem się ta k zam yśliłeś, jeżeli w olno wiedzieć?

— VotiS m ’eit dem andez trop — odparł W łodzim ierz. — B yłbym ra d , g d y b y ś ty mi to powiedział.

W ię c idziem y do cyrku?

— J a k chcesz, m nie w szystko jedno. O dchodzisz już?

— Nie byłem jeszcze n a obiedzie. D o w idzenia — m ów ił, podając rę k ę przyjacielow i. — K to k u p i bilety? J a m o ż e ... k iedy w ychodzę. T y n aturalnie będziesz ślęczał jeszcze.

— M am trochę p ra cy do w ykończenia. N a bilety będzie dosyć czasu przy kasie.

— P raw da! Zatem do w id z e n ia !... A p r o p o s ... zapom niałem się spytać, ja k się m a tw oja stry jan k a, h rabina U strzow ska, bo wiem, źe b y ła chora.

— W idocznie nie je st lepiej, bo się w yb iera na całą zim ę do W arszaw y , dla k u ra cy i, ab y b y ć bliżej doktorów .

— D opraw dy? cóż jej jest?

— Ja k a ś chroniczna w a d a sercow a.

— W ięc i tw oja p ięk n a k u z y n k a nie opuści balow ego sezonu te g o ro k u ?

— M nie się zdaje, źe jej się to jeszcze n ig d y nie przytrafiło. T ru d n o od młodej osoby w ym agać, aby całą zim ę w śród puszcz litew skich przepędziła.

— Ja te g o nie w y m a g a m . . . N ie potrzebujesz jej bronić. C ó ź . . . czy tw oja siostra zaw sze nią jeszcze ta k a zachw ycona?

— Zdaje m i się, źe t a k . . . Z resztą tru d n o sądzić z listów ; m ało się teg o ro k u widziały. P rzekonam się o tem niedługo, bo R e n a przybędzie tu z ciotką.

— D o w idzenia F e lik s ie ... ä ce soir.

— D o widzenia.

(Dalszy ciąg nastąpi.) E S T E J A .

T ylko um iejętna rę k a m a praw o pew ne w nio­

ski nakreślić z zestaw ienia dzieł i życia autora. Nie roszczę najm niejszej preten sy i do w yczerpania w ielce zajm ującego przedm iotu co do dzieł D ostojew skiego i jeg o życia, m ając to zw łaszcza n a względzie, że stokroć silniejsi odem nie t ą d ro g ą postępując, bardzo wiele... wielce niepew nych w yprow adzili w nio­

sków. W dalszym ciągu p ostaram się przestudyow ać rów nolegle życie i dzieła D ostojew skiego, gdyż są­

dzę, że wyraziściej — aniżeli to się zdarza u arty stó w p u r sang, w dziełach i życiu rosyjskiego pisarza o którym mówimy, zw iązek ten zarysow uje się. Subje- ktyw izm w dziełach D ostojew skiego w ystępuje na k a ­ żdym k ro k u bardzo w yraźnie. B y łoby to w a d ą może, g d y b y nie szczęśliw y — nie dla osoby a u to ra , ale

dla lite ratu ry rosyjskiej — zbieg okoliczności, źe D o­

stojew ski b y ł osobistością w yjątkow o uorganizow aną, drażliw ą i w rażliw ą n a d w y ra z , zdolną do uniesień, a je d n a k k ochającą silnie sw oje społeczeństw o i ludz­

kość c a ł ą .. . i dla teg o m oże »gryzącą sercem «. To w łaśnie - ja k się dom yślam — przyczyniło się g łó ­ w nie do utrw alenia zdania o D ostojew skim , źe je st m alarzem cierpień nerw o w y ch i histeryi. Nie m ogło się pom ieścić w głow ie nie je d n e m u , dla czego, p o ­ cząw szy od pierw szego sw ego utw o ru »Biedni ludzie«

(1846 r.) aż do ostatniego »B racia K aram azow ow ie«

(1879 r.) D ostojew ski ty lk o ponure i ciem ne strony życia m alow ać się stara, a »cierpienia nerw ow e« i

»histeryę« ta k św ietnie opisuje, że lek arzy z profesyi w podziw w praw ia. Jeśli zaś czasem spróbow ał coś

T E O D O R D O S T O J E W S K I .

(Ciąg dalszy).

(7)

Ś W I A T 363 weselszego napisać — nie udało m u sie to wcale.

(»Cudza żona i m ąż pod łóżkiem «, 1848, i t. p.) Pierw szy jeg o u tw ó r — ow oc wielu lat i nieprze­

spanych nocy — spraw ił w ielkie w rażenie na B ie­

lińskim, słynnym i w szechm ocnym w swoim czasie k ry ty k u , ale bynajm niej nie n a publiczności. C hw a­

lono i zachw ycano się, bo teg o żądał B ieliń sk i, ale już wówczas dziwiono się tej nucie sm utku praw ie rozpacznego, któ ra-d źw ięczy wr c a ły m — nie w ielkich rozm iarów — utw orze. F o rm a — ja k zresztą w szyst­

kich dzieł D ostojew skiego — n ad e r p rosta nie zado- w olniła sm akoszów ; do głębi dzieła nie wielu za g lą ­ dać zechciało, a treść w cale nie efektow na i nie za- w ik łan a nie m o g ła nikogo zaciekawić. A żeby pojąć całą piękność »B iednych ludzi«, trzeba było do p e­

w nego stopnia b y ć »znawcą«, ja k dziś się mówi o tych, któ rzy zdolni są powieść dw a razy — nie dla fab u ły — przeczytać, a po za szczupłem kółkiem lite­

ra tó w i dziennikarzy, znawców takich w ow e czasy liczono nie wielu. G dy inni baw ili w tak i lu b inny sposób, D ostojew ski, że się ta k wyrażę, uśm iech w e­

soły spędzał z czoła i zm uszał do pow ażnego zasta­

naw iania się nad poruszonym przedm iotem . Nużyło to w szystkich; literatu ra teg o rodzaju jeszcze n ie d o jrz a ła całkow icie, chociaż Puszkin i L erm ontow , przejęci d u ­ chem i w pływ em B yrona, w przecudnych wierszach sm u­

te k i rozpacz n a w szystkie tony wyśpiewali. Społeczeń­

stw o było zdolne do egoistycznych uniesień, rozu­

m iało zawiedzione nadzieje jednostek, rozpaczało ä la B yron — ale każd y n ad w łasn ą ty lk o osobą - nikt nie poczuw ał się do solidarności z szerokim ogółem , ze wszystkim i. D o teg o trzeba było dojść stopniowo.

G ru n t przygotow yw ali tacy pisarze ja k G o g o l, pó­

źniej T u rg e n je w sw em i przepysznem i »Pam iętnikam i m yśliw ego« — i k ilku innych. N agłe w y stąpił D osto­

jew ski , k tó ry w chłonął w siebie cierpienia i boleści ogółu i te odtw orzył, — bynajm niej nie w celu w ypro d u k o w an ia baw idełek literackich, ale dla tego, ażeby otw orzyć oczy w spółbraci n a nędzę i cierpie­

nia ty c h , k tó rzy nieznają błogosław ionych prom ieni słońca i nie jad ają chleba, chociaż słońce niby w szy ­ stkim przyśw ieca, a ziemia chleba n ad m iarę w ydaje.

T o go bolało — to też to opisywał. Nie dla tego D ostojew ski został lite ratem , że znalazł w sobie źró­

dło talentu, ale dla tego, że czuł potrzebę podzielenia się z innym i sw em i wrażeniami. W pocie czoła napi­

sał pierw szą sw ą pow ieść; o brabiał ją długo, bardzo dłu g o , a mimo to nie w yszukiw ał dla niej ram ek, k tó re b y sam e przez się m o g ły ją publiczności za­

chwalić. Cóż bo to za form a? Je st to poprostu zbiór listów d w o jg a lu d zi, k tó rzy m ieszkają naprzeciw ko siebie, k tó rzy m o g ą się w id y w a ć, a tra c ą całe g o ­ dziny na pisanie, ja k g d y b y szło im o to, ażeby ktoś listy ich zebrał i wydał. Pom im o to jed n ak listy te są n ad e r z a jm u ją c e , a czytając je zapom ina się o w szelkich w adach powieści, jak o utw oru literackiego.

P raw ie w szystkie sw e dzieła D ostojew ski opow iada w form ie pam iętników . K reśli je jakieś »ja«, k tó re raz tak, to znów inaczej się nazyw a. W tajem niczeni w ro b o tę lite ra c k ą zgodzą się pew no, źe jest to n aj­

łatw iejszy sposób pisania powieści. N ajlepszy zatem d o w ó d , źe D ostojew ski form y dla sw ych dzieł nie w yszukiw ał i nie dobierał, źe n aw et w cale o nią nie dbał, a pom im o to dzieła te potężne spraw iają w ra ­ żenie. Pisarz rosyjski, k tó reg o życie i utw o ry przed­

staw ić i ocenić zamierzam, nie b y ł więc a rty stą z ła ­ ski b o ż e j, nie pozow ał bynajm niej n a a u to r a , nie

m arzył o laurach w ieńczących skronie poetów , lecz b y ł człowiekiem pełnym zalet i u ło m n o ści, człowie­

kiem k tó ry pojm ow ał cierpienia i boleści ludzkie i jak o silnie je odczuwający, — a bynajm niej nie jako

»autor« — zostaw ił po sobie w spuściźnie dw anaście tom ów dzieł, złożonych z powieści przew ażnie i z a rty ­ kułów publicystycznych, oraz m yśli lu ź n y c h , k tó re zdołał na papier przelać. Że to nie są utw ory, w y łą­

cznie do czytania dla przepędzenia czasu przezna­

czone, za najlepszy dow ód posłużyć może jeg o zna­

kom ite d z ie ło : »Pam iętniki z dom u um arłych«. Ze­

b rał w niem n ad e r sum iennie ogrom m ateryałów z życia skazańców. W szystko co na w łasne widział oczy, spisał i oddał do druku. N iem a tu żadnej intrygi powieściowej, najm niejszego śladu naw et wyobraźni, nic zm yślonego — tylko praw da. Czyż to m ożna n a­

zw ać utw orem literatu ry nadobnej? N aw et ta k a

»Zbrodnia i kara«, k tó ra odrazu postaw iła D ostojew ­ skiego w rzędzie w ielkich pisarzy, w której się lite ­ ralnie zaczytyw ano, je st raczej studyum , a nie p o ­ wieścią. K tokolw iek ją cz y ta ł, zgodzi się ze m ną.

że dzieło to je st przepysznym podręcznikiem dla p sy­

chiatrów i praw ników . Z niego tyle zaczerpnąć m o­

żna n a u k i, ile fakt najpraw dziw szy z życia w zięty dać jest w stanie. D la m nie przynajm niej w szy­

stkie osoby »Zbrodni i kary« istnieją, widzę je, poj­

m uję przyczyny i pobudki ich działań i nie m ógłbym pogodzić się z myślą, źe R askolnikow , M arm eladow , Sonia i ty le innych osób — nie istniały. N ie ; nie są to w ytw ory w yobraźni »malarza chorób n e r­

w ow ych«, ale są to żywe osoby, k tó re znam ja k n a j­

lepiej i k tó re dopóty istnieć m u s z ą , dopóki nędza, cierpienia i boleści trapić b ęd ą ludzi. W eźm y zresztą ostatnie je g o dzieło — »Bracia K aram azow ow ie«.

Czyż to pow ieść ? N igdy ! Je st to szereg postaci, k tóre D ostojew ski przestudyow ał i przedstaw ił. Czyny ich nie dla teg o w tem lub owem miejscu au to r w p o ­ wieści umieścił, ażeby zająć czytelnika, ale dla teg o poprostu, źe w tem właśnie miejscu m ógł je niejako zręczniej i łatw iej opisać. Znajdujem y w praw dzie w tym utw orze ślady dążeń auto ra do naw iązania pew nej i n tr y g i, ale to m u się widocznie nie udaje, a czytelnik wcale się o to nie gniew a. O fabułę, 0 in try g ę pow ieściow ą n ik t w ty m dziele nie dba wcale, każdem u idzie tylko o osoby, ich ch arak tery 1 czyny, a czy one są arty sty czn ie, czy najzw yczaj­

niej przedstaw ione — mniejsza o to.

D ostojew ski nie urodził się z gw iazdą poezyi na czole, los nie stygm atyzow ał go n a poetę, w k o ­ lebce nie zdusił hydry, m iał zostać poprostu, ja k tylu innych, inżynierem w ojskow ym i n a tak ieg o się w y ­ kształcił. Cierpiał w iele m oralnie i fizycznie. Śm ierci w oczy zajrzał ta k blisko, ja k to niew ielu b y w a da- nem , a pom imo to został znakom itym pisarzem i g łę ­ bokim myślicielem , k tó ry w yw arł potężny w pływ na sw ych w spółbraci i w yw ierać go przez szereg lat długi nie przestanie. Czyż w ięc m ogę zadowolnić się określeniem , że »D ostojew ski b y ł m alarzem cierpień nerw ow ych i histeryi?« Sądzę, źe nie. W dalszych rozdziałach m ego studyum postaram się utw ory D o­

stojew skiego we w łaściw em przedstaw ić świetle.

Życie T eodora D ostojew skiego rozpada się na dwie nierów nej w ielkości i nierów nej wartości części.

D ostojew ski z przed 1849 ro k u , jest m łodym czło­

wiekiem, k tó reg o zalety bynajm niej w ad nie przew a­

żają. Z w szelką tw ierdzić m ożna pew nością, że gdyby nie katastro fa i k a ra , lite ratu ra rosyjska nie posiadała-

(8)

b y arcydzieł, k tó re po pow rocie z S yb ery i stw orzył.

G dyby b y ł szedł d ro g ą , k tó rą o b rał b y ł po usunięciu się ze służby rządow ej, co najw yżej zostałby m iernym au to rem , może nie złym tłum aczem , a w każdym ra ­ zie w ydaw cą, dbającym o dochody. N iepraktyczny do najw yższego stopnia, dający so b ą pow odow ać, unoszący się niesłychanie łatw o, sk o ry do trw onienia pieniędzy, wiecznie o dzień jutrzejszy zaniepokojony, m usiałby D ostojew ski lichym zostać pisarzem ; po- prostu nie m iałby czasu n a głębsze — bodajby tylko nad sobą sam ym — zastanow ienie się. P o pow rocie z w yg n an ia — a nastąpiło to w ro k u uw olnienia w łościan z poddaństw a — D ostojew ski staje przed swem społeczeństw em ze zbolałem sercem , z w y tra ­ w nym rozum em , z głębszem i na św iat i życie po- ; glądam i. S taje już nie jak o pow ieściopisarz, ale jak o nauczyciel. T akim też b y ł do koń ca życia: uczył, radził, kierow ał. K to tyle co on przebolał, ten naj­

zupełniejsze m iał do teg o praw o. T eraz dopiero T eodor D ostojew ski spotęźniał, duchem uró sł n a praw dziw ego męża, a w szystko co napisał nosiło n a sobie piętno g łę ­ bokiego przekonania. Jeśli ja k o m łodzieniec m arzył o działalności literackiej, o sławie, o w ieńcach — m a­

rzeń ty ch n a serio b ra ć nie można. B y ły to popro- stu zw ykłe aspiracye w rażliw ego i um iejącego odczu­

w ać piękno młodzieńca. K tó ż w sw em życiu nie pisał wierszy, któż nie tw orzył poem atów i p o w ieśc i? ...

»Biedni ludzie« — pow ieść, k tó ra w ow ych czasach pow stała — jed y n a posiadająca p ew n ą w a rto ść lite­

ra c k ą — b y ła owocem la t wielu. P rze rab iał ją k il­

k ak ro tn ie , przepisyw ał, obm yślał, a stanow czo arcy ­ dzieła nie stw orzył. G d y b y posiadał ta le n t z bożej łaski by łb y niew ątpliw ie coś lepszego pod w zględem form y nakreślił. P ow ieść ta je st dow odem spostrze­

gaw czych zdolności au to ra, pew nych jeg o skłonności, ale bynajm niej nie w ielkiego talentu. W sz y stk o co po niej przed 1849 rokiem n apisał, albo praw ie ża­

dnej nie posiada w artości, albo nadzw yczaj małą.

W każdym razie są to rzeczy robione dla grosza, nie odczute głęboko, o k tó ry c h b y dziś n ik t nie w ie­

dział, g d y b y ich nie um ieszczono w zbiorow em w y ­ daniu pism D ostojew skiego, — dodajm y od siebie — zupełnie niepotrzebnie. P o pow rocie z S y b e ry i, daje

(Dalszy ciąg

on szereg utw orów , tak ich ja k »Dom um arłych«,

»Zbrodnia i kara«, »Biesy«, »Poniżeni i w zgardzeni«,

»Idiota«, »B racia K aram azow ow ie« i t. p. S ą to ow oce g łębokiego rozum u, w ielkiego serca, niesły­

chanie szczere — ale a rty sty cz n a ich stro n a zawsze chrom a. D ostojew ski próbuje n a w e t publicystyki, pod koniec życia. Przez la t p arę w ydaje »D ziennik pi­

sarza«, k tó re g o by ł jed y n y m w spółpracow nikiem . K reśli św ietne a rty k u ły — ale ani w pow ieściach, ani w arty k u ła c h a rty sty nie widać. M iejscam i tra ­ fiają się p e rły w dzięku i oryginalności, trzeb a je jed n ak w yław iać w pow odzi rozstrząsań religijnych, sp o łe­

cznych i filozoficznych. D la teg o to w łaśnie zazna­

czyłem p o w y żej, źe nie należy on do teg o szeregu pisarzy, do jakich niew ąpliw ie i jednogłośnie św iat cały zalicza: T urgenjew a, G onczarow a, n aw et hr. L. T o ł­

stoja. D ostojew ski jest człow iekiem -obyw atelem , p o tę ­ żny jego um ysł, w ielkie serce, ciernie życia, boleści i cier­

pienia, w szystko to razem stw orzyło zeń osobistość ta k w ysoce o ry g in aln ą i w ielką, źe w szystkie jeg o dzieła szczere i z pod serca p ły n ące po w sze czasy b ę d ą znakom item i. W literatu rze rosyjskiej podobne do niego stanow isko zajm uje rów nież niepospolity — g en ialn y praw ie — sa ty ry k S zczedryn, k tó ry z sie- I bie p o w ita ł, stw orzył sobie ty lk o w łaściw ą satyrę, której n ik t nie będzie m ó g ł n ig d y naśladow ać. D o­

stojew ski i S zczedryn historykom lite ratu ry zawsze dużo p rzysporzą kłopotu. D o żadnej k ate g o ry i zali­

czyć się nie d adzą, w żadne w cisnąć ram ki. N a u ­ czycieli ich i m istrzów n ik t nie w ynajdzie, n aślad o ­ w ców m ieć nie m o g ą i szkoły nie stw orzą. P ierw szy o brał pow ieść jak o oręż i w alczył nim z przesądam i i złością lud zk ą, dru g i o brał saty rę , przystosow ał ją do w aru n k ó w d an e g o czasu i ta k ją przerobił, źe sa ty ry c y z urzędu z pew nością zakw estionują stw o ­ rz o n ą przez niego form ę. W rę k u D ostojew skiego pow ieść p rz estała b y ć tem , czetn b y ła w rę k a c h p ra ­ wdziw ych czystej krw i a rty stó w ; w rę k u S zczedryna sa ty ra sta ła się now ym rodzajem literackich utw orów . O bydw aj są n a w skroś oryginalni — a przy tem o b y ­ dw aj nie odpow iadają form ułkom klasyfikatorów li­

teratu ry .

H e n r y k Gl i ń s k i. nastąpi).

R O M A N K O C H A N O W S K I .

N A D S T A W E M .

(9)

Ś W I A T 3fi5

B A L L A D A Z D A W N Y C H C Z A S Ó W .

m U M W

W ład ał raz pewien król.

Ze szczytu groźnych skał Przezorny był jak wąź I węża w herbie miał.

m

I miał ci też ów król.

Błyszczących dworzan rój Rycerzy dzielnych huf N a pogotowiu w bój.

I piękną córę miał Ja k żadna z ziemskich cór,

A w pięknej córze tej K ochał się cały dwór.

o jcem s w o im u c z tę

b la sk

Rysował Wł.ADtSŁAW MoTTY.

47

(10)

W ięc jalc źrenicy strzegł Lecz cóź pomoże straż, I choć przezorny król,

K ró l swojej córy wciąż, Cóż króla srogi gniew, Strzegł pilnie córy sw ej:

I trzymał przy niej straż, Gdy w m łodem sercu gra, On zawsze znalazł czas

Bo mądry był jak wąż. Miłości cudny śpiew. Szepnąć coś w uszko jej.

Bo wiedział stary król, N a zamku króla był, Az ci się tiafia raz

Co to jest wdzięków czar; Prześliczny, młody paź, Istny, jak w b aśn i, cud:

Sam kiedyś młodym był Ja k w bajkach, jem u też, Ze jem u każe król,

I serce miał jak żar. N a imię było Jas. Stać u królewny w rót.

K ró l dał mu w rękę łuk, A ż kiedy ranek błysł, I własny miecz mu dał, K ró l z bólu zakrył tw a rz :

By zbrojny, całą noc, Bo właśnie nocy tej,

N a straży czujnie stał. Znikła wraz z córą — straż.

W . Be ł z a.

T E A T R P O L S K I W P O Z N A N I U I T O W A R Z Y S T W O » P O M O C « .

P oznań doczekał sią najpóźniej własnej, stałej sceny polskiej. Nie miał jej aż do ro k u 1870. P rz y ­ czyną te g o b y ły przeszkody n a tu ry politycznej. R z ą d pruski nie dopuszczał do ro k u 1869 utw orzenia stałego teatru polskiego, fo ry tu jąc w yłącznie scenę niem iecką. P rzy b y w ały tam tylko k ied y niekiedy na czas k ró tk i tru p y aktorów polskich z W arszaw y, K rakow a, lub innych m iast naszy ch —goszczące w g ro ­ dzie P rzem y sław a rzadko dłużej nad k ilk a ty g o d n i i to zw ykle ty lk o latem . P o raz pierw szy m iał P o ­ znań publiczne w idow iska polskie w ro k u 1784, w k tó ry m p rzy b y ł tam z nieznanem bliżej to w a ­ rzystw em dram atycznem jak iś S rokow ski czy Sro- mowski. P o nim g ra ł w ro k u 1796 T ruskolaw ski z W arszaw y. T w órca sceny polskiej, W ojciech B o ­ gusław ski, zjeżdżał tu od r. 1800 do r. 1810, co lato z W a rsza w y na k o n tra k ty Ś to-Jańskie, z w yjątkiem r. 1804. O d r. 1816 aż do 1826 g ry w a ły w P o zn a­

niu z przerw am i rozm aite tru p y . Pom iędzy rokiem 1826 a 1838 nie zezw alał rząd p ruski n aw et latem n a przedstaw ienia polskie. O koło r. 1840 zw olniał nieco nacisk, to też w ted y zrodziła się m yśl założenia w Poznaniu osobnej, stałej sceny polskiej. K rzątało się około teg o zam ysłu g ro n o najcelniejszych w spół­

czesnych obyw ateli W . K s. P o z n a ń sk ie g o : hr. M a­

ciej M ielżyński, dr. K a ro l M arcinkow ski, W ład y sła w W ęży k , Szułdrzyński, prof. R y m arkiew icz i inni.

Zaw iązano w tym celu w r. 1843 »O piekę T e a tra l­

ną«, której zadaniem było, zebrać potrzebne fundu­

sze, postarać się o odpow iedni b u d y n ek w łasny i uzyskać koncesyę. O dm ow a rządu p o grzebała rychło te chw alebne zabiegi. Od r. 1844 do r. 186g g ry w a ł w Poznaniu — znów tylko latem — te a tr k ra ­ kowski, mniej więcej co rok, o ile n a to pozw alano.

P rzedstaw ienia odbyw ały się w teatrze miejskim, w ystaw ionym w roku 1804. D y re k to r sceny naszej opłacał sow ity haracz przedsiębiorcy teatru nie­

m ieckiego.

P rzeszkody przez rząd staw iane usunęła dopiero o rdynacya procederow a dla zw iązku północno-nie- m ieckiego z roku 1869. P ierw si skorzystali z teg o pp. Lech N ow akow ski i Miłosz S ztengel. U zyskaw szy koncesyę, rozpoczęli w idow iska polskie w teatrze niem ieckim w dniu 13 stycznia 1870 roku. O d tej chwili datuje odrębna scena polska w Poznaniu. R ó w n o ­ cześnie utw o rzy ł się pod przew odnictw em hr. A dolfa B nińskiego kom itet teatralny, k tó ry postaw ił sobie za zadanie, w zhieść w łasny b u d y n e k teatraln y i ota­

czać scenę narodow ą opieką m oralną i m ateryalną.

O pieki tej doznaw ały już przed w ystaw ieniem w łasne­

g o b u d y n k u przedsiębiorstw a teatraln e ś. p. L echa N ow akow skiego (1870/71), ś. p. S ta n isła w a D o b rzań ­ skiego (1871/72), Z y g m u n ta S arn e ck ieg o (1872/73) i Z yg m u n ta Jaraczew sk ieg o (1873/74). W sk u te k za­

biegów w ym ienionego k om itetu zaw iązała się w ro k u 1871 sp ó łk a ak cy jn a pod n a z w ą : » T eatr polski w ogrodzie P otockiego«. F irm ę tę przyjęto dla uczcze­

nia chw alebnego czynu B olesław a P otock ieg o z Będle- wa, k tó ry oddał spółce — zaraz n a p o czątk u — ty ­ tułem darow izny nieruchom ość sw oją w Poznaniu, za k tó rą uzyskano po sprzedaży 36,000 m arek. R e sz tę funduszów zebrano z rozsprzedaźy około 2000 akcyj po 150 m arek, oraz ze sk ła d e k dobrow olnych. M ię­

dzy akcyonaryuszam i i sk ład k u jący m i m ieli także znaczny udział ro d acy innych ziem polskich, a z sa­

mej G alicyi w płynęło przeszło 30,000 m arek.

K o n sen s na budow ę uzyskała spółka w listo­

padzie ro k u 1872. W dniu 8 k w ietn ia 1873 odbyło się położenie kam ienia w ęgielnego ; n a w iosnę roku

1875 w ykończono budow ę.

G m ach te a tra ln y wznosi się w dziedzińcu za dom em pod nr. 18 p rzy ulicy B erlińskiej frontem na południe *). W dom u tym w ybito cztery obszerne b ra ­ my, dw ie dla powozów, a dru g ie dw ie dla pieszych;

przez nie dostaje się publiczność n a dziedziniec, w głęb i k tó re g o stoi sam teatr. F a sa d a g m achu te a tra ln e g o w stylu now oczesnym , m ile nęci oko czystem w ykończeniem , przedstaw iając bardzo w dzię­

czną całość. D o obszernego przedsionka o ścianach p om alow anych gustow nie i o m arm urow ej posadzce, prow adzi troje drzwi. Z przedsionka, w k tó ry m m ie­

szczą się po obu stronach pokoiki do sprzedaży b i­

letów , p ro rrad zą n a lew o i praw o szerokie jasno ośw ietlone schody do lóż pierw szego p iętra i pier­

w szego balkonu, a dalej n a drugie p ię tro ; ztąd rów nież dostaje się publiczność do lóż parterow ych, k rzeseł park ieto w y ch i p arteru. W narożnikach g m achu teatraln eg o są po obu stro n ach z boku osobne w ejścia po w ygodnych schodach na trzecie piętro.

N a pier wszem piętrze od frontu znajduje się dość obszerne i w ytw ornie przystrojone foyer, u łatw ia­

ją c e kom unikacyę m iędzy lożam i obu stron. O d trzech la t urządzona je st tam że w y staw a obrazów , n a d sy ła ­ n ych z K ra k o w a przez Zjednoczone T ow arzystw o P rzyjaciół sztuk pięknych. N ad foyer znajduje się obszerna i w idna sala do pró b czy ta n y ch i fo rtepia­

now ych.

*) R ycinę przedstawiającą teatr polski w Poznaniu damy w je­

dnym z przyszłych zeszytów Ś w iata. (P rzyfi. R edakcyi).

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że