• Nie Znaleziono Wyników

AS : ilustrowany magazyn tygodniowy. R. 2, 1936, nr 2 (12 I)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "AS : ilustrowany magazyn tygodniowy. R. 2, 1936, nr 2 (12 I)"

Copied!
27
0
0

Pełen tekst

(1)

ILUSTROWANY M A G A ZY N

T Y G O D NIO W Y

W Y D A W C A : S P Ó Ł K A W Y D A W N IC Z A „ K U R Y E R “ S. A.

R E D A K T O R O D P O W IE D Z IA LN Y : J A N ST A N K IEW IC Z . K IER O W N IK LITERACKI: JU LJU SZ LEO.

KIER O W N IK GRAFICZNY: JA N U SZ M A R JA BR ZESKI. A D R E S R ED AKC JI i ADM INISTRACJI: KRAKÓW , W IELO P O LE 1 (PAŁAC PRASY). - TEL. 150-60, 150-61, 150-62, 150-63, 150-64, 150-65, 150-66

KO NTO P. K. O. KR A K Ó W NR. 400.200.

ILUSTR O W AN Y M A G A ZY N

T Y G O DNIO W Y

CENA NUMERU GROSZY

P R EN U M ER A T A K W A R T A L N A 4 ZŁ. 50 GR.

C EN Y O G ŁO SZEŃ : Wysokość kolumny 275 mm. — Szerokość kolumny 200 mm. — Strona dzieli się na 3 łamy, szerokość łamu 63 mm. Cała stro­ na zł. 600. Pół strony zł. 300.1 m. w 1 łamie 90 gr. Za ogłoszenie kolorowe doliczamy dodatkowo 50°/o za każdy kolor, prócz zasadniczego. Żadnych zastrzeżeń co do miejsca zamieszczenia ogłoszenia nie przyjmujemy

N u m e r 2

N ie d z ie la 12 stycznia 1936

R o k 11

ASY NUMERU 2-GOs

lłi W IE Ż Y C W S A N G IM IG N A N O . Średniowieczne miasto włoskie, w i­ dziane oczami artysty-grafika

Ludwika: Tyrowieza. • Str. 4-5.

N A S Z L A K A C H P O D W O D N E J K R A IN Y .

Od dzwonu powietrznego Halleya do batysfery dr. Beebe‘a.

Str. 7—8.

M A N R A Y - FO TO G R A F D U SZ Y .K O B I E C E J .

Mistrz nowoczesnej sztuki fotogra­ ficznej i jego atelier na Mont- parnassie. Str. 12.

ŻYCIE PRYW ATNE HISZPAŃSKIEGO TORERA.

Jak Don Manuel Bienvenida w y ­ chował swych synów Manola Pe- pa na najsłynniejszych pogrom­

ców byków. Str. 14—15.

C O N T IN E N T A L .

Przebój muzyczny, który ugrun­ tował sławę pary świetnych tan­ cerzy: Ginger Rogers i Freda Astaire. S tr.'16—17.

W IZ Y T A U IG N A C E G O *■ P A D E R E W S K IE G O . * Słynną minjaturzystka, Kazimiera Dąbrowska, przy pracy nad por­ tretem mistrza w Riond Besson. Str, 18.

WYŚCIG O ŻYCIE.

Momenty, w których ludzie i zwie­ rzęta, kierowani instynktem samo­ zachowawczym, zdobywają się na maksimum wysiłku w ucieczce

przed śmiercią.

Str. 1*1—20.

Nasz przebój muzyczny! C H A N T D 'A U T O M N E . Boston —. Muzyka prof. F. H al-

perna. Str. 22.

ID Z IE M Y N A M A S K A R A D Ę ...

Stylizowane kostjumy karnawało­ we i ich bisior ja.

Str. 28.

Powieść. — Nowela. — Życie to­ warzyskie i artystyczne. — Kon­ kurs na najestetyczniejszy wygląd sportsmenki. — Dział gospodar­ stwa domowego. — Humor i roz­ rywki umysłowe. — Nowe książ­ ki. — Na scenie. — Program ra-

djowy.

F o t . Z y g m u n t F r e n k i e lP a r y ż .

Słynny Maurice fhevalier (x), który tyle wniósł do filmu swoistego dowcipu i nowych

zupełnie walorów, pomimo silne} konkurencji zachował w dalszym ciągu swoje

uprzywilejowane stanowisko, Jako as niezem niezastąpionego paryskiego „esprit“.

Oto wybitny artysta w otoczeniu polskie} trupy z Zizi Halamą i Feliksem Parnellem

na czele w chwili, gdy za kulisami paryskiego Music-IIallu „Casino de Parłs” żegna

swych polskich kolegów przed wy}azdem do Ameryki.

(2)

WIEŻYC

W SAN GIMIGNANO.

Napisał i zilustrował LUDW IK TYROW ICZ.

Jeden przeczytany artykuł, kilka fo­

tograf ij, jakaś nastrojowa akwaforta,

rozbudziły tak moją ciekawość, że po­

stanowiłem przy najbliższej okazji po­

znać San Gimignano, niesamowite mia­

sto, znaczące sic ciemnym lasem wie­

życ na tle wzgórz i nieba Toskanji.

Podszept

legendy i niedomówionych

opowieści otacza ten średniowieczny

zakątek. Ktoś niegdyś tam był, ktoś

wspominał 'niewiarygodne piękno te­

go miejsca, nikt jednak nie urnie

wskazać drogi. Głęboka i niepokoją­

ca tajemnica osłania ten gród i towa­

rzyszy mi podczas tegorocznej podró­

ży. Baedecker, informator najdokład­

niejszy wzmiankuje tylko, że z okien

pociągu, zdążającego do Sieny widzi

sie wieżyce San Gimignana. Nic wię­

cej. Trzeba przestudiować na miejscu

„orario“ kolejowe. Istnieją dwie drogi.

Jedna z Pizy lub Florencji przewiduje

trzy lub

czterokrotne przesiadanie,

kończące sie jazdą autem lub wozem

z zaprzęgiem koni czy wołów z mia­

steczka Poggibonsi — druga droga to

wycieczka autem ze Sieny, wynosząca

40 km.

San Gimignano

leży wiec w głębi

Tośkanji odsunięte od szlaku turystycz­

nego. Nie dostanie się tu nikt tram­

wajem, jak z Florencji na Fiesole, ani

też nie znajdzie tu hoteli i obcej mowy.

San Gimignano, wznoszące sie ponad

falami wzgórz i nieprzebraną mnogo­

ścią winnic i gajów oliwnych, zacho­

wało czystość swego średniowiecznego

oblicza. Tu sie rodzi cierpkie, a zdrowe

„Chianti“. Lud z winnic ma poczucie

swych starych tradycyj, a byle właści­

ciel fiakra czy sklepiku chełpi sie pięk­

nem miasta i mistrzami z X IV w., jak

Gozzoli lub Lippo Memmi. Stąd po­

chodził słynny humanista Kalimaeh,

historyk i doradca Jana Olbrachta,

polskiego króla, zwany też Buanacorsi.

San Gimignano zwabia turystów nie­

zwykłą atrakcją swego prastarego w y­

glądu. Nic tu nie działa oddzielnie, jak

w innych miastach, lecz całość stanowi

nierozerwalny łańcuch emocyj łzwro-

kowych wprost niespotykanych.

Już

zdała widać imponujące średniowiecz­

ne drapacze nieba, owe słynne' wieży­

ce. W każdym punkcie Włoch spotka­

my wieże, odznaczające sie rożnem i

efektami — taką jednak ciżbę i stłocze­

nie tych strzelistych brył, jak tutaj,

nie ujrzymy nigdzie wiecej w Italji.

Kroniki podają, że miasto posiadało

w X IV w. 72 wieżyc. Dziś wznosi sie

jeszcze 30,

wr tern 16 dominujących.

Stąd też bierze sie miano „la citta tur-

rita“. To okrzyk zdumionego przyby­

sza i wyraz dumnych obywateli. Tu,

w San Gimignano czytamy na każdym

kroku historie wieków średnich, o któ­

rych mówi Victor Hugo, że w kamie­

niu zapisały swoje dzieje. W niezwy-

kłem otoczeniu średniowiecznych form

przenosimy sie w mistyczną rzeczy­

wistość i wchłaniamy jedną z najdo­

skonalszych syntóz włoskiego trecenta.

Poza

San

Gimignano

przetrwały

Średniowieczne drapacze chm ur w San Gimignano.

Charakterystyczny typ włoskiego sprzedawcy wina.

i w Bolonji obronne wieżyce, najsłyn

niejsze krzywe Asinelli i Garisenda,

stawiane przez patryc jat w okresie

walki stonnictw politycznych, dla obro­

ny mienia i życia. Zbrodnie oraz in­

trygi czaiły się w czeluściach wąskich

uliczek. Kto nie był czujnym, kto nie

podpatrzył co sie dzieje w jego są­

siedztwie, ten padał ofiarą zbrodni, lub

zdrady. Wieżyce w San Gimignano, to

nietylko zabytki architektury, ale i do­

kumenty obyczajowości średniowiecza,

które było eiemnem kłębowiskiem na-

mietości, zła i małostkowych ambicji

władców i ich suto opłacanych poplecz­

ników.

Od wrót Porta di S. Giovanni rozpo­

czyna sie kalejdoskop podniosłych wra­

żeń. Poprzez „via S. Matteo“ , ściśniętą

staremi a wysokiemi blokami domów,

przechodząc zkolei przez 2 place lub

przez pełne czaru uliczki i strome

schodkowe przejścia, dostajemy sie na

Piazza del Erbe. Tu gra dopiero cała

osobliwa scenerja. Na małej, ciasnej

przestrzeni wzbija sie w górę osiem

wież — drapaczy. Zupełnie proste, po­

zbawione jakichkolwiek ozdób, kuby

tern. mocniejsze

wyciskaj«

wrażenie

pędu w górę, że brak tu dla widza od­

stępów perspektywicznych. Ich ostry

profil odcina sie twardo na tle błęki­

tu nieba. Słońce, gorące i jaskrawe,

(3)

n a a k tu a ln y te m a t a b is y ń s k i. D u żo p r z y tem w in a i g e s t y k u la c ji. S m u k łe, ła d n e d z ie w c z ę ta to s k a ń s k ie k r ą ż ą i o d b y w a ją w ie c z o r n ą p a ra d ę . T o d z i­ s ie js z e ż y c ie n a tle m o n u m e n ta ln e j ś r e d n io w ie c c z y z n y d a je s o c z y s ty i p o ­ r y w a ją c y o b ra z k o n tra s tó w . Z k o ś c io ­ ła S. A g o s t in o w y c h o d z i n a p la c oso ­ b liw a p ro c e s ja . T o ja k ie ś b r a c tw o r e ­ l i g i j n e z k a p u c a m i z a p u szczo n em i na g ło w ę i ś w ie c a m i w rę k u p o d ą ża m a ­ je s t a t y c z n ie w c ie m n e g a r d z ie le u li­ czek. W i z j a w p ro s t w s tr z ą s a ją c a i p a ­ te ty c zn a . S an G im ig n a n o je s t w y m a r z o n e m m ie js c e m s tu d jó w d la m a la r z y , e s te ­ tów" i h is to r y k ó w . F iz jo g n o m ja je g o a r c h ite k tu r y , p e łn a h ie r a t y c z n e j p r o ­ s to ty s ta je n am p rze d o c z y m a ja k o p r o t o ty p s z tu k i k u b is tó w i n o w o c z e ­ sn e j k o n s tr u k c ji d e k o r a c y jn e j. T u je s t w y ją t k o w e w p ro s t m ie js c e d la m is te - r jó w i tea tru . A d la c z ło w ie k a s z a re j p ó łn o c y ju ż sam o ż y c ie tu te js z e je s t fa s c y n u ją c y m te a tre m . L e c z n ie w y ­ s ta r c z y z ja w ić się tu ta j na 2 g o d z in y au tem . N a le ż y p r z e ż y ć tu d zień , n oc i ś w it. P o n i ż e j : P i a z z a d e l E r b e w S a n O i m i g n a n o . n y z F lo r e n c ją , k r w a w y c h w a lk G i- b e llin ó w z G w e łfa m i i z d o b y w c z y c h w y p r a w k o n d o n ie rs k ic h — a lu d t u t e j­ s zy je d y n ie po k r z y k liw y c h d y s k u ­ sja c h w t r a tto r ja c h w r a c a na s p o c z y ­ nek w stare, cia sn e d o m y — w ie ż e zd a ­ ją się rosn ąć, j a k g d y b y n iżs ze c h c ia ły p r z e ś c ig n ą ć w y żs ze , ja k g d y b y n ie k o ­ n iec b y ł je s z c z e ich n a ra s ta n iu . P o d n iu d a ls z y c h o b s e r w a e y j i b a d a ń nad tu te js z e m i k o ś c io ła m i i p in a k o te k ą z n ie z w y k łe m i fr e s k a m i G o z z o lie g o , P in tu r ic c h ia , G h ir la n d a ia i in n y c h w r ó ć m y na P ia z z a d e l E rb e . S ło ń c e z a ­ p ad a za w z g ó r z a m i. N a s t a je p o ż ą d a n y ch łód. W id o k n a b ie r a je s z c z e w ię c e j s iły d r a m a ty c z n e j. S y lw e t y b u d o w li i w ie ż y c i cia sn o stło c zo n e z a r y s o w u ją się c ię ż k o w p o sęp n ej s w e j e k s p r e s y j­ n ości a c za rn e ich g e o m e tr y c z n e k a ­ d łu b y w y r a s t a ją z b ru k u w y z y w a ją c o g r o ź n ie . K u ich s z c z y to m z la tu ją z w rz a s k ie m na noc k ru k i. W l o g g j i p r z y P a la z z o d e l P o d e s ta ro z b ły s k a ś w ia tło w ż e la z n e j k u te j la m p ie p rze d s ta r y m fr e s k ie m z M a d o n n ą . O b y w a ­ te le r o z p o c z y n a ją w t r a t t o r ja c h i p r z y s to lik a c h u lic z n y c h g ło ś n e ro z m o w y

W i e ż y c e A r d i n g h e l i ó w

rzu c a c ie n ie g e o m e tr y c z n e w d u żych i d łu g ic h p ła ta ch , ła m iących ^ s ię na p ła s z c z y zn a c h m u ró w , sch o d k ó w i b r u ­ ku w k a n c ia s te z y g z a k i. W id o k ten o d b ie r a n am p o c zu c ie rz e c zy w is to ś c i, z d a je s ię n am b o w ie m , że o g lą d a m y ja k ą ś n ie s a m o w itą k o n s tru k c ję te a ­ tra ln ą . T o ja k a ś g ig a n ty c z n a d e k o r a ­ c ja n o w o c z e s n e g o a r t y s ty , p o p e łn io n a ja k b y w szale, b y w z b ić się c o ra z w y ­ ż e j i w y ż e j i w ś ró d k r z y k u w ro n s p o j­ rze ć z p r z e p a s tn e j w yso k o ś c i w d ó ł na zd u m io n ą ciżb ę lu d zk ą . A n a lo g je s ta ­ ją ż y w o p rze d o c zy m a . J a k b lis k o j e ­ s te ś m y w n as ze j n o w e j, k o n s tr u k ty w i s ty c z n e j a r c h ite k tu r z e ty c h k u b is ty c z- n y c h fo r m X I I I i X I V w ie k u ! C z y ro zm a ch b u d o w n ic z y c h ś r e d n io w ie c z a , n ie p o s ia d a ją c y c h ś ro d k ó w te c h n ic z ­ n ych X X w ie k u n ie b y ł w ię k s z y , n iż n aszych in ż y n ie r ó w , s t a w ia ją c y c h d r a ­ pacze n ieb a ? W ło s i ja k d a w n ie j, ta k

\

i o b e c n ie o d z n a c z a ją się s p e c ja ln y m in s ty n k te m w te c h n ic e b u d o w n ic ze j. Ic h k r z y w e w ie ż e , k o lo s a ln e s k le p ie n ia j ś w ią ty ń , ic h m o s ty m ó w ią n am o tem . O w e w ie ż y c e n ie t y lk o s łu ż y ły ce lo m o b ro n n y m , a le r ó w n ie ż są d o w o d e m n ie p r z e p a r te j p a s ji b u d o w a n ia i im p o ­ n o w a n ia s ą s ia d o w i p o s ia d a n ie m w ie ż y w y ż s z e j, n iż je g o . I d ziś jeszcze, g d y z a m ilk ła b u r z liw a h is t o r ja w o je n S

(4)

C I E K A W E D R O B I A Z G I

czii

to nie przesada?

W .S ta n a ch Z je d n o c z o n y c h w s z y s tk o je s t m o ż liw e , o czerń z re s z tą n ie r a z ju ż m ożn a sic b y ło p rze k on a ć, ty m ra z e m je d n a k sp o tyk a m y. się z w y p a d k ie m , k t ó r y p rze k ra c z a zd o ln o ś ć z r o z u m ie ­ n ia m ie szk a ń ca S ta r e g o Ś w ia ta , O to znama z re s ztą a r ty s tk a scen iczn a i ś p ie ­ w a c z k a p o p u la rn y c h p io sen ek m a r y ­ n a r s k ic h , m rs. G in g e r R o g e r s , zo s ta ła p rze z g u b e r n a to r a p ó łn o cn o - a m e r y ­ k a ń s k ie g o stanu T e x a s za m ia n o w a n a h o n o r o w y m a d m ir a łe m f l o t y S ta n ó w Z je d n o c z o n y c h ! W n o m in a c ji ja k o t y ­ tu ł do n a d a n ia t e j o r y g in a ln e j g o d n o ­ ści podan o, ż e p an n a R o g e r s p r z y c z y ­ n iła się zn a c zn ie s w e m i w y s tę p a m i do s p o p u la r y z o w a n ia f l o t y w śró d s z e r o ­ k ich s f e r i p o d n ie s ie n ia j e j m o r a ln e j a tr a k c y jn o ś c i! W ten w ię c sposób p. G in g e r R o g e r s n a jle p ie j w e r b o w a ła ż o łn ie r z y n a s ta tk i a m e r y k a ń s k ie . N a inaszem z d ję c iu w id z im y p ię k n ą A m e ­ ry k a n k ę , n ie s te ty , je s z c z e w s tr o ju „ c y ­ w iln y m “ !

Jak zostać dobrą żoną?

P r z e m y ś ln y i p r a k ty c z n y N ie m ie c u c z y s ię w s z y s tk ie g o w sposób n a d e r s y s te m a ty c z n y , to też nic d z iw n e g o , ż e p. L in a L ejeu m e z a ło ż y ła o s ta tn io w m a łe m tu r y n g s k ie m m ia steczk u E i ­ sen ach szk o łę dla p r z y s z ły c h żon. Z c a ­ łą p e d a n t e r ją u czą tam w s z y s tk ic h sztu k, k t ó r y c h p r z y s z ła m a łż o n k a b ę ­ d z ie p o trz e b o w a ła w sw o im n o w y m dom u. P o s z c z e g ó ln e w ię c w y k ła d y o b e j­ m u ją sztu k ę k u lin a rn ą , c h o w a n ie d z ie ­ ci, u tr z y m a n ie m ie s z k a n ia w p o rz ą d ­ ku, a w k o ń eu z a c h o w a n ia się w o b ec m ęża. N a n aszem z d ję c iu w id z im y

lek-c ję p o g lą d o w ą , m a ją lek-c ą u lek-czen ilek-com w y ­ kazać, ja k n a le ż y p rze d w y jś c ie m m ę­ ża na m ia s to ¡zająć się s ta n e m je g o g a r d e r o b y , o c z y ś c ić u b ra n ie , n ie w z b u ­ d z a ją c ró w n o c z e ś n ie z je g o s t r o n y p r o ­ testu lu b m in y zn u d zen ia .

W ś r ó d w ie lu szkół, ja k ie się za k ła d a w o s ta tn ic h czasach, szk o ła d la p r z y ­ s zły c h żon z d a je się b y ć nad w y r a z c e ­ lo w ą i s p e łn ia ją c ą d o n io s łą ro lę. Z w ła s z c z a w s p o łe c ze ń s tw ie n ie m ie c - k ie m z a p a tr u ją c e m się p r a k ty c z n ie n a z a g a d n ie n ia ż y c io w e , szk o ła p. L e je u n e m oże o d d a ć d u że u słu gi, k s zta łc ą c m ło ­ de k o b ie ty na id e a ł żon y.

Ogólne zainteresowanie sfer naukowych Lsm- dynu wzbudziło zainstalowanie w piwnicy w National Hospital wysoce oryginalnego i skom­ plikowanego aparatu, zapomocą którego można stwierdzić stopień nerwowości pacjenta, jak ró­ wnież różne rodzaje zachorzeli nerwowych. Przy pomocy różnych pytań, zadań rachunkowych,

Akumulator słoneczny.

Oddawma już wielu uczonych korcił fakt, że ciepło słoneczne, które codziennie przenika na ziemie, w niewielu tylko wypadkach zostaje odpowiednio wykorzystane. Starali sie wiec oni wybudować odpowiednie aparaty celem wyko­ rzystania energji słonecznej, używając w tym celu skomplikowanych soczewek, których zmon­ towanie kosztowało jednak bardzo wielkie su­ my. Ostatnio pewien hiszpański wynalazca Jose Y lla Conte zbudował na jednej parceli fa b ry ­ cznej w Barcelonie aparat swego wynalazku, składający sie z Możnych soczewek a poruszany odpowiednim motorem. Soczewki zależnie od stanu słońca Skierowują sie w jego kierunku, stając sie w ten sposób jakby akumulatorem energji słonecznej. Oto z trudem wznie;siony i nader skomplikowany aparat słoneczny.

ale również przez pewne działania fizyczne, jak kładzenie lodu na kolanach i t. d. uęzony kon­ struktor apairatu stwierdza o ile badana je ­ dnostka odbiega od normalnego poziomu zdro­ wego człowieka. Należy przypuszczać, że rów­ nież i inne szpitale zaopatrzą się w ten aparat, który, jak dotychczas, zdał dobrze egzamin.

Jak stwierdzić choroby nerwowe?

(5)

AS *7

Dr. W illiam Beebe w okienku swej batysfery.

C

zasy, w których żyjemy, to okresy wielkich odkryć i rekordów. Niezmier­ nie doniosłe wyniki badań w dziedzinie fizyki, chemji, a przedewszystkiem od­ krycie ciał promieniotwórczych i elementów budowy materji, odsłonięcie miljonów ciał nie­ bieskich i nowych światów przy pomocy olbrzy mich teleskopów, wdzieranie się coraz dalsze w mikrokosmos, zdobycie stratosfery — oto niektóre z ostatnich zdobyczy mieszkańca ziemi. Za wielkiemi odkryciami naukowemi idzie rozw ój techniki. T o co parę wieków jeszcze temu było niedostępne nawet dla naj­ możniejszych tego świata, stanowiąc nieo­ siągalne marzenie i przedmiot fantastycz­ nych klechd i baśni, staje się obecnie możli­ we dla każdego, że wymienić tylko podróż samolotem czy radjo. Coraz intensywniej dą­ ży człowiek do owładnięcia całym globem, zdobywając nieliczne już pozostałe najwyższe szczyty, opanowując coraz większe obszary polarne i próbując głębokiemi wierceniami wedrzeć się coraz dalej w głąb ziemi. Do najmniej zbadanych części globu ziemskiego należą głębie oceanów, kryjące wiele jeszcze tajemnic.

Próby dotarcia człowieka w głąb pod

po-Dr. Beebe wraca z podm orskiej wędrówki...

Porównanie między dzwonem pająka wodne­ go, a ba ty sferą dr. Beebe’a.

Sztych, przedstawiający dzwon powietrzny fizyka Halleya z 18 wieku.

powietrze z nad powierzchni wody. Już wte­ dy zaobserwowano zwiększające się ciśnienie w miarę posuwania się wgłąb, powodujące wypadki pękania bębenków w uszach. W spół­ cześni mu poszukiwacze gąbek korzystali z powietrza, dostarczanego w spuszczanych okrągłych naczyniach, odwróconych wklęsłą stroną nadół. Było to jednak naogół przed­ sięwzięcie niebezpieczne; naczynie bowiem musiało być opuszczane dokładnie w pozycji pionowej, a w razie nieznacznego nawet prze­ chylenia woda wdzierała się do jego wnętrza, wywracając naczynie i zagrażając życiu nur­ ka. Za panowania Perseusza wydobywan już temi prymitywnemi sposobami zatopio­ ne skarby, jak dowiadujemy się o tern od Liwiusza.

Liczne opowieści opisywały spuszczanie się Aleksandra Macedońskiego w szklanej beczce do morza. Beczka ta miała posiadać w dnie małe drzwi, dzięki czemu można było zbierać perły z dna morskiego. Według tych opisów, cieszących się wielką poczytnością zwłaszcza w średniowieczu, znanych także i w Polsce, beczkę tę spuszczono na łańcuchach, długich na 90 metrów.

W wiekach średnich i w czasach nowszych ponawiano próby spuszczania się na dno rzek (np. Renu) czy mórz przy pomocy od- wrócoego kotła, który zwykle obciążano oło­ wiem. W wieku X V II spotykamy się z uży­ waniem dzwonów nurkowych w Anglji, gdzie próbowano ich używać do wydobywania skar­ bów. Szczególnie znanym był ulepszony dzwon nurkowy Hal- lev‘a z X V III wieku, zbudowany szczelnie z drzewa i posiadający kran do wypuszczania zepsute­ go powietrza; zapas świeżego powietrza stale mógł być uzupeł­ niany zapomocą dwóch bary­ łek, które na zmianę spuszczano z góry, a zawarte w nich po­ wietrze wpuszczano do wnętrz

dzwonu. Halley wynalazł ró­ wnież skórzany kaptur do nur­ kowania, połączony długim wę­ żem skórzanym, nasyconym wo

skiem i olejem, przy pomocy którego nurek mógł czerpać po­ wietrze z dzwonu i dosyć swo-

Moment spuszczania batysfery w głębiny oceanu — ryb czy zbierania pereł lub po-

przy lince kontrolnej Otis Barton. bodnie oddalać się dla połowu wierzchnię wody są bardzo stare. W swych

pierwotnych usiłowaniach próbował czło­ wiek naśladować współmieszkańców ze świa­ ta zwierzęcego, czy to drobne krętaczki, zata­ czające szybkie kręgi na powierzchni wód i nagle nurkujące, czy niektóre larwy owa­ dów, spacerujące po dnie, a pobierające po­ wietrze z nad powierzchni wody przy po­ mocy wyciągniętej rurki, czy wreszcie zmyśl­ nego pająka wodnego, spuszczającego się pod wodę, gdzie buduje sobie dzwon powietrzny. (O życiu tego pająka pisaliśmy w Nr. 17 „Asa“ : „Mieszkaniec srebrzystego pałacu“ Przyp. Red.).

Pierwsze próby nurkowania związane są ze zdobywaniem ostryg i poszukiwaniem pe­ reł. W starożytnych ruinach babilońskich z przed fiOOO lat znajdują się inkrustacje z masy perłowej, zbieranej przez nurków i używanej przez ówczesnych rzemieślników; perły znane są również z najstarszych wyko­ palisk egipskich i bardzo dawnych zapisków chińskich. Wzmianki o nurkach znajdujemy w Ujadzie Homera i u greckiego historyka Tucydydesa, opisującego oblężenie Syrakuz, podczas którego ateńscy nurkowie mieli prze­ piłowywać podwodne palisady, zbudowane przez Syrakuzan dla niedopuszczenia stat­ ków nieprzyjacielskich. Arystoteles opisuje pierwsze rzyrządy używane przez nurków do oddychania, przez które mogli oni wciągać

(6)

„ S a g i t t a *r y b k i , p r z y p o m i n a j ą c e s w y m w y g l ą d e m t o r p e d y .

szukiwania zatopionych skarbów. Dalsze ulepszenia przyniósł wiek XIX, naogół jednak głębokość, do której potrafiono dotrzeć, nie prze­ kraczała 100 metrów.

Ogromny postęp w dziedzinie ba­ dań głębokomorskich zawdzięczamy niestrudzonemu badaczowi amery­ kańskiemu, który od wielu lat po­ święcił się całkowicie badaniom oceanicznym, a w szczególności problemowi dotarcia wgłąb ocea­ nów, zazdrośnie kryjących jeszcze wiele tajemnic. Dr. William Beebe, obecny dyrektor Depart. Badań Podzwrotnikowych nowojorskiego To w. Zoologicznego jest znanym przyrodnikiem, przeprowadzająeym od przeszło 20 lat różnorodne bada­ nia naukowre i podejmującym po­ dróże i wyprawy, największe jednak jego zasługi są związane z bada­ niem życia podmorskiego.

Pierwszy etap w badaniach Be- ebe’a stanowiło opuszczanie się na dno morskie przy pomocy drabinki sznurowej w miedzianym chełmie,

oszklonym na przodzie i zaopatrzonym w gumowrego węża dla pobierania powietrza. Przeważnie wystarczało mu opuszczanie się do głębokości 12 metrów, najpiękniej­ sze bowiem kobierce raf koralowych znaj­ dują się na tych a nawet i mniejszych głębokościach. Do robienia notatek i ry­ sunków używa Beebe tabliczki cyn­ kowej, pod wodą powstają również barwne szkice olejne na sztalugach, obciążonych ołowiem, przyczem nieraz

trzeba usuwać z palety roje drobnych ry­ bek, zwabionych nęcącym zapachem farb.

Dla zdobycia okazów ryb używał zw y­ kle Beebe siatki, ogłuszając upatrzone ry­ by nabojami dynamitowymi, które mogły mu równocześnie służyć jako broń obron­ na na wypadek napaści przez większych drapieżców morskich.

Do r. 1930 zadowalał się ten badacz wkładaniem hełmu i chodzeniem pod wodą w głębkości kilku lub kilkunastu metrów, stale jednak przemyśliwał nad sposobami, któreby pozwoliły mu na przekroczenie tej głębokości. Posuwanie

P o t w o r n e p a s z c z e , s i l n i e f o s f o r y ­ z u j ą c e n a t l e a t r a m e n t o w o - c z a r - n e j g ł ę b i n y o c e a n ut o p i e r w s z y w i d o k , k t ó r y u d e r z a o b s e r w a t o r a , z a m k n i ę t e g o w k u l i b a t y s f e r y . S z a b l a s t o z ę b a „ w i p e r o r y b a “ ( C h a u l i o d u s s l o a n e i ) .N a l e w o : P o t w o r y m o r s k i e j g ł ę b i n y , k r ą ż ą c e w p o b l i ż u b a ­ t y s f e r y n a g ł ę b o k o ś c i 9 0 0 m .

się do głębi większej niż 18 metrów sta­ nowi duże niebezpieczeństwo dla bęben­ ków usznych, wrobec silnie zwiększonego ciśnienia. Używanie specjalego kostjumu nurkowrego związane jest z wieloma tru­ dnościami przy przeprowadzaniu badań podwodnych. Wystarczy powiedzieć, że kostjum składający się częściowo z me­ talu, któryby pozwalał na opuszczanie się do głębokości ok. 150 metrów wyaży bli­ sko 300 kg., skutkiem czego ruchy nurka są niezmiernie ograniczone.

Po odrzuceniu pierwszych projektów, według których miano próbować opuścić się w większe głębokości w stalowym cy­ lindrze, zdecydwano się na zbudowranie stalowej kuli o wyjątkowo mocnej kon­ strukcji i wytrzymałości na duże

ciśnie-nia, zaopatrzonej w przeźroczy­ ste okienka, przez które można- by dokonywać obserwacyj. O- prócz Beebe’a, który najwięcej tej sprawie poświęcił czasu i e- nergji, w pracach nad jej skon­ struowaniem brali udział Otis Barton i kap. John Butler. Je­ dnym z pierwszych, który rzucił myśl skonstruowania stalowej kuli dla Spuszczania się wr dale­ kie głębiny, był prezydent T eo­ dor Roosevelt.

Sama kula była dosyć prosto zbudowana. Średnica jej wynosi­ ła prawie półtora metra ( U l cm), tak że nie można było w niej stanąć. Ściany jej posiada­ ły grubość ponad 3 cm, tak, że ważyła ona przeszło 300 kg. Okienka w kuli wykonano z to­ pionego kwarcu, który okazał się najmocniejszym z przeźro­ czystych materjałów, przepu­ szczającym równocześnie fale świetlne wszystkich długości. „D rzw i“ stanowił niezbyt duży otwór, przez który szczupły czło wiek mógł się wsunąć do środ­ ka, zamykany możliwie dokład nie i szczelnie.

Kulę spuszczało się na stalo­ wym kablu grubości ponad 2 cm i o wytrzymałości 10 razy prze­ wyższającej ciężar kuli. Składał się on ze stalowego ośrodka i o- koło 100 linek oplatających go wt

różnych kierunkach. Przy długo­ ści ok. 1 km. wrażył on po zanu­ rzeniu 2 tonny.

Problem zaopatrzenia mieszkańców stalo­ wej kuli wT powietrze został rozwiązany przez umieszczenie wewnątrz cylindrów' z tlenem oraz połączeń chemicznych, które pochłaniały wytwarzający się dwutlenek węgla i wilgoć. Przez ściśle uszczelniony cylinder wyhodził do kuli kabel elektryczny, dostarczający świa­ tła i druty telefoniczne, umożliwiające komu­ nikację z powierzchnią. Silny reflektor elek­ tryczny pozwalał na fotografowanie i film o­ wanie przepływających ryb i innych zwie rząt.

Z wiosną 1930 r. marzenie Beebe’a miało zo­ stać urzeczywistnione: batysfera (tak nazwa­ na od greek, batys — głęboki) była gotowa. W raz z potrzebnemi częściami i aparatami została przewieziona na Bermudy, gdzie już

(7)

Napisał: W Ł J. Turzański.

N O W E L A .

Ilusir.: Janiny Siuiówny.

, Pelro był czarny, jak asfalt. Skóra jego lśniła się tłustą sepją i leżąc na wznak, po­ dobny był do posągu ulanego ze smoły. Biał­ ka’ jego oczu były przekrwione, a za­ chrypły głos, którym śpiewał sprośne pio­ senki, ¡zdradzał, że jego właściciel jest opo- jem.

Ale Petro był nietylko pijanicą. Nietylko nicponiem i leniuchem. Petro był szubraw­ cem. ta k ! Dusza jego była ciemniejsza od jego skóry i Petro wiedział o tern i, co cie­ kawsze, nie bił .się w piersi i nie kajał się w pokucie, ale leżąc na plecach, szczerzył zęby do dziewek i śpiewał zupełnie swawolne piosenki.

OlNey uderzał tymczasem widelcem w pu­ sty dzban i od czasu do czasu zawodził. 0 ‘Ney był żółty. Ze skośnych oczu, z kwa­ dratowej twarzy i ze skośnych zwinnych pal­ ców tryskała żółć. W stosunku do Petra w y­ glądał drobno, ale w całej jego postaci było coś drapieżnego. 0 ‘ Ney był niebezpiecznym łotrem. Poszukiwały go sądy kilku stanów w Ameryce Północnej i tylko dzięki niezwy­ kłemu zbiegowi wypadków’ 0 ‘Ney nie skoń­ czył w Sing Sing, ale siedział oto i najspokoj­ niej w’ świecie uderzał w dzban.

Człowiekiem, który grał na gitarze, był człowiek biały. Twarz jego o rysach nieco pospolitych, przecięta była blizną na wyso­ kości wcale pięknego wąsa. Biały był rów­ nież łotrem. Znało go osobiście kilku pre­ fektów7 policji, a puste cele więzienne wT kilku państwach tęskniły wyraźnie za jego towa­ rzystwem. Antonio był jednak w doskona­ łym humorze i, uderzywszy w struny gitary, zaśpiewał:

„Gdy kieszeń bracie pusta, wreselej krąży krew — piosenką zwilżam usta i piję słodki śpiew!“

Poczem wszyscy trzej podchwycili: „P io ­ senką zwilżam usta i piję słodki śpiew7“ . Za­ pewne zwabiony odgłosem piosenki, z oddali wynurzył się policjant i prosto podążył do spiewrającej trójki. Nie był to wąsaty wach­ mistrz żandarmetrji w7 podkutych butach i z parą pistoletów za pasem, ale taki zwy­ kły, małomiejski policjant: nogi jego były

bose, a z boku chw iała się groźnie drewniana szabla. Podszedł bliżej i zapytał głośno:

—- Czemu hałasujecie?

— Śpiewamy — odpowiedział Petro — i jeżeli ci dokucza nasz śpiew7, to idź do wr zsy s iki eh djabłów!

Antonio uśmiechnął się słodko i przecią­ gając się, jak to czasem czyni kotka, dodał: — Nie słuchaj tego czarnego negra i po­ dejdź bliżej przyjacielu sprawiedliwości. Oby republika Gusta Grandioza miała więcej ta­ kich, jak ty synów. Podejdź bliżej i zapal!

T o mówiąc, dobył z kieszeni garść tyto­ niu i liść kukurydziany.

— Jesteście zapewnie obcy i nie znacie tutejszych stosunków'. Tutejszy szef policji nazywa się Jerod — rzekł policjant.

— Powiadasz, nazywa się Jerod?

— Tak jest, nazywa się Jerod i jest okro­ pnie surowy...

— Jest surowy, powiadasz?

— Okropny służbista i każdego włóczęgę przymyka zaraz do paki... Mnie samego...

— Zapewne było to bardzo dawno. Teraz jesteś dzielnym stróżem ładu. Sądzisz zatem, że jesteśmy włóczęgami?

— Tak nie mówiłem! Nic nie sądzę. Sie­ dzicie jednak i śpiewacie głośno wesołe pio­ senki Powinniście raczej zaśpiewać koleudy. Tak jest, raczej kalendy!

Petro, który przez cały czas rozmowy, le­ żąc nawznak, puszczał błękitne kółka dy­ mu, zwrócił się do policjanta:

— Synu prawa! Odejdź teraz pośpiesznie i nie oglądaj się, albowiem na głupiej głowie twojej rozbiję oto ten pusty dzban!

Szef policji „Perły Republiki, książęcego miasta Esta.rn.ba“ był również boso. Nogi jego tkw iły wprawdzie w7 pantoflach, ale by­ ły to nogi kolonu matki-ziemi, a barwa ich, oraz kształt .kazały nieostrożnemu widzów7i przyrównywać je do krzepkich nóg hipopo­ tama lub tapira. Po jego otyłem ciele są­ czył się pot. Mimo porannych godzin, mimo tego, że słońce i nie wzbiło się jeszcze w7ysokio, dymił cały, jak mała prowincjonalna loko­ motywa. Malutkie oczika poruszały się żywo, z jakąś złośliwą inteligencją, a czerwona od

potu twarz ociekała tłuszczem. Cienkie wąsy metysa przechodziły w dwa ostre stalaktyty, z których sączyła się wilgoć. Głos jego był tubalnym głosem leśnego karibu. Krzyczał:

•— Widziałeś na przedmieściu trzech włó­ częgów?

— Widziałem trzech włóczęgów. Jeden z nich był czarny, drugi...

— Drugi?

— Drugi był żółty. Tak jest, maestro. Żół­ ty był i wyglądał jak Chińczyk. Trzeci zaś był...

— Trzeci był pewnie czerwony?

— Nie, señor! Trzeci był biały. Miał wą- sy, ale mówił słodko, jak panna. Grali na gitarze i śpiewali, kiedy przyszedłem. Sie­ dzieli w7 cieniu kaktusa. Wtedy przyszedłem i nakazałem spokój. Kiedy zrobili się po­ tulni, jak owieczki, kazałem im iść do wszy­ stkich djabłów...

— Byli w7 mieście?

— Talk señor. Chodzili po ulicach i oglą­ dali wystawy. Chwilę zatrzymali się przed bankiem Mankersa. Do kantoru wstąpił ten biały. Poczem wszyscy trzej poszli do ko­ ścioła...

— I cóż dalej? Mów7 nieszczęśniku! —- W kościele zwówłli modlitwy, poczem wyjściem przez zakrystję weszli do szopy przykościelnej. Odbywały się tam próby ja ­ sełek, którym przewodniczył señor kanonik Enrico de Alhamavera.

Odźwierny nie chciał ich wpuścić, ale se­ ñor kanonik, ujrzawszy ich, zaklaskał w7 dło­

nie i krzyknął: „Patrzcie! Przyszli Trzej K ró­ lowie“ . Poczem pozwolił im wejść, a oni uca­ łowali jego rękę. Wszyscy śmiali się; zaglą­ dałem przez szparę i nie widziałem wszyst­ kiego dokładnie. Zdaje się jednak...

— ???

— Zdaje mi się jednak, że chcieli koniecz­ nie zobaczyć króla żydowskiego, który nazy­ wa się... nazywa się...

— I cóż dalej! Oglądali tego... żydowskie­ go króla?

— Tak señor. Kiedy wszedł Herod, wszyscy poczęli się śmiać. Ten czarny łotr położył się na ziemi i począł się tarzać ze śmiechu. Ten biały szuibrawnec, to aż się popłakał. Tak señor... płakał i śmiał się...

(8)

Twarz szefa policji w Estamba była sina, jak szmelcowana sial. Wewnątrz kipiał gniew. Gdyby go można było porównać do zagwożdżonego czopem wulkanu, porówna­ nie to byłoby trafne. Nagle Jerod dźwignął swoje 170 funtów żywej wagi. Ryknął stra­ szliwym gniewem. Muchy śpiące na suficie zbudziły sin;. Na ulicy jęli przystawać prze­ chodnie.

Don Jerod szalał.

Gospoda pod „Nietoperzem“ jest domem wcale zacisznym. Prowadzi tam aleja wyso­ kich, wysmukłych kaktusów, które szcze­ gólnie wieczorem, robią wrażenie szpaleru milczących, tajemniczych postaci. Droga w y­ cięta jest w skale; kiedy zaświeci księżyc, płatki miki lśnią się, jak złoto. Sama gospo­ da ma werandę, po której pną się kiście słodkiego winą. W pokojach okna nie mają wprawdzie szyb. ale uzbrojone są okiennica­ mi, lOitwieranemi nazewnątrz. W jednym z .pokoi siedziało właśnie trzech mężczyzn, a jeden z mich, nalewając wino do szklanek, mówił:

— Jestem czarny. Ale dusza moje jest bar­ dziej czarna od mojej skóry. Dziś, kiedy by­ łem w kościele, przypomniały mi się lata dziecięce. Rodzice moi byli ubodzy, ale za to szczęśliwi. Chciałbym przeto być tak szczę­ śliwy jak mój ojciec. Chciałbym być uczci­ wym człowiekiem. Pragnąłbym uderzyć się w piersi i szczerze żałować za moje grzechy.

To mówiąc Petro, otarł łzę, która nie była czarna, ale jasna i czysta. W tej samej chwi­ li coś ruszyło się na podwórzu i zaszczekał pies. 0 ‘Ney zaglądnął przez okno i nie zoba­ czył niczego, .prócz dużego, czerwonego słoń­ ca, schylającego się ku zachodowi. Daleki łańcuch górski ociekał szkarłatem i srebrem lodowców. Łąki były już fioletowe od mgieł.

— O tak, mówił teraz Antonio. Nie zna­ łem moich rodziców, ale sądzę, że byli rów ­ nież uczciwymi ludźmi. Syn ich zaś jest wiel­ kim szubrawcem. Stawałem wiele razy pized obliczem sędziego. Ryłem rok w karnych ro­ botach. W Miantenegro pchnąłem rywala no­ żem w pierś... Żałuję za moje grzechy, ale niema dla mnie ratunku. O niema...

1 począł toczyć ponurym wzrokiem po ścianach. 0 ‘Ney, który stał tyłem do przyja­ ciół, bił się w piersi i szeptał coś w swoim język u.

Kiedy słońce wtuliło się całkiem w gór­ skie ramiona, Ojciec Henryk de Albamayera, który przypadkowo przechodził obok gospo­ dy pod „Nietoperzem“ i na chwilę zatrzy­ mał się pod jednem z okien, żwawo teraz podążał na plebanję. Twarz jego była pogo­ dna, a mądre oczy uśmiechały się...

Nagle zobaczył jakiś cień, kryjący się w alei. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi sylwetkę miejskiego policjanta. Cienie jednak stawały się coraz bardziej gęste, a ponieważ staruszek już niedowidział, przeto podążył na pleban ję, pragnąc tam być przed zapad­ nięciem nocy.

O świcie uliczkami miasta Estamba prze­ ciągnęła dziwna kawalkada. Peoni dążący do miasta na targ, kobiety niosące wodę ze stu­ dni, górnicy śpieszący do kopalń, przysta­ nęli na chwilę, ażeby popatrzeć. Ryła to gro­ mada jeźdźców i pieszych. Na czele jechał szef policji don Jerod. Nie był to bosy czło­ wiek w rozpiętej na piersiach koszuli. O, nie! Jechał na tęgim dzianecie, ubrany w grana­ towy mundur, z żółtemi wyłogami. Ramiona jego i spodnie były bogato szamerowane sre­ brem. Szeroka pierś gladjatora ozdobiona była medalami. U boku chwiała się złocona

szabla, nogi tkwiły w wspaniałych, wyso­ kich butach z ostrogami, a głowę zdobił mo­ siężny hełm. Zaiste... tak musieli wyglądać cezarowie i wielcy zdobywcy, tak zapewne wyglądał św. Jerzy po zabiciu smoka... lak don Jerod de Estamba jechał ulicami mia­ sta.

Poczet jego robił wrażenie mniej imponu­ jące. Żołnierze jego za wyjątkiem trzech, szli pieszo, a nogi ich były, jak zawsze —- bose Podrzucali do góry sombrera i palili na w i wat z pistoletów, dodając sobie animuszu Głowy iich były spuszczone. Jeden z nich był czarny. Drugi robił wrażenie żółtego. Trzeci niósł pod pachą gitarę. Peoni i mieszczanie, widząc jeźdźców' i słysząc strzały, pewni byli, że garnizon, stojący w Mantenegro, zbuntował się i że wracają czarne dni rewo­ lucji i wojny domowej. Twarze mężczyzn stały się drewniane i drapieżne zarazem, a kobietom do oczu zaczęły napływać łzy. Don Jerod mijał zaś ludzi wspaniały, tak właśnie triumfujący, jak zwycięzca wkraczający do podbitego grodu.

Den Jerod .był źródłem i ramieniem wszel­ kiej Władzy. Od czasu, kiedy „nieznani sprawcy“ powiesili sędziego Giomeza, był nietylko szefem policji i komisarzem miasta, ale i sędzią. Sądził też wszelkie drobniejsze sprawy, sam mieniąc siebie specjalistą od spraw majątkowych. Ryło tak, albowiem morderców', gwałcicieli i świętokradców’ są­ dził tłum i nie było takiej siły w- Estamba, któraby uratowała bandytę, schwytanego z bronią w ręku, z rąk tłumu.

Obecnie dom Jerod rozparł się wygodnie w swoim fotelu, ustawionym w ogrodzie i na­ kazał ludzkiej ciżbie ręką spokój, poczem zwrócił się do trzech ludzi skutych, których miał sądzić. Począł mówić. Mówił pięknie, aczkolwiek dusiła go astma i zalewał pot.

Zdumionym uszom mieszczuchów usły­ szało się, że od miasta zakradli się trzej zło­ czyńcy. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie winy ciążą na ich sumieniach. Faktem jest, że ten biały łotr w Mantenegro pchnął nożem w' pierś robotnika i że poszukują go sądy. Wszyscy trzej przybyli do Estamba w złych zamiarach. Oko władzy spoczywało na nich oddawna i w wyniku śledztwa okazało się, że plan o wiali... że złoczyńcy ci planowali...

W zakratowanem okienku ukazała się ręka...

T.u szef policji, sędzia i komisarz miasta zarazem zatrzymał się, pragnąc zbadać, jakie jest wrażenie jego słów. Twarze słuchaczy były jednak zgaszone. Sędzia, przypisując ten fakt zmęczeniu wywołanemu gorącem, cią­ gnął dalie j:

— Złoczyńcy ći planowali napad na bank Mankersa oraż ograbienie kościoła parafjal negi*.

Don Jerod rzucił łe słowa, tak, jak rolnik rzuca ziarno i czekał triumfujący na ich skutek. Jakoż po tłumie przebiegł szmer oburzenia.

Ludność Republiki mimo wszystkich swo­ ich wad miała jeden skarb niezastąpiony: była katolicką, nawskroś katolicką. I nagie Jerod ucziuł sam, jak bardzo ci trzej ludzie zawinili. On, znany radykał, uczuł się teraz bardzo chrześcijaninem. Wzruszył się. Kor­ nie, jak owieczka spuścił głowę. Głosem mió­ tł o pły n ny m dorzucił:

— Kto wie, czy prócz okradzenia kościo ła... tak, czy prócz tej nikczemnej kradzieży nie planowali oni też morderstwa na świąto­ bliwym kanoniku Enrico de AIbamavera? Są bardzo poważne dowody...

I fum zafalował od środka nazewnątrz i spowrotem do środka. Pomruk ciżby łudź kscj podobny był do szumu wzbierającej rze­ ki. Petro pobladł, a czarna jego skóra zro­ biła się popielata, jak pył uliczny. Antonio cz-uł, że po grzbiecie skaczą mu ciarki. Je­ szcze chwila, a...

Nagłe czyjś znajomy, poważny głos prze­ mówił. Słowa były proste i mocne. Jeżeliby sło*va mogły mieć .barwę, to były to słowa słoneczne. Tłum rozstąpił się; ksiądz Enrico de Albaimayera mówił:

Nie naszą rzeczą ■ jest dawać wyroki i potępiać. Ludzie ci — rzekł, wskazując na pod.sądnych — są biedakami bez pracy. Nie wiem, jak jest wielka ich wina, ale wczoraj wysłuchałem ich spowiedzi i patrzyłem na ich skruchę. Bezwątpleuia nie są bez winy. Ivlo jest jednak wśród nas bez winy, niechaj pjerwszy rzuci na nich kamieniem. Któż z nas jednak jest świętym? Kto moje dzieci? Kto?

I czcigodny kanonik uśmiechnął się jed­ nym ¡ze swoich najlepszych, najcieplejszych uśmiechów. Przed laty był on oficerem gwTardji. Zasłuchał się tedy w siebie i w mil­ knący itłum. A szef policji Jerok fuknął gnie­ wnie. Obudził się w nim dawny radykał. I -osiniał, a ¡gniew, który w- nim powstał, za­ tykał mu gardło.

— Oczywiście! Skąd ten klecha — my­ ślał — (przychodzi się wtrącać do nieswoich spraw? Zrobię doniesienie do arcybiskupa. Lak, doniesienie i skargę do samego prezy­ denta...

Tymczasem tłum rozchodził się i malał w oczach. Napięcie opadło. Ludzie robili się apatyczni i czekali na coś, co było nieunik­ nione. A Jerod, dając upust wściekłości, ka­ zał ¡podsądnych och łositać 1 przymknąć ich. Kiedy więc w powietrzu rozświstał się bat, plac był całkiem pusty, a słońce prażyło prostopadle. Ryło południe.

Noćfe na południu są piękne. Są jednak szczególnie .piękne, jeżeli świeci księżyc, a niebo, (góry i doliny toną w ¡seledynowej po­ świacie.

— Siedzieć w taką Ttoc pod więzieniem i nasiąkać wilgocią — mruczał miejski po­ licjant — ito nie jest wielka przyjemność. Zdaleka dopływają odgDosy śpiewów i słod­

kie tony grającej harmonji.

— Oczywiście, psi ilołs -— mruczał policjant.

(9)

odpowiada głos

Pytali oni obcym akcentem o drogę do Betlejem...

— Psi los, talk jest — z okienka.

— Jesit 'chłodno i wilgotno.

— Jest bardzo chłodno, a rosa jest szcze­ gólnie mokra i dociera wszędzie.

— Gardło natomiast jest suche.

— Gardło okropnie wysycha, a żołądek prosi o łyk wina... Gdyby tak jednak...

Gdyby' tak jednak?

— Gdyby tak jednak pójść po dzban wi­ na...

—• O, igdyby pójść... — wartownik we­ stchnął.

W zalkratowanem okienku ukazała się rę­ ka. W dłoni spoczywała lśniąca moneta. Po­ kusa była sił na i miejski policjant poskro- bał się zakłopotany w głowę. O kilkanaście kroków oj])odął stała gospoda, w której moż­ na ¡było ¡kupić kawał pieczonej baraniny i ¡1 itr ciepłego wina. Zapach baraniny docie­ rał aż do jego duszy. Wino jest czerwone, gorące i wali ¡w skroniach ¡młoteczkami...

Walcząc z sobą, podchodził do okienka. Był głodny. Kupi im coś do zjedzenia i przy- tem sani coś zje. Zresztą może im ¡nic nie dać. Są to bandyci, którym się nic nie nale­ ży. Oczywiście, nic im nie da. Nic!

Z tem mocnem postanowieniem sięgnął po monetę. Wtedy ręka wydłużyła się, jak czar­ na błyskawica ,i schwyciła go za gardło. Ucisk był mocny i dławił, jak pętlica lassa. Wartownik ujrzał na niebie trzy księżyce

w moment później usłyszał trzask. Był pe­ wien, że jest to trzask jego własnych kości, bowiem zaczął ¡się zapadać w czarną noc, z której nie było pozornie powrotu.

Petro zaś ¡po wyłamaniu drewnianych krat w okienku wyjrzał ostrożnie na świat, po­ dobnie, jak żły kundel wystawia łeb z bu­ dy. Oczy jego były naibiegłe posoką, żyły na twarzy wystąpiły ¡pod skórą, a w wyra­ zie twarzy było coś strasznego. Wyglądał, jak zbój.

Don Jerod źle spał tej nocy. Kilka razy budziło go szczekanie psów. Potem na pier­ siach usiadła ¡run zmora, typowa dla ludzi chorych na astmę. Czuł na piersiach rosnący ciężar, nie mógł ¡się jednak poruszyć. Zaczął się w sobie szamotać, przyczem ocknął się, roztworzył oczy i oniemiał z przerażenia. Sen trwał w dlaszym ciągu, a na piersiach siedziało ¡mu coś ciężkiego, czarnego, coś, co miało białe zęby strzygi i płonące oczy pu­ szczyka. Don Jerod przymknął powieki; upewnił się, że nie śpi i otworzył je spowro- tem. Pewien był teraz, że na piersiach sie­ dzi mu ¡duża puma. Nagłe zwierzę zaczęło się chichotać, jak to czyni człowiek szalony, a oblany zimnym potem senor Jerod uczuł na gardle ostry ¡koniuszek noża. Zrozumiał...

Dnia następnego miasteczko Estamba za­ mieniło się w przedpiekle. Ludzie czekali na coś strasznego; ¡lękano się powszechnie, że nastąpi trzęsienie ziemi, że zgaśnie słońce lub, że rzeki wystąpią z brzegów. Faktem było, że miejski trębacz obwieścił stan oblę­ żenia, a kilku, Bogu ducha winnych, mie­ szczan zakuto w kajdany. Faktem też było, że trzej ¡niebezpieczni bandyci zbiegli z wię­ zienia. Szeptano pocichu, że bandyci mieli zapewne <w mieście łub w okolicy spójników; mówiono o całej bandzie, posługującej się ni etyl ko mordem i przekupstwem, ale i ciem- nemi czarami. Stały się rzeczy wprost nie­ słychane. Don Jerod ¡został znaleziony przy­ kuty kajdanami do własnego łóżka. Usta miał zakneblowane ,a piękne jego wąsy

kon-quistaidora były zgolone. Prócz tego obrabo­ wano go. Obrabowano ¡go całkowicie z go­ tówki i co cenniejszych przedmiotów. Ban­ dyci byli lak czelni, że uciekają, zabrali ze sobą konie don Jeroda, które, jak wiadomo, były najlepsze w okolicy.

Kowal, który przyszedł rozkuć szefa po­ licji, spotkał u jego łóżka cyrulika, który mu puszczał krew. Ogólnie lękano się, że don Jeroda ¡trąci apopleksja. Kiedy jednak około godziny trzeciej popołudniu doniesiono, że widziano kilku jeźdźców cwałujących drogą La Cool, w kierunku gór Sierra Las Papais, komisarz miasta dźwignął się z łóżka i w y­ dał rozkazy co do pościgu.

Sam pościg miał być prowadzony pod jego osohiistem kierownictwem, co oczywiście da­ wało rękojmię, że „wrogowie Republiki“ zo­ staną unieszkodliwieni. Zatem tegoż jeszcze dnia, to jest w w igilję świąt Bożego Naro­ dzenia, około godziny piątej popołudniu ru­ szono w drogę.

La Cool nie jest dużą wioską. Leży w ko­ tlinie i jest zewsząd otoczona górami. Udają się tam wprawdzie winogrona, ale klimat jest chłodny, a ludność jest uboga. W sa­

mej wiosce niema szkoły ani kościoła; kilka razy do roku przyjeżdża tu ksiądz i wtedy odprawia on Mszę, udziela ślubów, spowia­ da, chrzci, Iu;b święci groby.

Mieszkańcy La Cool trudnią się przeważ­ nie pasterstwem. Znaczną część roku spę­ dzają na halach i połoninach i wtedy wio­ ska pustoszeje, a w dolinie zostają jedynie kobiety i dzieci.

Dziwił ¡się tedy don Jerod, kiedy około dziesiątej ¡w południe, po pełnej trudów no­ cy, wjeżdżał do wioski. Stare squaw i małe bachory, których zawsze było pełno, znikły. Natomiast dragę zastąpił mu ¡tłum mężczyzn.

Don Jerod dufny w .potęgę ¡swojego urzę­ du i w siłę swojego orszaku, wyjechał nieco wprzód i ¡pytał.

— Jechało tędy trzech ludzi? — Jechało, senjoir.

— Jeden z ¡nich b ył czarny? — Bjd czarny, ■ jak smoła, sen jor.

— Drugi był żółty?

— Tak jest, drugi był żółty.

Don Jerod uśmiechnął się triumfująco.

Sięgnął ręką po wąs, ale chwycił tylke pustkę. W yglądał jednak wspaniale. W szy szaku jego przeglądało się słońce. Pytał jed­ nak dalej:

— A trzeci ¡był białym ł-otrem? Co? Wtedy ¡szmer dziwny przeszedł gromadę ludzką, cisnącą się wokół jego konia. Jakiś starszy baca wystąpił naprzód i śmiało za­ pytał;

— Nazywasz go łotrem... A ty... a ty — kim jesteś?

Don Jerod przybladł nieco, poczem ogląd­ nąwszy się na ¡swoich, krzyknął:

— Jestem ¡urzędnikiem Republiki i nazy­ wam się Jerod. Słyszycie, don Jerod!

I więcej ¡już nie zdołał niczego powiedzieć, albowiem dziesięć rąk schwyciło uzdę jego konia. Drugich dziesięcioro rąk zwlekło go z siodła. Ukamienowanego, skopanego i oplu­ tego z trudem wyrwali go z rąk tłumu jego podwładni. Byłoby doszło do rozlewu krwi, do czego wycofujący się ludzie iz Estamba nie mieli ochoty. Don Jerod był nieprzy­ tomny i talk dowieziono go spowrotem do miasta.

Tutaj kończy się .właściwie cała opowieść. Można dodać, że po dzień dzisiejszy istnieją wt La Cool ludzie, którzy widzieli trzech wę- drowców. Jeden z nich był czarny. Drugi był żółty. Trzeci był białym człowiekiem, a wszyscy mieli na głowach korony i byli odziani w wspaniałe płaszcze królewskie. P y ­ tali oni obcym akcentem o drogę do Betle­ jem; przybyli ¡w nocy i wyruszyli na szlak przed świtem. Ścigał ich ¡król żydowski He­ rod. Było to w noc wigilijną. Każde dziecko wie o tem, że byli to Trzej Królowie, którzy szukali Chrystusa.

Tylko kanonik Enrico de Albamavera w duszy sw-ojej utajał oczekiwanie na coś, co jeszcze stać się miało. Jakoż dopiero po upływie roku, dinia pewnego pocztyljon za­ trzymał przy pleban ji swojego muła i po­ dał księdzu dość ciężką paczkę. Była ona adresowana z Rrazylji. Wewnątrz był list. W liście zaś Antonio, Petro i 0 ‘Ney donosili, że są teraz uczciwymi ludźmi, że znaleźli pracę i że odsyłają skradzione u księdza stroje jasełkowe, wierząc, że czcigodny kano­ nik dawno im już wszystko wybaczył.

(10)

S T U D J U M T W A R Z Y K O B I E C E J .

(Fot. Man Rag

Paryż). <««

12 AS

z w is a ją c e j z s u fitu , ta k ie j, ja k ie m i w o g ro d a c h p r o w in c jo n a ln y c h zd o b ią k rza k i róż. K i e d y w s p o m in a m M a n R a y ‘o w i, że c h c ia ła b y m z a b ra ć k ilk a je g o z d ję ć d la p o ls k ie g o cza so p ism a , u śm iech a się ir o n ic z n ie : „ A h a — m ó w i — ch ce pan i n a p isa ć a r t y k u ł o p ię k n y c h P a r y ż a n ­ kach a z d ję c ia M a n R a y ‘a m a ją s łu ż y ć ja k o ilu s t r a c je ! N a to m n ie p a n i n ie w e ź m ie “ . Z a c z y n a m m u w ię c tłu m a c z y ć d łu g o i p r z e k o n y w u ją c o , że g d y b y ta k b y ło is to tn ie , z a d o w o liła b y m się p r o ­ d u k c ja m i fo t o g r a fó w , k tó r z y f o t o g r a ­ fu ją m a n e k in y z w ie lk ic h s a lo n ó w m ód. A l e ty m ra ze m m am z a m ia r p i ­ sać n ie o p ię k n y c h P a r y ż a n k a c h , t y lk o o n im , M a n R a y ‘u. N a t u r a ln ie je ż e li zech ce m i coś o so b ie p o w ied zieć... N p ., na czem to p o le g a , że je g o z d ję c ia m a ­ ją to „c o ś “ , co je o d ró ż n ia od in n y ch , że fo t o g r a fo w a n e p rze z n ie g o k o b ie ty nie są p o d o b n e do ża d n y ch in n y c h ? — U m ie m p a trz e ć — o d p o w ia d a k r ó t­ ko M a n R a y , p o czem za c zy n a

przede-Jedna z egzotycznych modelek Montparnasse’u.

M a n R a y p o k a z u je m i je d e n ze s w o ­ ich o s ta tn ic h w y n a la z k ó w : c iem n a li- n ja o b rzeża p r o fil k o b ie c y na fo to g r a - f j i i c z y n i g o p o d o b n y m do p ła s k o ­ rzeźb y , do k a m e i. O b ec n ie je d n a k z a j ­ m u je się a r ty s ta g łó w n ie fo t o g r a f j ą w ż y w y c h b a rw a c h . R o b ię u w a g ę, że z d ję ­ cie je d n o b a rw n e , m a to w e ma d la m n ie w ię c e j a rty z m u , n iż z d ję c ie w k o lo ­ rach. M a n R,ąy u śm iech a s ię : „ T o sa­ m o m ó w io n d F g d y film d ź w ię k o w y za ­ s tą p ił f ilm n ie m y . Ja u w aża m , że p r z y ­ szłość n a le ż y w ła ś n ie do f o t o g r a f j i k o ­ lo r o w e j!“ P a t r z ą c na tę g a le r ję g łó w k o b ie ­ cy ch , sm u k ły c h c ia ł, p r z e ś lic z n y c h n óg, ro z u m ie m d la c z e g o M an R a y m ieszk a w ła ś n ie w P a r y ż u i w ła ś n ie na M o n t- p a rn a ssie. G d z ie ż in d z ie j z n a la z łb y t a ­ k ie k o tło w is k o ras, ty p ó w , o d cien i, z k tó r e g o je g o b y s tre ok o w y ła w ia od czasu do czasu, p r a w d z iw ą p e rłę !

F o t o g r a f je p o w ę d r o w a ły zn o w u do s zu fla d e k , c ic h e z a m k n ę ły się za m n ą d r z w i. Za d r z w ia m i p o zosta ła n ie p o ­ zorn a p o s ta ć o n ie u fn e m s p o jrze n iu . G n om p iln u ją c y skarbów ... J o la F u ch só w n a .

llllliiinii

^

lica C a m p a g n e -P r e m iè r e z n a j­ d u je się w p o b liż u b u lw a ru M o n tp a rn a sse , a je d n a k je s t ta k cic h a i sp o k o jn a , ja k g d y - b y u j e j w e jś c ia u r y w a ł się ju ż n u rt w ie lk ie g o m ia sta . G d zie ś d a le k o p o z o s ta ł P a r y ż , szum i z g ie łk b u lw a ró w , k la k s o n y sa m o ch o ­ dów , n a w o ły w a n ia s p rz e d a w c ó w u lic z ­ n ych . T a cich a u lic z k a m o g ła b y d o sk o ­ n a le z n a jd o w a ć się na p r o w in c ji, a dom , do k tó r e g o w ch od zę, m a te ż ch a ­ ra k te r s ta te c z n y i r a c z e j p r o w in c jo ­ n a ln y . N a c is k a m d zw o n ek na d r u g ie m p ię ­ trz e i z a ra z o tw ie r a ją - się d r z w i, ja k o ś bez szm eru . W d r z w ia c h sto i niska, n ie p o zo rn a postać. O c z y spod k r z a c z a ­ s ty c h b r w i s p o g lą d a ją b a rd zo n ie u f­ nie. „G n om p iln u ją c y s k a r b ó w “ — p r z e la tu je mi p rze z g ło w ę . T a k ie m je s t p ie r w s z e w ra ż e n ie , ja k ie w y w ie r a na m n ie M a n R a y , z n a k o m ity fo t o g r a f, M a n R a y , n a js ły n n ie js z y o d tw ó rc a p ięk n o ści k o b ie c e j.

R o z g lą d a m się ,za tem i s k a rb a m i. P r a c o w n ia M an R a y ‘a je s t d z iw n ie m ała. „D w a d z ie ś c ia k r o k ó w w s z e rz i w z d łu ż “ . J est to w ła ś c iw ie je d e n p o ­ k ój, z k tó re g o sch odki p r o w a d z ą w g ó - rę, do k a b in y fo t o g r a fic z n e j. N a ś c ia ­ nach w iszą s p e c ja ln ie p ię k n e z d ję c ia . P o d ścia n a m i s z a fk i p e łn o s z u fla d , a s z u fla d y p e łn e fo t o g r a f i j . N a jp ię k n ie j­ sze g łó w k i ś w ia ta leżą g r z e c z n ie p o ­ s e g r e g o w a n e w ty c h p r ze d z ia ła c h , o p a ­ trzo n e d a ta m i i n u m era m i. C a ła p r a ­ c o w n ia o d b ija się — n ib y w k r z y w e m z w ie r c ia d le —- w d u że j k u li s z k la n e j, W k o le : P ra co w n ia Man R aga — z d jęcie w k u li szklanej. m n ą w y s y p y w a ć z a ­ w a rto ś ć s w y c h n ie z li­ c zo n y c h s zu fla d ek . S k o ś u o o k ie C h in k i i A n a m itk i, d łu g o s z y je A n g ie lk i, cie m n o s k ó re M u la tk i i z w y c ię s k o p ię k n e A m e r y k a n k i d e f ilu ją p rze d m o je m i o czy m a . C z y są na p ra w d ę t a k ie pięk - | ne? C z y t y lk o ich p ięk n o ść z d o ła ł u- t r w a lić a r t y s ta na k a w a łk u s z a re g o k a rto n u ? Z d a je m i się, że coś w ię - § cej. J a k ie ś w ilg o t n e lś n ie n ie oczu, j a ­ k ieś r o z c h y le n ie ust, ja k iś w y r a z z a ­ d u m a n ia , u ta jo ­ n y m ię d z y b r w ia ­ m i, s p ra w ia , że p r z e z te tw a r z e z p a p ie r u p r z e ­ ś w ie c a coś w ię ­ c e j, n iż p ię k ­ ność... Co? M o że dusza.

(11)
(12)

M łod y H isz­ pan p rz y b ie ­ ra ju ż k la sy ­ czne p o z y t o r e a d o r a .

Bardzo wiele młodych torerów hiszpań­ skich prowadzi pozatem życie rodzinne, co w patrjarchalnej Hiszpańji oznacza posłu­ szeństwo i karność. Najsłynniejszy dziś tore­ ro Manolo Bienvenida i słynny już dziś brat jego, Pepe, to młodzi chłopcy, których odwie­ dzić można tylko w pięknym mieszkaniu ro­ dziców w jednej z najlepszych ulic Madrytu. Ojciec, Don Manuel Bienvenida, to były to­ rero i wie, jak należy wychować synów, aby mieć z nich pociechę... To też wszystkich swych synów, a jest ich pięciu, oprócz małej laleczki — córeczki, wychowuje według swych zasad na dzielnych zabijaczy byków. Zabawy? Pijatyki? Awantury miłosne? Ale skąd znowu! Trochę języków, trochę historji arytmetyki, geogratji, a przedewszystkiem tre­ ning i trening. Przyjemności i rozrywki o- graniczają się do pogawędek w kawiarni z członkami „trupy“ , różnymi handolerami i i picadorami, których udziałem w walce by­ ły ków jest rozjuszanie i podniecanie byka, a którzy w życiu prywatnem są nadzwyczaj spokojnymi mężami i ojcami rodzin. Cza­ sami Manolo i Pepe wolno też iść dó ki­ nematografu, ale jedynie na popołud­ niowe przedstawienie od 7 do 9, bo wpół do dziesiątej muszą stawić' się na kolację, a o 11-ej obowiązkowo iść spać. To też dzień takiego „p ó ł­ boga“ , jaki jest dziś dla Hiszpańji Manolo a zarazem młodego mi- ljonera, bo wszak walczy co- najmniej NO razy do roku, a pobiera minimalnie 10.00!) pesetów, upływa nader monotonnie. Trening za­

czyna się z samego rana, kiedy to zerwawszy się ze snu Manolo przez dwie godziny biega, skacze, boksu je.

Na-stępnie zimny prysznic i śniadanie, składające się z talerza owoców. Przed śniadaniem zaś jeszcze kilka minut gorliwej modlitwy w ka- pliczne domowej u stóp „Chrystusa o wielkiej potędze“ , patrona Sewilli, każdy bowiem do­ bry katolik w Hiszpańji ma swego Chrwstu JbLS

'

M ali kandydaci na toreadorów przeprowa­ dzają w ogrodzie rodzinnego domu prakty­

czny trening.

P o n i ż e j : M a n o l o ' B i e n v e n i d a i j e g o t r z e j b r a ­ c i a , k t ó r z y r ó w n i e ż o b i o r ą k a r j e r ę p o g r o m ­

c ó w b y k a .

P

rzybrany w aksami­ ty, złoto i hafty w y­ soki, szczupły, giętki, piękny jak młody Bóg, torero skłania się przed try­ buną pięknych dam, które rzucają mu kwiaty, wachla­ rze i uśmiechy j słodkie przy­ rzeczenia czarnych oczu“ .... tak zapewne wyobraża sobie daleki czytelnik zakończenie walki byków, a idąc myślą da­ lej za bohaterem chwili, widzi go u nóg pięknej hrabianki... Zresztą słynny Blasco Ibanez w swej powieści „Krwawa arena" opisał wszak miłość wielkiej da­ my dla bohaterskiego torero; coprawda Blasco Ibanez opisał też ; niejedną niedolę słynnego torrero, jednak czytelnik woli pa­ miętać tylko o chwilach zwycię­ stwa i chwilach miłości. To też nic dziwnego, że wytworzył się mit o torero hiszpańskim, którzy wśród pijatyk, pięknych Carmen i piękniejszych jeszcze po stokroć arystokratek, rozkoszuje się życiem i sławą. A rzeczywistość? Rzeczywi­ stość jest inna oczywiście: torero to człowiek, który nawet wtedy gdy już zdobył sławę, a co za tern idzie, zarabia olbrzymie pieniąde, musi walczyć o utrzymanie się na wyso­ kości zadania, człowiek, któremu nie wolno prawie nigdy wyjść po za ra­ my wstrzemięźliwego, umiarkowane­ go bytowania, treningu i skoncentro­ wania.

sa lub swoją Matkę Boską, w której szcze­ gólną potęgę lub dobroć niezachwianie wie­ rzy. Wielki torero przekonał się — jak po­ wiada — że jego codzienne modlitwy do Chrystusa w Sewilli ochroniły go dotychczas od wszelkiego złego przypadku, więc zacho­ wuje Mu wdzięczność i zupełne oddanie.

Oprócz zaś Boga i oprócz ojca, boi się jeszcze Manolo... tuszy lub wszelkiej defor­ macji, to też poza uprawianiem gimnasty­ ki i sportów stara się też zachować linję przez ścisłą djetę. Gdy w' wielkim ja ­ dalnym pokoju pięknego mieszkania rodzi­ ny Bienvenidów zasiądą przy książęco na­ krytym stole, młodzi torerzy Manolo i Pepe- nie bez widocznej zazdrości przyglądają się, jak matka dba o to, aby ojcec i młodsze ro­ dzeństwo zajadali jaknajlepsze potrawy, oni dwaj żywią się jarzynami, przyrządzonemi bez tłuszczu, owocami, mięsem i rybą z grillu. Ale bo też obcisłe ubranie torera zdra­ dziłoby odrazu oczom znawców każdy zby­ teczny łut. Po obiedzie w „hallu“ , którego główną dekorację stanowi obraz przedsta­ wiający grupę torerów, zasiada kilku panów o poważnym i zamożnym wyglądzie, rozmo­ wa toczy się przy cygarze, ale młodzi palą bardzo umiarkowanie, w pewnych okresach użycie papierosów lub kawy, nie mówiąc je o alkoholu, ograniczone jest do minimum. Ktoby pomyślał, że panowie ci postawili sobie jako zadanie w życiu zabijanie lub roz­ juszanie byków? Tak jednak jest. Nęci ich nie tylko głód sławy, chociażby dlatego, że nazwiska najlepszych nawet bandolerów’

(13)

Poranek Manolo Bienvenida spędza nader pracowicie na ćwiczeniach gimnastycznych.

i pi ca cl er ów znane są tylko najgorliwszy amatorom walki byków i nie przechodzą bynajmniej do liistorji, lecz chęć zarobku. Arena jest dobrem polem do pracy, człowiek odważny może tutaj prędzej niż w innym zawodzie dojść do pieniędzy, oczywiście na­ rażając stokrotnie życie swe. Ale któżby o tym myślał, o to się już troszczy Opatrzność lub święty patron...

Nie brak rodzin w lliszpanji, w których syna lub synów od dziecka wychowuje się dla areny, rzadko jednak rodzina jakaś jest tak całkowicie oddana arenie, jak rodzina Bienvenidów; widocznie ojciec, który już zaniechał walki byków, cały swój zapał za­ wodowy koncentruje na wychowaniu synów, to też zdrowi i ładni bracia godzinami ea- łemi trenują pod okiem ojca lub starszych braci. Trening ten, póki są w Madrycie, w y­ gląda na zabawę, rzeczywiście jeden z chłop­ ców musi udawać byka, podczas gdy drugi w roli torera ćwiczy piękne i zręczne ruchy. Najzdolniejszym z chłopców jest najmłodszy Juanito, dziecko o niesłychanej giętkości, podczas gdy inni dwaj malcy wskazują skłonności do tuszy. Z jakąż to dumą jeden z nich opowiada, że już zabił byka! Ma 12 lat. Okazję potemu miał zapewne w lecie, gdy cała rodzina przenosi się z Madrytu na wieś, do swej posiadłości, gdzie mogą ćwiczyć się już na żywych objektach.

Tukiem więc dalekiem, od szałów i blasku, jest życie torera hiszpańskiego. Może z cza­ sem, uciuławszy bardzo wielki majątek, Ma- nolo lub Pepe, porzucą swój zawód zdrowi i nieokaleczeni i ruszą w świat, aby nare­ szcie zakosztować życia, ale bardziej praw- dopodobnem jest, że ożenią się młodo i bę­ dą prowadzili wzorowe życie rodzinne, jak to czvni ich ojciec, a za pieniądze, które zdo­ będą, narażając życie, kupią wielkie posiad­ łości wiejskie lub zaprowadzą hodowlę by­ ków, co jest przeważnie marzeniem młodych torerów. Może będą też pisali wiersze o wiel­ kich, czarnych bestjach w mgław$m świetle poranku, o miłości swej jedynej, o byku... Bo nie ulega wątpliwości, że torero, człowiek, którego głównym celem w życiu jest zabija­ nie byków, kocha gorąco swe ofiary. I

nie-Oło pod badawczem spojrzeniem Mariola Bien- uenidy ćwiczy jego bracia ciekawsze fortele

arenowe,

Wyrobienie zręczności, jakoleż siły w rękach są potrzebne przyszłemu toreadorowi.

wiadomo, czy ta krwawa miłość wpływa na to, że i miłość do kobiety w lliszpanji jest raczej walką niż miłością, czy też hiszpańska koncepcja miłości do kobiety powoduje, że młody torero jest wstanie zabijać to, czem się zachwyca, to co ukochał... Ale jeżeli głę­ bia duszy pięknych torerów pozostaje dla nas tajemnicą, to życie ich jest życiem każdego zapalonego sportowca i rekordzisty, niczem więcej i niczem mniej. Bez krwawych walk byków, bez czarnowłosej Carmeny z różą w ustach i bez zaułków tajemniczych Sevilli czy Valencji, nie byłoby tej Hiszpanji - - jaką my znamy z opowieści. Ale ileż różnic zachodzi między prawdziwą a tą konwencjo­ nalną ojczyzną torerów!

Zofja Kramsztyk (Madryt).

Na lew o: Co rano toreador poleca swoje życie opiece swego patrona. — P o n iż e j: Ostat­ nia faza walki byków, kiedy toreador p rzy ­ gotowuje się do zadania przeciwnikowi

Cytaty

Powiązane dokumenty

Przedstaw ienie to charakterem swym znacznie różniło się od przedstaw ienia „Świętoszka“ w teatrze Jaracza, niem niej jednak było w ybitnie stylowe. Na program

H eleny Gintelowej, Kraków, oznaczony godłem „H. Ludwika Hirszsona, W arszawa, oznaczony godłem

czął się niesłychanie ciężki okres w je j życiu, gdyż nieśw iadom ie stała się ośrodkiem zainteresow ania całego dw oru... W szyscy ciekawli, iktórizy iszyb-

Nie izimniejsizyło (to ibynajmmiej jego zaipoitirze- bow ania: niebaw em znalazły się now e moż- Ifwości.. D opiero iw oisltal- mich datach niem ieccy chem icy

Ale 'Obok sto i żywa Katedra, która jest znowu sercem tego wzgórza.. Zdali eka to przedewszystkiem trio — m uzyka trzech

Dorian Giray poizjosfaje wieoznie młody, milmo, że przechodzi maj- rozmaitsize koleje w żydin i stacza się na dno morałnago uipadkn, a obraz jego 'starzeje się,

O boje pozbaw ieni w szelkiego gus.tu aż po paznokcie, bez prym ityw nego obycia tow arzyskiego.. Jeszcze było za

Ten zaś odraza zorjentow ał się, że opisane szczegóły odnosiły się do życia Szal- japina, a nie R achm aninow a i zamieścił od powiednie sprostow ania.. Ale