EWA MIEBOSZEWi&KA.
PAŃSTWO DAX
JADA NA POŁUDNIE
(Hutmopeska w akacyjna).
W iadom o, że w p ew n ej porze roiku, na m orzach pótn o o n y ch pojaw iaiją się p er- jodycznie olb rzy m ie ław ice śledzi. S ym pa
tyczne (szczególnie po zaanarynow aniu) te ry b k i w p a d a ją magle w ja k iś am ok, k tó ry — bez w zględu na potgodę — zm usza ich do z b ija n ia się w gęstą, ru ch o m ą m asę i płynięcia bez o p a m ię ta n ia w p ro st p rzed siebie, aż tr a fią w sieci ry b ack ie, a p o tem do blaszanych p u szek n a konserw y.
„H om o sap ien s“ nawiedzam y byw a ró w nież przez ta k i p erjodyoznie p o w ra c a ją c y pęd. Zdarza się to ®o ro k u w lenie — w p o rze t. zw. w akacji. L udzie tra c ą nagle głow ę i p ien iąd ze, p o rz u c a ją w ygodne m ie
szkania, ro z s ta ją się z ro d z in ą , p rz y ja c ió ł
mi, w ypożyczalnią, k a w ia rn ią i kinem , aby n a k ilk a tygodni „odsiedzieć“ dobrow olną k a rę ma „św ieżem p o w ie trz u “ , w to w arzy stwie m uch, kom arów , pcheł, gdaczących od św itu b u r 1 u jad a ją c y c h ipo nocy Brysiów.
W yższe (czytaj „lepiej sy tu o w a n e “) sfery o d b y w ają tę coro czn ą m ig rację daleko w iększym n a k ła d e m kosztów , a często i niew ygód — w yjeżdżając zagranicę. Ale to „dobrze ro b i“, w y rab ia w śró d p rzy jació ł o p lu ję byw alców , jednem słow em p a su je nas na ,k o g o ś “ .
W żadnym w ypadku nie w ypada w lipcu czy sierp n iu p o k azy w ać się w m ieście.
Jeśli zaś kogoś sp o tk am y , n a le ż y w yjaśnić z n ied b ały m uśm iechem : „w łaśnie czekam y na p a sz p o rt i wizy, w yjeżdżam y do Ma- r o k k a “. To n ic n ie szkodzi, .że w M arokku 0 tej porze ro k u n iem a w cale sezonu, u p ał je st tro p ik aln y , a kto tylko m oże, sta ra się w yjechać b a rd z ie j na północ.
P ań stw o D ax są w ty m ro k u w pow aż
nym kłopocie. Jeszcze nie zdążyli spłacić zeszłorocznej pożyczki „w ak acy jn ej", k lo ra pozw oliła im p o try n d a ć się na F io rd y , pani w y d ała m oc p ien ięd zy ma w iosenne tu alety , p a n p o d p isa ł po ży czk ę n a LOPP, stra c ił k ilk a tysięcy w ja k im ś k a rk o ło m nym interesie — dość, że p o p ro s tu niem a za co w yjechać. Ale jakżeż p rzy zn ać się do tego znajom ym ! (Zostać na lato w m ie ście?! T o k a ta s tro fa , niczem m iew ym azalna plam a na honorze.
W d ru g iej p o ło w ie czerw ca p a n i Dax p ró b u je op o w iad ać p rz y ja c ió łk o m n a five‘ach, że do p raw d y sam a nie w ie, gdzieby w tym ro k u m o żn a „w yjrzeć tro ch ę w św ia t“. Sy
tu acja p o lity czn a n iep ew n a, tyle kłopotów z dew izam i, p a sz p o rta m i, w izam i, g ra n ic a mi... D opraw dy, kto; w ie, czy nie byłoby n a jp rz y je m n ie j zostać p o p ro stu w domu.
Ale n ik t się na to nie d a n a b ra ć ! P an i P ip a zm ierzy ła nieszczęsną D axow ą ironicz- nem sp o jrzen ie m : — iPowiedz p o p ro stu , że się boicie, albo... ,jP an i D ax nie czeka na w ym ienienie d rugiej, n a jh a n ie b n ie jsz e j a l
ternatyw y. Z aczyna się śm iać: — T ak się człow iek co roiku odgraża, a'le w końcu glob- tre te rsk a żyłka bierze górę.
W ieczorem tego dnia odbyw a się m iędzy m ałżonkam i decydująca n a ra d a . P an Dax p ró b u je tłom aczyć, że i Salom on z p u s te go nie n aleje, że iDyskontowicz odm ów ił pożyczki, a M opsikiew icz p o d p isu na w ekslu, że p o je c h a ć do bylejakiego G raj
dołka to jeszcze b ard ziej nie w ypada, niż zostać w d o m u Ud. ltd . Ale p an i D ax jest nieugięta. — T oby nas k o m p letn ie zd ek la so wało! Ty chyba nie m ów isz tego serjo! — Masz rację duszko, m ów ię na żart, ale to 1 ta k nie zm ieni fak tu , że pieniędzy ja k nie
ma, ta k niem a!
— Zm iłuj się człow ieku, ja k m y się w je sieni pokażem y?! P ip a jadzie n a w ystaw ę do Nowego Jo rk u , Lula na Azory, (Kicia do Ostendy, naw et ci P artak iew icze w yskrobali p arę stów ek na W arnę, a my co?
Nagle, w śród łez, spłynęło, n a p a n ią Dax n atch n ien ie. —- Jest w yjście z tej b e z n a d ziejn ej sytuacji! Grosza n a s to nie będzie kosztow ało, a pojedziem y w bajeczn ą po
d ró ż: P a ry ż — B re ta n ja — R iw jera — K o r
sy k a — N eapol — Genua — S z w ajcarja i p o w ró t p rzez W iedeń! P an Dax p o p atrzy ł
na żonę z niep o k o jem : pom yślał ip uproś tu że s tra c iła rozum .
S ierp n io w y u p ał p ra ż y ł n iem iło siern ie z a k u rzo n e, zdyszane m iasto. Przez szczelnie za.pu.szcz.one sto ry W sączał się n a w e t do .mrocznego m ieszkania pań stw a D ax. Było duszno, a okien za d n ia n ie sposób było .otwierać, jeszczdby k to zauw ażył z ulicy!
Na gazow ej k u ch en ce sk w ierczą apetycznie św ieżu tk ie b efszty k i, zdobyte przez p a n ią Dax w p o b lisk iej m a s a rn i o szó stej ran o , w p rz e b ra n iu służącej, w o k u larach i z (Chu
steczką n a n ieo n d u lo w an e j d aw n o głowie.
T ru d n o je d n a k żyć k ilk a tygodni sam eini k o n serw am i. M ożna z tego podobno n a b a
wić się szkorbutu!
P a n D ax w yciągnął się w (fotelu z gazetą.
Zm ęczony jest. M usiał p o sp rz ą ta ć m ieszk a
nie, p odczas kiedy (m ałżonka s k ro b a ła ziem n iak i i żyłow ała befsztyki. (Kasię, ja k o k la sycznego św iad k a zbrodni trzeba było oczy
w iście o b d arzy ć na ten czas urlopem ). B a
no listonosz w rzucił do sk rzy n k i k a rtk ę od P ipy i je j męża.. Szczęśliwcy! W o ja ż u ją w ygodnie n a „B ato ry m “ , chłodzi ich m o r
ski pow iew , a p rzed oczym a rozw ija się cu
d ow na p a n o ra m a (Fiordów. Za tydzień w ra cają. Z a sta n ą w dom u en tu zjasty czn ą k a r t
k ę od p a n i D ax z p o zd ro w ien iam i z „ u ro c z e j“ La Baulą, p is a n ą n a wyjezidnero do Cannes. Mój [Boże! Jeszcze K o rsy k a, Nea
pol, Genua, S zw ajcarja i W iedeń. Ł adne w akacje. Na szczęście dnie są długie i m oż
n a od biedy obyw ać się bez św iatła. W ie czoram i o tw ie ra ją o k n a od podw órza i w dy
c h a ją z ro zk o szą re sz tk i dziennego u p ału i k u rzu trzep an y ch dyw anów . Przez dzień sn u ją się ja k duchy po zaciem nionem przez spuszczone sto ry m ieszkaniu, w strzy m u jąc oddech, gdy dzw oni do drzw i listonosz, czy roznosiciel gazet.
O kazuje się jednak, że naw et podczas t a kich fikcyjnych podróży m ożna przeżyć nie- b y lejak ie przygody. Pew nego w ieczora, gdy państw o Dax znużeni i znudzeni u k ład ali się do snu, uszu ich dobiegł cichy szm er z przedpokoju. Ktoś m anipulow ał przy drzw iach w ejściow ych. P aństw o D ax s tru chleli...
W yskoczyli ja k z procy z łóżek i n a p a l
cach wybiegli do salonu, (przylegającego do p rzedpokoju. W tej sam ej chw ili ujrzeli w ą
ski prom ień la ta rk i elektrycznej na dyw anie, usłyszeli stłum iony okrzyk i — św iatło zga
sło w śród h ałasu u p ad ającej na dyw an la tarki.
— Kto tam ? — w ark n ął b o h atersk o pan Dax, podczas kiedy p an i d rżąca ręk ą sz u k a ła k o n tak tu przy drzw iach.
— Głupie pytanie! Oczywiście, że nie gość z pow inszow aniem im ienin — odezw ał się m ęski głos, podczas gdy zapalone przez p a nią Dax św iatło ośw ietliło niezw ykłą scenę:
P ani Dax w różow ej koszuli tu liła się do ściany, ja k strw ożone ptaszę. P an dom u, w p asiastej pidżam ie, bezm yślnie szukał w nie
istn iejącej kieszeni, spoczyw ającego w b iu r
ku brow ninga. W progu stało dw óch gen- telm enów , nieco zdziw ionych niespodzianem spotkaniem , ale n ad rab iający ch m iną z zim n ą k rw ią zaw odow ców , k tó ry m nieobca jest żadna tego ro d zaju niespodzianka. Jeden z nich trzym ał w w yciągniętej dłoni rew ol
w er, w ym ierzony w forem ny b iu st p an i Dax.
— W y tu co robicie? — rzucił przez zę
by-
— Ja k to co? Przecież to nasze... to my...
W tej chwili um ysł obojga m ałżonków
ogarnęło nieopisane przerażenie. Zrobią alarm , w ybuchnie a w a n tu ra — policja — dochodzenia — i w yniknie z tego skandal.
J u tro znajom i przeczytają w K uryerze, że państw o Dax zostali n ap ad n ięci i ograbieni przez bandytów we w łasnem m ieszkaniu.
A jednocześnie poczta przyniesie im od nich czułą k artk ę z w idokiem „C asino de la Je- tee w Nicei...
J a k piorunem rażona pierw sza pani Dax osunęła się do kolan bandyty:
— B łagam pana, niech pan będzie cicho, niech nas pan nie wyda!
Po sm agłej tw arzy w łam yw acza p rzem knę
ło zdziwienie, p o p arte w net trium fującym uśm iechem .
— A to wy tu pierw si trafili! To wy też z ferajn y ? A skąd koleżki p rzyfrunęli? T u tejszych, to ja w szystkich znam .
Pan Dax aż posiniał z oburzenia:
— My z żadnej ferajny, jesteśm y praw o- witem i w łaścicielam i m ieszkania, co p an so
bie myśli?!...
Pani Dax chw yciła m ęża za rękaw .
— D aj spokój, Dyziu, tylko się nie unoś.
Musimy panu w ytłum aczyć...
I tu n astąp iła sm ętna spow iedź złam anych, zaw stydzonych Daxów, przyłapanych na go
rącym uczynku n iew y jech an ia n a lato! Co za h ań b a? Czyż nie gorsza od kradzieży?!
Obaj intruzi w ysłuchali niew iarygodnej opow ieści ze sceptycznym uśm iechem . Ale łzy pani Dax i jej błagania o dyskrecję zw alczyły resztki niedow ierzania. Po tw arzy p ro w o d y ra p rzem k n ął ch y try uśm iech:
— Ta ostatecznie mogę to dla państw a zrobić, ale nie za darm o!
P ani D ax w estchnęła i sp o jrzała z niepo
kojem na szafkę nocną, na k tó rej spoczy
wały je j pierścionki, p an Dax ro zejrzał się za portfelem .
— O forsie pom ów im y później — odezw ał się b andyta. Na razie nie żądam y niczego innego, ja k tylko gościny i... m ilczenia.
P aństw o Dax spojrzeli na siebie zak ło p o tani.
— A no tak. Czy państw o m yślą, że to lekki chleb być w łam yw aczem ? Człek się naro b i, ry zy k u je k ry m in ał, nigdy nie m a spo
koju, to tu, to tam trza się ukryw ać. Nam także należałyby się w akacje. My tu sobie u państw a urządzim y w ilegjaturę. Będziecie nas gościć i żywić, a ja k słów ko piśniecie, to będzie m o k ra robota, zapow iadam !
Tow arzysz jego rozglądał się po m ieszka
niu.
— Łóżeczka fajne, puchow e, daw nośm y na takich nie spali, co?
— Ależ to nasza sypialnia — próbow ał p rotestow ać p a n Dax.
— To i cóż z tego. T eraz m y tu będzie- my sypiać, p an i w służbow ym , a pan na kanąpce w salonie, m oże zła? Na śniadanie pijam kaw usię z babką, kolega czekoladę z p ianką. A b u ty żeby też były wyczyszczo
ne codzień na glanc! Mam n a d z ie ję , że po
traficie nas porządnie obsłużyć, a żarcie ma być pierw szy sort — pam iętać!
N azajutrz po pięknym w rześniow ym dniu, w k tó ry m pani Pipa otrzym ała k a rtk ę od Daxów z W iednia, p isan ą w pow rotnej d ro dze do k ra ju — o w czesnem św itaniu o p u ściło dom, w k tó ry m znajdow ało się ich m ieszkanie, dw óch d o statn io u b ran y ch gen- telm enów , z eleganckiem i w alizkam i z św iń
skiej skóry.
W ierna K asia, k tó ra w ieczorem tegoż dnia pow róciła z urlopu, zastała sw ych chlebo
daw ców dziw nie bladych, m izernych i przy gaszonych.
— Coś m oje p aństw o nietęgie w róciło z tych w akacjów ... sk o n stato w ała w spółczu
jąco. .
— A cóż to K asia m yśli — obruszył się pan Dax. — T ak a podróż, to niebyleco.
Człek się tęgo zm achał! No, ale chw ała Bo
gu w róciliśm y żywi i cali, teraz sobie o d poczniem y, a do przyszłych w akacji na szczęście daleko...
2 AS
I L l l S T R O W A i W M A G A Z Y f t T Y G O P a H O W Y Z AŁ OŻ YC I EL I W Y D A W C A : M A R J A N DĄBROWSKI
R E D A K T O R : J A N M A L E S Z E W S K I KI EROWNI K LI TERACKI : J U L J U S Z LEO.
KI EROWNI K G R A F I C Z N Y : J A N U S Z M A R J A BRZESKI ADRES R ED A K C JI i A DM IN IST R A C JI: K RAKÓW , W IE L O P O L E 1 (PAŁAC PR A SY ). TEL. 1 5 0 -6 0 , 1 5 0 -6 1 , 1 5 0 - 6 2 ,1 5 0 - 6 3 , 1 5 0 -6 4 , 1 5 0 - 6 5 .1 5 0 - 6 6
K ON TO P. K, O. K RAK Ó W NR. 4 0 0 .2 0 0 .
PR ZEK A Z R O ZR A C H U N K O W Y Nr. 11 P R Z E Z URZ. PO C Z T . K R A K O W S
I L U S T R O W A KI Y M A G A Z Y N T Y G O D N I O W I C E N A N U M E R U G R O S Z Y 40
P R EN U M E R A T A K W A R T A L N A 4’ ZŁ. 5 0 GR.
C E N A N U M E R U W L I T W I E 5 0 C T .
CENY O G Ł O S Z E Ń : W y so k o ść k o lu m n y 2 7 5 m m . — S z e r o k o ś ć k o lu m n y 2 0 0 m m . — S tr o n a d zieli s ię n a 3 tam y, s z e r o k o ś ć ła m u 6 3 m m . C ata s t r o n a zt. 6 0 0 P ó ł s tro n y zł. 3 0 0 .1 m . w 1 ła m ie 9 0 gr, Z a o g ło s z e n ie k o lo ro w e d o liczam y d o d a tk o w o 0OA0 z a k a ż d y kolor, p ró c z z a s a d n ic z e g o . Ż a d n y c h z a s tr z e ż e ń c o d o m ie js c a z a m ie s z c z e n ia o g ło s z e n ia n ie p rz y jm u je m y
N u m e r 2 8 N ied ziela , 9 lip c a 1939 R ok \
N ad Europa z b iera ła się g r o ź n e ch m ury... W atm o sferze w yczuw a się n a d ciq g a |q cq burzę w o |en n q , która byc m o że om inie nas sczęśliw ie D opóki jednak to nie nastqpi, nie pow inniśm y z a sy p ia ć, kierow ani zgubnym optym izm em . Czu|nOsc i stałe p o g o to w ie c a łe g o N arodu — to n ajw yższy n akaz o b e c n e j chwili. M oralnq p od staw q za s musi byc ufność w m oc n a sz e | bohaterskiej Armji. N a zdjęciu w idzim y: Fragm ent m anew rów pod R zeszow em — o d d z ia ł łg czn o sci w a k q i. r o t . „ A s .
ASY IVUMEKU 2 8 - G O : BANDERA POLSKA NA MORZACH. R eportaż fo tograficzny z dalekich w ędrów ek polskiego o krętu.
(Str. 4__5). PTAKI Z JA POŃSKIEGO HAFTU. F lam ingi p o sia d a ją w śród w szystkich może zw ierząt n a jb a rd z ie j dziw aczną sylw etkę, a rów nież i ich „życie p ry w a tn e “ zw raca uwagę sw ą oryg in aln o ścią i inteligencją. (Str, 6). POCAŁUNEK OCEANÓW.
W łaśnie dobiega 25 la t kiedv ludzkość d okonała wielkiego dzieła b u d u jąc k a n a ł P an am sk i, k tó ry p odobnie ja k k a n a ł Suczki odgryw a d użą rolę w życiu gospodarczem państw . (Str. 11). W esoły przewodnik po święcie: HISZPANJA. D alszy ciąg n a szego w esołego B aedeckera p ro w ad zi nas tym razem do k ra ju w alki byków i przysłow iow ej C arm eny. (Str, 12)'. AMBASADOR- KI FRANCUSKIEJ CHOREOGRAFJI. B alet W ielkiej O pery w P ary żu w ybiera się na to u rn će po U. S. A. (Str. 16 17). Z teki psychografologa: RAFAŁ SCHERMANN OPOWIADA... D alszy ciąg p am iętników . (Str. 1 9 - 2 0 ) . Z teki m uzycznej „Asa“ : ZEW MORZA. P ieśń L u d w ik a M aschoffa. (Str. 22). - Nowele. - K osm etyka. - Życie arty sty cz n e i tow arzyskie. - Moda k o bieca. - D ział g o sp o d arstw a dom ow ego. - H um or i rozry w k i um ysłow e. - To co n ajceln iejsze w lite ra tu rz e , na scenie,
w rad jo .
_ .ü
mewy wpatrzone w zm ieszaną wodę — wypatru
jące w niej żeru. Ponad niemi unosi się spokoj
nym lotem samotny, ciem ny albatros, król mor
skiej przestrzeni.
Gdy słońce pochyli się ku zachodówi, jasny błę
kit nieba w tej stronie przechodzi w ciepły, złoty brąz, a druga połowa sklepienia ciem nieje w so
czysty granat, by za chwilę, gdy słońce zniknie za horyzontem, roziskrzyć się m iljonem gwiazd.
P aniiej: Marynarz palnlący wachtę na tzw. „oku“ ma obowiązek sygnalizow ania wszystkiego, co zauważy ze
swej podniebnej placówki.
Zachód sforica na równiku Jest cudownsm widowiskiem, którego żadna fotografia nio zdoła niestety w iernie oddaó.
na o c e a n a c h
I W S Z Y S T K I E Z A J Ę C I A I n ż . W i T O L D E. C H R O M I Ń S K I
łęjcitna przestrzeń południowego Atlantyku... Statek sunie w ła- godnych kołysaniach, przecinając dziobem martwe, bezkierun-
' kowe fale o powierzchni gładkiej jak szkło.
Wzdłuż burt przesuwa się biała piana skłóconej wody, gajsnąca z przyjemnym szumem — tworząca charakterystyczne, śnieżne ko
ronkowe wzorki na granatowem tle głębi.
Spłoszone stadka latających ryb w ytryskują z przed dziobu i lo
tem, podobnym do lotu jaskółek, oddalają się w bok o kilkadziesiąt metrów, by znowu zniknąć pod powierzchnią wodną.
Olbrzymie stada delfinów całem i dniami trzym ają się kursu statku i raz po raz pokazują swe kształtne grzbiety to z prawej, to znów z lew ej burty.
Czasami pojawi się tuż przy boku statku ciemna, sztywna sy l
wetka rekina, sunąca jak cień z tą samą szybkością co okręt.
Za rufą nad srebrnym śladem kilwatru podążają pijanym lotem
4 • AS
Zachód słońca krótko trwa na równiku i przejście z dnia w noc — to jeden moment.
Noc jest gorąca i duszna. Przód okrętu tonie w tajemni
czym mroku. Żadne św iatło tu się nie pali, by nie utrud
niać sterowania.
Woda rozbita przez dziób jarzy sią fosforycznem, zielon- kawem światłem mil jardów żyjątek, które jak iskierki tań
czą w pianie.
Na czarnem niebie m igają konstelacje południowej półku
li, wśród których króluje Krzyż Południa — romantyczny symbol żeglarzy i ich morskich włóczęg — —
To są wrażenia, które gdy raz je ktoś przeżył, nie zazna
Zdała rysują się kontury nowej dzielnicy Rio de Janeiro.
Wnet staniemy na stałym lądzie, poznamy kraj i ludzi.
Przybycie statku, ukazanie się naszej bandery, będzie jed
nym z tysięcznych drobnych szczegółów, które zbliżą P o l
skę, Gdynię i nasz naród do innych krajów, m iast i naro- dów. Pow oli zyskujem y obywatelstwo na morzach, jak je zyskaliśm y już dawno na stałym lądzie. Coraz więcej tych węzłów, coraz lepiej nas znają. Przestaliśm y być objektem przetargu, jakim byliśm y dwadzieścia pięć lat temu, i teraz sami naznaczamy cenę za naszą pomoc czy współpracę...
Dwadzieścia lat dokonało tego wszystkiego...
Inż. W itold E. Chromiński.
P o n i ż e j : M i j a m y f l o t y l l e t o r p e d o w c ó w b r a z y l i j s k i c h : s t a t e k n a s z o d d a j e s a l u t p r z e z o p u s z c z e n i e i p o d n i e s i e n i e f l a g i n a
r u f i e ,
spokoju i urok dalekiego świata i niezmierzonej mor- ; skiej przestrzeni, odezwie się w nim nieodpartem we
zwaniem.
Płynąc morzem poddaje
my się wrażeniom jakie
nam nastręcza krajobraz, niebo, daleki horyzont...
Tracimy naszą osobowość, rozpływam y się w pięknie natury, upodabniamy się do niej i chcemy stanowić z nią jedną całość...
Ale wnet przychodzą re
fleksje, wspomnienia, wnet łączym y nasze przeżycia w pewien logiczny szereg, w yciągam y z nich wnioski...
Jedziem y na polskim stat
ku... Pow iew a polska ban
dera... Jakie to dziwne! Ja kie to jeszcze dla nas no
we, niespodziewane, wzru
szające! Mimo dwudziestu lat niepodległości... Mimo, iż m ogliśm y się do tego przyzwyczaić...
Nie! Są rzeczy, które są dla nas zawsze ńowe, wzru
szające... Jak spotkanie z dawno zapomnianą kochan
ką, jak wspomnienie dzie
ciństwa, które przeszło, jak usłyszana melodja, którą zapomnieliśmy już, a która jednak żyła na dnie naszej duszy... W net statek zawi
nie do portu... Przyjm ą nas jako reprezentantów w iel
kiego narodu i potężnego państwa.,.
■
•v* : ' V .■■ i
i Ä Ä S i
A S - 5
dy jasnym , rozsłonecznionym ran k iem znajdziem y się -nad brzegam i Morza Śródziem nego, na afry k a ń sk im czy azjatyckim brzegu, oczom naszym p rz e d sta wi się przedziw ny a zarazem piękny w idok.
Na tle lazurow ych, lekko m arszczonych fal. w id n ieją jak ieś długie szeregi różowo- perłow ych budow li. Z bliżając się zobaczym y, że zm ien iają się one w pęki p urpurow ych liści, w zb ijający ch się ja k p od podm uchem w iatru w pow ietrze. W rażenie to w yw ołują niezliczone tłum y sm ukłych czerw onaków płom ienistych (P ho en ico p teru s an tiq u o ru m ), któ re sto jąc na sw ych długich, szczudłowa- tych nogach, w zb ijają się raz po raz w gó
rę, m ach ając przy tern swem i purpurow em i skrzydłam i.
N ajpiękniejszem i i b a rd ziej sharm onizo- w anem i b arw am i nie m oże się poszczycić żadne inne sk rzy d late stw orzenie. Na k aż
dym, kto pierw szy raz w idzi te różow o-pło- m ieniste p tak i, w idok niezm ierzonych szere
gów czerw onaków robi w p ro st im ponujące w rażenie. P ro m ien ie słońca ig rając na ich piórach, tw orzą p raw d ziw ą sy m fo n ję barw , białej, szk arłatn ej i perłow o-różow ej. P rze
straszone byle d ro b n o s tk ą w zb ijają się czer
w onaki olbrzym iem i stad am i w pow ietrze i lam w górze k o tłu jąc się, fo rm u ją długie sym etryczne klucze, by zniknąć za h o ry zo n tem i zapaść w morze.
O jczyzną czerw onaków są k ra je śró d ziem nom orskie, skąd ptaki te rozprzestrzeniły7 się na brzegi Morza Czerw onego i wyspy obok leżące. P rzystosow ane do ciepłego k lim atu i w ody słonej lub półsłonej, n a jc h ę tn ie j że
ru ją nad m orzam i lub w ujściach rzek, a w głąb lądu zapuszczają się jedynie w w y ją t
kow ych w ypadkach. W postaci czerw onaka ud erza nas przedew szystkiem jego niezm ier
nie długa szyja z niep ro p o rcjo n aln ie długim , zakrzy w io n y m dziobem i szczudłow ate w y
sokie nogi. Z ogólnej postaci m ożna w nio
skow ać. że czerw onak, zw any rów nież fla
m ingiem należy do rodziny podkasa- łych, ale kilka w aż
nych szczegółów zbliża go raczej do pływ aków . — Jego w ysokie, bocianie nogi m a ją palce złączone b ł o n ą pływ ną, a dziób p o siad a rogow e b lasz
ki, ja k u kaczek.
W czerw onaku m am y więc p o łą czenie tych dwu ty pów z przew agą cech, k tó re c h a ra k te ry z u ją rodzinę p odkasałych. P ły w ają one tylko w ostateczności. Za
zw yczaj zaś b ro d zą po w odzie ze zgię
tą szyją,, że ru ją c \<
przybrzeżnym m u le. N ajciekaw szym w całej budow ie czerw onaka jest je go olbrzym i dziób, sprzeczny z m ałą głow ą i dziw aczny sposób, w ja k i go używ a przy spoży
w aniu. Zdaw ałoby się, że długa i wiol- ka szyja nie bę
dzie m ogła udźw ig
nąć ciężkiego d zio ba, t y m c z a s e m dziób jego w cale nie jest ta k ciężkim , ja k się w ydaje. W i
dziany z boku jest lak gruby, ja k gło
w a p tak a, u n a sa dy prosty, a w śro d k u gw ałtow nie za ła m a ny pod o strym kątem . Brzegi górnej i d o l
nej połowy dzioba są garbow ane i zachodzą silnie na siebie. Szczęka górna u góry silnie zaokrąglona u dołu spłaszczona n akryw a d o l
ną podobnie ja k wieczko w pudełku. T rzeba p am iętać, że w m iejscu jego żerow ania n ie m a żadnych w iększych ży jątek , którem i m ógłby się żywić. W okół ciągną się p iasz
czyste w ydm y, tak c h arak tery sty czn e dla k ra jo b ra z u nad Morzem Czerw onem , gdzie
niegdzie tylko czep iają się w zagłębieniach ziem i nikłe anem iczne rośliny o grubych m ię
sistych łodygach. Na tern podłożu nie mogą sobie zapew nić egzystencji naw et najm n iej w ym agające, żyjące istoty, p o trzeb u jące bo
d a j trochę wilgoci i w ody słodkiej. Również i w m ule w ód słonych nie m ogą wyżyć w ięk
sze stw orzenia, któreby m ogły stanow ić go
dne pożyw ienie.
Z tyclr też pow odów p o k arm flam inga tw o
rz ą głów nie d ro b n iu tk ie ży jątk a, gnieżdżące się w bagnach i ile, zaścielający m ujścia rzek i p rzybrzeżne płycizny m orskie. Są ni
mi różne d ro b n e m ięczaki, sk o ru p iak i i ro baki. Nie byłoby mowy o w yłow ieniu tych żyjątek, gdyby posiadał dziób, ja k inne p ta ki, ale n a tu ra dostosow ała d oskonale ciało czerw onaka do w yław iania tych żyjątek. — B rodząc długiem i nogam i po bagnach, nic z a p a d a się, m ając błony rozpięte m iędzy p alcam i. W idząc czerw onaka, prującego p ie r
sią trzcin y i szuw ary, odnosi się w rażenie, jak b y na zielonej traw ie w ykw itły stulone kielichy fan tasty czn ie b arw n y ch kw iatów .
C zerw onak, posuw ając się szybko i sw obo
dnie sw ą długą szyją dosięga iłu i zan u rza w nim dziób, tak. ab y głow a i górna nasacja dzioba znalazły się w błocie. P rzy żero w a
niu p rzed staw ia kom iczny w ygląd: Z głową zan u rzo n ą przestępuje- z nogi na nogę, aby zm iękczyć m uł i łatw iej w nim w yszukać zdobycz. Przy tej czynności unosi się na skrzydłach, w y k o n u jąc niem al taneczne ru chy, przyczem kom izm pow iększają jego
zbyt długie nogi. N ab ierając w dziób szlam, w yciska z niego językiem ży jątk a, któ re za
trz y m u ją się n a k a rb a c h dzioba a na ze
w nątrz w ydala m uł i wodę.
C zerw onaki b u d u ją gniazda sw e bardzo sta ra n n ie i kunsztow nie. O ddaw na w praw dzie znano ich gniazda, p odobne do ścię
tych stożków , je d a k długo nie u m iano sobie w ytłum aczyć tego dziw acznego kształtu.
Na m ało d ostępnych odludnych m iejscach w id n ieją długie szeregi tych budow li, jakby m ałe dzieci, baw iąc się, p orobiły „ b ab k i“ z piasku i p oustaw iały je rzędam i.
P oczątkow o sądzono, że czerw onaki b u d u ją je um yślnie, przy sto so w u jąc do swych d łu gich nóg i nie siedzą n a gn iazd ach tak, jak inne p tak i, trzym ając nogi złożone pod sie
bie, ale „ o k ra k ie m “. B ad an ia uczonych w y
k azały je d n a k , że przy budow ie gniazd k ie
ru je nim i n ap raw d ę zdum iew ający instynkt i tro sk a o m łode pokolenie. P oniew aż czer
w onaki gnieżdżą się n a olbrzym ich ław icach piaskow ych, przy ujściach rzek, wogóle na teren ach zalew anych w porze deszczowej, m uszą d bać o to, aby ich gniazda z m łodem i były c h ro n io n e przed zalewem . Tą o chroną są w łaśnie w ysokie nieprzepuszczalne o bw a
łow ania gniazd.
Młody czerw onak, który dopiero przyszedł na św iat, p rzed staw ia prześliczny widok. .le
go m iękki d elik atn y puch lśni n iesk alan ą bie
lą i czystością, a gdy porusza się szybko, m ieni sę w św ietle słonecznych prom ieni.
Z agrożony jakiem kolw iek niebezpieczeń
stwem , na głos ostrzegaw czy rodziców ,ucie
ka z gniazda i szuka sch ro n ien ia w bezpiecz- nem m iejscu. Toczy się pospiesznie na swych k rótkich n óżkach rtiby m ała p uchow a k u leczka i albo ra tu n e k z n a jd u je pod opiekun cemi sk rzy d łam i stary ch , albo zaszyw a się gdzieś m iędzy sitow ie. T am tk w iąc n ie ru c h o mo, czeka cierpliw ie aż w róg się oddali.
T ru d n o ść m łodem u pisklęciu przy pow ro
cie sp raw ia w d ra p a n ie się do gniazdka, ale zw alcza ją przy pom ocy nóg, skrzydełek i dzioba. Jeśli nic złego nie zagraża m łode
mu, pozostaje ono w gnieździć troskliw ie strzeżone i pielęgnow ane przez rodziców , k tó rzy z początku k a rm ią pisklę, co się w y
d a je tern tru d n iejsze, że potężny dziób czer
w onaków jest znacznie w iększy niż sam o kilkudniow e m aleństw o. In sty n k t m acierzyń
ski je st w ysoko rozw inięty u tych ptaków . D opóki m łode czerw onaki nie m ogą jeszcze polegać na sw ych siłach i sam e znaleźć so
bie pożyw ienia, m a ją zawsze zapew nioną troskliw ość stary ch i stałą ich opiekę. Nikt zapew ne nie zapom ni tego, kto w idział, jak rodzice z pieczołow itością w y sia d u ją dłuąie- m i godzinam i na gniazdach, a potem zab ie
gają o zdobycie pożyw ienia dla m ałych p i
sk ląt i czu w ają nad gniazdam i, stojąc z fi
lozoficznym spo k o jem na sw ych szczudłow a- tyeh cienkich nogach. P isk lęta czerw onaka zaraz po w ykłuciu się z ja jk a m ają nogi i szyję niezm iernie k ró tk ie w sto sunku do reszty swego ciała a dziób prosty i niezbyt w ielki. D opiero w czasie rozw oju i d o ra s ta nia dziób pisklęcia zała m u je się i n ab iera tego dziw acznego kształtu, ja k i cechuje dzio
by d o jrzały ch ptaków , tak , że po kilku d o piero tygodniach m łody czerw onak m oże że
row ać w ile bagiennym .
Do tej pory rodzice o b ie ra ją niezw ykły sp o sób k arm ien ia pisklęcia. O d d ają oni naw pół straw ione pożyw ienie ze swego w olow atego przełyku, jak o ciecz gęstą, p ap k o w atą, p ro sto w dziób sw ych dzieci.
F lam inga bard zo tru d n o podejść i zmylić jego czujność. Są n a jb a rd z ie j podejrzliw em i ze w szystkich ptaków i m a ją silnie w yro
biony in sty n k t, ch ro n iący je przed zasad z
kam i. Żyjąc g ro m ad n ie w w ielkich stadach, p o d ry w ają się zagrożone niebezpieczeństw em w górę i przenoszą poza zasięg działalności w roga, p o sia d a ją c je d n a k sm aczne m ięso są n arażo n e na zasadzki A rabów, którzy c h ę t
nie je ja d a ją . Mięso czerw onaków bywa sp rzed aw an e w ja tk a c h wielu m iast Egiptu w ogrom nych ilościach.
6 - i S
Pom im o n ajro zm aitszy ch sztuczek, jakie- mi p o słu g u ją si<; p o lu jący na nie tubylcy, przybrzeżne wody m órz ro ją się od tych w y
sm ukłych a ry s to k ra tó w ptasich. Nie m ożna sobie w yobrazić sp o k o jn ej, błęk itn ej p rze
strzeni w ód bez je j n a tu ra ln e j perłow o-ró- żowej ozdoby w postaci nieprzliczonych sze
regów czerw onaków . 1 tylko tam , n a tem na- tu raln em tle w y stęp u ją one w całej o k aza
łości i przepychu swego upierzenia, p rzen ie
sione do naszych eu ro p ejsk ich ogrodów zoo
logicznych tra c ą na piękności na tle strz y żonych traw n ik ó w i im itacji p o d zw ro tn ik o wych n adm orskich trzęsaw isk.
G asną ich piękne pióra, a one sam e z a p a tycznie zw isłem i sm ukłem i szyjam i m a rz ą za
pew ne o d n iach w olności, w ypełnionych szu
mem fal m o rsk ich i rozprom ienionych pod- zw rotnikow em słońcem .
Jadwiga Kautzka-W alczakowa.
M Ą D R O Ś Ć
Ludzie m ą d r z y potrafią z a w s z e wytrwać w swych postanowieniach, n iez a leż n ie o d t e g o j a k i e s ą n a s t r o j e c h w ili.
O s z c z ę d n o ś ć d a j e w t e d y n a le ż y te wyni
ki, g d y nie tylko r o z w a ż a m y jak i ile o d kładać, lecz g d y tr z e ź w e m u p r z e m y ś l e niu p o d d a j e m y k a ż d y z a m ia r podjęcie kapitału s t w o rz o n e g o długim wysiłkiem.
P. K O
P E W N O Ś Ć - Z A U F A N I E
AS *7
JOiói Dawid ot
H E L E N A M Y S Ł A K O W S K A
Przew ielebny dziekan W indsoru, a z a ra zem kapelan p ry w atn y królow ej W iktorji, Rev. Jo h n C artm oore, siedział w sw oim za
cisznym gabinecie na plebanji, sąsiadującej z pałacem . Siedział przy ciężkim dębow ym stole, bogato rzeźbionym , p o rz ą d k u ją c jakieś papiery, rozrzucone w nieładzie. W łaśnie za
mierzał przejść się w erandą, gdzie podano podwieczorek, ale przy p o m n iał sobie, że mu- . si jeszcze przedtem w yszukać a k t zaślubin jednej ze sw oich p arafjan ek , k tó ra o piątej miała się po niego zgłosić. W obec tego, w es
tchnąwszy ciężko, zrezygnow ał z herbaty, d y miącej kusząco w niebieskiej W edgenood filiżance, i z ciepłych, pachnących „b u n s“ , ułożonych tro sk liw ą ręk ą m ałżonki na ró w nież niebieskim talerzu i za b ra ł się do w er
towania aktów .
Na dw orze p an o w ał nieznośny, p raw d zi
wie sierpniow y, upał. Mimo spuszczonych ro let, w dzierał się n a trę tn ie do chłodnego za
zwyczaj p o koju, n ap ełn iając atm osferę ocię
żałością i n u d ą. P rzez naw p ó ł uchylone, oszklone drzw i, w iodące na w erandę, d o la tywało b zy k an ie pszczół, k tó re opodal m ia
ły pasiekę i zapach siana, rozłożonego na traw niku przed dom em . D alekie grzm oty zwiastowały nad cią g ającą burzę.
Rev. J a h n C artm oore ziew nął z irytacją.
Upał mu dokuczał, był spragniony, h e rb ata stygła — a w iadom o, że picie zim nej h e rb a ty może d oprow adzić do szału n ajb ard ziej nawet flegm atycznego Anglika! — a tu m u si siedzieć i szukać jak ich ś aktów , k tó re ja k na złość, w żaden sposób znaleźć się nie chciały!
W reszcie w stał od stołu, gniew nym r u chem ręki szurgnął p ap iery n a bok, i zab rał się do w yjścia. Dość tego szukania! Niech sobie petentka przyjdzie po odpow iedź ju tro! Może do tego czasu spadnie deszcz — powietrze się ochłodzi — a w tedy łatw iej będzie m ożna sobie przypom nieć, gdzie się podział ów przeklęty akt!
W yjął z kieszeni dużą, czerw oną, krasia- tą chustkę i o ta rł n ią czoło, . na k tó rem perliły się grube k ro p le potu. P odszedł do oszklonych drzw i i otw arłszy je na oścież, wyszedł na w erandę. P rzed dom em , na ga
zonie ro sła stara, rozłożysta lipa, obok ga
zonu zaś biegła w ąska, żw irem w ysypana, ścieżka, w iodąca ku furtce w płocie, o k a la jącym ogród.
W estchnąw szy z ulgą, że nareszcie będzie mógł napić się uprag n io n ej herb aty , o d su nął krzesło i u siad ł przy stole; ledw ie je d nak sięgnął ręk ą po dym iący im bryk, kiedy furtka skrzypnęła ostrzegaw czo, że zbliża się jakiś intruz. P odniósłszy się — w szak zoba
czył ku sw ojem u zdum ieniu dw ie starsze panie, ciem no u b ra n e — jed n a w yższa, a druga niższa i krępa, k tó re rozm aw iając sp o kojnie, zbliżały się w ązką ścieżką ku w e
randzie. P rz e ta rł oczy.
„Święty Boże! przecież to królow a!“ — m ruknął osłupiały, zry w ając się z krzesła i biegnąc na pow itanie dostojnego gościa.
Mimo w ielkiego i nieoczekiw anego zaszczy- tu, jaki go w tej chw ili spotkał, zły był w duchu, że znów nie uda m u się w ypić herbaty, chociaż g ard ło m iał suche z p r a gnienia, a u p ał dokuczał m u jeszcze b a r dziej, niż w pokoju.
Niemniej jed n ak , znalazłszy się przed d o ; stojnym sWym gościem, schylił się głęboko 1 z widocznem w zruszeniem uścisnął ła sk a wie mu p o d an ą dłoń.
„N ajjaśniejsza P ani — dopraw dy, nie wiem, czem zasłużyłem sobie na ten za
szczyt... Jestem głęboko w zruszony. A czy
L E T N IA W Y C I E C Z K A
Fot. Keystone
W asza K rólew ska Mość raczy spocząć tu na w erandzie, czy też w gabinecie? T aki upał...“ . K rólowa spojrzała n a swą tow arzyszkę.
„Może pani, droga lady Jan e, zaczeka na nas na w erandzie? — rzekła z uśm iechem . Będzie pani m ogła podziw iać te śliczne róże, tu na klom bie, zresztą wiem, że jest pani am a to rk ą świeżego pow ietrza. My zaś u d a my się do gabinetu. C hciałabym p orozm a
wiać ż panem w cztery oczy... bez św iad
ków “ .
To rzekłszy, skinęła głow ą sw ojej towa- rzysce i zam knąw szy jasno-popielatą p a ra solkę, k tó rą zawsze przy sobie nosiła, p rze
szła przez w erandę i weszła prosto do gabi
netu. Dziekan zam knął cicho oszklone drzw i i stając przed biurkiem , czekał, co powie królow a. T a zaś u siad ła w ygodnie w głębo
kim fotelu, stojącym naprzeciw stołu, i w y
jęła z kieszeni cienką baty sto w ą chusteczkę, k tó rą zaczęła się w achlow ać.
...Królowa m iała wówczas lat sześćdzie
siąt. Od la t czterdziestu dw óch sp raw ow a
ła rządy nad sw ojem potężnem Im perjum , ręk a stanow cza, konsekw entna, nieraz tw a r
da, ale każdem je j posunięciem , każdem jej krokiem na arenie politycznej czy społecz
nej, kierow-ał zawsze jeden jedyny cel: szczę
ście i w ielkość naro d u , k tó ry losy sw oje jej pow ierzył pieczy.
Przy całej stanowczości, przy całym n a w et uporze, jak i ją cechow ał, p o trafiła zaw sze ustąpić tam , gdzie w ym agał tego interes państw a, lub gdy doradcom jej, których zawsze szczęśliwie dobierać sobie potrafiła i do których bezw zględnie żyw iła zaufanie, udało się ją przekonać, że dany p ro je k t n a leżałoby z tych czy owych pow odów zanie
chać.
Od długich la t zaś cały ciężar rządzenia na je j w yłącznie spoczyw ał ram io n ach ; m ian o wicie od chw ili, kiedy u bóstw iany przez nią m ąż jej, A lbert ks. sasko-koburski, u m arł w pełni sił, po k ró tk ie j chorobie, k tó ra niespo
dziew anie p rzerw ała pasm o jego p raco w ite
go życia, pośw ięconego całkow icie bez resz
ty p rz y b ra n e j ojczjyźnie. A lbert kob'urski, człow iek niezw ykle m ądry, w ykształcony i rozw ażny sta ł się od dnia, w k tó ry m został m ałżonkiem m łodziutkiej królow ej, je j n a j
lepszym d o rad cą i przyjacielem . P rzez cały czas ich pożycia żadne, najm n iejsze naw et nieporozum ienie nie zakłóciło im szczęśfcia i b a rm o n ji i „sielan k a k ró lew sk a“ zdaw ała się trw ać bez końca. Jed y n y m zgrzytem , k tó ry od czasu do czasu p rzery w ał niczem nie- zam ąconą idyllę, była niechęć n a ro d u angiel
skiego i p arlam en tu do „obcego p rzybysza“ , k tó ry m im o w szelkie sw oje zalety nie po
tra fił zdobyć sobie ani p o p u larn o ści ani zaufania. N iechęć ta p rzy b ierała różne fo r
m y: raz były to złośliw e i niew ybredne pam- flefy, k tó re królow a zn ajd o w ała na biu rk u , w śród stosu sw ych listów, tó znów, w cza
sie przejażdżki przez ulice m iasta, w tow a
rzystw ie m ałżonka, dolatyw ały ją ironiczne słowa ja k ie jś ulicznej piosenki, w ykpiw ają- ce „niem ieckie cn o ty “ ks. A lberta, lub — co ją n a jb a rd z ie j zawsze bolało —- o śm ieszają
ce ich szczęście rod zin n e i je j w ielką miłość...
N ajb ard ziej je d n a k rozgoryczył ją opór parlam en tu , kiedy usiłow ała n a k ło n ić go do n ad a n ia ks. A lbertowi tytułu k ró la. W sw o
jem bezgranicznem uw ielbieniu dla m ałżo n ka b o lała ją myśl, że oficjalny jego tyt,uł — ja k o m ałżonka królow ej — b rzm iał n ad al jeszcze „ks. A lbert“. I przez dziesięć la t z gó rą w alczyła z p arlam en tem o p rzy zn a
nie ukochanem u należnego mu tytułu. Ale niechęć p arlam en tu okazała się silniejsza od
woli k rólow ej: „obcy przybysz“ nie m iał p r a wa do ty tu łu królew skiego — a kiedy w resz
cie królow a, ziry to w an a oporem sw oich p o d w ładnych, w y raziła ab d y k ację — p arlam en t zgodził się — ale d o p iero w 1857 r. n a p rzy znanie ks. A lbertowi ty tu łu — „księcia m a ł
żo n k a“ !
To też po jego śm ierci, k tó ra n astąp iła 14 g rudnia 1861 r. — złam ana bólem i śm ier
telnie o b rażo n a kró lo w a u su n ęła się ca łk o w icie w zacisze W indsoru, pośw ięcając ca
ły sw ój czas spraw om pań stw a i w ychow a
niu swoich dziew ięciorga dzieci.
I tam , zdała od św iata, pogrążo n a w ż a łobie, k tó re j ani czas ani żadne w ydarzenia polityczne czy ro d zin n e złagodzić nie p o tr a fiły, żyła sam otnie, p o grążona we w spom nie
niach swego krótkiego szczęścia i tęskniąca do chw ili, kiedy śm ierć połączy ją nanow o z ukochanym .
Dzisiejszego dnia — w idocznie upał tak na n ią podziałał — czuła się w yjątkow o zm ęczona i zniechęcona. Poniew aż zaś m iała w rażenie, że ostatniem i czasy zaniedbała nie
co sw oje obow iązki religijne, a raczej, ż.e za m ało p rzejm ow ała się spraw am i w iary, i że nie przyw iązyw ała do nich należytej w a
gi, p rzeto p ostanow iła dziś w łaśnie — bo była to rocznica u rodzin drugiego, a z a ra zem najbliższego je j sercu, syna, A lfreda — u dać się na „pogaw ędkę duch o w n ą“ do czci
godnego d ziekana C artm oore, obiecując so
bie, że po ta k ie j rozm ow ie dozna może sp o ko ju i ukojenia.
Siedząc naprzeciw dostojnego gościa, k a pelan W indsoru czekał z należnym szacun kiem , aż królow a pierw sza przerw ie m il
czenie.
K rólow a je d n a k nie zd rad zała ochoty do rozm ow y. W ach lu jąc się b atystow ą c h u steczką, rozglądała się po zacisznym pokoju, aż w reszcie utkw iw szy jasn y sw ój w zrok na dużej B iblji, rozłożonej n a dębow ym stole, k tó ry ich rozdzielał, rzekła cichym , jak b y zażenow anym głosem :
— K sięże kapelanie, p rzyszłam do pana, aby p o radzić się w pew nej, d elik atn ej s p ra wie... m ianow icie — co do w iary...
K apelan sp o jrz a ł na n ią z osłupieniem .
— Co do w iary, n a jja śn ie jsz a pani?! — zapytał, ja k b y nie rozum iejąc je j słów.
K rólow a zaczerw ieniła się. T eraz dopiero uprzy to m n iła sobie, ja k dziw acznem w y d a
wać się m usiało je j pytanie. W szak, obok w szystkich tytułów , jak ie „urzędow o“ n o si
ła, najzaszczytniejszym był ty tu ł: „o b ro ń czyni W iary". I oto przychodzi ona do sw e
go kap elan a, — niby p ro sta p a ra fia n k a — z w ątpliw ościam i n a tu ry relig ijn ej i p rośbą
0 pociechę! Szybko je d n a k opanow ała się, 1 w yprostow aw szy się m ajestatycznie, rzekła z lekkim odcieniem w yniosłości w głosie:
— T ak jest, księże k ap elan ie, co do w iary.
Misfnowicie, m am pew ne w ątpliw ości, czy dobrze in te rp re tu ję n a u k ę K ościoła o życiu;
ja k ie n as czeka n a tam ty m świecie... W idzi pan, do te j p o fy s ta ra ła m się w ierzyć bez za
strzeżeń we w szystko, co n am Bóg o b jaw ił w Ew angeljach, no i oczyw iście w S tary m T e
stam encie, a więc także i w życie p o zag ro b o we. Ale p rzy zn am się p an u , że n ie b a rd z o z a głębiałam się w te j dziedzinie....
P rzerw ała, bo znów poczuła się ja k m ała dziew czynka na p ierw szej lek cji katechizm u.
ZnówT poczuła się słab ą, z a k ło p o ta n ą i p rze
ra ż o n ą na m yśl o straszliw ej tajem nicy, j a k ą k ry je w sobie śm ierć. Ah! Gdyby A lbert żył, nie m u siałab y p rzychodzić do swego k a pelana, aby w rozm ow ie z nim znaleźć od-
A S -9