• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 13

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 13"

Copied!
41
0
0

Pełen tekst

(1)

Gdy na ziemię padł sztandar zdeptany Znak królewski z orłem i pogonią, Gdy go wodze i dumne hetm any Już przed wrogów zniewagą nie bronią, Gdy go w strzępki stargała niewola I pokryła noc milczenia głucha — On go pierwszy uniósł z walki pola I zamienił w jasny sztandar ducha, I nad Polską rozwinął w błękicie Dając w pieśni nieśmiertelne życie.

E l . . . Y.

*

* *

Gama uczuć ludzkich jest bardzo szeroką, a pojedyńcze jej tony rozłamują się jeszcze na mnóstwo części, z których każda tworzy dźwięk oddzielny, często tak wysubtelniony, że dla ogromnej większości ludzi nie dosięgły. Ogrom na większość ludzi nosi w sobie zaledwie parę prostych i najniższych tonów tej gamy;

bogatym i są już ci, którzy posiadają jedną jej oktawę. Tylko poetyczne geniusze przychodzą na świat z piersią nie już zdolną, ale fatalnie przeznaczoną do zawarcia jej całej, od jej tonów najniższych i najprostszych, do najwyższych i najsubtelniej rozprzędzionych. T a zdolność i konieczność odczuwania wszystkiego co na ziemi odczutem być może, a odczuwania w stopniu najsilniejszym i w sposób najróżnorodniejszy, wydaje mi się samem jądrem, samą najgłębszą istotą geniuszu.

Nie ma na świecie zjawiska rzadszego, nad tę pełną i nieprzerwanie czynną uczuciowość; dla tej nie­

zmiernej rzadkości świat dawny nadawał jej znaczenie cudu, a świat nowy, pomimo wszelkich badań i odkryć nauki umieszcza, ją dotąd w dziedzinie Niepoznawalnego; w tej dziedzinie, w której, za zasłoną wiecznej może tajemnicy przebywają: Bóg i nieśmiertelność, pierwszy początek i ostatni cel wszystkiego.

Ten dar skupienia wszystkich uczuć ziemi w jednej ciasnej piersi, jest dla tego, który go na świat przynosi przywilejem wspaniałym i — straszną klęską. Jakiemikolwiek byłyby i chęci jego i losy, geniusz przez rozkaz natury swojej i wszechludzkiej musi być królem i męczennikiem.

W oceanie własnych uczuć, jak w zwierciadle widzieć wszystkie ludzkie serca, nawskróś je przenikać, przenikaniem tem je pocieszać, pięknem zachwycać, budzeniem w nich tonów uśpionych i niemych pokrzepiać, rozszerzać, rozgrzewać, z tychże tonów splecionemi pobudkami wieść je, rzucać na nowe drogi, pod niebiosy, w otchłanie, nie jest-że to być wodzem, królem serc? A le znowu kochać, nienawidzieć, uwielbiać, gardzić, drżeć, tęsknić, pragnąć, rozpaczać wszystkiemi sercami, które biją w ludzkości, od nędzarza do władzcy, od zbrodniarza do bohatera — nie jest-że to być męczennikiem? K to mówi geniusz, ten mówi: tajemnica, po­

tęga, cierpienie.

Dreszcz uroczystej grozy i przejmującego rozrzewmienia ogarnia na myśl, że to co zostało na ziemi z najdroższego dla nas wyrazu tej tajemnicy i potęgi, z największego może, jaki kiedykolwiek był na świecie zbiornika cierpienia, zbliża się ku nam, od stron obcych, ku rodzinnemu powietrzu, ku ojczystej ziemi dąży...

garść prochu! to prawda; ale jakim sposobem z tych atomów powstało to słońce? Nie osłabła jeszcze potęga, którą one z siebie wydały! Ale przepłynął je uświęcający ocean cierpień. Tajemnica, potęga, cierpie­

nie ... O , na k lęczk i!

Lecz on chciał, abyśmy byli, jak te greckie palmy, które przez wiatr ugięte, wnet prostowały się aż do nieba. Zginają nas wichry srogie, geniuszu nasz, aż ku ziemi; — ale czuć nie przestaliśmy, że prostować się powinniśmy. W ięc na powitanie twoje, ku czci twojej, abyś, jeżeli co j e s t ... ta m ... nad gwiazdami, za swoje męczeństwo nagrodę otrzymał, z łkaniem w piersi, w górę podnosimy czoła!

E l i z a O r z e s z k o w a .

37

(2)

N A S Z A T R Ó J K A .

Z C H Ł O P I Ę C Y C H W S P O M N I E Ń .

zy wy to jeszcze pamiętacie, młodości mojej druhy i to w arzy sze!?... czy wam przychodzi na myśl kiedy, ten stary gm ach klasztorny z długiemi kurytarzami, o grubych murach, odrapanych pazurami wieków, o długich salach, do których przez wąskie a wysokie okna zaglądało złote słońce i zielone akacye, w których rzędem stały ław ki pokrajane scyzorykami, poplamione atram entem , oślizgłe od siadania, z tą dębową katedrą dla »belfrów« i porysow aną tablicą, przed którą k a ­ żdy z nas staw ał zmieszany i nieśmiały, gdy go na »środek« wezwał pan pro­

fesor? ...

Czy pamiętacie głos tego krzykliwego dzwonka, co w kurytarzach obwieszczał koniec każdej godziny i za każdym razem zdawał się dźwięczyć inaczej, przerywając za d łu g ą zawsze lekcyę »greki« lub »matema­

tyki«, czy za krótką »polskiego« lub. »d y k tan d a« ?...

Tyle lat, tyle lat temu, a jednak ileż to razy przychodziła mi ochota wrócić tam, choćby na kilka chwil z książkami pod pachą, z dwoma bułkam i w kieszeni »na pauzę«, z kilkom a groszami od matki na jabłka lub wiśnie, którem i nas sztubaków raczyła poczciwa Chaja u szkolnej bramy.

A pamiętacie Chaję z dwoma koszami na rę k a c h ? ... żadne łakocie na kuli ziemskiej nie sm akow ały tak jak jej makagigi, boże drzewko i chleb świętojański,

A łysego Cwajnosa pamiętacie ? ... nazywał się z niemiecka Schuldienerem, bośmy pod niemieckim wówczas byli rygorem , niemieckich w ykładów słuchali, z niemieckich książek się uczyli i musieli sobie krnąbrne języki wyłam yw ać na deklinacyach i konjugacyach Sprachlehry.

Poczciwy C w ajnos! nie cierpieliśmy go serdecznie wówczas za to, że ciągle gderał, o byle figla od­

grażał się, że powie samemu panu dyrektorowi, zawsze nam tę kredę do tablicy i zapodziane gąbki wymawiał, zawsze nas do klasy zapędzał i zawsze się gniewał, że za często przybiegam y »napić się wody« do jego ciasnej stancyjki.

A już najbardziej nas oburzał swoim bardzo zimnym uśmiechem, z jakim przypom inał przy nadarzonej okazyi, że na »lumpusów« rózgę w soli moczy i jak tylko pan dyrektor każe, w łasną ręk ą wsypie ta k ą

»piątkę odlewaną«, iż ją ruski rok popamiętamy.

Poczciwy Cwajnos, co roku to powtarzał i co roku płakał, żegnając się z maturzystami, — tak się przywiązywał do studentów.

T a rózga — trzeba dodać — nie była wówczas tylko postrachem ; istniała faktycznie i należała do szkolnej dyscypliny, jako narzędzie sprawiedliwości, pedagogiczny środek uczenia posłuszeństw a i w y­

miaru kary.

A jednak mimo wszystko, na jej wspomnienie naw et uśmiecham się jeszcze i gdyby życie pozwoliło, wróciłbym znowu do szkoły, na szkolną ławkę, byle odzyskać błogosławiony wiek pierwszych wrażeń, pod którem i dusza się dopiero budzi, pierwszych złudzeń, które więcej nieraz szczęścia dają, niż szczęście samo warte.

»Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości, w całej przeszłości i całej przyszłości jedna już tylko dziś kraina taka, w której jest tro c h ę ... szczęścia dla nas starych: kraj lat dziecinnych!...«

On zawsze zostanie Święty i czysty, jak pierwsze kochanie, N iezaburzony błędów przypomnieniem N iepodkopany nadziei złudzeniem, A ni zmieniony wypadków strumieniem,

Alboź wy o tem sami nie wiecie, wy — którym życie posrebrzyło skronie tak samo, jak mnie i n a­

szym rówieśnikom, co z dawnej wiosny zeschłe liście sieją — i coraz rzadziej łudzą się n a d z ie ją ...

^ W tym natłoku wspomnień, co mi się dzisiaj cisną przez głowę do serca, jest jedno dziwnie złożone z rózgi i z »Pana Tadeusza«.

_ Był to — ach Boże! ja k dawne w ydają się te lata — kiedyśm y jeszcze do szkoły chodzili i kiedy nas w całej klasie pod panem profesorem Ozłowskim »trójką urwisów« nazywali.

Cośmy tam byli za u rw isy ! ... aniśmy w piłkę nie grali, aniśmy żydów nie bili, aniśmy nauki nie zaniedbywali. H um oru tylko i żywości było w nas więcej, niż w innych — i jakiś djabeł w nas siedział.

Przysięgliśmy sobie przyjaźń na śmierć i życie, bośm y tak jakoś przypadli do siebie usposobieniami, wiekiem, naturą i skłonnościami.

Spisaliśmy na ogromnym arkuszu »wieczysty akt przyjaźni« i aby mu nadać więcej wagi, jak ongi bracia ślubni, poszliśmy do kościoła, pomodlili się razem , uścisnęli za ręce i ów historyczny dokum ent ukryli za ołtarzem, przed którym zwykle ksiądz katecheta odprawiał mszę studencką.

Zdawało nam się, że prędzej świat w posadach swoich runie, niż nasza przyjaźń się obali.

W szkole siedzieliśmy w jednej ław ce, dopóki nas nie rozsadzili w trzy różne strony, za to , żeśmy nieustannie miewali ze sobą konszachty, zadania jeden od drugiego przepisywali, podpowiadali sobie przy »wyrwaniu«, rysowali karykatury na »belfrów« i kolegów — i chychotali B óg wie z czego, gdy nas bzik napadł.

Pan profesor Braun, największy nasz prześladowca, podczas lekcyi niemieckiego języka, świdrow ał

nas zawsze swemi mysiemi oczkami i bijąc klassenbuchem o katedrę, wołał na chybi-trafi:

(3)

Ś W I A T 291

— Hulakiewicz, nie szw ecuj!

Dla mego nikt inny nie m ógł burzyć spokojności klasy i ogólnej uwagi, tylko Hulakiewicz Mieczy­

sław, Gadziński A ntoni, albo ja.

Bóg widział ile w tem często było uprzedzenia.

Pan profesor Cedzik, kaligrafując na tablicy formułki algebraiczne, odwrócony plecami, swoim skrze­

czącym głosem upominał na każdej lekcyi »wypracowań« :

— Gadziński, nie przepisuj od sąsiada! ...

Do dzisiejszego dnia nie pojmuję, jak on to m ógł widzieć nie mając trzeciego oka na ciemieniu.

Za to pan' profesor Ozłowski wynagradzał nam wszystkie niesprawiedliwości i uprzedzenia swoich kolegów; burczał wprawdzie, krzyczał, stawiał w kącie, brał nawet za ucho, ale mimo to był faworytem całej klasy: za »Osła« byliśmy gotowi wszyscy pójść w ogień.

Potrzeba mu też było nazywać się tak niebezpiecznie dla dowcipu sztubaków ! ...

Z Ozłowskiego zrobiliśmy go Osłem, ale w tem przekręceniu nazwiska nie było wcale lekceważenia dla profesora, który — przeciwnie — imponował nam swoją wiedzą i rozumem. Uczył nas polskiego języka i umiał tak jakoś ubarwić, urozmaicić, uprzyjemnić swój wykład, żebyśmy go byli całemi godzinami słuchali;

zwłaszcza gdy przynosił z sobą książkę grubą, jak brewiarz i swoim pięknym , barytonowym głosem odczy­

tyw ał z niej całe ustępy z poetów naszych i jjrozaików.

O kulary w tedy podnosił na czoło wyłysiałe; szeroka, okrągła, tłusta jego facyata rozpogadzała się, jak wiosenne słońce, oczy przy szpakowatych brwiach jaśniały blaskiem młodości, usta się uśmiechały — i roz­

party na krześle, które pod jego olbrzymią figurą trzeszczało, deklam ował z katedry wiersze, kiwając ku nam swą dużą głow ą i przerywając sobie niekiedy zapytaniem:

— A co ? .. . prawda, jakie to piękne ! ...

— Prawda, panie profesorze! — odpowiadaliśmy mu chórem, a on — swoim nieco rubasznym zwycza­

jem — uciszał nas mówiąc:

— No! to cicho hebesy!.. milczeć i słuchać dalej.

A le znać było na starym rom antyku i entuzyaście zadowolenie z tego wrażenia, które na naszych twarzach odczytywał.

Ileż to razy całowaliśmy go po rękach, aby z katedry nie schodził i swojej lektury nie przerywał, chociaż Cwajnos w kurytarzu na pauzę dzwonił i ze wszystkich klas wysypyw ał się na klasztorny dziedzi­

niec rój wypuszczonej młodzieży.

Co prawda, jego to była wina, że na innych wykładach, zamiast słuchać suchej gram atyki łacińskiej, lub klasyfikacyi minerałów, z głow ą podpartą niby w wielkiem skupieniu uwagi, czytywaliśmy ukradkiem rozłożone na kolanach książki, zapominając o całym świecie, dopóki nie złapał nas na takiej kontrabandzie profesor.

— H u lakiew icz!... co ty tam masz pod ław ką? — spadało nagle na głowę biednego Mieczka pytanie z katedry łub od tablicy.

— J a ? . . . ja nic nie mam, proszę pana profesora.

— Kłamiesz ; zaraz pokaż, co tam czytasz ! ...

— K iedy doprawdy, nic nie mam.

— Piętkowski, zabierz-no mu tam książkę. A co ? ... nie mówiłem ! ... H e ra u s' . . . na środek !

Zaczerwieniony jak rak ze wstydu i gniewu na kolegę, rzucając mu spojrzenie bazyliszka, zapowia­

dające sójkę w bok po godzinie, szedł przyłapany Hulakiewicz do tablicy, a książka wędrowała do rąk pana profesora.

T ak bywało i z Antkiem, i ze mną, aleśmy byli niepoprawni pod tym względem.

Gadzińskiego najłatwiej było złapać na czytaniu, bo miał zwyczaj kiwać się, jak rabin nad książką, jeśli go bardziej zajmowała i drapać się w swoją słomiano-żółtą, nastroszoną czuprynę; niebieskie, okrągław e oczy jego śmiały się lub m głą zachodziły, perkaty nosek z rozdętemi nozdrzami zdawał się jeszcze bardziej w górę zadzierać, a świeże, pełne, jak u dziewczyny delikatne usta, drżały rozchylone, albo uśmieszkiem, albo jakimś bolesnym wyrazem, który był u niego objawem rozrzewnienia i uczucia, zbudzonego potajemną lekturą.

Mleczek w naszej trójce wyróżniał się najbardziej; smukły brunet o czarnych, jak tarki oczach, o śniadej cerze i sobolowych brwiach, które się niemal stykały z sobą, miał wreszcie w całej fizyonomii, w ruchach, w mowie, w całem zachowaniu się w ydatny wyraz energii i żywego tem peram entu.

On to przewodził nad nami dwoma i górował swoją wyższością, którąśm y chętnie uznawali. Gorąca dusza, dzielne serce było w tym chłopcu i pociągało ku niemu nieprzeparcie.

Jem u też przyszła raz nieszczęsna myśl do głowy, abyśmy wszyscy trzej poszli kiedyś -»hinter«-, tak się to wtedy mówiło, gdy kto zamiast do szkoły w pogodny dzień wym ykał się na ślizgawkę w zimie, albo na włóczęgę zamiejską w lecie.

— W iecie co — mówił do nas — jutro zrobimy sobie święto. Pójdziemy het aż za stryjskie rogatki, pod same djabelskie młyny, od samego rana. A wiecie co będziemy ro b ili? ... no, zgaduj Antek!

— Pójdziemy się kąpać.

— Głupi jesteś. Niby to dla kąpieli warto iść h in te r ! ... Będziemy czytali Mickiewicza. Rozumiecie?

Zrobiliśmy obaj wielce zdziwione i uradow ane miny. T aka majówka ogromnie się nam p o d o b a ła ; a pokusa zwalczyła wszelkie skrupuły.

Umówiliśmy się, źe na drugi dzień przed ósmą rano zamiast do szkoły, pójdziemy het, za rogatki,

z książkami związanemi rzemykiem, aby się w domu niczego nie domyślano; zabierzemy z sobą Mickiewicza

(4)

za

S T A N I S Ł A W T O N D O S .

J ' -'-ii;"

i będziemy czytali swobodnie, wśród lasu, w polach, zdaleka od miejskiego zgiełku i gwaru, pod gołem nie­

bem, na świeżem powietrzu.

O h o ! tam nam żaden profesor nie przeskodzi, nikt nam książki z pod ławki nie odbierze, nikt nas ucho do k ą ta nie zaprow adzi! ...

— W iecie c o , — z roziskrzonemi oczy­

m a w yrw ał się A n­

tek — ja wezmę psa z sobą.

— P sa ? ... na co nam pies ? . . . będzie nam zawadzał.

— Nie bójcie się;

będzie nam weselej.

On mnie i tak pra­

wie co dzień odpro­

wadza do szkoły, to się nie spostrzegą.

— A no dobrze, niech pójdzie i pies.

Znaliśmy tego czar­

nego kundla, który w uczuciach A ntka zajmował chyba ró­

wne miejsce z nami i był jego ulubieńcem.

W abił się Filuś i brzydki był, jak wszy­

stkie zwykle Filusie, ale przy każdem spo­

tkaniu łasił się do nas i szczekał z taką radością, jakby nam chciał wyrazić swoją życzliwość, jako kole­

gom swego panicza.

W ybraliśm y się we czworo tedy »poza szkołę«, po raz pierw­

szy w życiu zdoby­

wając się na tak k a­

rygodną odwagę.

M ajowy ranek był uroczy, niebo miało kolor błękitnego je­

dwabiu, a słońce zda­

wało się patrzeć na nas z góry z pobła­

żliwym uśmiechem i mówić do n a s :

— Nie chce się wam sztubaki siedzieć w dusznych murach, wolicie lasy, pola, w er­

tepy za miastem, nu­

dzi was zatabaczony pan Cedzik ze swoją algebrą; wykradacie się za miasto na włó­

częgę lum pusy!. . . No idźcie, idźcie bębny, ja udam, źe was nie widzę.

K ochane słonko, jak ono nam przyświecało dnia tego, jak ono zaglądało nam w oczy i pokazywało w najpiękniejszych blaskach zielone łąk i, pofalowane pag ó rk i, {srebrną strugę skaczącą po kamieniach od strony lasu, pod którym na wzniesieniu stały jrudery dwóch opuszczonych wiatraków, nazywanych Djabel- skiemi m łynam i — dlatego, źe w nich w edług podania straszyło nocami, a tylko wiatr ; gospodarował.

. " V

r o "

i

■ .

j ö ' . d U . A

II

iffes i

■--i» *n

K A T E D R A N A W A W E L U .

(Kaplica Lipskich. — Zejście do k rypty A. Mickiewicza).

(5)

Ś W I A T 293

A N T O N I K O Z A K I E W I C Z .

i i iS tp

; :

' ; - :

-

ii

0

M

P R O T A Z Y .

(6)

W ynaleźliśm y sobie ustronną kotlinkę, pozrzucali kurtki, poukładali się w trawie, jak pastuchy na brzuchu, kapelusze nasunęli z fantazyą na ty ł głow y i Mieczek w yjął z kieszeni książkę, której tytuł pokazał nam zdaleka.

— Widzicie, co to jest? — spytał z miną ważną — to jest »Pan Tadeusz«, to jest najpiękniejsza książka na św iecie! — Objaśniał nas tonem mentora, podnosząc nad głowa wystrzępiony tom ik w" branżo­

wych okładkach.

— A ty zkąd wiesz o tem ? — odważył się go spytać Gadziński.

_ No, kiedy wam mówię, to tak jest — ofuknął go Mieczek. — Zkąd wiem, to wiem. Zresztą, spy­

tajcie się Osła, jeśli mnie nie wierzycie.

Przypomnienie takiej instancyi nie bardzo było trafne w takiej chwili.

Po co wywoływać wilka z lasu ! ...

Leżeliśmy wprawdzie ukryci w trawie, zasłonięci burzanami, ledwie nas widać było z pom iędzy zie­

leni, kwiatów polnych, szerokich liści łopuchu i kęp pokrzywy, nieopodal rosnącej; ale gdyby P an B óg dopu­

ścił, mogło nas i tu dojrzeć belferskie oko, a w tedy...

Nie śmieliśmy pomyśleć o następstw ach; cóż nas zresztą obchodzić m ogła przyszłość teraz, dopókiśm y byli na swobodzie, używając kradzionej wolności i czasu !

Mieczek jakimś uroczystym, obniżonym głosem, aby mu więcej nadać poważnego brzmienia zaczał czytać powoli, z przejęciem, tą szkolną, monotonną trochę m e to d ą :

L itw o, ojczyzno moja, ty jesteś jak zd ro w ie!

Ileż cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, K to cię stra c ił. . .

M y dwaj, brodę oparłszy na dłoniach, wpatrzeni w niego, jak w księdza katechtę, gd y opowiadał 0 niebie, czyścu i piekle, słuchaliśmy z wytężoną uw agą pierwszej księgi poem atu, który miał być w edług zapowiedzi Mieczka »najpiękniejszą książką na świecie«.

Ach! i był nią dla nas wówczas i został później, gdyśm y tyle innych książek w życiu przewertowali.

Dokoła pachniały zioła i świeży powiew, zbierający słodką woń polnych kwiatów, m uskał nam twarze zi umienione, brzęczały w powietrzu muszki, przelatyw ały nad głowam i pochylonemi białe motyle, z pastw isk pobliskich dochodził brzęk dzwonkow, bydło ryczało, albo Filuś ujadał, nie troszcząc sie o naszą lekturę.

Czasem przybiegł, siadł na tylnych łapach, popatrzał na nas chwilę i jakby obrażony, źe naszej uwagi nie zwraca, szczeknął złośliwie i pogonił znowu wym yślać za coś krowom , skubiącym traw ę pod lasem.

Z gory patrzało się na nas słonko i jakby zaglądając Mieczkowi przez ramię, czytało z nim razem drobny druk, nakryty cieniem jego kapelusza.

Co pewien przeciąg czasu, w yryw aliśm y sobie książkę z rąk ze słowami:

— No, poczekaj, teraz ja trochę poczytam.

— Nie, teraz ja, ty po mnie.

Cicho bądźcie, najprzód ja skończę całą księgę, — rozstrzygał Mieczek w roli głów nego lektora.

1 znowu zamykaliśmy usta, zasłuchani w tę dziwną powieść, co swą prostotą i plastyką przed dzie- cinnemi oczami przesuwała obraz za obrazem, choć wiele barw w nich dojrzeć jeszcześmy nie umieli.

G dyby nam słońce było dobrze nie dopiekło, bylibyśm y się może nie spostrzegli, że południe i że wracać trzeba. W szkole gdzieś tam już dawno — na dwunastą — wypłoszył dzwonek Cwajnosa wszystkie klasy i należało wracać spiesznie do domu.

Przez drogę mówiliśmy na przemian o »Panu ladeuszu« i o niebezpieczeństwie, jakie nam groziło z takiego opóźnienia; przychodziły nam teraz trochę, niewczesne refleksye, czy się nam upiecze ta grzanka 1 czy potrafimy wykręcić się przed Osłem, gdy spyta po południu:

A gdzież to panowie dobrodzieje ranek dziś sp ęd zili?...

Zaczęliśmy nabierać bardzo poważnych wątpliwości, czy nam od pierwszego wejrzenia w domu i szkole nie wyczytają całej praw dy w oczach.

— Co ty powiesz ? — pytaliśm y się jeden drugiego.

— A ty ? ...

— Ja powiem, że mnie głowa bolała.

— A ja także.

— No to i ja.

, Najprzytomniejszy z nas wszystkich Mieczek odrazu w padł na myśl, że to nie bardzo bezpieczna wymówka.

Przecież nas trzech nie m ogła boleć głow a — zauważył. — Ciebie musi boleć co innego, bo się poznają, — zwrócił się do mnie.

— No to ja powiem, źe mnie zęby rwali.

— A jak ci każą przynieść świadectwo ? ...

Ivolizya staw ała się coraz kłopotliwszą, im bliżej dochodziliśmy do miasta.

Pam iętam , źe zgrzany, wystraszony, przesadzając po trzy stopnie na schodach, wpadłem przez kuchnię z bijącern sercem do domu i struchlałem na widok zastawionego stołu do obiadu.

N a zegarze wskazówki stały na p ierw sz e j!... Spóźniłem się o całą godzinę.

Surowe spojrzenie matki dreszczem mnie przejęło.

— Zkąd ty wracasz ? — spytała.

(7)

przemówHdałem Z ° CZami sPuszczonemi w ziemię, musiałem być czerwony, jak karmazyn. Nie m ogłem słowa

— Zamknęli cię za karę ? ...

Tisr i x ° ^ e|:chn£ił(:m- Chwała Bogu, pomyślałem, nic nie wiedzą, przypuszczając, źe mnie przytrzymali w szkole W olałem juz to, ni w ykrycie prawdziwej prawdy.

— No mówże, kiedy cię się p y ta m ? ... siedziałeś?...

Skinąłem machinalnie głow ą na potwierdzenie.

— Ślicznie! ... cóż znowu zbroiłeś ? ...

Instynkt zachowawczy podsunął mi pierwsze lepsze kłamstwo.

— W ylałem atram ent Piętkowskiemu.

— I za to cię wsadzili ?

— A za to.

—- Zobaczymy, już ja się tam dowiem u Cwajnosa. Siadaj do stołu.

Pierwsza burza przeszła szczęśliwie, ałe przeczucie ostrzegało, źe się na tern nie skończy.

Przychodziła mi ochota wyznać rozpaczliwie całą prawdę, paść matce do nóg i zwalić wszystko na

»Pana Tadeusza«. Naturalnie, któż winien jeśli nie o n ? ... czemu jest najpiękniejszą książką na św iecie?...

czemu nas tak oplatał swojem opowiadaniem ? ... dlaczego nas skusił do czytania i do słuchania przez tyle godzin ? ...

Nie wiem, co mi usta kneblowało.

Krztusiłem się, ale jadłem. czternastu latach wewnętrzne rozterki nie psuja apetytu i głodu nic pozbawiają.

Pakowałem w siebie, jakby ten obiad miał być ostatnim moim obiadem w życiu.

Nareszcie wstaliśmy od stołu.

Moj Boże, co to za kontrast był z tą ucztą w .Soplicowie, gdzie to »wszyscy siedli i chołodziec litewski milcząc, żwawo jedli«.

Tu także jedli w milczeniu, ale było to milczenie ponure i złowróżbne, przynajmniej dla mnie jednego.

Moje przeczucia mnie nie omyliły; kiedym po południu przyszedł do szkoły, już na mnie czekał Cwajnos w kurytarzu ze słowami krótkiemi, jak kom enda:

— Do k an celary i! ...

Zrobiło mi się gorąco, jakby mi kto ukropu za kołnierz nalał.

W szystko już wiedzą! — powiedziałem sobie, jak zbrodniarz przyłapany na gorącym uczynku, a przed oczyma m ignęła mi rózga zmoczona w soli na lumpusów.

Naturalnie, że wsz)'stko wiedzieli.

A rgusow e oko dyrekcyi szkolnej przebijało mury, sięgało za rogatki, widziało jak traw a rośnie, nie miałoźby nas widzieć, jak hinter chodzim y!...

W pokoju dyrekcyjnym, gdzie przy długim stole zielonem suknem zasłanym siadywali profesorowie na konferencyach, gdzie stały szafy oszklone z książkam i, gablotki z minerałami, kollekcye chrząszczów i motyli wisiały na ścianach, wypchane ptaki i zwierzęta czworonożne stały na pólkach i z góry spoglądały na panów profesorów, jakby ze strachu przed nimi powyskakiwały tak W'ysoko, w pokoju tym — zwanym

»kancelaryą«, krótko a wymownie, Ozłowski z miną surową i zafrasowaną prowadził z nami śledztwo.

Staliśmy przed nim wszyscy trzej, jak delikwenci na śmierć skazani, skubiąc w pomieszaniu i nie­

pewności palce i z pod oka trwoźne spojrzenia rzucając w stronę drzwi, przy których, jak liktor z rózgą pod pachą stał okrutny Cwajnos.

Niechybnie czekała nas sromotna egzekucya, którą tylu innym przepowiadano przed nami.

Ozłowski patrzał na nas przez swoje srebrne okulary i kiwał głow ą na znak grozy i oburzenia.

— To wy urwisy chodzicie poza szkołę, zamiast się uczyć, zamiast chodzić na w ykłady i czerpać z krynicy wiedzy i oświaty ? — mówił do nas swoim mentorskim tonem — co z was będzie nicponie ? ...

czego po was doczekają się wasi poczciwi rodzice, wasze społeczeństwo, wasz kraj, który ma dosyć niedołę­

gów, głupców i leniuchów, że bez was trzech hebesów m ógłby się śmiało o b e jść ? ... W yłam ujecie się z pod przepisów szkolnych, z pod praw a, które każdy człowiek od dzieciństwa powinien się nauczyć szano­

wać, bo bezprawia gubią tak jednostki jak całe narody. Rozumiecie to baranie głow y ? ...

W tem miejscu zrobił pauzę i patrzał na nas ze smutkiem i odrazą.

— Zrobiliście źle, musicie być dla przykładu ukarani. W stydźcie się, uważałem was zawsze za coś lepszego, broniłem was wobec pana dyrektora i wobec panów profesorów, a za to wszystko pięknie mi się wywdzięczacie. Ha, no tru d n o !... K to nie słucha ojca, matki, będzie słuchał psiej s k ó ry ... Jakóbie, stołek!..

Było nam tak, jakby każdemu pod pręgierzem wypalono piętno żelazem na obu policzkach.

Cwajnos spełnił rozkaz pana profesora; uwijał się szybko, szastał nogami i rękaw y z miną srogiego kata podciągał.

Ozłowski chodził po kancelaryi, sapał ciężko, jak zmęczony słoń... i o wstydzie, o h a ń b o !., brzozową rózgą siekł powietrze, jak gdyby wprawiał rękę do wymiaru sprawiedliwości.

Tłusta, okrągła twarz jego drżała nerwowo i mieniła się; widać po nim było, jak ciężkie ma przed sobą zadanie.

— Ty Hulakiewicz — zaczął znowu po chwili, stając przed bladym , jak ściana i nachmurzonym Mleczkiem — jesteś najstarszy z waszej trójki; powinieneś mieć najwięcej rozumu i dawać dobry przykład.

Za to, żeś o tem nie pamiętał, dostaniesz pierwszy admonicyę pro memoria.

Hulakiewicz stał, jak skamieniały; palce mu tylko w stawach trzeszczały.

z

(8)

— Potrzeba ci było włóczyć się z nimi gdzieś po świę­

cie, zamiast siedzieć przykładnie w szkole? — mówił dalej profesor. — I gdzieżeście to byli, u rw isy ? ... no, mów, skoro się pytam.

— Byliśmy za stryjskiemi ro g a tk a m i,— m ruknął za Mie- czka Gadziński.

— Za stryjskiemi rogatkam i, a -h m !.. pewnie grać w piłkę?

— Nie graliśmy, proszę pana profesora.

— No, to gonić w iatr w polu ? ...

— Leżeliśmy cały czas w trawie.

— W trawie leżeliście ? ... i cóźeście robili ? ... może pa­

pierosy palili ? ...

A ntek spojrzał na mnie i na Mieczka, jakby się z nami porozumieć chciał wzrokiem, namyślał się chwilę, nagle głośno i z rezygnącyą wybuchnął:

, — Czytaliśmy, proszę pana profesora.

Ozłowski okulary swoim zwyczajem na czoło zarzucił i uważniej zaczął się nam przypatryw ać z niedowierzaniem.

— Czytaliście ? ... hm , hm !.. a kto to widział ? ... — odezwał się po chwili udobruchanym nieco tonem. — Cóźeście to dobrodzieje takiego chodzili czytać aż za miasto ? — spytał badawczo.

Mieczek, który dotąd milczał jak zaklęty, włożył rękę w zanadrze i wyjąwszy ztam tąd książkę, podał ją spokojnie Ozłowskiemu.

Stary profesor rózgę wziął pod pachę, otworzył tom ik, spojrzał na pierwszą kartkę i twarz mu się nagle rozpogodziła.

Objął nas wszystkich trzech jednym rzutem oka i chrząkać zaczął:

— T akto?... »Pana Tadeusza« czytaliście?...

— A tak.

— Cały czas ? ...

— Cały czas.

— Toście tego w domu czytać nie mogli?

— A nie mogli, bo mamy tylko jeden egzemplarz, a Hu- lakiewicz m ówił, że to jest najpiękniejsza książka w świecie i kazał nam się spytać o to pana profesora — jednym tchem objaśniał za nas trzech Gadziński głosem podniesionym i drżą­

cym ze wzruszenia.

Ozłowski swoją dużą głow ą potrząsał i przew racał kartki poematu, jakby w milczeniu potwierdzał usłyszane zdanie; po­

czciwe jego, rozumne, siwe oczy przebiegały po drukowanych wierszach i zatrzym ywały się dłużej przy nie­

których ustępach. W idać było, źe się lubuje niemi, ja k znawca, jak smakosz, którem u trudno oderwać się od każdego kęsa. U sta mu się poruszały szeptem, pojedyncze w yrazy w ym ykały głośniej, unosił się samą mu­

zyką wiersza, — aż po chwili zaczął machinalnie, mimo woli czytać:

Sędzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza, I poprawiwszy nieco wylotów kon tusza,

N alał węgrzyna i rzekł: »Dziś nowym zwyczajem, My na naukę młodzież do stolicy dajem;

I nie przeczym, że nasi synowie i wnuki Mają od starych więcej książkowej nauki,

Ale co dzień postrzegam, jak młódź cierpi na tem, Ze nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem.«

U rw ał nagle, jakby się złapał na jakiejś niestosownej myśli i zaczął dalej książkę przeglądać, a im dłużej czytał i przewracał karty, tem więcej pogodniała m u tw arz, uśm iechały się oczy, tem jaśniejszy wyraz osiadał mu na okrągłych policzkach i już nie patrzał na nas, tylko z tą rózgą pod pachą, z »Panem Tadeu­

szem« w ręku chodził po kancelaryi i od czasu do czasu mruczał półgłosem :

— Tak, t a k ! ... macie słuszność, to dla nas najpiękniejsza k s ią ż k a !., p o e z y a .. . m ą d ro ś ć ... dobroć...

tak, t a k ! ... »Kto zbadał puszcz litewskich przepastne krainy!« o !? ... albo to : »Był gaj zrzadka zarosły, w y­

słany m u raw ą...«

Zapomniawszy o swojej roli egzekutora, usiadł, rozparł się przy zielonym stole i jakby nas nie było, czytał, głow ą kiwał, czasem nogą przytupnął, szeroką dłonią czoło gładził. Pow tarzał swoje:

— Tak, tak, najpiękniejsza k s ią ż k a !...

Cwajnos przy .stołku stał z miną ogłupiałą i czekał, kiedy to się skończy. Niecierpliwiło go to niespo­

dziewane intermezzo.

Odważył się przystąpić do stołu i spytać:

— Jakże będzie panie p ro fe so rz e ? ...

S T A N I S Ł A W F A B I J A N S K I

Ś W IT E Z IA N K A

(9)

W A L E R Y E L J A S Z .

Ś W I A T

(10)

Ozłowski głowę podniósł i jakby kończa.c ostatni wiersz poematu, klapnął mu książką pod samym nosem i z pamięci w y g ło sił:

I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem A com widział i słyszał w księgi umieściłem. .*

P o tem , jakby się zreflektował, powstał żyw o, podszedł do nas i już bez śladu gniewu i surowości, oddając książkę Mieczkowi, rzekł prawie wesoło:

— No, kiedyście tam tylko »Pana Tadeusza« czytali, nic więcej, to wam jeszcze tym razem daruję, ale za k a r ę . . . za karę przepiszecie mi trzy razy c a łą ... księgę dwunastą, do końca roku.

Pogroził nam palcem jednej ręki, ale drugą poklepał z ojcowską jakąś serdecznością po ramieniu i wypchnął zlekka ku drzwiom.

T ak się skończyła nasza przygoda z »Panem Tadeuszem«, a kiedy dziś o niej myślę, m iałbym ochotę przycisnąć do ust grubą, tłustą ręk ę Ozłowskiego, gdyby jej już dawno nie był złożył na piersiach pod cmen­

tarną d a rn ią ...

M. G- a w a l e w i c z .

M I C K I E W I C Z C Z Ł O N K I E M W A R S Z A W S K I E G O T O W A R Z Y S T W A P R Z Y J A C I Ó Ł N A U K .

Prof. Nehring" w rozbiorze pracy mojej o Mic­

kiewiczu (zob. i-szy tom »Pam iętnika towarzystwa literackiego imienia Mickiewicza« str. 216) podał pier­

wszy z Gazety Polskiej r. 1831 wiadomość, źe poeta nasz, k tóry w swojej przemowie do krytyków i re ­ cenzentów warszawskich tak srodze dotknął Towa- ; rzystwo Przyjaciół N auk, został na posiedzeniu d. 3 maja 1831 r. n a członka-korespondenta tegoż tow a­

rzystw a obrany.

W iadomość ta jest niewą­

tpliwą, potwierdzoną przez inne czasopisma z owego czasu , a mianowicie przez »Nową Polskę«

w Nrze 120 z 7 maja 1831 r.

Nieznane tylko były ogółowi okoliczności, wśród których owo przyjęcie znakomitego poety do Tow arzystw a nastąpiło, ani też na czyj wniosek uskutecznionem zostało.

Sam a data 3 maja nasuwa już pełne podniosłości wspom­

nienia, jeśli zauważymy, źe od czasu wydania wiekopomnej kon- stytucyi, druga to była dopiero rocznica z całkow itą polityczną obchodzona sw obodą, gdy spo­

łeczeństwo, upojone chwilowem powodzeniem na polu walki, ro­

iło najświetniejsze na przyszłość nadzieje, mogło myśli i uczucia swoje wypowiadać głośno i w y­

raźnie.

Podniecenie umysłów było wielkie; a wypowiedziane przed ogłoszeniem wyborów mowy na­

stroiły uroczyście i rzewnie. Z po­

wodu wieści o zbliżającej się

cholerze, unikano wówczas, z polecenia rządu na­

rodowego, zbyt tłum nych zebrań; więc i na posie- nie publiczne Towarzystwa Przyjaciół N auk, które naumyślnie ze zwykłego terminu 30 kwietnia na 3 maja przeniesiono, była rozdana pew na tylko ilość biletów wstępu. Zebranie zatem nie było liczne, ale ze znakomitości samych w różnych dziedzinach życia społecznego złożone.

Po zagajeniu posiedzenia przez ówczesnego pre­

zesa Towarzystwa, Juliana U rsyna Niemcewicza, czy­

tał »uczoną rozprawę prof. Rom uald H ube, w której rozebrał kardynalne zasady konstytucyi 3 m a ja ; do­

wiódł, że w ypłynęła z potrzeby i ducha czasu i jest najpiękniejszym pomnikiem upadającej ojczyzny; prze­

szedł następnie do późniejszych ustaw rządowych i okazał, źe dobrodziejstwa z nich pozyskane win­

niśmy konstytucyi 3-go maja, która przygotow ała liberalne wyobrażenia, która ciągle żyła, chociaż prze­

moc w ydarła życie narodowi;

radził, aby w ustawie nowej tak pojąć czas i naród, jak pojęli nieśmiertelni autorowie konsty­

tucyi 3-go m a ja : umocnić w ła­

dzę królewską, zaprowadzić pra­

wa municypalne i przedewszy- stkiem nadać chłopkom w ła­

sność ziemi«.

Po H u b e m , do dziś dnia żyjącym i działającym , zabrał głos Kazimierz Brodziński i

»z wielką w ym ową, uczuciem i fantazyą« wypowiedział znaną dobrze mowę »0 narodowości«, zawierającą w zarodku ideę me- syaniczną poezyi naszej. »Pra­

wdziwie w yborny ten głos — pisze współczesny sprawozdawca w K uryerze Polskim (Nr. 499 z 4 maja 1831 r.) — pełen no­

wych i uderzających m yśli, p e­

łen tej serdeczności i tkliwej prostoty, która wszystkie autora pisma cechuje, może posłużyć za wzór do wielkich mów akade­

mickich, jakich dotąd prawieśmy nie znali. Ze wszech miar g o ­ dzien jest upowszechnienia za granicą; poniesie on tam wyjaśnienia uczuć polskich i wiele praw d, których E uropa nie zna i dotąd, wśród naszej nędzy i ucisku znać nie m o g ła ... mo­

wę tę wbrew przyjętem u dotąd zwyczajowi, ale z przepełnienia uczuć i radości przyjęto z hucznemi, długo powtarzanemi oklaskami«.

Zakończył posiedzenie znany arcyklasyk L u­

dwik Osiński odczytaniem dwu uryw ków poety­

ckich prezesa, z których jeden p. n. »Nadzieja«

M . P O C IE C H A .

ZAMEK W MAŁBORGU.

(11)

Ś W I A T 299

wzniecił także oklaski »godne godnego towarzysza Kościuszki«.

W śród takich to podniosłych i dziwnie złożo­

nych — jeżeli udział Ludw ika OŚińskiego weźmiemy na uwagę — okoliczności, zo-

stała odczytana lista nowo w ybranych lub na wyższy szczebel posuniętych członków Towarzystwa, a w grupie człon­

ków korespondentów na sa­

mem czele wymieniono nazwi­

sko A dam a Mickiewicza, po któ- rem nastąpił cały szereg imion polskich i cudzoziemskich, a po­

między niemi czeskich i rosyj­

skich jakby dla okazania, że spraw a nauki, zasługi literackie, m ogą być ocenione i uczczone przez tych, którzy w dziedzinie politycznej wiedli bój krwawy.

K tóż inicyatorem być m ógł wprowadzenia Mickiewicza do grona Towarzystwa Przyjaciół Nauk ? Najprawdopodobniej sam prezes »godny towarzysz K o­

ściuszki«, interesujący się serde­

cznie już od r. 1824 losem m ło­

dego poety. W szak na rok przed wyborem Mickiewicza odbył się w tenrźe Towarzystwie wybór Goethego na członka honorowe­

go, a Niemcewicz, chcąc złago­

dzić uprzedzenie, jakie wśród grona literatów warszawskich to

uczczenie poety niemieckiego wywołać mogło i rze­

czywiście wywołało, starał się w zagajeniu swojem osłabić zaufanie do »nie­

wolniczego trzym ania da­

wnych przepisów« i wziął w swą obronę poetów no- w7ego kierunku. »Zostać za­

wsze na jednem miejscu, gdy się wszystko odmie­

nia, nie podobną jest rze­

czą — wołał. — Był czas po wskrzeszeniu n a u k , gdzie nikt nie śmiał przeciw Ari- stotelowi i słowa powie­

dzieć ; dość było huknąć ipse d ix it i wraz zuchwa­

lec milczeć m usiał; prze­

cież K opernik nasz, Bakon, L eibniz, Lavoisier, ileż w umiejętnościach nowych odkryć spraw ili! Szekspir, Schiller, Goethe, mimo czę­

stych uchybień przeciw do­

bremu smakowi, wystawia­

jąc na scenę narodowe przygody, zbliżając nas do tych uczuciów, do tych położeń, w których się czło­

M. P O C IE C H A .

KORYTARZ KLASZTORNY W MALBORGU, (W ścianie miedzy oknami kula polska).

M. P O C IE C H A .

AA TrA

V

SALA W IE L K IE G O MISTRZA.

wiek w życiu swojem sam nieraz znajduje, ulubio- nemi narodom swoim stali się, ani niedorzecznemi być muszą takie sztuki, które od lat tylu, tylu słu­

chaczów ściągając, nie przestają ich rozczulać i ba­

wić. Bądźmy sprawiedliwem i, nie pytajm y o szkołę, ale gdzie­

kolwiek znajdziemy dobre, chwal- my je, gdzie złe, przyganiajmy ; nie zazdrośćmy nikom u; pamię­

tajmy, źe nie pisze się dzisiaj, coby się życzyło, ale tylko co wolno. Szlachetny umysł cieszy się, gdzie tylko znajdzie talent prawdziwy, bo chwała znako­

mitego pisarza dziedzictwem ca­

łego narodu staje się«. (Zob.

Gazeta Polska« rok 1830, N.

117, z 2-go maja.).

Jeżeli Niemcewicz w części z powodu wyboru Goethego, w części z powodu zaciętej wal­

ki klasyków z romantykami u nas słowa te w r. 1830 wygło­

sił ; jeżeli się tak dopominał o uczczenie znakomitych pisarzów, do jakiejkolwiek należeliby szko­

ły; to chyba nie pomylimy się, jemu właśnie przypisując pierw­

szą myśl publicznego uznania talentu Mickiewicza przez mia­

nowanie członkiem najwyższego towarzystwa naukowego, jakie w kraju natenczas istniało.

W dobie rewolucyjnej nie .zapewne propozycyi uzasadniać, była w ustach w szystkich;

wyjątki z »Konrada W al­

lenroda« umiano na pa­

mięć ; wieszczem narodo­

wym nazywano już Mic­

kiewicza powszechnie; opo- zycya m ogła być już tylko cicha, milcząca.

Czy Mickiewicz był u- wiadomiony o tym wybo­

rze? Zapewne; lecz sprawy donioślejsze pochłaniały w tedy jego u w a g ę ; to też w korespondencyi dotąd ogłoszonej nie ma o tem nawet wzmianki.

To pierwsze uczczenie 30-letniego poety przez reprezentacyę narodową dobrze jest sobie przypom­

nieć w chwili świetniejsze­

go jeszcze, ale już pośmier­

tnego uznania wieszczej potęgi, w sześćdziesiąt lat potem.

P i o t r C h m i e l o w s k i .

potrzebował już

»Oda do młodości«

(12)

R O S Y J S K I E W I Z E R U N K I P O E T Y .

Pisząc niejednokrotnie o wizerunkach wieszcza, wzmiankowaliśmy o licznych pracach, wyszłych z pod ręki obcych artystów. R óżną byw a ich w a rto ść ; w każdym jednak razie są one wyrazem uwielbienia, składanym nietylko przez współczesnych i tych z k tó­

rymi łączyły poetę przyjazne stosunki, lecz nadto po śmierci jego, przez zupełnie obcych ludzi.

Do najwcześniejszych i najbardziej w liczbie wizerunków rosyjskich uwagi godnych, należy biust Paw ła S okołow a, o

którym wiadomość podał Odyniec w li­

ście do I g n a c e g o Chodźki z d. 28 lu­

tego 1828 r. (Kłosy, tom X L. str. 410 z 1885 r.) Rzeźbiarz ten w ykuł popiersie poe­

ty w m arm urze, z na­

tury, podczas poby­

tu Mickiewicza w P e ­ tersburgu w 1828 ro­

ku. Szkoda wielka, że pomimo najgorliw­

szych usiłowań me udało nam się nigdzie biustu tego odszukać ani na ślad jego tra ­ fić. Musiało to być dzieło sztuki nie po­

zbawione w artości, gdyż Sokołow był rzeźbiarzem peters­

burskiej Akadem ii Sztuk Pięknych i b ar­

dzo przez rodaków cenionym.

Po biuście So­

kołowa , dopiero po śmierci poety spoty­

kam y się z wizerun­

kiem jego w czasopi­

smach, książkach i od­

dzielnych wydawnic­

twach. Po tak dłu­

giej przerwie publi­

czności r o s y j s k i e j przedstawił portret

polskiego poety Ksenofont P olew oj, brat Miko­

łaja, redaktora Telegrafu Moskiewskiego. Przyjaciel i gorący wielbiciel Mickiewicza w nader sym paty­

cznych słowach napisał o pobycie jego w Moskwie w Zywopisnoj russkoj biblijotekie i artykuł ten ozdo­

bił portretem poety. (Petersburg, Nr. 10 z 1858 r.).

Jest to drzeworyt przedstawiający poetę z laską w rę ­ ku , w edług znanej fotografii Michała S zw eycera;

wycinał drzew orytnik Freund, podług rysunku W . Johansena.

W następnym roku, znajdujemy litograficzny wizerunek poety, dołączony do rzadkiej dziś książki P. D ubrow skiego: •»Adam Mickiezmcz. Iz oczerkow nowoj polskoj literatury<1. Petersburg, 1859. — N a ten ro k przypada też portrecik rznięty przez A ugusta Daugiela, w czasopiśmie »Syn Otieczestwa«.,

Z wizerunkiem wieszcza spotykam y się potem w czasopiśmie »Zywopisnoje Obozrienije«. przy życio­

rysie, skreślonym przez H en ry k a Glińskiego. Je st to podobizna medalionu W iktora Brodzkiego, (rysunek Tegazza, drzew oryt A. Regulskiego) przeznaczona pierwotnie do umieszczenia w Rzym ie, w domu przy ulicy del Pozzetto, w którym Mickiewicz mieszkał w 1848 roku.

Inne czasopisma petersburskie starały się ró­

wnież na łam ach swo­

ich pomieścić podobi­

znę poety. »Istoricze- s k ij W iestnik'i przy artykule Niesłuchow- skiego »Mickiewicz w Rosyi« podał drze­

w oryt w edług rysun­

ku R om ana Postęp- skiego, w y k o n a n y przez K. Kryźanow- skiego (1880 roku);

»Nizva« w N-rze 9 z 1886 r. drzeworyt również w edług Po- stępskiego, cięty przez J. Baranowskiego, a

»Koza« w Nr. 5 z r.

b. reprodukcyę tra ­ wioną na cynku, we­

dle dużego medalionu Leopolda Szteinmana, na jednej tablicy z medalionem Szopena.

Z oddzielnych wy­

dań m am y do zazna­

czenia litografię, w y­

daną przez księgarnię petersburską B. M.

Wolffa, wspomniany wyżej drzew oryt K.

Kryźanowskiego, oraz fotografię gabinetow ą W ezenberga i Ski w Petersburgu.

Znajdujemy ró ­ wnież wizerunek p o ­ ety przy niektórych książkach rosyjskich, jak w dziele: Zotowa »Istorija w sem irnoj literatury«.

(Petersburg, 1881) razem z Zaleskim, Rzewuskim , F re ­ drą, Kaczkowskim, Korzeniowskim, Syrokomlą, Niem­

cewiczem i Kraszewskim . Jest to litografia Gatter- nichta w Sztutgardzie. N astępnie w tomie III dzieła

»Źymopisnaja Rossyja« (Petersburg, 1883) mieści się drzew oryt Podechowicza, w ykonany dla księgarni B.

M. W olffa w drzeworytni warszawskiej. Nad Mickie­

wiczem w otoczeniu Malinowskiego, Skargi, K ondra­

towicza, Stryjkowskiego, Poczobuta, Moniuszki, Śnia­

deckiego, Tyszkiewicza, Chodźki, Odyńca i Narbutta, lutnia w laurach, u dołu orzeł, a poniżej P ogoń litew­

ska. Zmniejszoną wreszcie kopię z litografii B. M.

Wolffa pomieszczono w »Ałbomie Puszkinskoj wysta­

wki«, odbytej w Moskwie 1880 r.

Do rosyjskich przekładów poezyj Mickiewicza

E W U N IA .

(13)

A N T O N I P I O T R O W S K I .

-

,

R Y B K A .

Ś W I A T

(14)

A U T O G R A F A . M I C K I E W I C Z A .

& l / ( ź f ( x V a ^ t *

zl/Ot ć u ? C k s r y u ^ J ?

^ ß /yvT. e T

Z^ 3 -y l /i/L > ('/> %

O. • t y ? f €

ćO ^ i^i' c

h ~ - fc A / b ^ y k .

' 4 / L 'h n ~ t y

'f ^ 'L ,

2

~&-~ < p y * ~ ~ l. t ' / y ? s t y w y ^ s A jy ^ Z < ~/a^ y ,~ / z r<*Azc^ / Ź J ts A s /r yUs ' U, ^

0 ^ * 1

c/zjLj r£^% 'ist/SA.} " tyuk.

i h - C c / z £ s l C ^ r '0 1 . o

/^

C K e z - / ^ s f ^ y C i f i ? t « 4 > 'c f~ % y t y e ^

/cl 2 ro tsu ^ ^ iALp a h T ’c^cy/y. t^ y r jr ^ s C 7 i A y A l* VI csŁ. -tfy/T j Zuy tsv -ę

_ 7

'fil ui 2 'S— Ł-*-» '

^ a tsS-i e A >Ly vLt c/c^ t?c> At

/ Z._ 4^ L

K* H

-& 1

S ic

^ <ß— XSLyt 'IS •*t ct y is -? <

f t i s y f i i c t r e f i ) & 7 & l y t o c * S i e A ) I s G s h

J/i V ly/fiy ct/ « f i f i u , j i fi o e^t

J

&fiytjz. syis is i s *tC K .

« Z-z-i e s y

<_

A o c-<si n i -estsi.

0

y S r-asj*.

07-2.1 CO ~fc> esfiA t

C? Tslst ć \

^Oslss cZf~&Tsvl Ut C

77

t . {-“1 A >'t ’, / c

7

e y ^ d

T o Us f i f i x c i t'

3

O is, >y * / a Jt l c < 7 -f-H ce^uo.'.

[/W t) cty?*t

7

Vim. us" ? Asi'T'c^ A t f i 4^>7 e<

2

tv^ti '

1

/-

4

’ys -yąsiso cXsis-^' 7 cs.y it, r. yvl 2-isr x t n s i s t ' f i e

itrt-TeAi. yiosT^st e'/ y ' c' ~fLyftut r 1-*-! Ji^t'a tjT ists. -fifi-zss Tsscfi QyC-i'en'txs . (fiU m u. f i x <nt

7

<u T .yT fi^ TtztL^'

J i x n v c f ~ n 7 ’ u * < . *

7

) i / s n -e s V - e .^ e A k -7 T t y s

/ y^efic*. r j »0 ff^ r o c T r

u 'tsV <r V-*' 'C

7

C

7

^ n y ć t p y j f i t r S h i/r*. ,? a^J-U -y S ltc y

y i t f X y s j ' t H f i f + J 1 ' f i O tto a ~ Y T y y y ^ ^ ^ y 'T jT '

w t a r i s t Y Z \ e y u / vc ' / ■>’ i <z^>' ^ r& y jk -. fie. Tćoy^cy.

s \ . — . 7 / " , •'H 3 / / V / I . / ) , .

y i i/lx. c. c fi)h s i

S L y . - l uj& yytt tfii O' L-.y yX. t-j i 1' t t c/l zt yestst

f

7

yxK.

C t-

c fio "c^is!

1

y i u*y'. f i

7

/) Ztt y fiotyr\soi TsiS <- fifio

C t j x ' ‘j p - r v z M , P i t t Ą C 7 i s O z ' a D G ^ i s t s - i ’ t ) c t j

K a 7*7 i c .

t Z t/ ctz - Ct yy*j ^ 7 ^ r Tz-i y ' O X - t L f i .

'iSLAyt c s

- 4

t t y J

A Otuttst

dołączano rów niei portret naszego poety. Przy przekładzie »K onrada W allenroda« i »Grażyny«, dokona­

nym przez Benedyktow a (Petersburg, 1863 r -) jest popiersie i profil, rysun­

ku Jana Tysiewicza, też same, które się ukazały przy francuskim i angiel­

skim przekładzie tych poematów.

(Krystyn O strow ski, P a ry ż, 1851).

Do pierwszego zaś zbiorowego w y­

dania dzieł Mickiewicza w języku rosyjskim (Soczynienija A dam a M i­

ckiewicza, Petersburg, 1882) dołączo­

no umylśnie dla tego wydawnictwa przygotow any piękny sztych paryski, H enriquel-D upont’a, w edług dagiero- typu z 1842 roku. Z wyjątkiem też tego sztychu prawie wszystkie wyli­

czone tu portrety wykonane są we­

dług fotografii Szweycera, lub co na jedno wyjdzie w edług rysunku R o ­ mana Postępskiego. O ich wartości artystycznej niewiele też powńedzieć możemy.

Nie podobna jednak w tern miej­

scu pominąć milczeniem biustu, w y­

konanego wprawdzie przez polskiego artystę, lecz na zamówienie W siewo- łoda Istomina, zamożnego kupca ro­

syjskiego, oddawna w W arszawie osiadłego. Popiersie to naturalnej wiel­

kości, w ykonał z piaskowma wedle wzoru W ładysław a Oleszczyńskiego p. Andrzej Pruszyński w 1877 roku.

Obok biustu Puszkina, z napisem pol­

skim: »A. Mickiewicz« zdobi ono front jednego z domów p. Istomina, przy ulicy Jerozolimskiej, pod Nrem 56 i jest jak dotąd jedynym może hołdem publicznym złożonym poecie w ten sposób w W arszawie.

L e o p o l d M e y e t .

O P R Z E K Ł A D A C H PO EZ Y J M IC K IEW IC ZA

N A JĘZYK L IT E W S K I.

Nie obojętności ale bardzo tru ­ dnym warunkom, wśród których od . lat długich znajdują się Litwini, przy­

pisać należy, że utw ory Mickiewicza mało są rozpowszechnione na Litwie właściwej.

W druku mało m am y przekładów poezyj Mickiewicza na język litewski.

Przed pięćdziesięciu trzema laty L u ­ dwik Jucewicz ogłosił w W ilnie dwie ballady: Trzech Budrysów i Św ite­

ziankę, bez wymienienia nazwiska autora, a niedawno w dwóch zbior­

kach poezyj litew skich, wydanych

w Tylźy, pomieszczono : Powrót taty,

Niepewność i Pożegnanie Child Pdarol-

da w przekładach wcale udatnych.

(15)

Ś W I A T 303 Niedrukowanych za to tłum aczeń mamy daleko

więcej. Pan Tadeusz czeka na druk w dwóch prze­

kładach, z których jeden jest biskupa Baranowskiego, a drugi Dagilisa; Grażynę przetłum aczył Narkiewicz.

R eduta Ordona, Farys, niektóre ballady, oraz w yjątki z Dziadów i Konrada Wallenroda krążą w licznych odpisach po Litwie. Na drukowanie jednak tych przekładów warunki dzisiejsze nie pozwalają!

A b y dać wyobrażenie, jak w ygląda Mickiewńcz w języku litewskim podajem y tutaj kilka wyjątków.

Początek Pana Tadeusza w tłumaczeniu bisku­

pa Baranowskiego tak b rzm i:

Tew ine Lietuw a! T u kajp sw eikata!

K ajp towi reik brangit tas tik pamata, K ursaj jos ne tenka. D ar m atau garbinga Grożybe towa, ir gedu iszsilgęs.

Szwenta Marya, ką gini Częstachawa, Auszros turi wartus po sparnu sowa;

K a gini Lietuwa ir josios żm ones, Sweikata graźynaj man isz małones.

Świtezianka w tłumaczeniu Jucewicza tak się zaczyna:

K oks taj bernelys skajstus ir jaunas?

K okie taj su jum mergiely?

K rasztom s mielina Świteziaus wandene, E ju pri szwiesuma mienese.

Ana ysz krepszcze duod jam awieczes, O ys jaj źidus w ajnikuj;

Musiet mielausis ir tos mergielys, M usiet taj ano miełoy.

Maż kożna nakty wienamy łaj kie Bo tumy matos głusnelu,

Jaunas ir’ strielczium tam szyła-myszkie ; K as ir mergiely? ne żynau.

Ysz kur atey? dawon adsekty, K u r nuwey? nieks ne źyna,

K ajp szłapy bała yszdikst ant piaune, K ajp nakties ugnis prażusta.

M a u r y c y S t a n k i e w i c z .

T O W A R Z Y S T W O L I T E R A C K I E I M I E N I A M I C K I E W I C Z A .

A b y dokła­

dnie z b a d a ć drogi, jakiemi za życia kro ­ czył geniusz, nie wystarczają usiłowania po- j e d y ń c z e g o człowieka. Ol­

brzym ducho­

wy, który z fan- tazyiswojej wy­

łonił potężne kreacye i stwo­

rzył nieśmier­

telne dzieła, obdarzony jest takim ogromem sobie właści­

wych atrybu- cyj, źe człowiek n a ji n te l ig e n t ­ niejszy nie po­

trafi przeniknąć ich tajnikówr. Nawet najbystrzejsi badacze nie m ogą rozwikłać owego psychologicznego węzła, którego początek i koniec nikną gdzieś w głębi niezbadanej otchłani, zowiącej się duszą.

Pam ięć genialnego człowieka, po upływie pe­

wnego cąasu od jego śmierci, otacza się w narodzie kultem, złożonym z uczucia uwielbienia i wdzięczno­

ści za dzieła, jakie społeczeństwu zostawił i z podzi­

wu, k tóry się budzi względem potężnej myśli, oży­

wiającej go niegdyś. Ogół cały zaczyna wyznawać religię, opartą na wierze w niezwykłość pochodzenia geniuszu, na miłości dla jego pamięci i na nadziei speł­

nienia się jego proroctw. Powoli wszystko rozwija się w niezachwiane przekonanie, źe nauka przezeń wskazana jest prawdą. O dtąd społeczeństwo chce poznać całokształt tej nauki, zrozumieć każdą jej myśl jaw ną czy ukrytą, odsłonić najmniejszy, naj­

drobniejszy szczegół jej formy. W ówczas powstaje w gronie najżarliwszych zamiar zgromadzenia wszy­

stkiego, co w jakibądź sposób dotyczy czczonego człowieka, organizuje się towarzystwo, którego celem wyłącznym jest roztrząśnięcie wszelkiego rodzaju kwe- styj, tworzących łańcuch myślowy w owym kulcie.

Zbiorowemi siłami, za pomocą skrzętnej analizy przed­

miotu, sumiennych poszukiwań, porządkowania mate- ryału i t. d. — po długiej, żmudnej i trudnej pracy, w ostatecznym rezultacie dochodzi się do zdania sobie sprawy z warunków, w jakich geniusz żył i w jakich tworzył; osiąga się poznanie okoliczności, które wywarły na wielki umysł wpływ przeważny, słowem — otrzymuje się obraz rzeczywistego otocze­

nia, od którego genialny człowiek zależał. T a droga prowadzi do dokładniejszego i wszechstronniejszego zrozumienia i odczucia dzieł, spopularyzowania ich w szerokich kołach publiczności i oświetlenia niewi­

docznych dla wielu drobnych przymiotów, oraz i wła­

ściwości bądź samej postaci, bądź jej najbliższego otoczenia.

Stanowisko, jakie Adam Mickiewicz zajmuje w naszej cywilizacyi i w świecie europejskim, jest takie, na jakiem tylko geniusze panują. Tw órca »Pa­

na Tadeusza« i »Konrada W allenroda«, zdobył miej­

sce w pośród tych postaci cywilizowanego świata, które ludzkości przyświecają w jej dziejowym pocho­

dzie. W e własnem zaś społeczeństwie stał się bogiem poezyi i wieszczem, którego kult wyznają wszyscy.

Przed czterema laty grono ludzi zamieszkałych we Lwowie, powzięło myśl uskutecznienia zbiorowej pracy w zgromadzeniu materyałów, dotyczących Mic­

kiewicza. W dniu 8 maja 1886 r. zawiązało się To­

warzystwo imienia A dam a Mickiewicza, które rozpo­

częło swoją działalność w październiku tegoż roku.

Prezesem tow. obranym został prof. Dr. Rom an Piłat, sekretarzem W ładysław Bełza. W ydział pod takiem kierownictwem odrazu wstąpił in medias res, podzielił robotę między członków na lata, określił granice przygotowawczych studyów i badań nad życiem i dzie­

łami poety. Franciszek K onarski dał inicyatyw ę do założenia biblioteki Mickiewiczowskiej, dzisiaj bardzo już obfitej. Dla lepszego scharakteryzowania tow a­

rzystwa, podajemy główne punkty statutu, zatwier­

dzonego przez namiestnictwo w d. 19 czerwca 1886

DR. ROMAN PIŁAT

Prezes Tow ar z. im ienia Mickiewicza.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że