Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C Ł A W S C Z Y Z N Y .
(Dokończenie).
Dopiero po zupełnem uspokojeniu w roku
!773 przybył p. Zacharyasz do Tyw row a; za
stał tu wielkie rozprzężenie, pustkę. Dwór tylko, przedzierzgnięty w forteczkę, strzeżony pilnie przez wierną służbę, oparł się zniszczeniu. Oboję
tnie się jednak zachował wobec owych s tr a t;
choroba się odnowiła z większą jeszcze siłą, a pod jej na
ciskiem starość przyszła nagle. Długo się trzym ał czerstwo, teraz pobielał, przygarbiony, bez kija ruszyć się nie mógł.
Podczas nocy bezsennych zaczął układać testam ent, z ro
zwagą wielką i przytom nością; najprzód szły rozporządze
nia ogólne, z kolei przybywało kodycylów, obejmujących szczegóły. Projekt podziału m ajątku na sześć sched, dla każdego z synów, ułożył sam; żonie zostawiał dożywocie, na mocy umowy, zawartej między małżonkami jeszcze w 1759 r. Nadto wydzielił jej sumę, zapewnioną intercyzą ślubną, wynoszącą 60,000 zł. Do dawnych przybyły nowe zapisy Jezuitom Winnickim »na misyonarzy* 7000 zł., na budowę kościoła i klasztoru Kapucynów w Kunie (w do
brach po Słupiczach). Oświadczył się z zamiarem fundacyi jeszcze w marcu 1771 r. W tym celu wystosował odezwę na k a p itu łę , odbywającą się w W łodzimierzu; zatwier
dzenie jej przesłał mu prowincyał Kapucynów, ks. Izajasz,
10
przez pośrednictwo ojca gw ardyana Winnickiego.
Rozpoczętej jednak roboty, już ukończyć mu nie było sądzono; synowie z całą ścisłością zastosowali się do woli rodzica. Po owych pobożnych zapisach szły d łu g i, niew ielkie, ale skrupulatnie zregestro- wane. Pod błogosławieństwTem nakazał podstoli na
tychm iast je po jego zgonie w y płacić, wraz z na
leżną prowizyą. Zam ykał rzecz dział upominków i gratyfikacyj dla oficyalistów; spory zaś ich był za
stęp, większy, jak b y się dziś zdawać mogło. R e k ru towali się oni pośród uboższej młodzi szlacheckiej, niedoszłych palestrantów i dalekich powinowatych.
P. Zacharyasz miał tę wielką zaletę, źe z raz przyję
tym oficyalistą rozstawał się niechętnie; umiał każ
dego z nich zatrzymać, skaptować, przywiązać. T ak Brodziński, gubernator alias generalny komisarz, zwany pułkownikiem, bo stał na czele m ilicyi, jakiś naw et skrom ny tytuł powiatow y posiadał, a pilnował mienia swego chlebodawcy przeszło lat 40; Zają- czewski, W olski ubyli z otoczenia, okryci ranami podczas jednego z licznych zajazdów; pensyę też po
bierali do zgonu. W aryw oda kozakował przeszło ćwierć wieku. Dom aradzki kłócił się z panem stolni
kiem, dalekim pow inow atym , jak Dom aradzka z pa
nią stolnikow ą; to im wszakże nie przeszkodziło ob- syłać ich listami, często pełnemi hum oru, a malują- cemi dosadnie stosunki dworu szlacheckiego na k re sach w połowie zeszłego wieku. Sam a szczególnie
»Domarasia« niewyczerpana jest pod tym względem;
kilkomiesięczna jej korespondencya ze stolnikową, 0 dziewce kandydatce na m am kę, tyle jaskraw ych 1 wesołych posiada szczegółów. S z k o d a , źe ich zu
żytkować nie możemy, nie nadają się do druku.
A le mówiąc o ostatniej woli stolnika, zbaczamy nieustannie, a jednak z pew nym to celem czynimy:
idzie nam o wykazanie dodatnich stron jego chara
kteru i serca, choćby dlatego, że o ujem nych społe
czność nasza, nienależycie poinformowana, lubiła długo i dużo rozprawiać. Otóż z oficyalistów a pokrewnych, godzi się tu jeszcze o trzech braciach Mętowskich w zm iankow ać; przez Piaseckich szło powinowactwo.
P aw eł, ojciec stolnika, ożeniony z P iasecką, rozko
chany w swojej dozgonnej towarzyszce, dbał o jej ubogą rodzinę. Stolnik po rodzicu odziedziczył tę pię
kną cechę, trzech braci M ętowskich do szkół odda
wał, promował w palestrze, w wojsku —- na tern się wszakże skończyło, źe wszyscy w racali, szukając u niego chleba, nie dlatego, żeby im się źle działo na świecie, ale dlatego, źe przywiązani byli do opie
kuna. Najstarszemu więc, Paw łow i, wypuścił on fol
w ark w dzierżawę; średniem u, W ojciechow i, polecił interesa praw ne podręczne, drobne, bo niezależnie od tego miał kilku adw okatów na stałej p e n sy i; naj
młodszy, Jan, przy b o ku, pod okiem stolnika praco
w ał; do G dańska jeździł z produktam i i szczęśliwie się wywiązywał ze zleceń; w misyach subtelniejszych był niezrównany, próbował wojenki barskiej wespół ze stolnikow iczem , wesoły, łubiany od wszystkich, a źe znał się na koniach, więc stadko piękne na ste
pach kuniańskich hodował. Dwaj bracia młodsi czę
sto brali udział w zajazdach, i jeden z nich, W o j
ciech, wycofał się z szeregów postrzelony; z ran p o tem życie zakończył,— a drugi, Jan, legł na pobojowi
sku. To też stolnik w testam encie, pom nąc na tę ofiarność, dodaje: »Za duszę ś. p. W ojciecha Mętow- skiego do P ohrebyszcz, gdzie ciało jego spoczywa, 3000 zł. Za duszę ś. p. Jana Mętowskiego, który za
mój interes zginął, 3000 zł. Fundusz ten do Tyneń- skiego kościoła wypłacić, bo popioły jeg o tam leżą«.
Co do pogrzebu, zostawił rozporządzenie: 1000 zł. na msze za jego duszę, z w arunkiem , by tę sumę w y płacano wieczyście co r o k u , a po zgonie małżonki, każda z sześciu sched na ten cel wnosić m a po 300 zł. Sam pogrzeb winien być najskromniejszy, bez żadnego splendoru, trum na drew niana, miejsce ostatniego spoczynku pod pawimentem, w progu ko
ścioła; grzesznikiem jest wielkim, więc pokora, publi
czna spowiedź przed potom nością, niech będzie za
dośćuczynieniem, pokutą, A spowiedź owm zawierało epitaphium , przez sam ego stolnika ułożone, zawiera
jące w sobie w ystępki i zbrodnie niby przez niego popełnione; winno być ono w posadzkę wprawione, kędy kości jego spoczną, i to nieodwołalnie. Zagro
ził, że g'dy go spadkobiercy w tem nie usłuchają, niepowmdzić im się będzie, pragnie on bowiem, żeby pobożni deptali popioły jego, by czytając owo w y
znanie wielkiego grzesznika, czerpali ztąd naukę i do
świadczenie. Skończył przykładnie 18 października 1774 ro k u , a choć na pogrzeb zjechał powiat cały, choć reprezentowany był i W ołyń, gniazdowa ziemia Jaroszyńskich, ale wdowa zadosyćczyniąc przedzgon
nym rozporządzeniom ukochanego m ałżonka, ściśle się do nich zastosowała. Na wozie zaprzężonym parą wołów, złożono dębową trum nę. Üdobrodziejstwowani Dominikanie i K apucyni przybyli z Jełow icz, W in nicy i K uny, ale ani jednej egzorty nie wygłoszono, bo taka wola była nieboszczyka; popioły spoczęły . w ziemi, tuż w progu kościoła. I kamieniem je po
k r y to , z owem na niem epitaphium. W spółcześni nie gorszyli się te m , bo byli świadkami życia stol
nika , rozumieli d o b rze, że przypisywanie sobie win, potęgow anie powszednich wykroczeń, było wynikiem pietyzm u, a co zatem id zie , źle zrozumianej pokory.
Pam iętnikarze wciągnęli do raptularzów produkcyę lapidarną p. Zacharyasza i zapomnieli o wszystkiem.
Na tem by się skończyło, gdyby któryś ze spadko
bierców nie usunął płyty, a tem nie obudził w rze
szy do potępienia skorej, wątpliwości, domysłów. Za
częto zaglądać do Silva rerum, wywłóczono ztam tąd epitafię i ogół nieświadomy przeszłości jej autora, z tych kilku wierszy wyprowadził w nioski, uwłacza
jące pamięci nieboszczyka. A wszakże skrupulatnie opisany żywot sto ln ik a, przeczy tem u widocznie.
W yobraziciel czasu, jaskraw o na tle dziejowem w y
stępujący, nic nadto. Nie on jeden w pieniactwie się ko ch ał, nie on jeden zajazdy zbrojne uskuteczniał.
Miał przeciw sobie stronnictwo silne i popularne w powiecie, wytężał wszystkie siły, b y je pokonać, pokonał w k o ń cu , a zwyciężeni nie przebaczyli mu tego. Sarkali. Napis grobow y posłużył im niejako za akt oskarżenia, ztąd owe do dziś błąkające, się le
gendy o w ystępkach wielkich i niesłychanjmh zbro
dniach, dokonanych przez stolnika Winnickiego.
■
X I I . Z a b i e g i w d o w y .
Podstolina, po oddaniu ostatniej posługi długo
letniemu towarzyszowi, zakrzątnęła się około intere
sów. Ciężar istotnie był nielada — została bowiem dożywotnią panią fortuny i jedyną opiekunką dzieci.
Z sześciu synów — najstarszy Mikołaj, stolnik bra- cławski w chwili zgonu ojca liczył lat 32; zajmował już pewne w województwie stanowisko, był też jedy
ną pomocą matce. D rugi z kolei 2 3 -le tn i Ignacy
i 2 2-letni Hipolit, nie obeznani dobrze ze sprawami, nie brali udziału w jej kłopotliwych zabiegach. O młod
szych nie było m ow y: Antoni 12-letni i 11-letni W incenty do szkół oddani Winnickich pod opiekę Jezuitów, a najmłodszy Czesław, rok szósty zaczynał;
jeszcze naw et do A lw ara nie dorósł. Podziwiać przy
chodzi i energię, i roztropność kobiety, i tę umie
jętność rozplątywania interesów, częstokroć bardzo zagmatwanych, tem bardziej, że właśnie dawniejsi przeciwnicy p. Zacharyasza, niejednokrotnie przez niego zwyciężani w sądach i trybunałach, nowe ja kieś pretensye wynajdowali. I tu znowu pierwsi wy
stąpili Czetwertyńscy, za-wsze roszczący praw a do spadkobierstwa po Kaletyńskich, urządzili nawet za
jazd (na m ałą wprawdzie skalę) na Sokolińce i prze
grali nietylko w polu, ale i przed kratkami. Gaszyń
ski wychowany w szkole podstolego, doradzał dalsze prowadzenie w o jn y ; niepomału więc był zgorszony, kiedy się dowiedział, że pani Jaroszyńska wystoso
wała list do umocowanego, występującego w imie
niu napastujących, a w nim oświadczyła się z goto
wością zadośćuczynienia wszystkim słusznym preten- syom, bo się procesować wcale nie ma ochoty, chyba przynaglona koniecznością, ale prosi o cierpliwość, prosi o trochę czasu do rozejrzenia się w interesach;
wr końcu dodaje, że wzgląd się należy wdowie, toż godzien jest dać jej się ukoić w sm utku i osieroceniu.
Zdaje się, że molestacyi nie uwzględniono, bo już na początku 1775 r. przystąpiła do lustracyi majątków.
A i tu sobie poradziła dobrze, zaprosiła do roboty nie posessionatów, ale ludzi praktycznych. Oto jak się przedstawiała spuścizna po p. Zacharyaszu. W woje
wództwie bracławskiem następujące doń należały osa
dy : klucz K uniański: Stara Kuna, Nowa Kuna, Ma- ryanów ka, Majdan, K rutychorb, Siedliska (dawniej Husaków), Skibińce i Michałówka, część Hubnika, część Zerdenowiec, na Hłuboczku (zastawa dzierżawna) lokowanych 53.000 zł., na Brodeckiem 59.333 zł., na Iwankowcach (z klucza Kraśniańskiego) 33.312 zł.
Dobra T yw row skie: Tywrów, Dzwonicha, Szersznie, Szostakówka, Słobudka (przedtem Kórniki) na grun
cie Szerszniańskim osadzona, Huta, Witawm, Majanów i część Pilawy. D obra w ołyńskie: Łuczyce ocenione na 56.587 zł., Podlisie 43.081, Horodniczka 45.520 zł.
Oprócz tego dom w W innicy i »lenno dóbr Koszo- wackich« to jest nieprzedawnione prawo do nadania, jeszcze, jak to już wiemy, przez Jana Kazimierza dziadkowi stryjecznemu pana Zacharyasza ferowane
go. Pan Nehrebecki uprzywilejowany geom etra Jego Królewskiej Mości, obliczył obszar ziemi wchodzącej w skład w^yżej wryliczonych majętności na sto tysię
cy ośmset czterdzieści morgów. Zasługuje jeszcze na zaznaczenie, źe rachunku na dusze czy też dym y nie podano wcale, tylko wartość gleby i rozmaite po- zycye dochodu, jak arenda i czynsze w miasteczkach, nadto gospodarstwo stawowe, lasowe, sianożęcie itd.
W artość m ajątku oznaczono na 1,105.505 zł. i gr. 8;
po strąceniu zaś ciężarów suma ta spadła do 974.784 zł. i pół grosza. — Z tych dodatków groszowych wnioskować można, jak był ściśle przeprowadzony rachunek. Sprężyste gospodarstwo i oszczędność do
konały zmian pożądanych, już po kilku latach. Spła
cono wszystkie legata i uciążliwsze długi; nastąpiły ugody z sąsiadami. W asylówki i .Sokoliniec zrzekła się podstolina na rzecz spadkobierców K aletyńskich i Kleszczowskich, tem samem zabezpieczając się od ich pretensyj do innych majątków. W 1779 r. ukoń
czyła ostatecznie zatarg z Justyną z Krzewskich Je- łowicką, starościną Perejesławską, pretendującą do drobnej schedy na trzeciej części TywTowa. Dwoma tysiącami złotych okupiła spokój. Najtrudniej szło z Pilawrą : połowa wsi należała do Jaroszyńskich, na drugiej połowie całe rojowisko spadkobierców, po dwóch tylko co wspomnianych wygasłych rodach.
Całe rojowisko powtarzamy, a czytelnik nie posądzi nas o przesadę, kiedy mu wyliczymy nazwiska owych spadkobierców, którzy mieli właśnie prawo do owej spuścizny: Godlewski, Stępkowski, Pałuski, Korytow- ski, Porczyński, Doroźyński, Krzewski, Słotwiński, Mysłowski, Pirohowski, Jełowicki, Olszewski, Biesia
do wski, Bohdaszewski i Żabokrzycki, a wszyscy ra zem i każdy z osobna, jakow eś pretensye rościli do połowy, zostającej już w posiadaniu Jaroszyńskiego.
Spory foliant zawierający odnośne dokum enta nie
zmiernie dużo ciekawych uw ag nastręcza; nadałby się do jaskrawego opowiadania o zwyczajach i w a
śniach zaściankowych. Odsuwając wszakże na stronę owe obyczajowe malunki, rzucone na szarych arku
szach niewprawną ręką, z zahaczeniem nietylko k a
ligrafii i gramatyki, ale często i przyzwoitości, do
damy na pochwałę podstoliny, że się oparła pokusom nabycia drugiej połowy wioski, choć propozycye od wszystkich z kolei otrzymywała spadkobierców, dość korzystne nawet. Powtarzała zawsze jedno: »umówcie się między sobą, wykażcie słuszne pretensye, zaspo
koję je natychm iast, ale wszyscy winniście mnie z tych pretensyj pokwitować«. Skończyła się ta za- wikłana sprawa najniespodziewaniej. W aśniący się spadkobiercy uprosili podstolinę na sędziego i roz
jemcę. Z całą bezstronnością obliczyła przypadające na każdego z nich schedy i z swojej strony dodała więcej jak należało.
Może jedną z groźniejszych była pretensya Ho- rajnów: Anna, siostra braci Kaletyńskich, wyszła za H o ra jn a , cześnika brzeskiego; otóż synowie tego posiadali niezaprzeczone prawo do spadku po wuju.
Jeszcze za życia p. Zacharyasza, zaczęli z nim proces, ale przegrali, bo podstoli nabywając m ajątek od spad
kobierców po Kaletyńskich, w akcie kupna, waro
wał sobie, że odpowiedzialność za nowe pretensye jego nie dotyczy, źe je przyjmuje na siebie repre
zentant spadkobierców Godlewski. Nie baczyli na to Horajnowie, wytoczyli proces podstolinie w 1780 r.
Sąd polubowny zażegnał burzę, która spadła na gło
wę poręczyciela; źe jednak ten nieraz dopomagał wdowie w załatwianiu spraw rozmaitych sąsiedzkich, choć drobnych, ale dotkliwych, więc z delikatnością zdradzającą niepowszednie zalety charakteru, przyszła mu z pomocą materyalną. W ypłaciła 14.000 z w ła
snej kieszeni, a te jej zapewniły spokój i estymę po
wszechną u ludzi. Nie wszystkie atoli kłopoty, w y
nikające z racyi nieukończonych przez małżonka inte
resów?, zaregestrowaliśmy tutaj. Było ich daleko więcej;
na tych wszakże kilku poprzestaniemy; dość ich dla odmalowania działalności i zalet skrzętnej kobiety.
Surową była dla siebie, surową i dla synów.
Twarz w liczne zmarszczki ubrana, (a taką ją widzimy na współczesnym portrecie, obramowaną szlarkami wdowiego czepca), zdradza energiczne usposobienie.
Przed czasem postarzała, świata się wyrzekła, w mo
dlitwie, w pietyzmie nie utonęła, bo wypadało na
przód uczynić zadość obowiązkom, oczyścić fortunę,
by spadkobiercom zostawić spokojne jej używanie'
i możność poświęcenia się całkowicie krajowi. Już
najstarszy Mikołaj — po tej drodze — pod sterem zgasłego ojca postępować zaczął. W 1764 r. na sej
mie elekcyjnym, razem z nim, jako poseł z woje
wództwa bracław skiego w ystępow ał1). Jako starosta wyszogrodzki, szczególnie czynne w 1775 r. rozpoczął życie, od chwili kiedy go powołano do komisyi, m a
jącej w ytknąć granice między trzema sąsiadującemi w ojewództwam i: podolskiem, bracławskiem i kijow- sk ie m 2). N a tymże sejmie poruszono spraw y grani
czne pryw atnych posiadaczy ziemskich, będące po
wodem nieskończonych zatargów , rujnujących strony powaśnione. O gół uznał za konieczne popchnąć kwe- styę rzeczoną na tory publiczne, odnaleść sposoby stosowniejszego jej zażegnania. Była to zapowiedź lepszych czasów. Że jednak w bracławskiem najwię
cej liczono takich nieporozu
mień, najwięcej przeto komisyi ad hoc przypadło na jego dolę.
Do trzech z nich w ybrany zo
stał podstolic winnicki: pierw
sza między Jerzym Baczyńskim i Bogdanem Ostrowskim, pod
komorzym bracławskim 3) ; dru
ga między Ignacym , K lem en
sem i Salezym Chołoniewskimi z jednej strony, a konwentam i Berdyczowskim i K rakow skim W ielebnych 00. K arm elitów bosych 4) ; nareszcie trzecia mię
dzy ks. K ory butam i W oroniec- kim i, Podkomorzymi J. K. M.
a Stanisławem Kordyszem, stol
nikiem bracławskim 5). Czy udało się komisarzowi przeprowadzić pożądaną zgodę doszukać się w papierach nie m ogłem ; pew ną jest tylko rzeczą, że w domu ostatniego, znalazł dozgonną to w arzyszkę, bo już 21 lipcai776 r. stanął z M aryanną K ordy- szówną na kobiercu ślubnym.
P anna wniosła mu 50.000 zł.
posagu. Ślub odbył się w Ty- wrowie, podstolina bowiem z po
wodu choroby nie m ogła wyje
chać z domu. Nowożeńcy jednak poprzestać musieli na skrom nych dochodach z wydzielonej im przez rodziców wioski, p. Zacharya- szowa bowiem korzystając z praw dożywocia, niewielką tylko pen-
syę w gotówce wyznaczyła synowi. Toż w rok znalazła się jeszcze energiczniej, kiedy Hipolit, późniejszy dzie
dzic Dzwonichy, już dwudziestokilkóletni młodzieniec, lubiący użyć przyjem ności, przynaglony potrzebą, znalazł w W innicy usłużnego kapitalistę, k tóry mu na rachunek schedy z fortuny ojcowskiej przynale
żnej, zaproponował pożyczkę. Naturalnie, że umowę w ypadało uprawnić. W ypadek chciał, że Gaszyński dośledził tej roboty. D ał wskok znać podstolinie. List jego w czytelniku śmiech pusty dziś biidzi, cały bo
') V o l. L eg. V I I . 130.
2) L . c. V I I I . 174.
3) V o l. L eg. V I I I . 291.
■i) L . c. V I I I . 3 17.
5) L . c. V I I I . 3 10.
wiem przesiąkły tragicznym patosem , a le , że się p.
H ipolit w tragicznych znalazł warunkach, to nie ule
ga wątpliwości. Otrzym ał piorunujący rozkaz by się stawił w Tywrowie nieodwołalnie. Rozkazowi uczy
nił zadość; przejęty wszakże trwogą, uprosił p. M ar
cina Grocholskiego, późniejszego wojewodę i p. R a dzimińskiego, by się za nim wstawili i przebaczenie u rozżalonej wyjednali rodzicielki. Snać była mowa o wyznaczeniu stosownej pensyi, bo podstolina prosiła 0 cierpliwość; zdała naw et spraw ę ze swoich zacho- dówr w m ajątku, które uznali za bardzo właściwe 1 z tern też odjechali, poleciwszy raz jeszcze pobła
żliwym względom wylękłego syna.
Że pochwały owych dwóch poważnych ziemian były uzasadnione, tego dowodził świetny stan m a
ją tk u ; ten bowiem w dwójna
sób podniesione zaczął dawać dochody. Prawda, że i okoliczno
ści sprzyjały temu. Nieustanne wrojny aliantów rzeczypospolitej z T urcyą, ztąd częste przecho- dy w o jsk , ztąd potrzeba pro
wiantów, zwykle bardzo korzy
stnie opłacanych. Zbywano więc wszystko na miejscu i podstoli
na zerwała stosunki handlowe z Gdańskiem, a że Tyw rów le
żał prawie na głównym trakcie, z łatw ością spieniężała produkta rolne. Potasy zaprzestała w y
palać; niszczyły lasy, a dawnych nie daw ały zysków. Natomiast rozwinęła gorzelnictw o, zwię
kszyła produkcyę opasowego re manentu. Piękne stada chodo- wała na płaszczyznach bohskich.
K onie jej chętnie nabywane były przez wojskowych delegatów, przybyw ających z za Dniepru.
Interesa taki obrót szczęśli
w y przybrały, że już w 1778 r.
pom yślała podstolina o zbudo
waniu stosownej rezydencyi w Tywrowie. A rchitekt Piotrow sk i, używający wTziętości — a doświadczenia nabył w Tulczy- nie — nakreślił plan, obliczył ko
szta na 80.000 zł. — jak na owe czasy ogrom ne — ale się przed niemi nie cofnęła, tern bardziej, że budow a trw ać miała lat kilka.
Jakoż dopiero w 1784 r. ukończona zupełnie została.
I Zamiast zamku stanął pałac, a że inne już były w y
m agania czasu, że hajdam actwo ustało, że w kraju stosunkowo spokojnie, więc nie uwzględniono forty
fikacyjnych addytam entów. Zamiast palisad, z ber- wion ułożonych, zamiast wałów ziem nych, stanął lekki mur, zamiast strzelnic na głów nym budynku — wieżyczki, zamiast sadu owocowego — na pochyło spadającej ku Bohowi płaszczyźnie — ogród angielski.
Ulice zakrzewione, szpalery wdzięczne, a tuż obok pa
łacu gazony zielone i wirydarzyki kwiatowe.
Nareszcie w sześć lat po zgonie męża wszy
stkim ciężarom uczyniło się zadość. W lipcu 1780 r.
jd
. Zacharyaszowa sprosiła poważniejszych sąsiadów i urzędników z W innicy; pierwszych dla wysłuchania
! ra c h u n k u ; drugich dla uprawnienia owego spraw o
A N T O N I K O Z A K I E W I C Z .
P O D B R O N I Ą ,
zdania. Nareszcie pierwsi mieli zatwierdzić podział sched, plan którego nakreślił jeszcze podstoli; ostatni zaś ująć plan ów w ferułę kompromisarskiego de
k retu , obowiązującego spadkobierców. Zjazd miał miejsce 4 lipca. Odbył się uroczyście. Po nabożeń
stwie u ks. Dominikanów, zebrani goście dowiedzieli się, źe wdowa w dożywocie dobra sobie zostawione, zupełnie z długów oczyściła, długów* tych bowiem od zgonu małżonka wypłaciła 151.271 zł. 26 gr., a co więcej, podniesieniem gospodarstwa podniosła w ar
tość majątku, tak, źe w* obecnej chwili wyobrażał on sumę 1,200.000 zł. A w rachunek ten nie wchodzi 60.000 zł. posagu samej pani, schedy więc wynoszą równo po 200.000 zł., które natychmiast po wydzieleniu, czterej starsi synowie otrzymać mają. Przedostatni W incenty 17-letni wyrostek bez opieki obejść się nie może; najmłodszy zaś Czesław ledwie rok 12 rozpoczął, więc przy matce zostanie, albo raczej ma
tk a na jego schedzie gospodarować nie przestanie.
Prosi przeto, by mu klucz Tywrowski wyznaczono, pragnie bowiem tutaj, gdzie jej tyle lat upłynęło, dokonać żywota. N aturalnie, że zadość uczyniono słusznym żądaniom podstoliny. Po kilkunastodnio- wych naradach, ze zgodą stron obu, zredagowano akt dzielczy »w księgach grodzkich Winnickich, dnia 5 lutego 1783 r. oblatowany«, zkąd każdemu ze spad
kobierców jego kopia wierzytelna doręczona została.
I chyba dodać tu jeszcze datę zg'onu podstoli
ny, który nastąpił 10 grudnia 1785 roku. Dalsze losy rodziny nie wchodzą w zakres niniejszego opowia- n ia ; przyznajemy się otwarcie, żeśmy jej nawet nie mieli na celu, a jeżeli w zgrupowanych zdarzeniach występuje ona na pierwszym planie, to dlatego, źe w przygodach jej jaskrawo się odmalowały wszystkie cechy, ową właśnie znamionujące epokę. Wreszcie skutki zamętu spowodowanego przez inkursyę ko
zacką, przetrwały wprawdzie trzy ćwierćwiecza, ale po ich upływie dzieje już inną podążyły koleją.
Dr. An t o n i
J.
W S I E C I P A J E C Z E J
P O W I E Ś Ć
W śród piasków i lasków, wśród tumanów kurzu toczył się zwolna koczyk elegancki na wysokich, lekkich kołach, któ
rych stalowe promienie połyskiwały od blasku słońca.
.Słońce nielitościwie wydobywało na. jaw wszelkie tajniki krajobrazu upośledzonego przez naturę. Znęcało się nad jałow
cami, nad niedorostkami leśnemi, które od wielu lat darem
nie pracowały, aby się wybić pod niebiosa w postaci wysokich sosen. Macocha ziemia nie dostarczyła drzewinom soków do
statecznych. Znęcało się słońce nad wrzosami, nad mchami na
wet, które powoli wysychały, nie znajdując cienia pod koroną drzew; znęcało się głównie nad ptactwem , zmę- czonem kilkudniowemi upałami; nad czwórką dzielnych kasztanów trakenów, które mimo swych pełnych kształtów i widocznego dobrobytu, w tej chwili z niechęcią i ospałością, zwolna, z głębin piasku wydobywały sprężyste nogi, nie broniąc się już nawet muchom, jakie na ich grzbietach pozasypiały. Czasem koń ogonem machnął, mucha się podrywała o kilka cali, aby znowu opaść na to samo miejsce, dla drzemki.
W szystko w około świeciło niezwykłym blaskiem. Słońce brylantowemi promieniami napełniało tuma
ny piasku. Świecił się pot na skórze koni, na skórze stangreta i lokaja, którzy wyprostowani w twardych cylindrach na głowie, przeklinali w duchu modne liberye. Świeciły się herby i hrabiowskie korony na złotych guzach liberyjnych i na szorach angielskich, a najjaśniej świeciły oczy dwojga młodych osób, siedzących w głębi powozu.
Widocznie upał i zmęczenie nie pozwalały na ożywioną rozmowę, ale myśl musiała pracować mil
cząco, bo tak czarne oczy młodego człowieka, jak stalowe jego towarzyszki, prawie gorączkowym jaśniały blaskiem.
Dziwny kontrast stanowiła ta para.
M łodziutka kobieta prosto trzym ała głow ę pokrytą skromnym, ale dystyngow anym kapeluszem, z pod którego w ydobyw ały się jasne warkocze. Całe jej ubranie cechowała staranność i gust najlepszy; rękawiczki długie, duńskie, buciki zgrabne, pokrywające długą, ale niezwykle w ąską nogę. R y sy tw arzy delikatne, dro
bne; głow a osadzona harmonijnie na długiej giętkiej szjd. Jasne oczy, jasne włosy, jasne rzęsy i brwi — co razem wziąwszy, zwykło być uważane za wadę — w jej fizyognomii jednak tak dalece było odpowiedniem , źe ciemny łuk brwi i rzęs m ógł tylko zepsuć tę harm onię łagodności i słodyczy. U rok młodości i prostoty, ufności i naiwności bił z jej oczu.
Choć siedząca, łatwo poznać, że wysoka, szczupła, giętka, trochę zanadto eteryczna może na reali
styczne pojęcie o urodzie. R ubens nie byłby jej w ybrał jako typ do swych arcydzieł, ale taki nieopisany urok malował się na tej młodej twarzy, źe poeta każdy szukałby w niej natchnienia.
Sąsiad jej, blondyn także, mając tę samą białą płeć, nie okraszoną rumieńcem, przy bliźszem rozpa
trzeniu się podobne naw et rysy, na pierwszy rzut oka różnił się od niej zupełnie. Ciemne, prawie czarne oczy, czarne gęste brwi i długie ciemne rzęsy, nadaw ały całkiem inny wyraz jego fizyognomii. O ile towarzyszka jego słodyczą się odznaczała, o tyle w jego oku przebijała się jakaś szorstkość i niepokój. U sta obojga, na ten sam model wycięte, u niej składały się do uśmiechu, u niego do zawziętości. Czoło jego świadczyło o intelli- gencyi; bladość cery o chorobliwym, a co najmniej nerwowym stanie zdrowia. O ile m łoda kobieta odzna
czała się starannością w ubraniu, o tyle on grzeszył niedbalstwem. R ęce opalone, — kołnierzyk i m ankiety zmięte, płaszcz nieświeży i wygnieciony. W idocznem było, źe pogardza doczesnemi marnościami.
D ługo dosyć siedzieli oboje w milczeniu, nareszcie m łody człowiek odezwał się:
— W ściekły upał; już mi w gardle zaschło od kurzu. Nie wiem kiedy nareszcie dobijemy do miejsca;
musisz być bardzo zmęczona, R eno?
• - Gdzie tam, nie czuję naw et zm ęczenia... T ak się boję tego co mnie c z ek a . . . Okropnie jestem niespokojna.
Młody człowiek uśmiechnął się pogardliwie.
— Przecież cię nie zjedzą; czego się bać ludzi, szczególniej g dy m ają takie piękne konie, powozy i ty le koron hrabkywskich — dodał z ironią.
— W łaśnie dlatego się boję. Gdybym jechała do skrom nego dworku, to lżej by mi było na sercu.
— Im ponują ci te wspaniałości, onieśmielają c ię ...
— Mój Feliksie, dlaczego mi chcesz dokuczać. Już dosyć smutno na świecie bez tw ych przymówek.
Mówiąc to glos R e n y zadrżał, widocznie bardzo była wzruszoną. Jej sąsiad nie rozczulił się wcale i odparł chłodno:
— Teraz ci smutno nie będzie. W pałacu, gdzie pełno lokai, panien do usługi, gdzie zbytki, dostatki, komfort, b o g a c tw a ...
— Ty wiesz dobrze, źe ja o to nie dbam.
— Nie dbam, nie dbam; wy wrszystkie kobiety nie dbacie o takie rzeczy w teoryi, a w praktyce nie umiecie obejść się bez tego.
-- Mówisz jak gdybyś kobiety znał na wylot. Zkąd się u ciebie bierze tyle doświadczenia ?
— Jesteście wszystkie do siebie podobne, dosyć znać jedne, aby sądzić o całej bandzie. Alboź to nie miałem sposobności studyować tego uroczego rodzaju na was, moich siostrach.
— Proszę cię, przynajmniej H elenki nie mieszaj do tych uszczypliwych spostrzeżeń. Ona biedaczka, była świętą, męczennicą, z niej sądząc m ógłbyś paść na kolana przed całym rodem.
— To prawda, ale i ona nie była wolną od próżności. Pierwszem przykazaniem tak u niej jak u cie
bie było zawsze przyczesywanie włosów7, zapinanie broszek, czyszczenie paznogci; aż strach pom yśleć! Lustro i fatałaszki to wasza prawdziwa re lig ia ; pew nieby się świat zachwiał w podwalinach, gdyby guzików u rę kawiczki nie zapiąć, albo krzywo włożyć kapelusz.
— Przesadzasz, wszystko do ostateczności posuwasz; nigdy się na tym punkcie nie porozumiemy. Ja uw ażam , że nietylko kobieta ale i mężczyzna powinien formie estetycznej, zewnętrznej, choć trochę uwagi poświęcić, aby się odróżnić od dzikich ludzi. T y się bawisz w Diogenesa; pogardzasz wszystkiem co przez ludzi przyjętem zostało, jako zewnętrzna oznaka cywilizacyi.
— Przyjęta konwencyonalnie. Nienawddzę konwencyonalności.
— Póki się nie zakochasz, a w tedy zaczniesz cylindrom i lakierkom hołd składać.
— Nie cierpię takich bredni. Poza fatałaszkami, wam tylko zakochanie w głowie, jak gdyby bez za
kochania żyć nie można.
— Nie gniewaj się Feliksie. T y wiesz, że ja tylko żartuję, gdybym chciała brać na seryo tw oje w y
buchy, daw nobyśm y już do noża się porwali. Szczęściem, źe ja mam dosyć spokoju za siebie i ciebie.
— To wszystko dzikie p re te n s y e ... poza! W y wiecznie pozujecie, gdy nie macie innego argum entu to ustępujecie, bo wam tak miłość spokoju nakazuje; znane rzeczy!
— A więc rezygnuję; mniejsza o to. Mnie teraz dużo więcej zajmuje chwila obecna niż dysputy nad kobietami. Czy myślisz, że mnie tam serdecznie przyjm ą? Ciekawa jestem czy M arta jest sym patyczna?
— M arta ? H o h o ! moja droga, M arta to jest ziółko!
— N igdy jej nie widziałeś.
— A le słyszałem o n ie j... dosyć słyszałem. To kokietka próżna, pusta jak bańka m ydlana; to taki trzmiel, złe zielsko, osa, kąkol.
— Dosyć już, dosyć! mój drogi, nie unośźe się t a k ... nigdy ci nic złego nie zrobiła.
— A le może zrobić. Takie kobiety tylko złe zrobić m ogą; to szatany. Mnie do rozpaczy doprowadza
myśl, źe ciebie tam zostawić muszę w tem otoczeniu.
— Przecież bratowa ojca, stryjenka nasza, to bardzo zacna kobieta.
— W idocznie nie tak bardzo zacna, kiedy córkę na takie licho wychowała.
— Cicho, nie używaj takich okropnych wyrazów. Co te panie o tobie pomyślą?
— H a-ha-ha! a toś się w ybrała! Co one o mnie pomyślą? Bardzo mnie to obchodzi. Doprawdy, świetna jesteś! Co ja sobie robię z opinii, jaką takie dwie próżne istoty, jak nasza stryjenka i nasza kuzynka Marcia, M arteczka idealna, będą o mnie miały?
— Zkąd ty wiesz, źe one takie próżne ?
— Zkąd wiem ? Bo umiem p atrzeć! a wy kobiety nie umiecie. Dosyć spojrzeć na ten powóz, na ten zaprząg. Co znaczą te herby, te korony? Poco ten lokaj paradny? Czemu tego biednego furmana pakować w ten długi surdut, który go o zmęczenie przyprawia w taki upał? Może to wszystko przez skromność ? Może przez brak pretensyj ? Moja najdroższa ciotka koronami rzuca w oczy bliźniego. Olśnić wszystkich, upo
korzyć: patrzcie co to j a ? .. Motłochu, pospólstwo, chylcie głowy, hrabina jedzie, hrabiny powóz widzicie. To skaranie Boże z takiemi babami na świecie. W ytępić, wytopić!
— Dlaczego się tak buntujesz? Największa wyższość, to wyrozumiałość na wady bliźniego.
— Nie mam się buntow ać? Czy ty myślisz, źe we mnie się wszystko nie burzy, nie jątrzy na myśl, źe ty dziś na łasce tych krewnych pozostaniesz; źe ja twój brat nie mogę zapracować na ciebie ? Moja bez
silność mnie gnębi, dlatego może podwójnie jestem oburzony. T a niesprawiedliwość losów do wściekłości mnie doprowadza! W czasie kiedy nasza stryjenka i kuzynka zbytkami świat olśniewają, nasi rodzice nieledwie w nędzy kończyli życie. W tedy, gdy na konie i charty tysiące wydają w Ustrzówce, nam brakowało na zapłacenie doktorów, gdy biedna H elenka chorowała. Czy ty myślisz, źe w czasie długiej choroby tej mę
czennicy, jak ją słusznie nazwałaś, nie dochodziłem do szaleństwa, porównywając rozrzutność i miliony naszych najbliższych, a nasz własny upadek. Ja ich nie cierpię! nie cierpię! Tylko ostateczność zmusza mnie odwieść cię do nich; ze mną samym o głodzie i chłodzie zostać nie możesz. K iedy cię raczą przyjąć, trzeba z ich łaski korzystać, ale to mnie zabija, to m n ie ...
— Feliksie! nie mów7 tego. Odwmgę mi odbierasz zupełnie. Dlaczego się tak egzaltować? Nie my pierwsi doszliśmy do upadku; jednym się powodzi, drugim nie. Dlaczegóż na szczęśliwych rzucać kamieniem?
Zresztą koło szczęścia może i o nas zawadzi, tocząc się różnie po świecie; nie trzeba się tak zrażać. K to wie? T y taki jesteś zdolny, tyle masz energii... poczekaj! Różnie być jeszcze może; jesteś zaledwie pełnoletni;
możesz jeszcze odbudować to co runęło w naszych oczach prawie. Za jakie dziesięć lat może dorobisz się ma
ją tk u , odkupisz naszą śliczną siedzibę. Ożenisz się bogato, osiądziesz napowrót w Lechowie, mnie weźmiesz do siebie. Pamiętasz dwńe powieści Kraszewskiego: »Morituri« i »Resurrecturi«. Otóż dlaczego nie wierzyć, źe dla nas »Resurrecturi« nastąpi ?
— O ty optymistko niepoprawna! Żal mi ciebie, tyle masz illuzyj do stracenia. Widzisz, ja się prze
konałem , że o ile M orihtri w7 naszych rodzinach, w polskim kraju, często się zdarza, o tyle R esurrecturi jest tylko czczą mrzonką. K to raz umrze, nie zmartwychwstaje na tym św iecie... a i na tamtym.
— Cicho, o tern w7ątpić nie wolno.
— Nie myślę wchodzić z tobą w rozprawy religijne, chodzi mi tylko o to, abyś sobie nie robiła illu
zyj. Gdy rodzina znana niegdyś i można podupadnie, to nie -warto nawet dźwigać się do góry; to daremne wysiłki. K rach! rozbiła się szkuta, a ci co na niej, lepiej niech odrazu w wodę skoczą, bo ciężkie życie czeka ich na świecie.
— Okropność! Jak ty czarno na świat się zapatrujesz, jeszcze żyć nie zacząłeś, już otuchę tracisz.
Ja wolę powoli z illuzyami się rozstawać, byle je na jakiś czas zachować jeszcze, jeżeli to illuzye... a może i nie.
— Niech i tak będzie; daj mi pokój, jestem śpiący.
To mówiąc Feliks długie ramiona wyciągnął przed siebie, palce zakurzone rozprostował, aż w sta
wach trzeszczało. Ziewnął wymownie, mruknął pod nosem : »wszystko razem niucha tabaki nie warte« — w pa
kował ręce do kieszeni, wsparł głowę na wzgardzonych teoretycznie pełnych komfortu poduszkach i zasnął.
R e n y myśli krążyły dalej po głowie, żywo i niespokojnie. Powóz wciąż przebijał się przez piaski. Tum any kurzu niby gęsta zasłona otaczały koła, a słońce po macoszemu znęcało się nad zapadłym kęsem ziemi pod
laskiej, tej sieroty, którą Bóg zapomniał ustroić przy stworzeniu świata.
Zadowolony z swej nienawiści do ludzi, Feliks Ustrzowski zasnął głęboko. Chrapaniem świadczył, źe jeżeli wszystko inne w arte pogardy, to sen jest w każdym razie piękną stroną życia. Zasnął zakłucając spokój siostry, dopełniając świętego obowiązku pozbawiania jej illuzyj. Ona biedaczka niewesoło dążyła w te nieznane strony, między nieznanych ludzi. Nie potrzeba jej było zrażać i przestrzegać. Uściśnienie, słowa otuchy, wię- cejby jej się przydały w tej chwili, niż owe pessymistyczne frazesy; ale od kogoż może wyglądać tych uści- śnień, tych słów otuchy? M atka umarła, ojca nie pamięta prawie, siostra, jej ideał, jej świętość — siostra umarła. Nikogo, nikogo na ziemi, tylko ten brat ukochany, dla którego życie by oddała, a który w zamian rani ją na każdym kroku, w kaźdem słowie. Nie ona jednak zarzuca mu szorstkość i brak względności. Ona czuje tylko ból w sercu, gdy on despotycznie i bezlitośnie odzywa się do niej. A le miałażby go potępić? Ona?
— nigdy w życiu. Przeciwnie, ten brat to geniusz, to szlachetność, wyższość um ysłu, która na skrzydłach wzbija się pod szczyty. Ten brat to jej wiara w życie; na nim wszystkie nadzieje opiera. Martwi ją w Feliksie brak tej ogłady, tej dystynkcyi, do jakiej mimowolnie lgnie jej delikatna kobieca natura; wolałaby go widzieć równie mądrym, ale nieco porządniej ubranym , nieco przyzwoiciej wyrażającym się; wolałaby gdyby na nią trochę mniej fukał, trochę mniej mówił o swojem cierpieniu z jej powodu, mniej ubolewał nad jej losem, a zamiast tego, aby ją przytulił do siebie serdecznie, gorąco, aby ją zachęcił do życia, którego się obawia, którego obawiałaby się jeszcze więcej, gdyby nie była przekonaną, źe ludzie nie są źli w cale, że ją przy
garną, pokochają i źe w końcu jednak im dobrze będzie obojgu, a Feliksowd przedewszystkiem. Bo Feliks
to jej cel m arzeń; ona go widzi wielkim, ocenionym przez świat cały. Szkoda tylko, źe z nim tak jak z H e
lenką rozmawiać nie może. Ona go nie rozumie. Nic dziwnego, że on sie szamoce i niecierpliwi; ona taka jest ograniczona i naiwna stosunkowo do niego. H elenkę jednak rozumiała. G dyby nie H elenka, dawnoby jej przyszło iść między obcych; póki ona żyła, była dla R e n y opieką, stanowiła reprezentacyę domu. Miała już trzydzieści kilka lat, więc m ogła mieszkać sama z siostrą i bratem po śmierci m atki, swoją opieką młodsze rodzeństwo otaczając. M atkę wspomina R e n a z tern samem rozrzewnieniem. Pam ięta ją schorzałą, milczącą, na pozór obojętną.
Śmierć przyszła nieznacznie, w niczem od zwykłego snu zdawała się nie różnić, a gdy ją raz wyniesiono z domu w skromnej trum nie, zrozumiały jej dzieci, źe ich m atce kajdany opadły i wolność oddano jej na
reszcie. H elenka później była wszystkiem dla R eny. Jej myślom wyniosłym, harmonii jej duszy, naukom jej i rozmowom z nią, R en a wszystko zawdzięcza. Teraz czuje, źe ukochana jej siostra szczęśliwszą być może na innym nieznanym, ale lepszym świecie, między tym i, którzy walczyli i zwyciężyli. Bo R e n a ma wiarę g łę
boką, ślepą, niezachwianą. Pewna jest, że duch m atki i siostry czuwa nad nią.
Zaraz po śmierci Plelenki, Feliks i R e n a zliczyli wszystko co m ają, aby w edług tego, plany na przy
szłość ułożyć. Pozostawało im, oprócz cennych zabytków z lepszej przeszłości, których się za bezcen u han
dlarzy pozbywać nie chcieli, 10.000 rs. w ygranych w procesie w kilka dni po śmierci siostry. Sum a ta miała wystarczyć na ukończenie kursów uniwersyteckich i rozpoczęcie karyery prawniczej dla F eliksa.
Gdyby byli praktyczniej wychowani, spostrzegliby, źe kapitalik ten, m ógł im obojgu nawet, dać stosunkow ą niezależność. A le R en a o rachunkach pojęcia nie miała, a Feliks choć w teoryi zbytkam i pogardzał, w praktyce jednak czuł dobrze, że wiele pieniędzy potrzebuje.
Zdawało mu się, że mowy o tern być nic może, aby R en a z nim w W a r
szawie zamieszkała. Podług niego sum a 10.000 rs. nigdyby nic w ystarczyła dla obojga na prowadzenie domu.
D ługo namyślali się co zrobić, bo nie mieli ochoty pisać do stryjenki, owdowiałej hrabiny U strzow skiej, aby R enę do siebie przyjęła. T ak dawno już stosunki z bogatą rodziną zostały zerwane. Jeszcze za życia ojca, gdy m ajątek można było ratow ać zaciągnięciem pożyczki, brat jego starszy, hrabia Ustrzow ski odmówił mu pomocy. O dtąd zaklął się, że nie chce wiedzieć o swym rodzonym bracie, a gdy ten ostatni nie m yślał zaklęcia tego łamać swemi prośbami, więc też i chłód zupełny zapanował między dwoma braćmi.
Feliks z R e n ą kilka miesięcy stracili na naradach. Następnie kilka mie
sięcy trw ała wymiana korespondencyi ze stryjenką owdowiałą od lat kilku. Nare
szcie teraz w gorący dzień sierpniowy dążą oboje młodzi w nieznane strony; R e gina, aby w nich pozostać, Feliks, aby siostrę odprowadzić. Konie przysłano po nich o pięć mil do najbliższej stacyi kolejowej.
(D alszy ciąg nastąpi). E S T E J A .
O W S P Ó Ł C Z E S N E J P O E Z Y I C Z E S K I E J .
S Z K I C E .
W iek X IX przyniósł Europie jedną prawdziwie wielką nowinę: nowe narody, nowe języki literackie.
W ciągu pierwszej połowy naszego stulecia narody te staw iają pierwsze kroki, często niedostrzeźone na
w et przez resztę Europy, aż czem bliżej ku połowie wieku, tem silniej do jej w rót kołaczą. K ołatającym i byw ają zazwyczaj poeci, wołający w nieznanych do
tychczas językach o przypuszczenie ich do udziału w winnicy literatury powszechnej. Do takich to no
wych narodów należy i czeski. Tradycyę literacką X V i X V I stulecia zabił w nim do szczętu wiek X V II i X V III, do tego stopnia, źe żadną m iarą nie można uważać tego co się stało w X I X za dalszy ciąg przeszłości; to rzecz nieodnowiona, ale napra
wdę nowa.
Daremnie szukalibyśm y w dziejach przykładu postępów na każdem polu tak niesłychanie szybkich, jak tegoczesne postępy Czechów. Chyżość narodowej pracy dopraw dy bajeczna. Nie chciałoby się wierzyć, źe tego narodu jeszcze przed 70 laty zgoła nie było w umysłowej dziedzinie Europy, gdyby nie dowody historyczne. W szak jeszcze Dobrovskv nie wiedział, czy jest Czechem, czy N iem cem ; jeszcze Jungm ann, choć się już za Czecha uważał, nieraz udawał Niem ca. W szak w ogóle naród ten powstał z m artwych
przez ludzi, którzy dopiero w dojrzałym w ieku pisać po czesku się uczyli. Do niedawna przecież czeskie matki zakazyw ały swym dzieciom mówić po czesku.
A jednak naród ten stoi wysoko — stosunkowo bardzo wysoko.
Czem wzrósł i jak wzrasta, dokąd zmierzał i po
dąża, to zwyczajem wszystkich społeczeństw spisał wierszami. Poezya może być przeróżną, naw et złą, ale nie może być nieszczerą. Tam tedy, w pierwia
stkach natchnienia czeskich poetów najłatwiej będzie zmierzyć stosunek czeskiej myśli do każdej innej znanej.
W szelkie tem aty poetyckie i liczne sposoby ich opracowania w ynikają z następujących źró d eł:
1 ) z
osobistości poety uważanej abstrakcyjnie;
2) z powszechno-ludzkich uczuć. W tym dziale zbadać należy, ja k poeci opiewają rodzinę, przyrodę, świat nadprzyrodzony i nareszcie powszednie poto
czne życie.
3) z ducha czasu współczesnego. Tu należą tem aty patryotyczne, polityczne, społeczne, naukowe, tudzież ocenienie osobistego stanow iska poetów w zglę
dem współczesnych prądów ,— owa, że się tak wyrażę, poetyczna ich krytyka.
4) z przygód autora.
r -
a'' :v- ; : W m m
K y s o w a l E U W A H D L O E / l f ,
F O Y E R D L A P U B L I C Z N O Ś C I W T E A T R Z E W I E L K I E J O P E R Y .
13
Taki jest mój program , czy metoda; o nazwę nie będę się spierał. Program dobry, po czasie może się stać m etodą; gdzie m etody jeszcze niema, musi na razie wystarczyć prosty program . A do b a
dań historyczno - literackich m etody jeszcze ustalonej nie ma.
I. Św iadom ość zdolności poetycznej.
Iren to w sk i powiedział, że każda kobieta prze- dewszystkiem wie i myśli o tern, że jest kobietą.
Ciężkiego kalibru filozof w yrw ał się tu nieszczęśliwie w sp raw ie, w której starzy kawalerowie całkiem głosu nie m a ją ! Można natom iast użyć zgrabnej bu
dowy tego paradoksu, wstawiając weń zamiast słów
ka »kobieta«, wyraz »poeta«, a paradoks powie prawdę. Poeta wie i myśli przed ewszystkiem o tem, że jest poetą. Świadomość ta narzuca mu się w ze
tknięciu ze światem m etodą negacyjną i w krótce przekonyw a się, że nie jest takim, jak inni. W poety
cznych um ysłach wywołuje to dwojakie następstw a:
albo spostrzeżenie to jest dla poety niemiłem i bę
dzie się starał przystosować do otoczenia, — albo też przyjemnem, i wbije go w dum ę szczególną, tak, że będzie dążył nienaturalnem i nieraz naw et środkami do tego, żeby różnicę' tę doprow7adzić do maximum.
Spostrzegam y na płytszych szczególnie umysłach, że pragną różnić się jak najbardziej od reszty ludzi na- w7et pod względem zew nętrznym , t. j. co do ubioru, sposobu jadania i t. p. T ylko najpotężniejsze siły szkoły romantycznej uchroniły się od dziwactw w ży
ciu codziennem ; szeregowcy folgowali swobodnie wszelkim swym zachceniom. Nie 'wystarczały im po
wszednie zwyczaje i obyczaje, chociaż niejednemu z przybranemi dziwactwami było arcy - niewygodnie, wszystkie bowiem były wymuszone, udane, ani jedno nie wypływało z natury jego umysłu. Z tych cza
sów pozostało nam pojęcie o »rozczochranym poe
cie«, — wyobrażenie nieznane ani w czasach średnio
wiecznych, ani w dobie hum anizm u, ani klasycyzmu.
Świadomość posiadania poetyckich zdolności podniosła się w romantyzm ie do niebyw ałego sto
pnia i stała się bardzo płodnym czynnikiem tw ór
czym. Podczas gdy inne szkoły czerpały z tego źró
dła nieznacznie, romantyzm zbierał tu pełną dłonią.
Pisano bardzo wiele na tem at: »jestem poetą«; tem at zaś: »poeta i świat« pow tarza się niemal w każdym większym zbiorze utworów poetycznych.
Odczytując poetów czeskich uderzył mię niemal zupełny brak tej struny w ich lutni. Poeci czescy nie lubią pisać o sobie w przeciwstawieniu do reszty społeczeństwa. Zdarza się tu i ówdzie, że powiedzą, iż m ają więcej wrażliwości od innych, lub kilku sło wami wspom ną o tej lub owej przyrodzonej im zdol
ności i skłonności, wszystko to jednak wyrażają jakby mimochodem, bez patosu, a przedewszystkiem bez silnego akcentowania, bez pretensyj, bez rozlubowm- nia się w' tym temacie. Najgłośniejszy okrzyk, jaki w tym kierunku wydała czeska muza — okrzyk odznaczający się siłą w pośród innych — brzmi jak n a stę p u je :
. . . U lu b ień co w i M u z sprzyjają bogow ie i niech burza zagraza, p o e tę geniusz ocali. K a llu s .
Czy w wyrazach powyższych tkwi przeciw^sta- wienie siebie reszcie społeczeństwa i wynoszenie się nad nie? Bynajmniej. Z przywileju nadanego sobie
przez bogów, poeta nie snuje żadnych wniosków na niekorzyść swoich bliźnich, a jak powiedziałem, jest to najsilniejszy ton na tej strunie w czeskiej poezyi.
W szystko inne w obec tego jest szeptem. Rzecz cała uderzy nas jeszcze bardziej, gdy zważymy, że strofa, którą przytoczyłem, jest utworem poety, k tóry kształcił się i żył nie w centrum czeskiego ducha, lecz poza obrębem umysłowej społeczności czeskiej, jest to bowiem samouk z prowincyi, chodzący pod niejednym względem sam opas, który właśnie wyró
żnieniem się z pośród poetyckiego tow arzystw a — jeżeli się ta k wyrazić wolno — zw raca ną siebie uwagę.
Biorąc do ręki poem at z tytułem : »świat i poeta«, lub coś podobneg-o, wiemy już naprzód, że treścią jego będzie pogardliw y lub co najmniej ironiczny pogląd na społeczeństwo. W yczytam y w nim między w ier
szami, że świat jest nikczemny i niewdzięczny, że nie wart, aby poeta po nim deptał, że ja k żmija roz
grzana na łonie kąsa pierś wieszcza. Czescy poeci nie wyrażają takich przekonań, a na dowód przyto
czę najcharakterystyczniejsze ustępy o stosunku pie
wcy do reszty bliźnich z niewielkięgo poem atu »A«- snik a svet» (»Poeta i świat«) J. V. Slädka.
. . . P o e ta p ro w ad zi sp o łe czeń stw o ; czasem , ja k dzieci
— ju ż to p o w o li, ju ż żw aw ie j; a dzieci k ro cząc p o m ięk k im m cliu, nie w iedzą, k to im go p o d e s ła ł; czasem , ja k m ężów , do p racy i n a k rw a w e zapasy — rów nież nie w iedzą, k to p ie r
w szy z erw ał p ę ta n ie w o li; p ro w ad zi w szystkich, od żeb rak a aż do króla, ja k b y li i są w tej d o b ie ; o n b o w iem w iedzie n a ro d y do sła w y i staje n a ich grobach. P o e ta k ieru je nie ty l
k o sercem lu d zk iem , ale n a w e t w ie d z ą ; w N e w to n ie p o eta w ió d ł u c z o n e g o !
Treścią tych czterech strof jest bezwzględne i świadome opisywanie zasług poetów dla ludzkości.
Powiedziano w nich, że poezya wydaje wiedzę, wol
ność, sławę, wielkość narodu i przyjemności pryw a
tnego życia, słowem w szystko, cokolwiek jest do
brem na świecie, ale — i to właśnie jest charakte- rystycznem — stw arza ona to wszystko pośrednio, ukazuje tylko cel, ku którem u prowadzi. Poezya staje tu obok innych czynników jako współpracownik, którem u w podziale pracy dostało się szukanie ście
żek. Jest w tem różnica zasadnicza od owego kie
runku poezyi, który o nauce lubił wyrażać się lekcew a
żąco; wzmianki o niej czynione zw ykł był rozpoczynać od wyrazu »precz!«, w natchnieniu poetyckiem upa
trując nie pewien odszczególniający się rodzaj pracy umysłowej, ale wcielenie bezpośrednie wszelkiej myśli;
nie pierwsze świadome kroki now ych prądów', ale całości syntezę — od tego kierunku, k tóry najdalej zaszedłszy w najnowocześniejszym ze swych -wielkich przedstawicieli, w W iktorze H ugo, bliskim b}d oświad
czenia wręcz, że »/« civilisation ć e st moi«. Moźnaby sądzić z pozoru, że z kierunkiem tym się zgodził największ}7 z poetów czeskich Yrchlicky, skoro raz powiedział: »kocham naturę, kocham poezyę, a re
sztą pogardzam«, lecz Yrchlicky mówi to nie dlatego,
jakoby po za poezya nie było nic zasługującego na
uznanie, lecz tylko z tego powodu, iż zwątpiałemu
umysłowi poezya wydaje i staje się dlań rzeczywiście
lekiem, przenosząc go w światy stworzone w edług
własnej wyobraźni. Je st to nie teza podana na seryo,
lecz tylko okrzyk w7 chwili bólu, coś nakształt
owych łajań na sędziego, dozwalanych skazanym
w średniowiecznem sądownictwie, byle nie trwmły
dłużej nad kilka minut. N adto Yrchlicky, napisawszy
te słowa w pierwszym okresie swego zawodu, nigdy
później ich nie powtórzył. Narzekania, źe świat nie w ygląda tak, jakby sobie tego ktoś życzył, są rzeczą zw ykłą u prostych śmiertelników; u poetów brak tego m otywu — byłby niemal dziwnym. Odzywa się on często i w czeskiej literaturze. O takar M okry wydał zbiór poezyj p. t. »Pohädky«, w którym na przeró
żne sposoby obrabia tem at przebudzenia się z słod
kich marzeń do cierpkiej rzeczywistości, ale nie przy
śniło mu się rzucać za to klątw y na społeczeństwo.
Jest coś wzniosłego w tern poczuciu poety, źe stoi nie po za społeczeństwem, ale w niem, w jego sze
regach.
Nie przeszkadza to bynajmniej posiadaniu żywej świadomości swego poetycznego usposobienia i ró
żnic zachodzących między człowiekiem natchnienia, a człowiekiem roboczym, że użyję wyrażenia, które mi się nawinęło. Sladek, we wspomnianym już poemacie opisuje dosadnie wyższość poezyi, i to nie dlatego, że poeta ma myśli piękniejsze, górniejsze, ale źe głębiej, grutowniej spraw y pojmując, lepiej im służyć m oże:
K o p cie w szybach ja k najgłębiej, gdzie w iatr nie d o chodzi, p o eta i ta k zaw sze tysiąc m etrów w k o p ie się głębiej i usłyszy najlżejszy szelest, w ychodzący z w n ę trz a skał.
Za korzyści, jakie zeń zbiera społeczeństwo, poeta nie chce być wśród Spartan królem i dosta
wać podwójne racye darów fortuny. Ten sam Sla
dek, który z nich wszystkich najbardziej zajmował się wyjaśnianiem stosunku poety do świata, doszedł wreszcie do zapatrywrań, które oby najczęściej w poe
zyi się powtarzały. W wierszu p. t. ?> Povzbuzeni«.
(Zachęta) pow iada:
Jeżeli ci szczęście sp rzy ja dzisiaj, nie żądaj, żeby i ju tro sp rz y ja ło ; jeżeli m asz gorzkie ju tro i gorzkie dziś — krzyż sw ój nieś po cichu. Jeżeli ludzie są zim ni i fałszyw i, ty im sw ego ciepła dodaj i idź dalej sam . S łuż praw dzie, choćby cały św ia t tw o ją p raw d ę nazw ał k ła m stw e m ; n a ziem i jesteś ty lk o p o d ró ż n y m ; a gdy nareszcie się zm ęczysz, nie w stydź się tego i um iej um rzeć.
Tu nie pycha i nieuzasadnione pretensye, ale pokora i poczucie obowiązków brzmią z każdej strofy!
Za wyobrażeniem działalności poetycznej idzie w tropy pojęcie sław y; pisząc o poecie, o sobie, nie można niemal nie pisać o sławie; jedno z drugiem łączy się, jak pojęcia bliźnie. Czescy poeci piszą o tem nie
raz ; nie ma tu jednak nic charakterystycznego, zu
pełnie to samo, co gdzieindziej. Czasem się czyta, źe poeta boi się zapomnienia ze strony potomności, jak np.
w zbiorku Jana Nerudy -»Proste motivy«., gdzie ta m yśl dyktuje autorowi prawdziwie poetyczne ustępy.
G łęboką myśl rzuca Sladek, źe w »chvili prav dive z, t. j. w chwili rzetelnego natchnienia, o sławę się nie dba, bo tworzy się dla pieśni, nie dla poety. Nazwa poeta jest tylko brzmieniem, rzeczą doczesną, a pieśń wieczną! Jest to jednak myśl indywidualna Sładka.
Zresztą, jak powiedziałem, pod względem używania tem atu o sławie, nie znajduję różnicy między poezyą.
czeską a innemi.
Jan Calvi w wierszu » Umelec«. (t. j. artysta) powiada, źe artyści nowy rozwiną sztandar przed społeczeństwem. W dalszej części okaże się, źe poeci czescy rozwijają istotnie sztandary i to nie mgliste jakieś, nieuchwytne, lecz wyraziste, dotykalne. Jest to logiczna konsekwencya przeświadczenia, że rzeczą poetów jest prowadzić, ponieważ oni najlepiej drogę znają 1). Przeświadczenie to, wzięte za motyw, wydało
*) P o ezy a stoi n a czele m łodoczeskiego stronnictw a. (P r z y p . a u to ra ).
(w spółce^ z innemi motywami) dłuższy poemat Sva- topluka Cecha (czyt. Czecha) »Petrklice«, (t. j. klucze Piotrowe), allegorya, której treścią: że poezya jest złotym kluczem niebios. Sposobność do rozwarcia bram niebieskich nastręczyć się wprawdzie może ka
żdemu, ale nie przyda się na nic, bo złotym kluczem tylko poeta odmykać potrafi.
O poemacie tym warto pomówić. Jest to t. z.
»bachorka«, — oryginalne, a nader charakterystyczne wyrażenie, odpowiadające mniej więcej naszemu »ba
jeczka«, niemieckiemu »Märchen«. A le rodzaj poe
m atu określi się sam najlepiej przytoczeniem począ
tkow ych jego w ierszy:
Z aprzęgnę ja 'sobie do w ozu bajeczki cztery białe k o nie n a p o pręgach złotych — heja, heja, h e j ! N a srebrzystym w ozie złote b rz ę k a d e łk a , k o ła p ie rn ik o w e . •. ^
W taki powozik zaprzęgnięte Pegazy zawiozły poetę w krainę bajeczek.
Zgubione przez św. Piotra klucze znalazł jakiś młodzian i sprzedał żydowi. A le święte klucze nie chciały się dać przetopić, a więc żyd się ich pozby
wa. Znalazły nabywcę w uczonym archeologu. Mąż znakomity wnet odkrył, że to są klucze z Wysze- hradu, którem i K rok jeszcze otwierał bram y swego grodu. Napisał o tem książkę, która była grubą, bardzo grubą. Naród rozdziela się na dwa obozy: na wierzących w autentyczność Krokow ych kluczy i na niewiernych Tomaszów. W ysadzają tedy komisyę ad hoc... K I tu tymczasem kruk jakiś klucze u k ra d ł!
K rukow i wybrał znowu gniazdo chłopak, a kluczy użył po swojemu: zaczął na nich wygwizdywać.
A święte klucze takie piękne w ydaw ały tony, że ojciec chłopaka, nauczyciel wiejski, obwoził synka po całej Europie i dawał koncerty. Powodzenie było niesłychane! R azu pewnego zazdrośny jakiś rywal wymienił chłopcu klucze tuż przed koncertem ; pu
bliczność zamiast symfonii otrzym ała jakąś kocią muzykę, a dzienniki twierdziły nazajutrz, źe młody koncertant zakłada nową szkołę muzyczną. W irtuoz smuci się jednak po stracie prawdziwych kluczy; na
reszcie udaje mu się je odnaleść. A le czasy się zmie
niły; ludzie się śmieją, mówią, że człowiek tylko dmucha, a klucze grają sa m e ! R zuca je więc zgnie- wany do stawu. W yłow ił je m łody rybak i otworzył niemi bram y zaczarowanego zamku. Nie mogąc so
bie dać rady z pieszczotami zaczarowanej księżniczki, ucieka — i bram y zamku zamknąwszy — klucze rzuca do głębin jeziora. R yba, która je połknęła, dostała się pod nóż klasztornego kucharza. Gwar- dyan poznał, co to za klucze. Ztąd odpusty, a z niemi bogactwo w klasztorze. Po dostatkach przyszedł upa
dek moralny, aż nareszcie Bóg się rozgniewał, mni
chów rozrzucił po świecie, a klasztor skazał na upa
dek, na ruinę. Klucze po pewnym czasie dostały się nareszcie w posiadanie młodego poety. Skoro tylko je posiadł, jakaś postać niebiańska wabi go do raju drogą tęczową. Do przedsionka wszedł bez przeszkód, ale skoro tylko otworzył drzwi właściwego raju, od
pędził go archanioł Michał. Św. Piotr, litościwszy, pozwolił poecie zaglądać czasem, ale pod warunkiem, źe przed ludźmi drogi nie zdradzi. Lecz czyż poeta m ógłby swych wrażeń n ie ... drukować ? ! Drukował je też i nasz poeta, a do nieba posprowadzał całą
!) T łum aczę, ja k um iem , starając się naśladow ać rytm orygi
n a łu ; n a rym ow anie m ię nie sta ć ; m ógłbym zostać » tr a d u tto r e . . . tra d ito re* . (P r zy j), a u to ra ).