• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 17

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 17"

Copied!
23
0
0

Pełen tekst

(1)

S W A

v^TV-ć

W S I E C I P A J Ę C Z E J .

P O W I E Ś Ć . (Ciąg dalszy).

R O Z D Z IA Ł X IV .

Z najwyźszem zdumieniem i rosnącym, nie­

pokojem obserwowała R ena swego brata. Pra­

gnęła zmiany, ale nie do tego stopnia; pragnęła

zgody z Martą, ale także nie do tego stopnia. Nie umiała sobie zdać sprawy z obawy, jaką odczuwała, przyglądając się wzrastającemu zapałowi, z jakim Feliks oddawał się na usługi kuzynki. Nieraz nawet robiła sobie wyrzuty, źe niezadowolenie, które w niej wzbudza zbyt entuzyastyczny hołd brata, składany księżnie, pochodzi pewnie ze zmiany jej osobistych uczuć wzglę­

dem Marty. Tłumaczyła sobie, źe postępowanie Feliksa jest może zupełnie naturalnem dla drugich, źe dla niej jednej patrzącej uprzedzonemi oczyma, rzeczy inną cechę przybierają.

Dość długo walczyła z rodzącą się nieufnością do tej, którą kiedyś nieledwie uwielbiała; w końcu musiała przyznać sama przed sobą, źe urok prysnął. Często pragnęła wskrzesić dawne illuzye. Były nawet chwile, kiedy jej się zdawało, źe odżyje dawna przyjaźń w jej sercu. Krótko to jednak trwało. W zrok Marty, a czasem jeden tylko wyraz z ust jej płynący mroził gorące pragnienie Reny. Robiła sobie wyrzuty, źe jest zanadto drażliwa, źe

się byle czem zraża, źe bierze do serca wyrażenia wymówione prawdopo- 'i . ' ^ ; W ? dobnie przez Martę bez złej intencyi. Mimo tych oskarżeń, wytoczonych przed

forum własnego sumienia, uczucia jej serdeczne dla kuzynki gasły powoli.

Cierpiała nad tem bardzo. Wśród wiru karnawałowego nie miała jednak czasu tem się zajmować. Po utrudzeniu i po rozrywkach, zasypiając wieczo­

rem w swoim pokoiku, nie zastanawiała się nad przykrościami, jakich ze strony Marty doznała, lecz nad czemś, co wywoływało przyspieszone bicie jej serca. Rozkoszne to było uczucie. Pomimo szpilek dotkliwych codzien­

nego życia przyznawała, że dobrze jej teraz na świecie. Pytała się duchem

duchów matki i siostry, czy się na nią nie gniewają, źe bez nich szczęśliwą być może. Biednej dziewczynie zdawało się, że słyszy wyraźnie odpowiedź: »Szczęście twoje jest naszem szczęściem«. Więc też oddawała się czarowi, złocącemu chmurki istnienia, a. chociaż zajęć światowych i domowych miała mnóstwo, chociaż ciotce jak najwięcej chwil poświęcała, w jej salonie przyjmując z nią razem wizyty; chociaż sprawunki i konferen- cye ze szwaczkami, i msze codzienne, i obiady proszone, koncerty, opera włoska, i bale, i herbatki zdawały się najzupełniej ją absorbować, to w każdej chwili — na dnie jej duszy — dźwięczał jakiś głos harmonijny, niby nieustający akompaniament do wszystkiego, co robiła; akompaniament będący sam przez się najcudniej­

szą melodyą. Melodya ta tem bardziej zagłuszała troski i obawy, im częściej R ena mogła sobie powiedzieć:

»Dzisiaj go ujrzę«. A począwszy od balu, wydanego przez księżnę na otwarcie salonów, nieledwie codzień

widywała Włodzimierza.

(2)

Księżna dziwnie chętnie przystała na bywanie razem z R eną na balach, wieczorach, koncertach i t. p.

chociaż niezawsze w dobrym humorze wracała z tych wspólnych popisów na arenie świata. Pomimo licznych niedogodności, jakie napotykała w tym układzie, nie zdradzała zamiaru pozbycia się roli opiekunki młodej kuzynki. Ostatnia zima przekonała ją bowiem, źe stanowczo z opieki księcia otrząsnąć się nie może, że niby cień wszędzie jej on towarzyszy i nawet w karty nie grywa, tylko ją pełnem troskliwości okiem obejmuje i strzeże. Odkąd zaś R ena znajdowała się przy jej boku, książę nocami zasiadał do zielonego stolika, a co ważniejsza, wkrótce po balu wydanym u siebie pojechał na Litwę, zkąd kiedy niekiedy przysyłał lakoniczne sprawozdania w następującym rodzaju: »Mam nadzieję, źe mamie lepiej. Marty proszę, aby się ochraniała.

Kuzynce życzę zawsze równie świetnego powodzenia. Zabiłem trzy wilki na ostatniem polowaniu«. Waryan- tem w tej korespondencyi było co najwyżej: »Zabiłem niedźwiedzia«, albo: »Ogółem uśmierciliśmy 148 sztuk zwierzyny«. Kobiety tak są dziwaczne w swoich upodobaniach! Któżby uwierzył, źe księżna najgoręcej ko­

chała męża, kiedy oń brnął w śniegach litewskich z bronią w ręku. Listy jego były jej nieskończenie mil- szemi od ustnej rozmowy.

W e dwa tygodnie po otwarciu salonów przez Martę, tak ona jak i jej kuzynka dążyły w eleganckich sankach, futrami wysłanych, w stronę Łazienek. Sanki zatrzymały się za mostem, przy budce łyżwiarzy. Feliks w eleganckiem ubraniu łyżwiarskiem zjawił się w sam czas, aby podać rękę wysiadającym paniom. Przypasanie łyźw do nóżek księżnej mogło się zdawać ulubionem zajęciem kuzyna. Operacyę tę wykonywał tak metody­

cznie, z takiem skupieniem ducha i natężoną uwagą, źe gdyby nawet raptem lód pod nimi się załamał, on nie zmieniłby prawdopodobnie klęczącej pozycyi i nóżek z rąkby nie wypuścił. To też Marta nie zaniedbała powiedzieć mu z wdzięcznym uśmiechem:

— Jesteś najzręczniejszym z ludzi, Feliksie; nikt nie potrafi tak łyźw przypiąć jak ty.

Poczem puścili się oboje na świecącą przestrzeń. Kołysali się na niej razem, chylili to naprzód to w tył i zataczali mniejsze lub większe koła, albo najdziwaczniejsze esy i floresy. Wiele osób zaprzestawało wtedy osobistych popisów. Szeptano sobie na ucho:

— To księżna Dragomir, a ten pan to jej kuzyn, hrabia Ustrzowski.

— Niech ich dyabli wezmą, jak jeżdżą! —. mówił dość głośno student uniwersytetu, nie spuszczai'ac z oka nóg Marty.

— Wyglądają, jak gdyby się całe życie trzymali za ręce, tak równo biegną.

— Podobno całe życie tak się nie trzym ali. . . Złośliwi twierdzą, i e to dopiero od ro k u ...

— A! no... patrzcie, państw o... A mąż co na to?

— Myśli może, źe choć się żona ślizga, to nie upadnie.

— No, n o ... na lodzie... rzecz niebezpieczna!

•— Eh! takie kobiety choć upadną, nic na tem nie tracą. Zawsze się znajdzie ktoś, co je uratuje lub podniesie!

Można było posłuchać innej jeszcze rozmowy.

W drugim końcu stawu dwaj panowie z high-U fu, znajomi księżnej, obserwowali ją uważnie. W ido­

cznie znali dobrze Feliksa, bo jeden z nich się odezwał:

— Saprish! jak się ten odludek lansuje. Niby to kobietami gardzi, kartom pierwszeństwo oddaje...

et voilä!

— Mój drogi! ce que fevivie veut... chce podobno dyabeł także. .. n ’en deplaise au proverhe. Jeżeli księżna Merry parol na niego zagięła, trudno mu się dziwić.

— Nietylko, źe się nie dziwię, ale zazdroszczę mu nawet.

— Ja zaś powiadam szczerze, źe nie! Dla mnie nie ma uroku zwierzyna, wprost podana na półmisku.

A petyt na zająca budzi się we mnie przez polowanie...

— Czy myślisz, źe księżnę tak łatwo zdobyć?

— Podobna do Bazaina, zbyt rychło kapituluje.

-— Pytanie! Może i kapituluje, ale mnie się zdaje, że zwycięzca odnosi tylko platoniczne tryu m fy...

— Kapitulując, gdyby broni nie złożyła, na cóźby jej się to przydało?

— A ch !... na to nie umiem odpowiedzieć.

— Między księżną a małą królewną, którąbyś wybrał ? (Renę nazywano la petite Reine).

— To tak jakbyś mnie pytał, cobym wybrał czy szych, czy złoto?... Zresztą nie ma co mówić o wy­

borze. Już tam sieci rozciągnął Włodzimierz.

— Nie wierz temu. Ona nic nie ma, a on nie ożeni się bez posagu.

— Jednak nie widziałem go jeszcze nigdy tak rozmarzonym. Zrobił się z niego inny człowiek...

Zerwał z Yerą.

— Ba! nie może być.

— Daję ci słowo.

— Pomimo to twierdzę, źe on się bez posagu żenić nie może. Po waryacku urządził się z majątkiem.

Resztkami goni, musi się ratow ać...

— Dlaczegożby ją bałamucił?

— Jakiś ty zblazowany. Widocznie lubi patrzeć na piękne oczy, szczególniej, kiedy w nich tyle wy­

czytać może. Tobieby to nie wystarczyło.

— Mówiąc między nami, to nie zupełnie uczciwie.

— A któż jej każe wierzyć? Dlaczego się daje bałamucić?

— Bądź co bądź ciekawa sprawa, bo i Janusz coś głowę tracić zaczyna.

— Wrotowski?!,.. Wiele on już razy głowę tracił. Widocznie nie ma nic do stracenia, kiedy mu się

jeszcze trzyma na karku.

(3)

Ś W I A T

407

— On sprytniejszy niż myślisz.

— Bagatela! Ja tak niewiele o nim myślę.

— Przyznaj, źe jesteś uprzedzony... darować mu nie możesz zwycięztw na ostatnich wyścigach.

— Przecież własnych koni nie miałem.

— Ale przegrałeś grubo, stawiając przeciw niemu.

•— Nie znasz m nie... Tysiąc rubli mniej albo więcej w kieszeni mało mnie obchodzi.

— Szczęśliwy człowiek z tego Janusza. Taka sukcesya!... po jakimś s try ju ...

— Czy po dziadku. A po ex-stryjence także odziedziczy...

— Ha! to może się i ożeni z małą królewną.

— Włodzimierz mu nie pozwoli. Ugodzony sam w serce... Mówiono mi, źe wdał się podobno w ja­

kieś spekulacye, gra na giełdzie...

•— A ja słyszałem, źe postawił le tout pour le tout w jakiejś kolosalnej aferze wiedeńskiej. Ciekaw jestem, jak się to skończy!

— Niewiele ma do stracenia.

— Zawsze to waryactwo.

A Marta z Feliksem kreślili tymczasem zygzaki po przejrzystym lodzie.

R ena zaś — to sama, to z którym ze znajomych — sunęła naprzód, nieco pochylona, niby uosobienie wdzięku i harmonii kształtów. Szyja jej chwilami dumnie unosiła głowę do góry, a oczy zdawały się mało zajmować tern, na co patrzały. Widocznie wsłuchana w to, co się w sercu działo, oddawała się urokowi dźwię­

czącej w jej łonie słodkiej melodyi — obecnie prawdopodobnie smutniejszej, bo powtarzała cicho:

— Nie zobaczę go dzisiaj... nie zobaczę.

Wyprawa do Łazienek była ułożoną nagle. Feliks tylko uwiadomiony został w czas przez Martę.

Nad zakochanymi jednak świeci czasem cudowna opiekuńcza gwiazda, bo w chwili, kiedy Rena zakręcała z wdziękiem ósemkę, oczy jej padły na maleńkie saneczki i poznała wysiadającego z nich Włodzimierza.

Ukłonem na ukłon jego odpowiedziała. Twarz jej zajaśniała całym blaskiem szczęścia. Zdawaćby się mogło, że światło jakieś wewnętrzne wydobywa się przez lic powłokę na zewnątrz i opromienia całą jej postać.

W chwilę później hrabia — witając zdaleka ukłonem księżnę — ściskał rączkę Reny, mówiąc:

— Gdybym śmiał przypuszczać, źe pani o mnie myślała, to moje zjawienie się tutaj położyłbym na conto magnetycznego wrpływu.

I już trzymając się jedno drugiego, mknęli niby duchy zaklęte cicho, lekko, swobodnie po topazach, brylantach i blaskach tęczowych, jakie słońce rozrzucało na powierzchni lodu.

— Proszę mi powiedzieć, ale prawdę, szczerą praw dę... czy pani myślała o mnie? — pytał hrabia tym głosem, którym, gdy chciał, tak czarować umiał.

— D opraw dy... nie spodziewałam się ... źe tu pana zobaczę — wymijająco odpowiedziała Rena.

— I żałowała mnie pani choć troszeczkę?

— Dlaczego go miałam żałować?

— Dlatego, źe zanosiło się na wielkie niepowodzenie dla m nie... Miałem pani cały dzień nie widzieć!

Rena nie była w stanie odpowiedzieć, oczy tylko podniosła na niego. On mocniej ścisnął jej rączki.

Marta drogę im zabiegła, mówiąc:

— Reno, wracam do domu, czy jesteś gotowa?

— Ależ księżno — zawołał zdziwiony Włodzimierz — to być nie może; wiem od panny Reny, źe nie ma pół godziny jak panie przyjechały.

— Zmęczoną jestem i wracam.

— Ja dopiero co przybyłem ... kw adrans... ćwierć godziny... błagam o łaskę.

— Ani minuty. Wybacz hrabio ale gdybym miała zwracać uwagę na przybycie spóźnione każdego z naszych znajomych, to nocowaćbym tu musiała.

— A więc żegnam cię księżno i przepraszam, źe tak bez ceremonii prośbę do ciebie zaniosłem.

Mówiąc to skłonił się głęboko, ona mu sztywnie i chłodno rękę podała.

Skierowali się wszyscy ku wyjściu.

Feliks dopełnił z sumiennością obrządku zdjęcia łyżew z nóg kuzynki. Włodzimierz miał czas sze­

pnąć jeszcze Renie:

— N a'jutro pierwszego m azura... przypominam, i błagam o włożenie lila sukni z bzam i... tej, w któ­

rej z panią pierwszego walca tańczyłem.

R O Z D Z IA Ł X V .

O szarej godzinie, na poduszce, u nóg Marty siedział Feliks. Ogień kominkowy oświecał po rem- brantowsku oboje. Księżna nie pozwoliła wnosić lamp, bo Feliksa głowa bolała.

— Czy jeszcze bardzo boli? — pytała tkliwym głosem.

— U mnie to nigdy prędko nie przechodzi.

— Przyniosę kolońskiej wody — rzekła, podnosząc się z otomanki.

i - Dziękuję ci. Daj pokój, siedź przy mnie, to mi najwięcej pomaga.

— Nie! nie! Poczekaj, zaraz wrócę.

Rzeczywiście po chwili zjawiła się z kryształowym flakonikiem i usiadła znowu.

— Jaka ty dobra jesteś, Marto — dziękował kuzyn, rękę księżnej całując długo, kilkakrotnie i przy­

ciskając ją potem do rozpalonych skroni.

— Nie zawsze i nie dla wszystkich — odpowiedziała syrena.

(4)

— To szczęście! Nie zniósłbym, gdybyś dla wszyst­

kich była taka sama.

Cicho było wkoło. Hrabina o tej porze drzemkę od­

bywała, oczekując na obiad, który podawano o godzinie siódmej. R ena wyszła na spacer z Krasecką. Lokaje mieli rozkaz nikogo nie przyjmować. Księżna z całą tro­

skliwością— godną równie szlachetnej duszy — oddawała się choremu kuzynowi.

— A teraz lepiej? — pytała znowu.

— Daleko lepiej! chciałbym na wieki tak pozostać.

— Nie znudziłoby cię to wkońcu?

— Nie wiem, czy szczęście może znudzić.

— Jesteś szczęśliwy?

— Bardzo.

— Co cię tak uszczęśliwia?

— Nie pytaj lepiej. Wieleź to razy szczęście w je- dnem słowie się rozwiało. Ja mojego sam przed sobą nie określam, bo się lękam ...

— Czy siebie tylko się boisz, czy... i mnie?

— I siebie i ciebie.

— Szkoda, że jesteś takim tchórzem.

— Tylko w tym wypadku. Skąpiec, któremu się zdaje, źe posiada skarb nieoceniony, staje się także tchó­

rzem.

— Widzisz, ja skąpców nie rozumiem. Na co mieć skarby, jeżeli ich się nie rozrzuca, nie używa... i z dru­

gimi nie dzieli.

— Boję się, aby nie odrzucono mojej ofiary, gdybym skarbami memi chciał się podzielić.

— To zależy od tego, kogobyś niemi obdarzył. Ja naprzykład nigdy bym nie przyjęła cząstki... albo ca­

łość . .. albo nic.

— O! Marto! m ilcz... błagam. Przysiągłem sobie, źe nigdy mówić o tem nie będę.

— O czem? — naiwnie zapytała księżna.

— O tem, jaka siła leży w twych paluszkach — odpowiedział Feliks już innym, bo lekkim i żarto­

bliwym tonem. — Dotknięciem twojem uzdrawiasz. Już mi tak dobrze, że gdyby nie lenistwo, opuściłbym twoje stopy.

— Więc ty tylko przez lenistwo mnie nie porzucasz?

— Nie widziałem ciekawszej kobiety od ciebie. Jeżeli rzeczywiście ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła, to źle z tobą będzie.

To mówiąc wstał i oczyma szukał kapelusza.

— Podług mnie, ciekawość jest pierwszym stopniem do wiedzy.

— Wiedza jest bronią obosieczną. Może nami kierować, ale także i na manowce zaprowadzić.

Zachmurzyła się zwykle ożywiona twarz księżnej.

— Czy myślisz mnie ostrzegać? — zapytała.

— Dlaczego nie przypuszczasz, źe ostrzegam siebie samego.

Chwycił się za głowę znowu. Widocznie bolała go mocno, a nie chciał się do tego przyznać.

Marta spostrzegła ruch Feliksa. Cały jej zły humor ulotnił się natychmiast, a serce wezbrało współ­

czuciem.

— N ie! nie pozwolę ci odejść z takim bólem głow y... Siadaj, woda kolońska ci pomoże — mówiła, kładąc ręce na jego ramionach i zlekka zmuszając go do usadowienia się ponownego na poduszce.

W tej chwili dzwonek się odezwał.

— To R ena wraca — zauważył Feliks.

Niewiadomo czy powrót siostry był powodem, źe nie przybrał już tej półleżącej pozy, z jaką tak mu było wygodnie przed chwilą. Jednak — pozostał. Takiej, jak jego kuzynce, żaden kuzyn oprzećby się nie zdo­

łał. Zamienili z sobą nic nieznaczących słów parę, jakby oczekiwali na wejście tej, która przed chwilką dzwo­

niła. .. Nie doczekali się jednak Reny. Widocznie nie wiedziała o obecności brata, bo po kwadransie doszły ich tony jednej z kompozycyi Szumana. Siostra Feliksa lubiła bardzo muzykę, szczególnie kiedy światła nie było w pokoju. W mroku i w muzyce jest coś tajemniczego, a kobiety kochają tajemniczość.

— Co ona gra? — zapytała Marta.

— Coś szumanowskiego.

—■ Nie cierpię Szumana.

— To mnie dziwi, bo to kompozytor, w dziełach którego więcej mieści się rozumu i myśli niż uczucia.

— Czy tobie się zdaje, źe wolę rozum od uczucia?

(5)

Ś W I A T 409

t LÜEVY. " o

R O M A N T Y C Z K A.

(6)

— Czy ja wiem, co myśleć o tobie? Jeżeli Proteusz miał dar zmieniania się w ogień i wodę, to cóż 0 tobie mówić? Czasem mi się zdaje, że jesteś istotą płomienną, czasem... że z lodu.

— W tedy tylko jestem z lodu, kiedy promienie nie są dosyć gorące, aby mnie rozgrzać.

— Czy istnieją płomienie, któreby mogły rozgrzać próżnię?...

— O! Feliksie, buntujesz s ię ... a wiesz, że ja na to nie pozwalam — i pogroziła mu palcem.

— Gdybym się naprawdę zbuntował, cóźbyś zrobiła?

— Nałożyłabym takie kajd an y ... o !... — i zarzuciła mu obiedwie ręce na szyję.

On zerwał się jak oparzony.

— Głowa mi pęka! — zawołał, i chwiejąc się poszedł wziąść kapelusz z krzesła.

— Powiem Renie, żeby grać przestała. To pewnie od tej nieznośnej muzyki zrobiło ci się gorzej.

W tej samej chwili tony fortepianu umilkły, a Rena weszła do buduaru. Ze zdziwieniem spostrze­

gła Feliksa.

— Nie wiedziałam, że tu je steś... Dlaczego nie przyszedłeś przywitać się ze mną? — całując brata, rzekła z wymówką.

—• Daj mu pokój. Głowa go boli; twoją muzyką jeszcze bardziej ból jego rozdrażniłaś.

— Żegnam was, moje panie — odezwał się Feliks — muszę pójść do siebie i położyć się do łóżka, czuję bowiem, że dziś jestem do niczego.

— To być nie może; od trzech dni słowa z tobą nie zamieniłam — odparła Rena. — Choć na chwilę wstąp do mego pokoju, mam ci coś powiedzieć.

— Moja Reno! nie męcz go dzisiaj. Masz dziwne upodobanie dokuczać rodzonemu bratu.

— Nie, M arto!... Pozwól, że pójdzie ze mną. Bądź spokojna; gdyby mu nikt nigdy bardziej odemnie nie dokuczył, byłby niezawodnie szczęśliwym — rzekła stanowczym głosem.

— Jeśli sobie tego życzysz koniecznie, to wstąpię do ciebie na chwilę — powiedział Feliks, całując w rękę kuzynkę na pożegnanie.

Wyszli razem oboje.

— O nie! — pomyślała księżna, dążąc zwolna do swej sypialni. — To musi mieć koniec. Z mamą pomówię, aby tę dziewczynę gdzie oddała. Sama nie wiem jak i gdzie... ale coś wymyślę. Ach! jak mi ona działa na nerwy!

Nerwy księżnej czułyby się dużo więcej podrażnione, gdyby posłyszała rozmowę brata z siostrą, to­

czącą się w pokoju R eny w tej chwili.

— Co mi masz do powiedzenia? — zapytał Feliks, nie siadając nawet na podanem mu przez Renę krześle.

— Chciałabym dłużej z tobą porozmawiać. Czy nie możesz zostać na obiedzie?

— Słyszałaś od Marty, że mnie głowa boli. . . Możebyśmy zatem to, co mi masz powiedzieć, odłożyli na później.

— Marta często mówi coś, czego... dosłownie brać nie można. Czy rzeczywiście cierpisz bardzo?

— Jaka ty jesteś nudna, moja Reno, z twojem pytaniem. Mów wreszcie co masz mówić i daj mi święty pokój.

— Chciałam ci zrobić wymówkę, że gdy tu przychodzisz, nie znajdujesz chwili wolnej dla siostry.

D ziś... nie przywitałeś się nawet ze m ną... a ja ciebie jednego mam tylko.

Łzy jej w oczach stanęły.

— Moja droga, tylko się nie egzaltuj. Czegóż ty chcesz odemnie? Czy mam się tobie wyłącznie od­

dać, w oczy ci patrzeć i czekać na twoje skinienie?...

— Nie, Feliksie! ale mnie boli, że całą uwagę zwracasz na Martę, a ona przecież nie jest twoją siostrą.

— Śmieszna jesteś. Nie wiem, zkąd przychodzisz do tego, abyś mi robiła podobne uwagi.

— Nie gniewaj s ię ... Chciałabym, żebyś się zastanowił nad tem, ż e ... że...

— Że co? K oń cz... Jąkanie twoje nie jest wcale zabawne.

— Że ona jest m ężatką...

— Jaka ona? kto? — szorstkim głosem zapytał Feliks, a po chwili milczenia wybuchnął gwałto­

wnie. — Dajźe mi pokój do stu tysięcy... Człowiekowi mało głowa nie pęknie, a ona mnie tu trzyma, żeby pleść koszałki opałki.

Trzasnął drzwiami i wyszedł bez pożegnania.

Rena stała parę sekund nieruchoma, poczem padła na kolana przed krucyfiksem. Głowę w dłoniach ukryła, a łkanie bolesne poruszało jej piersią. Gdy pierwszy paroksyzm płaczu minął, wyciągnęła ręce do krzyża i modliła się gorąco:

— Boże! Boże! Nie odbieraj mi serca brata, nie karz mnie za to, że kocham tamtego. To nie moja wina, Boże! Ty wiesz, że to nie moja wina!

R O Z D Z IA Ł X V I.

Janusz, mówiąc Renie, jak szczerą siostra jego ma dla niej sympatyę nie przesadzał wcale. Dumna 1 nieprzystępna K arla stawała się słodką i czułą wobec malej królewnej.

Należała do tych, którzy ulegają pierwszemu popędowi serca, pierwszemu silnemu wrażeniu. Nawet wtedy, gdy się przekonała, że ulega kaprysowi i fantazyi, nie starała się im opierać. Spostrzegłszy kwiat ro­

snący nad przepaścią, szła doń na oślep, mówiąc sobie:

— Tem gorzej dla mnie, jeżeli kark skręcę!... Och! wszystko mi jedno!

Gdyby umiała się zwierzać, wyznałaby nieraz, że w gonitwie za pierwszem wrażeniem pokaleczyła

się często moralnie, działając sobie samej na przekór, byle osięgnąć to, co się jej w pierwszej chwili po-

(7)

Ś W I A T 411

nętnem wydawało. Gdyby chciała wyjawić przed kimkolwiek całą prawdę, przyznałaby, źe własną ręką zni­

weczyła jedyne szczęście, jakiego pragnęła. Ale ona wolałaby znieść tortury, niź wyznać to, co się działo w głębi jej serca. Kobiet nie lubiła. Twierdziła, źe rodzaj, do którego miała nieszczęście się liczyć, dzieli się na trzy kategorye, jedna gorsza od drugiej; źe nie chce mieć nic wspólnego z wymuskanemi lalkami, które jedną myśl mają tylko w głowie: czas zabić zabawą; ani z emancypantkami, które pragną olśnić drugich swoim rozumem, lub pozwolić się kochać bez wzajemności; ani z sentymentalnemi, które mówią wciąż o mi­

łości, poświęceniu i obowiązku, a w czynie praktykują hipokryzyę. W taki to pesymistyczny sposób zapa­

trywała się K arla na cały rodzaj żeński. Rzadko kiedy zbliżała się do kobiet. Mężczyźni ją otaczali, kobiety instynktownie unikały. Z mężczyznami prowadziła rozmowy o koniach, wyścigach, polowaniu, psach, jednem słowem o sporcie. Nigdy jednak żaden z nich nie pozwolił sobie jednem słowem przekroczyć granic ściśle ozna­

czonej etykiety towarzyskiej, w najgorętszym nawet zapale dyskusyi. .Szczęściem nazwać można, źe w naturze jej nie było najmniejszego upodobania do wszystkiego, co zowiemy złem lub drażliwem, nie wyłączając nawet niewinnego flirtu — oddałaby mu się bowiem z tem samem uniesieniem, z jakiem poddawała się innym wraże­

niom, nie oglądając się na sąd ludzi. Była bez zarzutu, nawet w oczach pewnej kategoryi starszych pań, tru­

dniących się układaniem plotek i puszczaniem ich w obieg, w imię fałszywie pojętej moralności. To też nie cieszyły się one sympatyą Karli. Nazywała je »intrygantkami«, nigdy nie starając się im przypodobać. Swoją matkę traktowała z rodzajem wyrozumiałej pobłażliwości, zachowując się względem niej nieco protekcyonal- nie. Janusza psuła po swojemu. Kochała go więcej, niź się do tego chciała przyznać. Z nikim tak nie lubiła polować i konno jeździć, jak ze znanym nam młodym Nemrodem, a chociaż nieraz łajała go za lekkomyśl­

ność i brak powagi, to jednak miała prawdziwą słabość dla niego. Nieraz powtarzała:

— Wdzięczną jestem niebu, źe mi siostry nie dało, bo nie mogłabym jej kochać.

Wielkiem też było zdziwienie Janusza, kiedy Karla ze szczerym zapałem wyrażała się kiedyś o Renie.

— Pierwsza to kobieta — rzekła — której nie zaliczam do żadnej z trzech żeńskich kategoryj. Na­

turalna, intelig'entna, rozsądna, odważna; trochę może zanadto kobieta w swojej słodyczy niezrównanej i wdzięku, ale właśnie ten kontrast stanowi łącznik, wiążący nas poniekąd z sobą!

Od pewnego też czasu R ena lgnęła coraz bardziej do Karli, ta ostatnia bowiem — według swego zwy­

czaju — gdy raz uczuła gwałtowną sympatyę do »małej królewnej», nie myślała się z nią taić, ale wszyst- kiemi sposobami przyciągała do siebie nową przyjaciółkę, nie szczędząc wobec niej objawów gorącego uczucia, którego Renie tak bardzo było potrzeba. Tem żywsze było zainteresowanie się Karli młodą kuzynką księ­

żnej, źe Marty poprostu znieść nie mogła. Dowodziła, źe jako natura wyższa, nie cierpi instynktownie kotów.

Żałowała Reny, źe musi pod jednym dachem mieszkać z tą tygrysiczką w ludzkiem ciele. Pytała brata, czemu fatalność spaja jednym łańcuchem dwa sprzeczne sobie charaktery, kiedy w naturze nigdy nie dzieje się nic podobnego, bo przecież łania nie żyje w jednem legowisku z panterą.

Karla starszą była od Reny. Około dwudziestu sześciu lat już liczyła. Po wejściu w świat — w cią­

gu kilku zim — ukazywała się na horyzoncie warszawskim, potem bywać przestała. Jedni mówili, źe z po­

wodu złych interesów majątkowych brata, inni tłumaczyli to zniknięcie poróżnieniem z hrabią Włodzimie­

rzem Parnawskim, któremu podobno kosza dała — ot tak sobie, na w iw at— sama nie wiedząc dlaczego, bez żadnej poważnej przyczyny. Pomimo to była dla niego bardzo uprzejmą, a Włodzimierz ze swej strony zda­

wał się mieć dla niej dużo przyjaźni. W naszem przekonaniu, prawdopodobniejszem było, że stan majątkowy nie pozwolił na karnawałowanie w Warszawie, bo zaledwie brat jej odziedziczył znaczny majątek, ukazała się znowu na arenie światowej. Na wieczorach bywała ożywiona i z mniejszym niż zwykle żalem wspominała o zwierzynie, która się z jej kulą nie spotka tego roku.

Obecnie — na herbacie u baronostwa — spostrzegamy ją szczególnie dobrze usposobioną. W oranźeryi — zamienionej na salon — siedzi na jednej kanapce z Reną i poprawia jej pukiel włosów trochę rozrzucony.

Brat jej i Włodzimierz rozmową bawią obie panie. Głos Janusza daje się częściej słyszeć od głosu hrabiego.

Opowiada jedną z tysiącznych przygód myśliwskich, z których się składa jego istnienie.

— Wyobraźcie sobie państwo, wracam z próżnemi rękam i... Ani jednej sztuki nie napotkałem...

— Czy to twoje oczy, czy też kula twoja nic nie napotkała, bo to wielka różnica? — zapytał W ło­

dzimierz.

•— Nie podnoszę złośliwej uwagi. Panno Reno, proszę słuchać, bo ja tylko dla pani opowiadam. Ani Karla, ani W łodzio... nie są mnie godnem audytoryum.

— Dziękujemy ci Januszu. Znamy zresztą twoją historyę, ale rzeczywiście nie czujemy się godnymi powtórnie jej wysłuchać, więc ustępujemy.

Mówiąc to Karla wstała; hrabia przez grzeczność podniósł się także z miejsca. Ona oparła się bez ceremonii — ale i bez kokieteryi —. na jego ramieniu tak, jakby kolega oparł się na dłoni dobrego kolegi.

— Chodźmy ztąd — rzekła — nie przerywajmy wybuchów elokwencyi Janusza.

Hrabia zdawał się walczyć sekundę, może nawet pragnął powiedzieć: »Nie słyszałem tego, co on chce opowiedzieć«, ale zanadto był grzeczny, aby nie uczynić zadość życzeniu Karli. Odeszli więc oboje. Ja­

nusz zaś kończył:

— Wracam z próżnemi rękam i.. Zły jestem, ale to zły ... no! Miałbym ochotę palnąć do całej kuli ziemskiej z jednej olbrzymiej fuzyi... C óż?!... takiej fuzyi nie miałem... zresztą gdybym nawet miał, nie wie­

działbym jak się zmierzyć do takiego celu...

— Abregeons, panie Januszu!

— Czy ja panią nudzę?

— Nie, ale jak się pan zacznie spowiadać ze wszystkich szczegółów, to do jutra nie skończymy,

a wiecznie tu siedzieć nie mogę.

(8)

— Ale ja mogę.

— I pan mówisz, źe to ja jestem egoistką?

— Nie odwołuję. Proszę poczekać, natychmiast skończę. Otóż zrozpaczony oglądam się na prawo, na lew o... nic! Raptem patrzę, wrona siedzi na gałęzi nad rowem. Na bezrybiu i rak ryba, palę tedy i . .. moja wrona stacza się na ziemię lekko śniegiem przypruszoną. W yskakuję z sanek, aby ją zabrać. Pan Bóg mi

— A tak, wiem...

— Zkądże pani wie?

—• Sam pan mówi...

— Ba! mnie wolno; to co innego!

— Odbiegliśmy od przedmiotu...

— Jak się pani spieszy. Chciałbym wiedzieć, co tu pani złego?

— Już powiedziałam...

— A prawda, wiem: »Nie mogę tu siedzieć do jutra rana...« Nie to nie!... Nie poniżę się do żebrania o łaskę.

— Cóż się z wroną stało?

— Aha, prawda! Otóż pędzę po moją zdobycz. Pa- trzaj! patrzaj!... Czy pani uw ierzy?... Wyciągnąłem się jak długi i to w rowie do tego, bo musiałem rów prze­

skoczyć, aby wronę podnieść.

— Fatalny wypadek!

— Niech pani nie żartuje, bo to jeszcze nie koniec dramatu. Otóż wyciągnąłem się tak nieszczęśliwie, źe głowa moja znalazła się tuż koło w rony... nos mianowicie...

A w rona... szkaradne stworzenie!... wrona była tylko postrzeloną. Jej dziób spotkał się z moim nosem. Ucze­

piła go się konwulsyjnie... w konwulsyach agonii...

— Ależ to straszne! — zawołała, uśmiechając się Rena.

— Straszniejsze, niż się pani wydaje, bo ja instynk­

tem wiedziony chciałem się podnieść przedewszystkiem;

a źe to był rów i że było ślizko... co się ruszę, to znów leżę, a wrona... ciągle... u nosa. Stangret mój patrzał się na to wszystko. Zgubiony byłem w jego opinii... Do dziś dnia nie mogę mu spojrzeć prosto w oczy.

— A wrona co?

— W rona?... nic!... Panią wrona więcej odemnie obchodzi.

— Jakto jej nic? Przecież ją pan zabił.

— Postrzeliłem tylko. No tak! niech się pani nie śm ieje... nie miałem tego dnia szczęścia, bo nie miałem mego talizmanu.

— Bo trzeba mierzyć tak, aby się upatrzona ofiara nie wymknęła.

— Ej, panno Reno, łatwo to mówić! Widocznie nie wiesz, jak strasznie drży ręka, gdy się celuje d o ... d o ...

dajmy na to ... do rajskiego ptaszka; jak bardzo drży serce, gdy człowiek pragnie zdobyć upatrzoną...

chciałem powiedzieć... wymarzoną istotę.

R ena uśmiechnęła się, nie biorąc na seryo wyrazów młodego człowieka. Sceptycznie zapatrywała się na jego uczucia.

— Mnie się zdaje, źe taką tremę mieć można tylko przy pierwszej okazyi, pan zaś jesteś tak w ytra­

wnym strzelcem...

— Pani mnie nie oceniasz należycie. Proszę uważać... Jako myśliwy uwielbiam polowanie na wszelką zwierzynę, więc na bekasy, cietrzewie, głuszce, jarząbki, słomki, zające, dziki, sarny i t. d. Gdy mi się wie­

dzie, rad jestem ... ręka mi nie drży. Jako amator wdzięków niewieścich, poddaję się wzrokowi brunetek, sza­

tynek, blondynek... czarnych, niebieskich i piwnych oczu... i serce moje nie d rży... Ale gdybym miał mie­

rzyć do gołębia w strzelnicy i od tego zależałoby, czy mnie świat myśliwych uzna za pierwszorzędną siłę, czy za fuszera, to ręka by mi drżała. Tak samo gdybym się ośmielił zdobywać serce, od zdobycia którego zależałoby szczęście mojego życia, albo... gdybym chybił... na moje nieszczęście... o! wtedy drżałbym cały...

— Jedyna rada, aby nie chybiać jest nigdy nie drżeć — odpowiedziała Rena, nie przypuszczając, źe słowa Janusza w czemkolwiekbądź do niej się stosują.

— Tak pani twierdzi? Czy to jej rzeczywiste przekonanie? — zawsze ożywionym głosem zapytał Ja­

nusz, patrząc prosto w oczy dziewczęciu, jak gdyby chciał wyczytać, dlaczego taką dała mu odpowiedź.

W tejże chwili zbliżył się hrabia Włodzimierz i nie pytając o pozwolenie, usiadł na kanapce obok Reny.

— Czy Janusz dotychczas opowiadał pani o swem sławnem polowaniu?

nie dał ruchów spokojnych, jak pani wiadomo.

A N D R Z E J L E N I K .

'SR

S“?

o

■ o A C A '

w.-w i

P O P I E R S I E D Z IE W C Z Y N K I.

(9)

_________ Ś W I A T __________

A P O L I N A R Y K O T O W I C Z .

P R Z Y S T R A G A N I E .

(10)

— Nie W łodziu... Nie opowiadałem, ale pytałem....

— O co, jeśli wolno wiedzieć?

Janusz wstał, urwał pęczek pomarańczowego kwiatu, zwieszającego się ślicznym bukiecikiem nad jego głową i podając go Renie, wyrzekł z dziwnem drżeniem w głosie:

— Kiedyś dała mi pani gałązkę zieloną z kwieciem... a piosenka mówi »kwiat za k w iat« ... Od­

daję pani kwiatek.

Rena nie wyciągnęła ręki, tylko zapytała:

— Czy pan myślisz, ie dając coś, pragnę od daru meg'o procent pobierać?

Włodzimierza zniecierpliwiła ta rozmowa. Podniósł się i zdawał się ciekawie przyglądać kwitnącej tuź obok róży bengalskiej.

Janusz tymczasem na zapytanie R eny odpowiedział:

— Ja jestem dzieckiem mego stólecia, nic nie lubię umieszczać bez procentu... ani kwiatów, ani serca, bo pani wie chyba, źe piosnka brzmi dalej: »serce za serce«.

Widocznie Włodzimierz znudził się podziwianiem róży, bo w tej chwili znalazł się obok Reny, mówiąc:

— Tu chłodno bardzo, niech mi pani poda ramię, przejdziemy do drugiego salonu.

Rena miała zwyczaj stosować się we wszystkiem do życzeń hrabiego. Tyle miała do niego zaufania;

on był tak dobrym dla jej brata; tak była pewną, źe wszystkie jego rady muszą być bez zarzutu. W tej chwili wstała, wspierając się na ramieniu Włodzimierza z tem błogiem uczuciem zadowolenia, źe jest ktoś, kogo jej zdrowie obchodzi, co się troszczy, aby się nie zaziębiła, który czuwa nad nią, a ten ktoś, to właśnie on. On jej bohater, on jej ideał! Spostrzegła oddawna, źe wszystkie kobiety ubiegają się o jego hołdy; źe wszyscy mężczyźni podziwiają jego inteligencyę, dystynkcyę, jego stanowczą wyższość. Czuła, źe królował nietylko w jej sercu, ale zarazem i w świecie, w którym bywała; źe oczy wszystkich na niego były zwrócone; źe naj­

lżejsza jego krytyka o kobiecie równała się wyrokowi bez odwołania; źe brak uznania z jego strony równał się wykluczeniu mężczyzny z towarzystwa. Wiedziała, źe jeśli nazwano ją »królewną«, to dlatego tylko, źe ón tego pragnął, źe przez niego i dla niego otoczono ją uznaniem, źe przez uznanie dla niego składano jej hołdy.

Słodkiemi były dla niej te tryumfy, bo była kobietą, bo czuła, źe każde nowe zwycięztwo wzniesie jej panowa­

nie nad tem jednem sercem, o które jej chodziło. Nie myślała już o ratowaniu brata. Umysł jej i serce prze­

chodziły fazę, w której wszystko dobrem i pięknem się jej wydawało. Nie wątpiła, źe zajęcie się Feliksa jest tylko chwilową egzaltacyą, nie mogącą przynieść żadnych złych skutków. Oddawała się marzeniom o szczę­

ściu bez obaw i bez zastrzeżeń.

— Tak długo byłam nieszczęśliwą — myślała w duchu — tak srogo mnie już Bóg doświadczył, tyle łez w ylałam ... więc tam w górze, w niebie... mama i Helenka wybłagały dla mnie trochę szczęścia. Dla­

czegóż miałabym je psuć obawami o przyszłość moją czy Feliksa? Przyszłość w ręku Boga. Nie chcę o niej m yśleć... nie myślę o niej... On taki dobry, taki miły!

Na tem się kończyły dumania Reny.

Świat stał się dla niej tak pełnym uroku, powabu i blasku, źe na oślep rzuciła się weń, jak motyl pełnym lotem pędzący w płomień gorejącej świecy.

R O Z D Z IA Ł X V I I .

Trzecia maskarada uważaną bywa za great attraction nietylko półświatka warszawskiego, ale i świata prawdziwego. Mięszają się na niej w wspólnej zabawie: śmietanka, mleko i serwatka społeczeństwa sto­

łecznego.

Jeżeli dowcip zagasł na maskaradzie — a niewiadomo na pewno czy kiedykolwiek błyszczał pełniej i piękniej niż teraz — to jednak tysiące oczu jaśnieje z pod masek równie silnie jak dawniej, a setki rąk niemniej serdecznie łączy się w uścisku. Oczy księżnej Marty należały do gwiazd najpromienistszych, jej rączki choć drobne silnie umiały ścisnąć dłoń mężczyzny, a w jej salonie — pomimo angielskiej swobody — trzeba byłe jeszcze nieco się krępować, więc księżna postanowiła wybrać się na bal maskowy incognito...

zupełnie incognito. Brała już podobno udział w tych tajemniczych zabawach, ale zawsze znalazł się ktoś, co zdradził tajemnicę i intryga się nie udała. Och! gdyby w tym roku odkryć osobę dość dyskretną, na którąby liczyć można. Eureka!... Marta znalazła. Zwierzy się z planu wyprawy panu Wiktorowi Parczewskiemu. To dyskrecya chodząca, a przytem mało u niej bywa. Wprawdzie wzdycha do niej od lat dziesięciu, ale należy stanowczo d o ... wy sortowanych, bo miejsce jego jest dans le monde ä cóte. Może ją śmiało »szapronować«, bo nikomu na myśl nie przyjdzie, że ona jemu rękę podaje. Dla jej uśmiechu zaś dałby się zabić i wziąść na tortury. On tajemnicy nie zdradzi. Zresztą, aby mu na zawsze zamknąć usta, poda mu rączkę do pocałowa­

n ia ... nawet obie... a każdy pocałunek będzie pieczęcią sekretu. Samej jednej zaś ryzykować się nie można, bo nuż nieszczęście jakie... w ypadek... a to byłby gwałt, skandal, krzy ki!... Świat tak ograniczony, kobie­

cie nie pozwala bywać samej z obcym mężczyzną na balu maskowym, gniewa się i potępia, gdy się o czemś podobnem dowie, ale cicho siedzi, kiedy taż sama kobieta z tymże samym obcym mężczyzną spędza godziny całe w napół oświetlonym buduarze. Trudna rada; trzeba coś dla świata poświęcić!

Tak rezonowała księżna, myśląc gdzie też znaleźć towarzyszkę tajemnej wyprawy, bo już wówczas towarzysza wynalazła. Ale o kobietę trudniej niż o mężczyznę, choćby tylko dlatego, źe kobieta oprze się sile_ atrakcyjnej, jaką Mery wywiera na płeć brzydką. —- M arta... szukała więc kobiety. Po chwili znalazła.

Mniej zadowolona tym razem ze swego wyboru, ale poprzestająca na nim. Rena jej towarzyszyć będzie,

i) Dlatego, źe bardzo dyskretna i nigdy jej nie zdradzi, 2) że sama nie wyda swego incognita, gdy tymczasem

piękne panie — dawne i nowe znajome — może miałyby z tego powodu zanadto wielkie tentacye. Wprawdzie

mogłaby ją pominąć i wziąść kogoś z sobą z niższej sfery, ale taka — dlatego tylko, żeby się pochwalić, komu

(11)

Ś W I A T 415

miała honor towarzyszyć — wyda ją prędzej czy później. Panny na maskaradach nie b y w ają... i to prawda, ale nie ma reguły bez wyjątków. Księżnej Marcie wolno przecież wyrokować czy coś wypada lub nie. Od czegóż jest księżną?... i to księżną Mery w dodatku.

Na dwa dni przed maskaradą Marta czule była dla swej kuzynki usposobioną. Gawędząc z nią o tem i o owem zapytała nagle:

— Czy umiesz, Reno, dochować sekretu?

Pewną była potwierdzającej odpowiedzi, którą też natychmiast otrzymała.

— Słuchaj! Mam plan wyborny. Zabawimy się świetnie, ale żywa dusza nie może o tem wiedzieć!

Rena się zmięszała, pytając kuzynkę mniej zaciekawionym tonem o co chodzi.

— Czy byłaś kiedy na maskaradzie?

— Naturalnie że nie. Zkądiebym się tam wzięła?

— W ięc w niedzielę pojedziemy razem.

— Na maskaradę?

— Tak! to świetna myśl.

— Mniemałam dotąd, źe panny nie bywają na maskaradach —• nieco zarumieniona odparła Rena.

— Dziwi mnie, źe się nie zastanawiasz lepiej nad tem, co mówisz. Gdyby panny nie bywały, tobym ci tego nie proponowała.

-— Przepraszam cię... myślałam ... tak mi Karla mówiła...

— K arla choruje na świętą dla świata, ale wierz mi, źe umie się bawić, kiedy nikt na nią nie patrzy.

— O! Marto nie mów te g o ... Ona taka szlachetna, taka szczera...

— Szczera! ha-ha-ha... szczera! — i śmiała się serdecznie. — Czy ci się zwierzyła z tego, co ją łączy z hrabią Parnawskim?

Ponsowy rumieniec oblał twarz Reny, oczy jej łzami zaszły, broniła jednak przyjaciółki.

— Źle robisz Merry, źe ją oskarżasz na chybił trafił. Z hrabią Parnawskim łączy Karlę przyjaźń, dawna zażyłość ... nic więcej.

— Tak? doprawdy?... ha-ha-ha... Moja ty naiwna gąsko, więc może i ty odczuwasz dla niego tylko przyjaźń z powodu dawnej zażyłości.

— Znam go mniej dawno, ale dużo mam przyjaźni dla niego —• poważnie odparła Rena.

— Ha-ha-ha! oü l’hyftocrisie va-t-elle se nicher... ha-ha-ha! c’est ä n ’y pas croire — i księżna tak się śmiała, tak się śmiała, źe aż rączkami tłumić musiała ten nagły wybuch wesołości, wyrywający się z ust

i piersi. — Słuchaj moja piękna hipokrytko — mówiła, uspokoiwszy się nieco — tak jak ty umiesz kłamać, tak samo kłamie i Karla. Ona taką samą jak ty żywi przyjaźń dla hrabiego... rozumiesz. Tylko ty konten-

tujesz się pięknemi słówkami, a o n a ... więcej w ym aga... i więcej otrzym uje... rozumiesz!

— Nie Marto, nie rozumiem cię!

— Prawda! Zapominam, źe jesteś uosobieniem naiwności. Więc powiem ci to, co ci już dawno po­

wiedzieć chciałam, że nie ma sensu, abyś się tak jawnie kompromitowała dla Don Juana, który z ciebie żar­

tuje. C’est zon chevalier d ’Industrie, resztkami goni, i posagu szuka. Po drodze bawi się naiwnością takich, które wierzą w jego sentymenta. A teraz rozumiesz?

— Rozumiem, ale nie wierzę — chłodno i wyniośle odparła Rena. — Dawniej mówiłaś mi co innego ; pamiętasz historyę złamanego życia?

Marta zdawała się nie słyszeć końca zdania, bo rzekła:

— Doprawdy! nie wierzysz? No, to uwierzysz, jak się sparzysz kochaneczko. Co mnie zresztą do tego! Mnieby tylko mogło być przykro, źe niską niewdzięcznością odpłacasz za to, co ci w moim domu ofiarowano... za gościnność... za chleb powszedni... a nawet zbytki, zabawy, stroje, które za prędko prze­

wróciły ci w głowie.

— Nie w twoim domu Marto, lecz w domu twej m atki... To też jej wdzięczną jestem serdecznie.

— A u fo n d co mi po twojej wdzięczności. Wdzięczność! qitette fa rce! Mniejsza o t o ... nie sprze*

czajmy się o taką drobnostkę. Chlebem za kamień płacę i zabieram cię z sobą na maskaradę.

— Jeżeli sobie tego życzysz, będę ci towarzyszyła. Kto z nami pojedzie?... Może Feliks, bo księcia nie m a ... To byłoby najstosowniej.

— Pozwól, że o stosowności ja sama pomyślę. Pan Parczewski ofiarował się być naszym smpronem...

Przyjęłam jego ofiarę.

— Jak chcesz... Mnie wszystko jedno.

(Dalszy ciąg nastąpi). E S T E J A .

(12)

H A N S D Ü R E R ,

M A L A R Z N A D W O R N Y Z Y G M U N T A I.

amodzielnością sztuki, indywidualno­

ścią jej kierunków, rozwojem jej organicznym, miejscowym, poszczy­

cić się w przeszłości — jak wiado­

mo — nie możemy. Za pośredni­

ctwem Kościoła, a następnie są­

siadujących z nami Czechów oraz W ęgrów wchodzimy do rodziny cywilizowanych południowo - zacho­

dnich narodów. Z jednej strony kultura włoska — wcześniej niż w sąsiednich Niemczech — wytwarza na naszym gruncie dwa arcydzieła sztuki budowlanej: zamek Franciszka Lori i kaplicę Bartłomieja Berecci’ego, a z niemi utrwala wpływ niezrówna­

nie szlachetnego wczesnego włoskiego renesansu. Z drugiej Kraków, a za nim cała Polska pozostaje pod wpływem mie­

szczańsko - demokratycznej sztuki frankońskiej, staje się niejako kolonią Norymbergi. Dwór i biskupi, a za nimi możniejsza szlachta sprowadzają Włochów lub dzieła włoskie. Włosi to przeważnie u nas »surowe umysły zmieniali na polerowane«, a w około Zygmunta I. i królowej Bony wytworzyli zastęp uczonych humanistów i wykwintnych cortigianów, którzy takim blaskiem wyrafinowanej cywilizacyi otoczyli koronę ostatnich Jagiellonów'. Zamożne i inteligentne mieszczaństwo — wiedzione może sympatyą pokrewueństwa — zwraca się do Florencyi pół­

nocy, do Norymbergi. Zamawia tu obraz maryacki u W ita Stwosza (wychowańca, jeśli nie z urodzenia Norymbergczyka), sprowadza dzieła Hansa Kulmbacha, Albrechta Diirera, Piotra Yischera i wielu innych.

Brak odrębnej, rodzimej szkoły — zwłaszcza w samym zaraniu sztuki — nie uwłacza bynajmniej naszej ówczesnej kul­

turze. Jeśli Polska w zaczątkach X V I wieku jest jeszcze dość barbarzyńską, by niemódz wydać takich architektów i rzeźbia­

rzy jak Lora lub Berecciego, oraz takich malarzy, jak Albrecht Dü­

rer i jego uczniowie, to niemniej jest dość cywilizowaną, aby tych apostołów piękna, napływających z południa i zachodu, przyjąć otwartemi ramiony, otoczyć szacunkiem i najwyższą protekcyą, dając im możność przelania genialnych myśli w bronz, marmur, kamień lub obraz. Utalentowani ci przybysze — rozsa- dnicy sztuki i wiedzy — bez względu gdzie się rodzili, lub co ważniejsza, gdzie brali pierwmtnie natchnienie i naukę, należą zarówno jak W it Stwosz do historyi naszej kultury. Tu gdzie działali, gdzie pozostawili trwałe pomniki i trwalsze od nich wpływy, gdzie wierni królowi i społeczeństwu nieraz kości swe i mienie pozostawiali, do społeczeństwa polskiego słusznie zali­

czeni być muszą. Co więcej, Włosi i Niemcy z pośród których wyszli, jeżeli chcą należycie ocenić ich działalność, do nas i do dzieł ich tu pozostawionych odwoływać się muszą. Obo- wńązkiem jest przeto naszym śledzić wszelkie ślady ich dzia­

łalności, tudzież gromadzić materyały, tyczące się ich dzieł i osób.

O Hansie Dürerze — najmłodszym z trzech Janów, rodzo­

nych braci genialnego Albrechta Diirera — dotychczas nie wiele posiadamy danych. Wiemy wprawdzie, iż się urodził w r. 1490 ^ źe w 12 roku życia po śmierci ojca Albrechta, złotnika z zawodu, wszedł na naukę do pracowni brata A lbre­

chta; źe w r. 1506 chciał go tenże zabrać z sobą do Włoch, lecz że zbyt trwożliwa matka nie zezwoliła na tak daleką po­

dróż piętnastoletniego Benjaminka — o czem wspomina Dürer w swym liście do Pirkheimera 2). W tychże samych listach

1) T h a u sin g : D ürer I. 49.

2) Tegoż: D ü r e r 's B riefe, str. 12.

A N T O N I KOZAKIEWICZ.

O P U S Z C Z O N A .

z Wenecyi daje Albrecht dowody czułości braterskiej, a przy­

najmniej interesowania się losem i nauką najmłodszego z braci.

Napomina go, by pracował i nie był ciężarem matce; tejże ra­

dzi, aby oddała go tymczasowo do pracowni Wolgemutha, żeby mógł sam na siebie zarabiać. Poleca go także Pirkheimerowi, aby miał nad nim nadzór aż do jego powrotu. W r. 1509 wi­

dzimy go już jak pomaga bratu przy wykonaniu skrzydeł wiel­

kiego Hellerowskiego ołtarza do dominikańskiego kościoła w Frankfurcie nad Menem. Ołtarz ten, a przynajmniej środkowy jego obraz »Wniebowzięcie czyli koronacya Matki Boskiej« — jedyna część własnoręcznie wykonana przez Albrechta — był jednem z największych i najstaranniej wykończonych dzieł mistrza. Dürer uważał go sam za najcelniejszy swój utwór. R ok pracy mu poświęca i wysila się na sposoby, mające zapewnić mu trwałość na szeregi wieków. Niestety, w sto lat potem Dominikanie sprzedali środkową część ołtarza elektorowi ba­

warskiemu Maksymilianowi; podczas pożaru pałacu rezydencyo- nalnego w Monachium w r. 1674 obraz spłonął ze szczętem.

Na miejsce oryginału umieszczono w ołtarzu dobrą kopię no- rymbergskiego malarza Pawła Juw enela, która to kopia wraz z oryginalnemi skrzydłami do dziś dnia przechowywaną jest w galeryi obrazów w Frankfurcie nad Menem. W listach Dii­

rera są dostateczne dowody, że skrzydła te wykonali pod kie­

runkiem mistrza jego uczniowie i pomocnicy. Dwie sceny z tego kompleksu obrazów więcej nas interesują, mają bowiem być dziełem Hansa Dürera. Jedna przedstawia św. Jakóba modlą­

cego się na klęczkach, gdy kat przed nim stojący zabiera się do cięcia; obok poganin w tureckim stroju, z ręką założoną za pas rozmawia z drugim mężczyzną. W głębi — jak to często bywa u mistrzów staro-niemieckiej szkoły — scena nie współ­

czesna z pierwszą, przedstawia zwłoki samego apostoła na wozie, ciągnionym przez woły. Na prawem skrzydle ścięcie św. K ata­

rzyny Aleksandryjskiej, której zwłoki — znowu w głębi — uno­

szą anieli dla złożenia w grób otwarty. Braknie dotąd dowodu stanowczego, że dwa te obrazy wyszły z pod pędzla Hansa Diirera, Thausing (II. str. 20) widzi w nich pewne podobieństwa z dziełami Hansa Schäufelem’a, jakkolwiek nie sądzi, aby tenże był jeszcze po powrocie Albrechta D. z Wenecyi w jego pra­

cowni. Niewątpliwem jest jednakże, że Plans D. natenczas 18 - letni młodzieniec, brał udział w tej pracy, a nawet otrzy­

mał od fundatora obrazu Jakóba Hellera dwa guldeny reńskie jako i> Trinkgelds ^ Niżej zobaczymy ściślejsze dowody tego współpracownictwa, jakkolwiekbądź dwie te sceny ołtarza Plel- lerowskiego nie mogą nam dać pojęcia o talencie interesującego nas malarza i służyć za punkt porównania z innemi przypu- szczalnemi jego dziełami. Są to utwory młodzieńcze poniekąd fabryczne, warsztatowe. Przy innych wadach grzeszą brakiem perspektywy. Nie musiały się w ogóle te skrzydła wydawać ponętnemi już nawet dla elektora bawarskiego, skoro nie dbał o zatrzymanie ich wraz ze środkową częścią ołtarza.

Z innych szczegółów młodości Hansa Dürera wiemy, iż w dniu 10 lipca 1510 r. z powodu kłótni nocnej z rówieśni­

kami, pchnięty został nożem przez niejakiego Marcina Rucker von Wemding i sprawa wytoczyła się przed sąd miejski2). Pó­

źniej giną wszelkie ślady Plansa w Norymberdze, aż spotykamy go dopiero wspomnianego wielokrotnie w Rachunkach Sewe­

ryna Bonera, wielkorządcy krakowskiego, z wydatków na od­

budowę i ornamentacyę zamku krakowskiego między latami 1529 i 1538 jako pictor regie majestatis Zygmunta 1. 3). Kiedy przybył do nas i kiedy tu umarł, napewno nie wiemy. Niemie­

ckie, jak nasze archiwa, zupełnie o tem milczą. Prof. Maryan Sokołowski, który w cennej swojej monografii Hansa Suesa von K ulm bach4) zbiera skwapliwie wszelkie dane, któreby

1) Thausing 1. c. II. 20.

2) L ochner: Anzeiger für K unde d. V orz. 1869. s. 231.

3) M anuskrypta X. 5. K om isyi Skarbu K rólestw a Polskiego w W arszaw ie.

4) W ydaw . A kad. Umiejęt. Spraw. K om isyi Sztuki. T. II. z 1883 r.

(13)

418 Ś W I A T

o stosunkach artystycznych Krakowa z Norymber­

gą , a szczególniej szkołą i rodziną Dürera świad­

czyć mogły, nie ma ani jednego dokumentu_ arty­

stycznego ani archiwalnego do zanotowania. Ze nie przybył później jak w r. 1529 to pewna, ale mógł przybyć o kilka lat wcześniej.

W r. 1530 umiera bezdzietnie i bez testamentu wielki Albrecht Dürer, a Hans wraz z starszym 0 sześć lat bratem Andrzejem, złotnikiem z profe- syi — jedyni pozostali z licznego rodzeństwa — na mocy dobrowolnej umowy z wdową po Albrechcie Agnieszką, odziedziczają czwartą część całego mie­

nia, częściowo gotówką, częściowo zapewnioną na domu Albrechta w Norymberdze. W układach tych — Hansa przemieszkującego wówczas w Krakowie za­

stępuje prawnie niejaki Kacper Altmülsteiner, zwa­

ny Zaymmacherr). Musiało się u nas nie źle dziać Hansowi, skoro wkrótce po swoim tu osiedleniu się pociągnął za sobą brata Andrzeja, jedynego, który mu po śmierci Albrechta pozostał, tak, że ten bez upoważnienia rady miejskiej norymbergskiej w K ra­

kowie osiedla się także i prawdopodobnie dla dworu pracuje.

Andrzej odziedziczywszy po bracie, jak mówi Neudörffer2): »wszystkie kosztowne farby, blachy 1 drzeworyty wraz z odbiciami i rysunkami« — co mogło tylko nastąpić za zgodą wdowy i Hansa — w Krakowie prawdopodobnie część tej drogocennej spuścizny artystycznej spieniężył. W roku 1534 we­

zwany przez radę rodzinnego miasta do powrotu, zdaje się, źe zadosyćuczynił temu żądaniu, gdyż w r. 1538 taż sama rada daje mu list polecający do Zygmunta I. dla ułatwienia mu likwidacyi różnych tak osobistych, jak wynikłych wskutek spadku — po świeżo zmarłym bracie Hansie — interesów. Na tej bowiem wiadomości i braku późniejszych notat o Hansie w Rachunkach Seweryna Bonera opiera się przypuszczenie, że Hans Dürer zmarł w owym czasie w Krakowie. -»Sonst hätte Andreas wohl we­

der grosse Forderungen in Polen gehabt, noch azich hätte er daselbst eines Empfehlungsbriefes bedurfte — mówi Thausing (I. 53).

Mamy więc pewność co najmniej dziewięciole­

tniej działalności Hansa Dürera na dworze Zygmunta I-go; źe nie mógł czasu tego spotrzebować jedynie na malowanie i złocenie kurzej stopy lub innych ko­

mnat zamku, do których to robót kupowano (jak świadczą powyższe rachunki) złoto i farbjr (najwięcej lazur i olej lniany) — samo przez się wynika. Zape­

wnie, źe i tą robotą nie pogardzał zwyczajem owo- czesnym, dając poniekąd dyrektywę renesansowych ornamentacyj zamku. Ale kraj nasz, sądzićby nale­

żało, winien był przechować liczniejsze i ważniejsze ślady jego artystycznej na gruncie polskim działal­

ności. Niestety, nie znaliśmy dotychczas w Polsce ani jednego utworu, będącego przypuszczalnie nawet dziełem ręki Hansa Dürera.

W ciągu miesiąca maja r. 1887 nadesłano mi ze Lwowa obrazek wielkości 31 na 41 cm. wysokości, na desce lipowej malowany, który przechowywać się miał w rodzinie Wilczków paręset lat w kraju.

Rodzina Wilczków, herbu Mądrostki, była rozrodzona

') T h a u sin g 1. c. I. 152, 153.

2) Nachrichten von den vornehmsten K ünstler von 1546.

N ürnberg. 1828, p. 38.

w krakowskiem województwie, a jak mówi Niesie- cki: »Maurycy Wilczek, który się pisał z Przecusna, bywał pod interregnum rotmistrzem na zamku kra­

kowskim za Piotra Zborowskiego, wojewody i ge­

nerała krakowskiego«. Dwaj jego bracia, Jan i Sta­

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. Nic więc nieprawdopodobnego, aby obra­

zek ten mógł się na dworze krakowskim dostać na własność jednemu z Wilczków.

Na posiedzeniu komisyi hist, sztuki Akademii Umiejętności z dnia 6 maja 1887 r. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności, jakoteź starając się udowodnić autorstwo Hansa Dürera. Obrazek ten następnie za mojem staraniem nabyty został do Muzeum Narodowego, którego jest jedną z cennych ozdób. O nim też tu szerzej pomówić zamierzam.

Obrazek, jak to widać na załączonej rycinie, przedstawia puszczę leśną, z przedziwnie naturalisty- cznie namalowanemi drzewami. Partya mianowicie z lewej strony widza, a z prawej obrazka — naśla­

dująca naturalne słoje świeżo ściętego drzewa, przed­

stawiająca jakby pustelnią ręką samego anachorety wyciosaną — godna ręki i pędzla Albrechta Dürera.

A jak małemi środkami efekt ten kolosalny wywo­

łany! Malarz zużytkował tu koloryt, strukturę, miąsz samej naturalnej deski, brunatnemi i białemi bar­

wami uwydatniając gdzieniegdzie pęknięcia lub sil­

niejsze refleksa słojów. Murszywe pnie i węzłowate konary suchych gałęzi — na jasnym tle naturalnych słojów — tern wydatniej się zarysowują na pierwszym planie, a żywiczny werniks pierwotnej techniki olej­

nej daje złudzenie głębi przezroczystych. Po lewej stronie obrazka widzimy kilkusetletni dąb rosochaty, którego niektóre konary piorun zdaje się zwalił.

Dolna część pnia tego olbrzyma pokryta jest całą kolonią narości i pasożytów. Na wysokości rozdziału pierwszej gałęzi stoi rok 1526 i pod spodem mono­

gram HD.

Na pierwszym planie widzimy przewagę su­

chych węzłowatych gałęzi. Liściowanie niezmiernie efektowne, z zachowaniem całej gamy tonów i pół­

tonów północnej puszczy leśnej, wywołane jest ele- mentarnemi środkami pierwotnej techniki, przez pod- malowanie gruntu szarą i brunatną barwą, a na po­

wierzchni przez położenie przezroczystego, żywicznego werniksu, oraz przez podniesienie świateł szeregiem różnych białych i zielonych odcieni, kółek, punkci­

ków i kresek.

W środku obrazka, nieco bardziej ku prawmj ręce widzimy wśród gąszczu drzew znaczniejszych rozmiarów lukę. W samej głębi tej czeluści na tle dość zagmatwanego widnokręgu, widnieje sylwetą pokaźnego miasteczka z wieżycami i bastyonami o ja­

snych refleksach czerwonej cegły. W idnokrąg ten niebieski — w którym brak odpowiedniej przejrzysto­

ści pierwotnej techniki olejnej — jakoteź sam widok miasteczka, zostały widocznie zepsute wskutek może nierównego zmatowania werniksu lub może w części przez późniejsze przemalowanie. Od miasteczka od­

dziela nas rzeczka lub może staw większy, na któ­

rego jednej odnodze widzimy w oddali łódkę z kil­

koma ludźmi, z całą perspektywiczną biegłością i de­

likatnością dotknięcia namalowaną.

Dla stopniowania wrażeń zostawiliśmy figurę na sam koniec, lecz niestety ona to właśnie jest naj­

słabszą stroną obrazu. Na pierwszym planie widzi­

Cytaty

Powiązane dokumenty

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem

Zdziwiłby się jednak bardzo, gdyby mu kto powiedział, że »tym jednym« on właśnie być pragnie; bo mężczyzna w tedy kokieteryę przebaczy, kiedy czuje, że