• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 16

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 16"

Copied!
23
0
0

Pełen tekst

(1)

'i, ' ji / ' ' Ą m

- ■ /

Ś W I A T .

W S I E C I P A J E C Z E J .

P O W I E Ś Ć . (Ciąg dalszy).

R O Z D Z IA Ł X I I .

Listopad miał się ku końcowi, kiedy w Ustrzówce panował ruch niezwykły. Służba krzątała się po całym domu. Jedni trzepali i zwijali dywany, drudzy portyery zdejmowali, inni kładli pokrowce na aksamitne i adamaszkowe meble. To wszystko oznajm iało, źe hrabina Ustrzow ska wybiera się w podróż i źe na dłuższy czas dom opuszcza. W jej pokojach kufry stały, a w koło nich odbywały for­

m alny taniec i łoiły pokłony na klęczkach dwie garderobiane.

Rzeczywiście tak — jak to R ena oświadczyła Feliksovvi — hra­

bina nie czując się dość zdrową, aby się obejść bez porady biegłejszych lekarzy, postanowiła spędzić całą zimę w Warszawie.

Najęła najprzód wspaniały lokal, w którym zamierzała zająć tylko kilka pokoi dla siebie, a resztę od­

dać Marcie do rozporządzenia, bo stęskniła się za córką, a po raz setny w życiu przekonała się, że nie potrafi księżnej związać skrzydeł, tak jak gołębiowi, aby nie fru w ał; źe musi jej dogodzić pod względem obszerno- ści salonów i udzielić carte blanche w przyjmowaniu gości, jeżeli zechce częściej ją widywać.

Zresztą polubiła R enę i zdawało jej się, źe nie ma praw a trzym ać młodej panienki drugi rok w zam­

knięciu, źe trzeba jej trochę rozrywki. Nie m ogąc sama z nią bywać, postanowiła oddać ją pod opiekę M arty.

Nietylko hrabina i R en a do drogi się gotowały, ale i Krasunia pierwszy raz od wielu lat starannie oglądała swoją garderobę i pytała swej ukochanej panienki, czy oliwkowe i brunatne szaty, wyjęte z szafy, nie wydadzą się zbyt średniowiecznemi na ulicach W arszawy.

R en a wesoła, swobodna jak ptak, pakując nuciła krakow iaka, którego melodya więcej m iała harm o­

nii od słów dość luźnie z sobą związanych.

O Janie, Janie! Janie zielony!

Padają liście na wszystkie strony, A ty Janku, kochaneczku, szukaj se żony.

W te d y właśnie weszła ILrasunia, trzym ając coś pod fartuchem i patrząc na R enę figlarnie, zapytała:

— To panienka zna jakiego zielonego Janka, źe tak o nim wyśpiewuje?

R e n a przybierając tajemniczą minę, odrzekła:

— Znam Krasuniu, śliczny chłopiec, już czas, żeby się żenił.

— A może to od niego ten list? — pytała dalej ochmistrzyni, wyjmując z pod fartucha kopertę do R en y zaadresowaną.

— Dajcie, dajcie prędzej! to od Feliksa.

— A ha! ja wiedziałam co mojej R enulce uciechę zrobi. Niósł Łukasz na srebrnej tacy to pisemko;

spostrzegłam go, złapałam list i uciekłam. Aż się śmiał ze starej, źe taka żwawa.

R e n a tymczasem kopertę rozcięła, a K rasecka widząc, źe w tej chwili nie może być mowy o ga- wędce, wyszła z pokoju, tłumacząc się nadmiarem zajęcia.

Co było w tym liście, źe twarz R e n y tak nagle się zmieniła?

Odwróciła kartę raz jeszcze, nie dowierzając oczom i powtórnie ją odczytała. List był krótki. Na przeczytanie go nie było potrzeba dużo czasu.

Położyła papier automatycznie na stole. Siadła na najbliźszem krześle ciężko, jakby jej ciała nogi

unieść nie chciały.

40

(2)

Siedziała chwilę nieruchoma, poczem znowu po list w yciągnęła rękę i po raz trzeci czytała:

»Droga R eno! wiem, źe tem co piszę sprawię ci wielką przykrość, ale ty jedna możesz mnie w y­

bawić z niesłychanego kłopotu. Przegrałem w karty sumę, z której uiścić się nie m ogę; jest to dług honorowy, nie cierpiący zwłoki. Uwierzysz chyba, źe tylko ostateczność zmusza mnie udać się do ciotki, bo ona może zaradzić złemu. Potrzeba mi natychmiast 2.000 rs. W iem, źe za tydzień was zobaczę, ale wolę listownie rzecz tę załatwić, W yręcz mnie, odnosząc się do stryjanki; nie broń mnie, bo wiem, źe zawiniłem. Przebaczysz mi, bo jesteś bardzo dobra, ale ja sobie nie przebaczam. W przeciągu dwóch lat strwoniłem 12.000 rs. Dziś nic mi nie pozostaje. W iem ... gdziebym szukał wyjścia, gdyby ciebie nie było, ale ciebie samej na świecie nie chcę pozostawić. Jeżeli w tej chwili potrafię zaradzić złemu, to może i na przyszłość dam sobie radę. Tylko się nie m artw zbytecznie, zrób co możesz; jeżeli się nie uda, donieś mi zaraz. Feliks«.

Biedna R ena! On jej samej nie chce pozostawić na św ie cie ... M ogło to na żart w yglądać, ale ona inaczej to rozumiała.

Gdy się dobrze przekonała, źe to nie złudzenie, źe zaraz, natychm iast, musi się postarać o pieniądze, aby brata honor ratować, podniosła się list w ręku trzym ając i zeszła na dół.

Stanęła przy drzwiach ciotki... Sekundę się zawahała, twarz jej pokryła się szkarłatem . . . Zastukała.

Usłyszawszy wyraz »Proszę«, drzwi otworzyła.

H rabina siedziała na szezlongu. Przed nią stół cały papierami był pokryty, pióro w ręku trzymała, widocznie lustrowała rachunki, bo regestra i grube księgi znajdowały się między luźnemi kartami.

R e n a zbliżyła się do stołu.

W idocznie w oczach jej coś niezwykłego można było w yczytać, bo ciotka spojrzawszy na nią, zaw ołała:

— Co ci się stało, Reno?

— Odebrałam list od Feliksa. Przegrał dużą sumę wT karty i dwóch tysięcy rubli potrzebuje n a ­ tychmiast.

Głos jej był zupełnie zmieniony, głuchy, niepodobny do zwykłego.

Cisza zapanowała.

H rabina słuchając tej odpowiedzi, zajmowała się składaniem papierów. P racy swej nie przerwała, jak gdyby czekając końca.

R e n a stała ze spuszczonemi oczami. R ęce jej, w których list trzymała, poczęły drzeć zlekka, po chwili dwie duże łzy spłynęły po jej twarzy.

— Czy on ma zwyczaj gryw ać? — zapytała nareszcie hrabina głosem zimnym. — Czy to szuler?

— Nie, ciociu, dotychczas nie wdedziałam, źe grywa. Dawniej kart nie lubił.

— Mówiłaś mi, źe ma 12.000 rs. Czemu z sumy tej długu nie zapłaci?

— R o k tem u ją m ia ł... dziś pisze, źe mu nic nie pozostaje.

— Czy przyw ykł rocznie wydawać tyle na swoje potrzeby?

R e n a nic nie odpowiedziała, tylko łzy spływające po jej twarzy coraz gęściej goniły jedna za drugą.

— Czegóż chce od ciebie? Przecież wie dobrze, że nie masz pieniędzy.

R e n a jeszcze milczała, tylko lekkie łkanie pierś jej zaczęło podnosić.

— Dziwna pretensya, abym ja jego długi płaciła. Zkąd ja do tego przychodzę ? — tym samym, zaw'sze zimnym i obojętnym głosem mówiła dalej hrabina. — Gdyście się do mnie zgłosili po śmierci całej waszej rodziny, nie było umowy między nami, źe karciarskie długi Feliksa ja płacić będę. Jeżeli dzisiaj zapłacę, kto mi zaręczy, źe wkrótce znowu się to nie powtórzy? Jeżeli się puścił na szulerkę, to złemu końca nie będzie.

Śliczne zasady! Zkądże się raptem bierze troska o honor u niego? Jeżeli grając, nie wstydził się patrzeć lu­

dziom w oczy, wiedział bowiem, że nie ma czem płacić, to niechajźe m a odwagę patrzeć i teraz, kiedy chwila zapłaty przyszła. Powiedz mu to odemnie.

R ena płakać przestała.

Po chwili rzekła spokojnym głosem:

— Mam stare brylantow e kolczyki po mamie; zdaje mi się, że m ają dużą w artość, tak mi przynaj­

mniej mówiła Marta. Jeżeli ciocia pozwoli, przyniosę je do oszacowania, a może zechcesz pożyczyć mi na nie dwa tysiące rubli. Sprzedam w W arszawie i uiszczę się z długu.

H rabina U strzow ska objęła R en ę jednem z tych spojrzeń, od których się cieplej człowiekowi nie robi, i zapytała:

— Czy masz zamiar dać mi naukę tą propozycyą?

R en a milczała.

— A rogancyą nie próbuj ze m ną dojść do ładu, a przedewszystkiem zastanów się, źe postępujesz nie­

rozsądnie. Przypuszczam, źe kolczyki twoje warte są 2.000 rs. .. to i cóż z tego? Jeżeli Feliks nie ma już ani grosza i odebraną od ciebie sum ą dług zapłaci, to z czegóż później żyć zamierza?

— Pisze, że sobie da radę.

— Czy wolno wiedzieć w jaki sposób?

— Nie wiem.

— A więc ja ci zaręczam, źe on wie jeszcze mniej od ciebie. Człowiek, k tóry rzuca pieniędzmi aby swojej fantazyi dogodzić, nie zastanawia się nad przyszłością.

— On taki inteligentny ciociu. Nie może być, aby nie w ydobył się z trudnego położenia.

— Nie broń go! Nie mów o jego inteligencyi. Inteligencyę sądzi się ze sposobów jej użycia. On jej użył nie aby się wydobyć z trudnego położenia, choć miał wszystkie dane po tem u , lecz aby się pogrążyć w głębszą przepaść od tej, w którą wepchnął was nieboszczyk twój ojciec.

— Ciociu! ojciec mój nic nie winien!

(3)

Ś W I A T 383

— Ja wiem, co mówię. Zresztą nie mam zamiaru poruszać przeszłości. Co zaś do przyszłości, to przyznam ci się szczerze, że wolałabym nie mieć z nią nic do czynienia, o ile to tw ego brata dotyczy.

I znowu na chwilę zapanowała cisza.

R en a ją przerwała, schylając się do ręki ciotki, na której złożyła pocałunek.

— Dziękuję cioci — rzekła — za dotychczasową dobroć dla nas obojga. Mam nadzieję, źe długo ciężarem nie będziemy. Napiszę Feliksowi, aby sobie inaczej poradził.

To mówiąc, chciała pokój opuścić.

— Zostań..: siadaj! — zawyrokowała zawsze tym samym miarowym głosem hrabina.

R e n a usłuchała.

— Przedewszystkiem wytłumacz mi, dlaczego mówisz my, kiedy to co rzekłam, wcale się do ciebie nie odnosi?

— Ja z Feliksem musimy jedno stanowić. Jego jednego mam tylko na świecie!

— Sm utnem by to było bardzo dla ciebie. Zapominasz jednak, że od czasu, jak się udałaś pod moją opiekę, masz i mnie.

— Dziękuję c io c i... a le ...

— A le co?... ale uważasz, źe i dla tw ego brata opiekunką być p o w in n a m ? ... Bardzo to smutne, kiedy mężczyzna pełnoletni opieki kobiecej potrzebuje.

— Ciociu! to mój b r a t ...

— I cóż z tego? Nie pierwszą jesteś siostrą, która się pociechy z brata nie doczekała. Nie przerywaj m i... Twój brat widocznie opieki potrzebuje. Przez wzgląd na c ie b ie ... pamiętaj, że li tylko dla ciebie... nie chcę mu jej odmówić. Uważam , źe 2.000 rs., jakich dzisiaj żąda, są niewystarczające. Spłaci dług szulerski, ale nie będzie miał z czego żyć nadal. A zatem donieś m u, źe oprócz sumy, jaką przy liście załączysz, prze­

znaczam mu 1.000 rs. rocznie jako procent od 20.000, które w testamencie moim tak dla ciebie jak i dla niego są zapisane.

R e n a szybko się podniosła, aby ciotce podziękować. Chwyciła ją za rękę, mówiąc:

— O! ciociu, tak a jestem w dzięczna...

— Nie dziękuj, moje dziecko; dopełniam obowiązku jedynej krew nej, jaką macie. Zresztą obawiam się, źe owe 1.000 rs. dochodu nie w ystarczą na potrzeby Feliksa, a je d n a k ...

R e n y twarz znowu chm urą sm utku się pokryła.

— A jednak pamiętaj, że więcej nic dla niego nie zrobię, że więcej niech się odemnie nie spodziewa, boby się przeliczył. Ja więcej dać nie m o g ę ... Pam iętaj! powiedz mu to odemnie.

Ostatnie słowa wymawiała hrabina coraz dobitniej, a R en a głowę spuszczała coraz niżej na piersi.

Oczy utkwione w podłogę nie podniosły się na ciotkę, ręce tylko kurczowo zaciskała; zdawało się w tej chwili, źe krew w niej zastygła, bo trudno było się dopatrzeć najlżejszego rumieńca na jej bladej twarzy.

FIrabina wstała. R uch y jej były bardzo powolne i ciężkie choć majestatyczne. O parła się ręką o stół — jak gdyby podniesienie się — sił ją pozbawiło.

W te d y dopiero R e n a oczy na ciotkę zwróciła. W zrok tych dwóch kobiet się spotkał; starszej, aby z pewnym rodzajem litości spojrzeć na ofiarę swego dobrodziejstwa; młodszej, aby nieprzytomnie i bezmyśl­

nie skierować spojrzenie na wspaniałomyślną i hojną dobrodziejkę. . . bez serca.

H rabina skierowała kroki swe ku szafie ogniotrwałej. W yjęła tajemniczy klucz z biurka, tuż obok stojącego, otworzyła żelazne drzwi i w ydobyła kilka kuponów.

— Tutaj masz dwa tysiące rubli. Zdaje mi się, źe lepiej zrobisz, wręczając mu je s a m a .. . To mówiąc, podpisała na kuponach swoje i odbiorcy nazwisko.

— Jak ciocia myśli ? ...

— Mnie wszystko jedno! Możesz i dziś posłać pocztą. Za trzy dni list otrzyma.

— Dziękuję cioci.

— Czemu on sam nie zwrócił się z tem do mnie, tylko za twojem pośrednictwem ? Czy on takie miłe misye zawsze tobie powierza?

Renie zdawało się, że ostatnie zapytanie nie w ym agało odpowiedzi, tem bardziej, że wymawiając je, hrabina powróciła do papierów rozrzuconych po stole, aby je dalej przeglądać. Biedne dziewczę, trzym ając kupony w ręku, wyszło z pokoju.

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona.

Iluzye — co do brata — zostały jej zanadto gwałtownie wydarte, a ona ich się pozbyć nie chciała. Myślała, że prędzej m ogłaby się wyrzec własnego honoru i godności, niż zwątpić o honorze i godności brata. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli: »To tylko szał chwilowy, ale on się opamięta«. O dczytywała list jego znowu. Dreszczem przejmowały ją wyrazy: »W iem ... gdziebym szukał wyjścia, ale ciebie samej na świecie nie chce pozostawiać«. To jedno zdanie pokryło głębokością bolu, jakie wywołało, wszystkie inne w ra­

żenia. A jednak i reszta wrażeń była strasznie przygnębiającą. Przypomniała sobie, że ciotka szlachetnie wzglę­

dem nich postąpiła, że gdyby nie ona, to przyszłość Feliksa byłaby zrujnowaną. Po bliźszem zastanowieniu się musiała przyznać słuszność hrabinie, że owo danie sobie rady w wielkiem mieście, bez grosza przy duszy, gdy się nie m a jeszcze wyrobionej pozycyi, jest po prostu mrzonką. Tysiąc rubli rocznie pozwoli jej bratu ukoń­

czyć studya i zdobyć stanowisko niezależne. Ach! niezależność!... Nigdy! nigdy R e n a nie odczuła tak g łę­

boko całej doniosłości tego wyrazu, jak dzisiaj. Niezależność do tego dnia więcej była dla niej form ułką niż celem życia, bo jej zależność nie zaciężyła jeszcze. Teraz dopiero, kiedy z pogardą wyrażono się o jej bracie, kiedy go traktow ano jako człowieka bez żadnej wartości moralnej, wyzyskującego bogatych krew nych i pra­

gnącego wyzyskiwać nadal, kiedy mówiono o nim tonem najwyższego lekceważenia, a ona musiała w y­

(4)

słuchać tego spokojnie i przyjąć ofiarowaną pomoc — dziś dopiero poznała czem jest niezależność, i poczęła pragnąć jej gorąco, namiętnie.

Sm utne jest uczucie wdzięczności, jeśli nie zlewa się z przywiązaniem. Cięży ono więcej na sumieniu niż na s e rc u ; — cięży jako konieczny a trudny do spełnienia obowiązek. T aką to wdzięczność odczuwała R e n a dla ciotki.

List jej do brata był krótki:

»Niedługo się zobaczymy, więc wym ianę zdań co do tw ego położenia odkładam do oso­

bistej rozmowy. Nie mam praw a robić ci w y­

m ówek, ale nie w ątpię, źe rozumiesz, iż list twój okropnie mnie zmartwił. Żądaną sumę przesyłam ci w imieniu ciotki. Możesz liczyć na dochód od niej wynoszący 1.000 rocznie. Szcze­

gółów udzielę ci później«.

W post scriptum dodała;

»Tylko się nie zn iech ęcaj... Takie długie jeszcze życie przed tobą. Bądź dobrej myśli;

kocham y się i nie opuścimy się wzajemnie; nie­

prawdaż?«

R O Z D Z IA Ł X I I I .

Znaną było rzeczą w high-lifie warszawskim, źe nigdzie lepiej i swobodniej bawić się nie mo­

żna, jak w salonach księżnej Merry.

W szystko odbywało się u niej podług naj­

świeższej mody angielskiej, bo choć wszystko co angielskie tu krytykow ano — począwszy od angielskiej p o lity k i, a skończywszy na wielkiej swobodzie panien, na sztywności toalet i na niezgrabnem obówiu — jednak wszystko co an­

gielskie imitowano także z zapałem.

Życie na w si, o ile to od M arty zależało, nacechowane było sans gene angielskiem ; wie­

czory, jakie w mieście u siebie dawała, odzna­

czały się tą samą swobodą. Jej dewizą było

»Chacun son goüt«, począwszy naturalnie od

T E A T R P O L S K I W P O Z N A N IU . upodobań gospodyni domu.

W sali jadalnej stoły zawsze na sposób an­

gielski pozastawiane były wszystkiem, co po­

cząwszy od sławnego V atel’a i Savarin’a, a skończywszy na sławniejszym mistrzu Trom pette, sztuka kucharska potrafiła 'wymyślić ku zadowoleniu podniebień ludzkich. Veuve Cliquot, R öderer, Monopole i inne firmy szam­

pańskie, w zbitych szeregach połyskiwały srebrnemi i złotemi główkam i ku uciesze spragnionych gości. To wszystko dla smakoszów.

Główny wielki salon ä giorno oświecony, przedstawiał taką obszerną i połyskującą posadzkę, źe miało się ochotę jeździć po niej na łyżwach. To dla tańczących.

Graniczący z nim mniejszy salon inny widok przedstawiał. W nim rozsiadły się: kozetki, otomanki,

»essy«, crapauds, fotele niskie i długie a głębokie, miękkie i sprężyste. Tu i owdzie parawaniki chińskie, japoń­

skie, haftowane i malowane zasłaniały od nadmiaru blasku; na meblach leżały udatnie rzucone draperye, m akaty miękkie i wzorzyste. N a niskich stolikach stały lampy pokryte abat-jourami\ światło z nich padało przyćmione, niewyraźne, fantastyczne i na wpół tajemnicze. Dywmny grube, puszyste pokryw ały posadzkę. Olbrzymie Ma- kartowskie bukiety rysow ały się na tle draperyj tureckich, którem i ściany były przystrojone. Tu i owdzie kw iaty napełniające żardiniery dyszały wonią. Portiery w gęstych fałdach ciężko spływ ały ku ziemi. Pełno było wszędzie poduszek wschodnich, a wszystko rozrzucone niby od niechcenia, pełne zapachu orisa-lys, to ­ nęło w miłych oku pół-cieniach. To było schronienie dla flirtujących.

Dalej — otwierał gościnne podwoje salonik w stylu Ludw ika X V . Zapełniały go meble autentyczne, z datą epoki — i mnóstwo cacek filigranowych, złoconych, porcelanowych, emaliowanych. Ściany obcią­

gnięte były turkusowym jedw abnym adamaszkiem; na biurkach i etażerkach nęciły oko sewrskie i saskie figurynki. Na sztalugach pochylały się portrety, otoczone draperyami. Z pod lamperyi sufitu spływ ały w yprę­

żone sznury, na których wisiało kilka niewielkich obrazów W atteau i W ouw erm ana. Św iatła tu mniej niż w salonie, więcej niż w buduarze. T u gromadziły się m amy i poważne osoby.

Dalej ciągnęły się inne pokoje. Jeden z nich był cały kobiercami pokryty, począwszy od podłogi, a skończywszy na meblach i ścianach. S tały w nim stoliki obite zielonem suknem, na nich świece w bo g a­

tych lichtarzach. To dla amatorów wfinta, bezika — i baccarat, przy sposobności.

Najdalej od salonów pomieszczony był kw adratow y przybytek, urządzony w średniowiecznym stylu.

Tam rozpościerały się skóry białych i czarnych niedźwiedzi, lamparcie, tygrysie, lisie i rysie — na podłodze, na m eblach, nawet na ścianach. Z pośród różnobarwnych futer wyglądały łapy, opatrzone w pazury i łby dzi-

(5)

Ś W I A T 385

S T A N I S Ł A W F A B I J A Ń S K I .

M A R Y A N G R Z Y B O W S K I.

A D A M A S N Y K .

W Ł A D Y S Ł A W H R . K O Z IE B R O D Z K I.

(6)

kich zwierząt. W ciemnej paszczy wielkiego marmurowego komina płonął ogień nieustanny. To był pokój przeznaczony dla palących.

Widocznie księżna była znawczynią serc ludzkich; o żadnym wieku i jego upodobaniach nie zapo­

mniała. Starcy, niewiasty, młodzież, wszyscy mieli się gdzie schronić i odpowiedni usposobieniu w ybrać przyby­

tek. Gdy raz obowiązki gospodyni wypełniła w ten sposób, innych nie nakładała na siebie i nie przyjmowała.

— Macie wszystko, o czem dusza może zamarzyć. Jedzcie, pijcie, tańczcie, grajcie, szalejcie, flirtujcie, ale mnie dajcie pokój, bo i ja chcę użyć tego wszystkiego swobodnie.

T ak rozumowała w duchu... i m iała słuszność, bo lubiąc sam a jeść, pić, tańczyć, grać, palić i flirtować, — nigdyby jej czasu na to wszystko nie starczyło, gdyby całą uw agę przyszło zwracać na swoich gości.

M niem ała, że kiedy mamy chcą zdrzemnąć, to natręctw em byłoby ze strony pani domu drzem kę tę przerywać. K ażdy wiek ma swoje prawa: m am y swoje, córki swoje. Ona dotąd była tylko córką, więc nie myślała wchodzić w praw a mam. Nie uważała za stosowne pozbawiać kogokolwiek jego przywilejów. W szy­

stko to zresztą było zastosowane do mody albiońskiej. Nie byłaby sobie wcale w yrzucała, gdyby zaprosi­

wszy gości przyszło jej ich zostawić własnemu przemysłowi, w razie jakiej m igreny niespodzianej lub innych okoliczności.

K siężna M arta daw'ała bal monstre na otwarcie salonów.

K to żył a miał praw o do koron zam kniętych i dziewięcio-perłowych, albo do czterokonnych cugów i mniej więcej podobnie urządzonego lokalu, cisnął się, aby otrzymać zaproszenie do arystokratycznego domu.

Nic dziwnego, źe wszystkie salony były pełne. T ak ten, w którym na estradzie znakomita orkie­

stra melodyjnego grała walca, jak inne, w którym losy gry się ważyły, i ten: w którym unosił się gęsty obłok dymu z hawańskich cygar i egipskich papierosów, i ten, w którym pieczone bażanty z szampanem wle­

wały nowe siły w omdlałych tancerzy, i ten , w którym mamy skandaliki sobie opowiadały, bo nie miały jeszcze czasu się zdrzemnąć, i nareszcie ten, w którym niby turkaw ki albo czyżyki posiadały obok siebie źle i dobrze dobrane pary. »On i ona« na kozetce; »on i ona« na essie, za parawanikiem ; »on i ona« na otomance za bukietem M ackartowskim; »on i ona« za źardinierą i t. d. i t. d. Podobno nieledwie wszystkich naszych znajomych tu odszukać można.

Księżna »Merry« siedzi zasunięta w tak głębokim fotelu, źe końce jej nóżek nie opierają się o zie­

mię, ale skrzyżowane z lekka, zwieszają się w powietrzu. Na nizkim tabureciku, tuż przy niej, spoczywa F e ­ liks z bukiecikiem fiołków av butonierce — elegancki, correct, dystyngowany. Jasnem i blond włosami lekko skrę- conemi, wyrazem twarzy trochę melancholicznym i poważnym, oczami wielkiemi czarnemi, postacią całą — tak był podobny do B yron’a, źe w romantycznej głowie niejednej panny żywTe m ógł obudzić zajęcie. Trzym ał chapeau-claque w ręku. Podniósł nieco głow ę w górę i spoglądał na Martę, której oczy z roztargnieniem p a­

trzały przed siebie.

— Vous n ’etes pas dans votre assiette aujourd’h u i — mówił Feliks.

— Przeciwnie, dawno nie byłam taka wesoła! — odpowiedziała księżna, i oczy jej skierowały się w stronę, gdzia R e n a otoczona trzem a młodzieńcami stała zakłopotana, nie wiedząc co odpowiedzieć na ich pretensye.

— To ja pierwszy panią prosiłem o drugiego mazura — mówił jeden z nich.

— Przeciwnie mnie go pani obiecała tydzień tem u — dowodził drugi.

— Najlepiej, aby ich pogodzić, niech pani ze m ną tańczy — przerwał trzeci.

W idocznie M arta nieciekawą była wyniku sprzeczki i decyzyi R eny, bo nagle zwróciła się do F e ­ liksa — i tym razem już nie machinalnie, ale z najwyższem ożywieniem powtórzyła:

— Dawno nie byłam tak a wesoła.

— Nie lubię twojej wesołości, kuzynko.

— Dzisiejszej czy w ogóle?

— W ogóle. W ydajesz mi się dużo naturalniejszą, kiedy poważnie jesteś usposobioną.

— Nie, nie! Nie chcę powagi, nie cierpię powagi, mam dosyć powagi! Bądźmy weseli!

Z takim ogniem wypowiedziała te słowa, że Feliks spojrzał na nią jakimś innym, nie swoim wzro­

kiem i zawołał:

— Bądźmy weseli, bawm y się! Śmiejmy się! Życie jest takie rozkoszne.

— Spojrzyj na mnie, przypatrz mi się dobrze.

— P atrzę . . . j e suzs tout yeu x.

— Czy życie może nie być rozkoszne. . . jeżeli ja zechcę, aby niem było?

— O Merry! Nie pytaj mnie. Zkądźe ja m ogę o tem wiedzieć — odrzekł Feliks niepew nym , jak gdyby trzymanym na wodzy głosem; ale oczy jego wyrażały wszystko, czego ustom wypowiedzieć nie pozwolił.

— Czy chciałbyś się przekonać Feliksie?

Chwila c isz y ... Spoglądali na siebie, ona trochę głowę pochyliła i z dziwną ciekawością utopiła w nim wzrok pełen blasku. Może go elektryzować chciała. F ala krwi oblała twarz Feliksa, oczy jego m głą zaszły. Nie wytrzym ał spojrzenia kuzynki, spuścił przed nią w zrok... i szepnął, jak gdyby nie jej ale sobie od­

powiadał:

— Dziwna kobieta!

— Czemu ci się tak dziwną wydaję?

— Gdybym ja mógł odkryć, co tam się dzieje na dnie tw ego s e rc a . . . jeśli w ogóle masz serce.

— W ątpisz o tem niewdzięczniku?

— Czy byłbym niewdzięcznym, gdybym nie wątpił?

— Czy byłbyś szczęśliwy, gdybyś był pewnym?

(7)

S W I A T 387 Ciekawy jestem cobyś powiedziała, gdybym ci zaręczył, że byłoby mi to wszystko jedno.

Zdawało mu się, że się broni, ale M arta um iała czytać w jego wymownych czarnych oczach.

— Powiedziałabym, źe niefortunnie walczysz o niepodległość.

— W ięc czemu pytasz?

— Z ciekaw ości. . . ale nie słów twoich, tylko sposobu, w jakibyś wyznał, ż e . . .

— Ze co?

— Ze mnie niecierpisz — i M arta wyzywająco spojrzała na niego. Równocześnie wyciągnęła rękę ku wazonowi, w którym kwitły konwalie. Dłoń jej cofając się z zerwaną gałązką, m usnęła z lekka szyję F e ­ liksa. On maleńką rączkę kuzynki dotknął ustami w przelocie.

— Czy zgadłam?

— Bliższa jesteś praw dy niż sobie wyobrażasz.

— Voyons? — niedowierzającym głosem pytała Merry.

•— B ył czas kiedy cię niecierpiałem.

•—- Kiedyż to było?

— Mnie się zdaje, że tem u wieki, a jednak czuje, że nienawiść dla ciebie nie zamarła we mnie, tylko drzemie.

— To ciekawe! Dlaczego?

•— Może to przeczucie Marto?

— W ierzysz w przeczucia filozofie?

— Gdy o uczucia chodzi, wierzę.

— I opierając się na przeczuciach niecierpisz mnie?

—■ Niecierpiałem.

— A teraz?

— T e ra z ... puszczam się na fale, niech mnie niosą.

— Czyś ty studyował księgi Sybilłi?

— Czyś ty studyow ała sztukę pokonania nieprzyjaciela, aby się nad nim znęcać?

— J a ciebie nie mam za nieprzyjaciela, bo ty tylko nienawiścią mi grozisz. To straszne! W iesz Feliksie, że ja się ciebie boję. Przypominasz mi Byrona i jego bohaterów. Czemby mi nienawiść twoja groziła ?

— Nie w ie m ... może -śmiercią. A nuźbym cię z a b ił... i siebie potem.

— Quelle horreur! K tóż ó takich rzeczach mówi na balu. Patrz t a m ... w r o g u ... tam o śmierci pe­

wnie nie rozmawiają.

I wskazała na m aleńką sotkę, gdzie obok siebie siedzieli hrabia Włodzimierz i Rena. Księżna prze­

rw ała rozmowę z kuzynem, aby zwrócić uw agę na sąsiadów. Zaledwie mała przestrzeń dzieliła ich od siebie.

Uszu M arty doleciało zdanie wymówione przez hrabiego:

— W ięc proszę o rączkę na znak zgody.

— Ja się na pana nie gniewałam.

— A le miałaś mi pani za z łe ...

— I to nie, ale byłam tak zmęczona w tym walcu, a pan nie chciałeś mi w ierzyć.., i musiałam za­

miast jedno, aż trzy koła zatoczyć. A salon taki d u ż y !...

— Panno R eno! — mówił hrabia głosem tak śpiewnym, dźwięcznym, melodyjnym i pełnym uczucia, źe oczy panienki choć spuszczone dotąd, podniosły się na niego, —• proszę o rączkę, proszę przebaczyć! Ja bardzo zawiniłem, wiem o tern. A le gdybyś pani weszła w moje p o ło żen ie... choć go pewnie pani nie poj­

m ie ... jednak to łatw e do zrozum ienia...

Zawahał się i zamilkł na chwilę, poczem mówił dalej, patrząc wymownym wzrokiem :

— Zeszłego roku byłem pewny, że panią tu zobaczę. Zawiodłem się. W iele razy tańczono walca mówiłem sobie, źe taniec ten jest zanadto rozkoszny, zanadto p o ry w a ją c y ... aby go tańczyć bezmyślnie z pierwszą lepszą o s o b ą ... I nie tańczyłem wcale. Tego roku pierwszy raz jesteśm y razem na balu. Ja pier­

wszy raz z panią walca tairczyłem .,. Czułem, źe nie p o tra fię ... że nie z d o ła m ... p rę d k o ... podług form ...

odprowadzić panią na miejsce. P rzepraszam ... ale tańcząc, nie byłem zupełnie przytomnym. D o p ra w d y ...

nie mogłem być posłusznym.

M arta widocznie zapomniała o Feliksie, bo oczy jej nabrały blasku, który nic dobrego nie wróżył.

W słuchana w harmonię głosu hrabiego siedziała nieruchoma. Jej towarzysz zamyślił się głęboko. Nie słyszał pewno naw et hucznej muzyki, a cóż dopiero toczącej się między W łodzimierzem a R e n ą rozmowy, kiedy księ­

żna nie straciła z niej ani słowa.

Ze zdziwieniem spojrzał na księżnę, kiedy się ta zerwała raptownie z siedzenia. Podał jej rękę do pomocy, pytając:

— D okąd się tak spieszysz?

— Zanadto jesteś tragiczny. Muszę się otrząsnąć z wrażenia. Idę tańczyć.

— Żałuję, źe ci służyć nie mogę.

— Statua kom andora nie tańczy.

— Masz słuszność... to też nie chcę wychodzić z roli.

K ilku ufrakowanych rycerzy oczekiwało widocznie niecierpliwie na upragnioną chwilę, w której księżna przerwie rozmowę z kuzynem, bo zaledwie ruszyła się z miejsca, otoczyli ją kołem. M erry stanęła na progu salonu podobna do słońca, przesłonionego nieco czarną chmurą. Teraz dopiero można było zrozumieć rozmowę d propos M arty, jaką prowadziły dwie mamy, siedzące w saloniku. Jedna z nich przyciszonym g ło ­ sem mówiła cło drugiej:

(8)

L U D W I K D E L A V E A U X .

— Nie pojmuję te ­ go braku tak tu u księ­

żnej. Gdy się jest go­

spodynią d o m u , nie powinno się myśleć o zaćmieniu strojem pań zaproszonych.

— Masz słuszność baronowo. R iviery z soliterów i aksam ity z koronkam i dobre są na bal publiczny, ale nie w własnym domu.

— Nie wiem czyby to był zwyczaj zagra­

niczny?! Podróżowa­

łam dużo, ale nie by­

wałam w towarzy­

stw ach obcych stolic.

Nie lubię zawiązywać relacyj z ludźmi, z k tó ­ rych stosunkami nie jestem obeznana od dzieciństwa.

— W ierz mi, baro­

nowo, źe księżnej M ar­

cie zupełnie jest obo- jętnem , czy się sto­

suje do zwyczajów naszych czy zagrani­

cznych. Zmienia w y­

razy Ludw ika X I V : Vetat c’est m oi na la mode c'est moi, albo na la -phantaisie c’est m o i... i to jej w y­

starcza!

— A już co fanta- sty c z k a , to fantasty- czka skończona!...

— A jaka uprzej­

m a, kiedy jej z tem wygodnie.

— Dziwi mnie tyl­

ko, jak się nie bała sądu ludzi, przystra­

jając się jak cesarzo­

w a n a k o ro n ac y ę ...

k ie d y ... proszę spoj­

rzeć . . . kiedy jej k u ­ zynka . . . ta śliczna b londynka. . . m a na sobie skrom ną sukien­

k ę i ani jednego klej­

nocika.

Rozm ow a dwóch pań przerw aną zosta­

ła zbliżeniem się hrabiny Ustrzowskiej, która czując się tego wieczora trochę zdrowszą, przyłączyła się do

towarzystwa. ' -

Tymczasem R en a z Januszem , księżna z młodzieńcem o mitrze w chapeau-cläque’vL i szkiełku w je- dnem oku, a panna K arla W rotow ska z W łodzimięrznm zm ieniali'm iejsca w chaine i balance kontredanso- wem. Hrabia Włodzimierz zwykle staw ał do m s-a -m s z Januszem. . . .

R ena ożywiła się w rozmowie ze swoim tancerzem. On jej opowiadał, a ona śmiała się serdecznie.

— Doprawdy, źe to szczęście przynosi!

— Ja k można wierzyć w takie rzeczy?

— W ierzę święcie! Od czasu, jak noszę przy sobie sznur wisielca, wszystko mi się powodzi.

— N aw et na polowaniu?

G R A Ż Y N A .

(9)

Ś W I A T 389

H E N R Y K S I E M I R A D Z K I .

W K Ą P I E L I .

50

(10)

— Szczególniej na polowaniu. Bo musi pani wiedzieć, źe posiadam dwa talizmany, ale teraz tak się niepraktycznie nosi zegarki, ie nie miałam do czego przypiąć obydwóch.

—• A jakiż to drugi?

— W łosek p a n i... ta k ! ... T e n ... ten! pamięta pani, przy winogronach?

— O Boże! pan nosisz włosy moje ra z e m ... ze sznurem ?...

— W łaśnie to chciałem pani powiedzieć. Połączyłem oba talizmany ze sobą, bo na d w a ... miejsca nie miałem. Widocznie jednoczy je jakiś m ag n e s...

— Dziękuję panu! M agnes między m ną a wisielcem!

— Może tp był człowiek uczciwy, tylko bardzo nieszczęśliwy.

— Bądź co bądź nie chcę, aby pan łączył moje włosy z tym strasznym stryczkiem.

— Jak pani pogardliwie o ludziach się wyraża!

— Ależ nie o ludziach...

— Ja zawsze mówiłem, źe pani nie m a serca, źe panią niedola bliźniego nic a nic nie obchodzi...

— Proszę bardzo... niech mi pan mój włos odda.

— Moje szczęście?!... A ! za żadne skarby świata! Jużby mnie pani z tego obedrzeć chciała?

— Z czegóż ja pana obdarłam?

— Lepiej nie mówmy o tem. Mego zaś porte bonneur nie oddam pani, choćbyś się panno R eno m iała targnąć na moje życie. Od czasu, jak go mam, prim o: stryjeczny dziadek, którego zaledwie znałem zapisał mi najwspanialsze polowanie pod słońcem.

— Jakto?

— Zapisał mi m ajątek z cudownem polowaniem. Jakieg'o ja tam niedźwiedzia sp o tk a łe m ! ... Bie­

dak u m a rł...

— K to , niedźwiedź?

— A le gdzie t a m ! ... stryjeczny mój dziadek. Zaledwie zdążył mi zapisać Borowice, w net rozstał się z tym światem. Secundo: od czasu, jak tam poluję, nigdy nie spudłowałem. Na tysiące liczyć m ogę ofiary moich strzałów. Gdyby mnie ś. p. Nemrod zobaczył, udusiłby się z zazdrości, za każdym bowiem razem w ra­

cam obładowany zwierzyną. R az spotkałem właśnie tego niedźwiedzia, o którym tylko co wspominałem. O d­

ciąłem się od reszty m yśliwych, a tu niedźwiedzisko staje do Ute d tete ze mną. Co praw da, wolałbym Ute a tete z panią n iż .. .

— Dziękuję panu, zanadto pan łaskaw.

— Proszę zaczekać i wysłuchać do końca. Stoję za drzewem i patrzę na niego. On stanął za drugim drzewem i patrzy na mnie. M agnetyzujem y się w zrokiem ... Bez kom plem entów muszę wyznać, że pani ma dużo ładniejsze oczy.

— N igdy nie byłabym się tego spodziewała.

— A jednak tak jest! Patrzym y na sie b ie ... ot t a k . . .

Mówiąc to Janusz, zwrócił się tw arzą ku R enie i patrzył na nią rozmarzonym wzrokiem, zapominając zupełnie, źe właśnie w tej chwili należało zrobić tour de mains.

— Janciu! — zawołała na niego siostra — uważaj, czekam!

— Chwileczkę, moja droga, jeszcze niedźwiedzia nie zabiłem — i kończył dalej opowiadanie.

K arla zbliżyła się do niego, mówiąc żartobliwie:

— Mnie się zdaje, że nim ty niedźwiedzia zabijesz, ciebie ktoś inny zabije.

— Przepraszam cię, sorella mia, ale ja z tobą co rano i co wieczór robię tour de mains na dzień do­

bry i dobranoc. W iem , że o to nie dbasz.

Tymczasem R e n a z W łodzimierzem połączyli się na chwilę w balance, w czasie którego hrabia szep n ął:

— O R e in e ! jestem niegodziwym poddanym. J e n ’aime pas ä vous zwir etendrę votre. royaute.

Dziewczę oczy spuściło, nie mając czasu na odpowiedź. Pow róciła na miejsce, gdzie Janusz opo­

wiadał jeszcze:

— Już, już m yślałem , źe mnie ta dzika bestya połknie na śn ia d a n ie... W te d y przyszła mi na myśl p a n i. . . to jest n ie ... włosek p a n i.. . Równocześnie jak palnę nożem w pierś p o tw o ra ... Zatoczył się. M yślę sobie: a nuż powróci, to i po mnie. W tem słyszę: paff! Mój niedźwiedź le ż y ... ani drgnie. To W łodzio tak go poczęstował, bo ja już nie miałem czasu nabić broni. A to wszystko dzięki talizmanowi.

— Jabym myślała, źe prędzej dzięki hrabiemu.

— Ba! ale gdyby nie stryczek z włosem, to W łodzio nie byłby się zjawił na czas.

— Jak siostra pańska dziś ślicznie wygląda.

Rzeczywiście K arla w czarnej crepe lisse sukni, nasłanej bukietam i róż wszelkich kolorów, zachw ycała wszystkich swoim widokiem. Piękny biust — jakim Diana m ogłaby się poszczycić — i ruchy dziwnie m ajestaty­

czne, czyniły z niej świetne zjawisko salonowe. W idocznie i ona dobrze się bawiła, bo wyraz oczu mniej niż zwykle poważny zdawał się godzić dzisiaj z dołeczkami, które tak swawoliły nad jej pięknem i ustam i, źe wielkie pokusy musiał przechodzić ten co na nie patrzał.

— A tak; ona mi się od pewnego czasu rzeczywiście wcale ładną wydaje — odpowiedział Janusz.

— Czy wolno wiedzieć od jakiego?

— Pani wolno wszystko wiedzieć. Od czasu, kiedy mi w yznała, że nie spotkała milszej i sym paty­

czniejszej osoby pod słońcem od tej, której po francusku Królowa na imię. Czy zna pani tę osobę?

— Jaki pan jesteś nieznośny, panie Januszu.

— To dziwne! A ja sobie zawsze wyobrażałem, źe jestem wcale miły człowiek.

— Dobrze, źe to koniec kontredansa, bobyśmy się pokłócili.

(11)

Ś W I A T 391

— A rzeczywiście, na kłótniby się skończyć musiało, bo pani poczytuje za złe to, co ja za dobre uważam,

*

O piątej gaszono światła w salonach księżnej, bo w jej mniemaniu byłoby niedystyngowanem prze­

ciągać zabawę do białego dnia.

M arta dążyła do swego pokoju, Za nią posuwał się książę A ugust. Spotkali się z R en ą w buduarze.

R e n a pocałowała kuzynkę na dobranoc, mówiąc:

— Ach! Merry, co to za rozkoszny wieczór! T ak się doskonale baw iłam ... Tobie muszę za to po­

dziękować.

— Twój zapał niczego nie dowodzi. Tybyś się dobrze bawiła naw et, gdyby krzesła poubierano we fraki i tańczyć pozwolono.

R e n a zasmuciła się i zmięszała. Książe za nią odpowiedział:

— Gdyby i tak było, dowodziłoby to tylko, źe jest młoda i że ją wszystko bawi. Szczęście, źe z krze­

słami tańczyć nie potrzebuje, bo uważałem formalny ścisk dokoła niej. Gdzie galeryę głów męzkich spo­

strzegłem, to m ogłem być pewny, źe za nią znajduje się kuzynka.

— Doprawdy! Powinszować ci można sukcesów w takim razie moja Reno. A le równocześnie zwró­

cić muszę uwagę, że dla młodej panny galerya z mężczyzn nie jest ram ą stosowną.

— Marto, książę tylko żartuje!

— W cale nie! mówię praw dę, ale dodaję, źe obrazy Greuze’a nic tem u nie winne, jeżeli ciekawi tłoczą się wkoło nich, aby je oglądać. Pociesz się kuzynko, galerya, o której mówiłem, nic ci zaszkodzić nie może.

— Pozwolisz Auguście, że mając więcej doświadczenia od ciebie w tej materyi, ja będę wyrokowała co dla młodych osób wypada, a co nie wypada.

Książe schylił się, aby dobranoc żonie powiedzieć i podług zwyczaju w rękę pocałować; przy- czem rzekł:

— O! co do doświadczenia tw ego w tej materyi, to naw et Madame de Parabere oddałaby ci palmę.

To nie przeszkadza — kończył, podając rękę R enie — że możesz być zupełnie spokojną kuzynko. Jeżeli zo­

baczysz, iż powodzenie twoje nie przypada komu do smaku, to powiedz sobie, ź e ... nadmiar troski bywa czasem wynikiem zazdrości.

Ukłonił się obydwom paniom i wyszedł.

— Dobranoc R e n o ... chce mi się s p a ć ... Ach! jakie te wieczory nudne! Istna pańszczyzna!

— Czy rzeczywiście masz mi co do zarzucenia?

— Po tem, co mój mąż powiedział, wnoszę, że praw da z ust moich nie przypadnie ci do smaku.

— O! nie mów teg o ... ja wiem, że on tylko żartuje.

— Mniejsza o to. W gruncie, cóż mnie to może obchodzić! — i opuściła buduar, a R en a poszła do swego pokoju.

(Dalszy ciąg nastąpi). E S T E J A .

J. E m . K A R D Y N A Ł A L B I N D U N A J E W S K I ,

K S I Ą Ż E B I S K U P K R A K O W S K I .

więzienia w Szpilbergu. R ychło ztam tąd uwolniony, wstąpił do sądu jako aplikant trybunału krakow ­ skiego. Nie mógł jednak liczyć — ze względu na nie­

dawną przeszłość swoją — na karyerę w tym kierunku, przyjął więc posadę sekretarza u Adam a hr. Poto­

ckiego, a wkrótce potem został pełnomocnikiem ca­

łej rodziny.

W ówczas to w piersi młodego człowieka zro­

dziło się uczucie, które dla niego całym wydawało się światem. K rótko trw ała myśl o szczęściu: śmierć wydarła mu ukochaną... Ból, jakiego doświadczył, stał się powodem oderwania myśli od doczesności, aby ją w nieskończoności utopić. W r. 1856 wyrzekł się świata. W r. 1862 spotykam y ks. Albina Duna­

jewskiego na posadzie rektora seminaryum św. Jana w W arszawie, później objął urząd kapelana przy ko­

ściele panien W izytek w Krakowie. Z ubogiej i skro­

mnej celi powołany został na tron biskupi w 1879 r - Przed niedawnym czasem otrzymuje tytuł księcia, przywiązany na nowo do stanowiska biskupa k ra ­ kowskiego. Przed miesiącem Leon X III wieńczy jego czoło kapeluszem kardynalskim.

Taki jest krótki zarys życia JE. kardynała D u­

najewskiego — na zewnątrz. W duchu zaś: był za- owołanie kapłańskie nie może

być otoczone aureolą poety- czniejszego uroku nad ten, w jakim przedstawia się ogó­

łowi dostojnik Kościoła, któ­

rego portret zamieszczamy w dzisiejszym Szviecie.

Zanim Albin Dunajewski został księdzem, przeszedł przez życie najpierw jako w ytrw ały pracownik na polu badań specyalnych w dziedzinie praw a; następnie jako bojownik nowych idei, nurtujących w Europie około 1848 r.; w końcu jako mąż, pragnący urzeczywistnić cel ziemskiej piel­

grzym ki w domowem zaciszu. Lecz nad kołyską jego, która stanęła w Sączu w 1817 r. inna błyszczała gwiazda przeznaczenia. Rodzicami jego byli: Szymon i Dominika z Błażewskich. Opatrzność powołała ich sy ­ nów: Albina i Juliana — do spełnienia zadań szerokich.

Albin, jak to już powiedzieliśmy, szedł z początku drogą świecką. Ukończywszy studya prawnicze we Lwowie w padł w wir prądów rewolucyjnych, a kiedy się z niego wydostał, otw arły się przed nim wrota

(12)

wsze sługą myśli bożej, wiernym uczniem nauki chrześciańskiej, cnotliwym, wyrozumiałym i pełnym słodyczy ojcem i pasterzem, jednającym i ujmującym sobie swoją dobrocią szerokie koła wielbicieli. Osobę jego otacza szacunek powszechny, a bliżej stojący przejęci są dlań miłością szczerą.

W o j c i e c h Gr z y m a l i t a.

O W S P Ó Ł C Z E S N E J P O E Z Y I C Z E S K I E J .

S Z K I C E .

II.

R O D Z I N A ,

b. D Z IA T W A .

W spółczesna poezya czeska, wychodząc z wska­

zanego w poprzednim rozdziale o hymenie założenia, jest konsekw entną i nie cofa się przed dalszemi wnioskami. Zwykłą koleją rzeczy po ślubie nastę­

pują chrzciny; tak »Bóg przykazał«.

Dlaczegóż wyjrzałem oknem pod las? Tam pod lasem błyszczy się okienko, przed rokiem był tam śnieżny tylko łan, a teraz już chata się świeci.

Zakładam się, że się tam za stołem dwie młode głowy tulą do siebie. W szak do chatki młoda weszła para i pierwszą dziś wigilię obchodzi.

A na niebie, nad chatką maleńką, tak się błyszczy gwia­

zda z całej siły ! Zapewne, by Trzem K rólom pokazać na przy­

szły rok drogę z pokłonem.

A wiadomo, źe Trzej Królowie chodzą z po­

kłonem maleńkiemu. Takie myśli nasuwa. Nerudzie widok nowej chatki (»Proste motywy«, motyw zi­

mowy trzeci,. osnuty na tle ludowem). B rat jego po lutni, A d o lf H eyduk, w zbiorku poezyj »Obrazki«

w wierszu »W roku« (y rocd) przedstawia cztery pory roku, poświęcając każdej dwie zwrotki, w ten sposób, że w pierwszej z nich opiewa m otyw z przy­

rody, a w drugiej dzieje pary miłosnej, która na wiosnę się dobiera, w lecie pobiera, na jesieni już się czegoś spodziewa. . . a w zimie przychodzi dzie­

cię na świat. Zapytuje tedy poeta: »Czyż nie mają wszego dosyć?« Tenże H eyduk ^ podsłuchał pieśń ubogiej dziewczyny, przędącej len. Śpiewała sobie tak.

Zwijcież się rychle cieniutkie n itk i, na sm ukłą cewkę, dla biednej dziewki.

W yszedłszy za mąż, śpiewała dalej tę sam ą pieśń, ale z pewnym waryantem:

Zwijcież się rychle cieniutkie n itk i, na białą suknię córeczki mojej. (W iersz Prcidlena t. j. ,,P rządka“ ).

W szystkie ptaki niebieskie opowiadają sobie o szczęśliwem przyjściu dziecięcia na świat, jak to podsłuchać miał sposobność inny znów poeta, F ran­

ciszek Prochdzka, a rozmowę tę ptasią opisał w do­

wcipny a pełen poetycznej wartości sposób na sa­

mym początku swej pięknej »Pieśni o Chińczyku«

(Piseń o Cinu), w której losy bohatera — Chińczy­

kiem przezwanego — opiewa od samej kolebki.

Rzecz naturalna, że wiele wesela w ypływ a z na­

rodzin dzieciny, bo nie mieć dzieci, to bardzo źle.

Odczuwa dotkliwie ten brak pewne starsze stadło małżeńskie, przezwane przez PIeyduka »Filemon i B au­

cis« (w zbiorku p. t. »Obrazki«). Nie mając własnego

potomstwa wzięli się na sposób; kupują ziarno dla wróbli i sypią na strzechę, kiedy dzieci zw ykły w ra­

cać ze szkoły. Dziatwa się zatrzymuje i bawi tern karmieniem wróbli, starzy zaś radują się, widząc tyle

'“-^4 r ..

Wm % ■.

J E m . K A R D Y N A Ł A L B I N KSIĄŻE-BISKUP KRAKC

drobiazgu pod swemi oknami! Potem wieczorem roz­

mawiają o tern do późnej godziny, aż sen ich zmo­

rzy i w marzeniu »własne na kolana sadza im dzieci«.

Takich »łakomych na dzieci« par bezdzietnych znaj­

dzie się dosyć w każdym kraju, ale czy w każdym

kraju są poeci zdolni to odczuć należycie?... Niech się wytłumaczę, co przez to rozumiem. Poezya zwy­

kła lubować się w wieku dziecięcym in abstracto, chociaż nie kocha się w dzieciach, tak samo, jak

Siu

D U N A J E W S K I ,

romantyzm lubił miłość, ale niecierpiał małżeństwa.

R om antyk czystej krw i gotów był każdej chwili uno­

sić się nad dziećmi, byle nie trzeba było być ich ojcem. Ojcostwo nie należy do tem atów jego Muzy.

Jeżeli W iktor H ugo obszerniej rozpisał się o swoich

synach, uczynił to nie dla tego, jakoby uważał ojco­

stwo za źródło natchnienia, ale dla tego, źe widział w swych synach m ateryał na wielkich ludzi, a śmierć zniszczyła jego marzenia o założeniu dynastyi um y­

słowej. Mimo wszelkich pozorów nie można odno­

śnych utworów W iktora H ugo zaliczyć do katego- ryi pieśni rodzinnych; nie w pojęciu rodziny źródło ich natchnienia, ale w rozważaniu stosunku poety do społeczeństwa! Czyż nie można określić tak samo słynnych trenów o Urszulce? A czy to nie chara- kterystycznem , źe o dzieciach pisano najczęściej po ich śmierci! Ten motyw do tego stopnia leżał po za horyzontem Muzy, że trzeba było aż zgonu, ażeby na wierzch w ypłynął, trzeba było najstraszniejszego wstrząśnięcia moralnego, ażeby i poeta odczuł, co czuł — bo czuć musiał — ojciec. Zdaje się, źe w poe- zyi długiego szeregu wieków nie wiedziano »jako sma­

kujesz, aż się zepsujesz« — źe sobie pozwolę cytatę z jednego utworu zastosować do drugiego dzieła tegoż autora. W X IX -ym wieku dość często mowa 0 dzieciach, ale jako o m ateryale dla lepszej przy­

szłości, a nie o tem, czem są obecnie. Jeżeli kto zwró­

cił się ku temu wiekowi, to chyba na tem at: »O gw ia­

zdeczko, coś błyszczała...« w swem własnem, lecz nie dziatwy imieniu. Słowem, dzieci występują nie jako maluczcy, ale jako kandydaci na obywateli. Do­

dajmy, źe przy tych dzieciach często widać matkę, ale nigdy ojca, choć piszącym je s t mężczyzna! Bo też dzieci nie ześrodkowują w sobie natchnienia, są tylko uzupełnieniem kobiety - obywatelki. Przedstawiają się jak figurki domalowywane na perspektywicznych obrazach. Nie o nie w kompozycyi chodzi, ale o salę lub krajobraz, do którego je dorysowano.

W poezyi czeskiej inaczej. Tu dziecię może być samo bohaterem poematu; jest nim nie dziecię­

ctwo in abstracto, ale prawdziwy bęben, z ciała i krwi, z całego gardła wrzeszczący, f a n N eruda we wspomnianych już »Prostych motywach« opisuje, jak raz na wiosnę w złym humorze przechadzał się po publicznym ogrodzie, w którym było pełno dzieci 1 ztąd pełno wrzasku. »Jak piszczy to ludzkie śmie­

cie!« Jedno z nich chwyciło go za nogę; zły, nie wie, czy uderzyć natręta, czy krzyknąć w gniew ie... ale jakoś mimowoli ani krzyknął, ani uderzył, lecz wziął

malca na rękę i pieszcząc p y tał, czy go lubi?

Nie sądźcie, źe dzieci, aby wejść do przybytku Czeskiej Muzy, muszą przedtem ślubować, że będą grzeczne, ładnie uczesane, um yte i t. d. Przeciwnie wchodzą one takiemi, jakiemi je poeta spotka w chwili natchnienia, ze wszystkiemi swemi cechami i naro­

wami. H eyduk w swych »Obrazkach« w wierszu

»Barankowa czapka« (Beranicka) rozpisuje się, jak trznadle zrobiły sobie gniazdo z czapki, wyrzuconej na drzewo przy zabawie dzieci. W pierwszych trzech strofach bardzo udatnie i z wdziękiem opisuje utratę tej czapki i kupienie nowej. — A cóż za typowego dzieciaka opiewa J . V. Stadek w wierszu »Makowa główka« (Makovicka w zbiorku p. t. -»Ze źiwota«, t. j.

»Z życia«):

Główkę ma drobną, m ałą, tw ardą, ciemną, a oczka, jakby rosa na kwiateczku, i tyle szczęścia największego we w zroku, gdy jabłuszko czerwone zajada. Przytem nóżką do taktu przytupuje — ani jąderka nie odstąpi p tak o m ! — A cóż masz począć, tato nieboraku, o t ! wycałować taką pełną buzię!

*,Daj mi b u zi!“ — podnosi się makowa główka; lecz naj­

pierw do kieszeni sięga. ,,Dziś tam nic już dla ciebie niema, droga!“ A dziecię tupnie nóżką i ucieka. ,,Dasz mi buzi ?u

— i ledwie ją utrzym asz, gdy na rękach ci w oła: ,,nie dam, nie dam !“

Cytaty

Powiązane dokumenty

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.. Te są

wiedziawszy się o postanowienin Matejki, odwołuje się więc do znanej mu gotowości mistrza poświęcania się dla idealnych celów sztuki w przekonaniu, że to