• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 28 (9 lipca 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 28 (9 lipca 1944)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

Kraków, dnia 9 Gpca 1944.

CK P O L S M

(2)

P K M tillc r, Naum ann-TO , Mets. Pachnicke-:

K ró n e ke-A tl, Scheri t , Transocean.

Podczas walk w rejonie Tliły. Niemiecki czołg typu

„Pantera" (na prawo) w walce z brytyjskim czoł­

giem (na lewo), klóry usiłował osłaniać wycofu­

jące się oddziały bryłyjsko-amerykańskie.

O lo skutki nalotów bombowców anglo-amerykan- skich. Katedra w Falaise uległa całkowitemu znisz­

czeniu. Bezmyślne te ataki na miasta francuskie przynoszą coraz większe straty wśród wartościo­

wych zabytków kulturalnych, których nigdy więcej nie będzie można odbudować.

Jedna z wielu brytyjsko-amerykań- sklch lodzi desantowych, która przy zbliżaniu się ku wybrzeżom Norman­

dii zoslaje ostrzeliwana przez nle- mieckę obronę wybrzeżnę.

Niemieckie ciężkie

U góry:

NA ATLANTYKU

Niemiecka łódź pościgowa w pełnym biegu na oceanie.

Poniżej:

NA FRONCIE W SCHODNIM

Pod ochronę czołgu typu „Pantera" posuwaję się niemieccy grenadierzy naprzód ku pozy­

cjom sowieckim.

Na północnym wybrze­

żu morza Śródziemne­

go obok wielu umoc­

nień ustawione sę rów nież liczne działa ru­

chome umieszczone na platformach wagonów kolejowych. Mogę one być szybko przerzucane z jednego miejsca na

drugie.

U góry: Bateria na ru­

chomej lawecie.

Na prawo: Jeden z pod­

ziemnych bunkrów z a- municję. Na specjalnych wózkach dostarcza się

naboje do dział.

«

(3)

uk urydzy, bawełny, z minami

czenie Jako kluczowa prowincja Chin w ogóle, arą, <

nan nie jest wcaleMierząc mtar igól europejskich zapatrywtań, Ho- i wielką połacią chińskiej ziemi.

-

kluczową pozycją Chin

Z

e zdobyciem przez wojska Japońskie miejsco­

wości Tschengtschau, walnego punktu kole­

jowego licznie zaludnionej prowincji chińskie), uwaga Świata skierowała się naturalnie na zagro­

żone w dalszym ciągu postępami Japończyków, dotąd zaS nie budzące specjalnych zainteresowań, tereny. KrzyZuJą się tam walne linie Żelazne, a to Jedna biegnąca z północy ku południowi od Hankau do Pekinu, druga o kierunku wschodnlo- zachodntm z Eung do Halschau.

W międzyczasie udało się arm ii japońskiej opa­

nować całą sztrekę z północy na południe, zdo­

być stolicę prowincji Honan-Eoyang. a wreszcie zacisnąć pętlę wokół prowlncyj Schansi oraz Schensi.

Południowa część sił Japońskich dotarła równo­

cześnie niemal do wód Jeziora Tungtlng, opera­

cje te nie dadzą Jednak w tej chwili przewidzieć całej doniosłości posunięć naczelnej komendy Japońskich sił zbrojnych.

Tschungking wysłał okrągły milion Żołnierzy, by za wszelką cenę nie dopuścić do tak brawu­

rowego posuwania się Japończyków, niewiele to jednakowoż zdaje się waśyć na szali sukcesów obronnych przeciwników wojsk japońskich.

Można by zaryzykować twierdzenie. Ze uro­

dzajność gleby i skarby kopalniane Hanan'u skło­

niły Japonię do walk i sukcesów w owładnięciu tym krajem. Wprawdzie gospodarczo stanowi Hanan godny wzmianki okręg kopalnlano-plan- tatorskl, z łanami pszenicy, kukur,

RRYMITYWNA „MASZYNA MELIORACYJNA Znaczną przepuszczałnoić gleby w Honan umożliwia łatwa nawadniania laranu. Stosują się wobec takiego stanu rzeczy łopatkowa koła poruszana pracą nóg, komicia spełniających rolą moto-pomp i kompres

wodnych.

h " "śi

Tylko na południu prowincji Honan udaja się ryż. Uprawa tych pól ryżowych prowadzoną [ęłt pracy wykonują jest w bardzo prymitywny,

tamtejsi wiainiacy stając po kolana w mętnej, błotnistej wodzie, na starodawny sposób. Najistotniejszą czętt

której wzrasta ryż.

w stosunku do obszaru tych ostatnich. Ze swymi I7Ś.MM km* k ryje nieomal sześciokrotnie obszar Belgii, będąc zaludnioną sa.MO.OM mieszkańców, z czego, statystycznie blorąc, wypada po ISO ludzi na l km*. Ziemia Jest w stanie samowystarczalnie w yływ lć to aąrowle ludzkie. Zawdzięcza to Honan nader urodzajnemu lessowi, pokrywającemu Jako glinka nawiana prawie cały kraj Honamu. Charakter kraju Jest wybitnie wyżynny, góry wznoszą się tylko po stronie zachodniej. W leżących tu I tam dolinach pośród stromych ścian wąwozów — od niepa­

miętnych czasów posługuje się wieśniak hanańskt nader p ry­

m itywnym i przedmiotami codziennego użytku Zbocza w y ­ żynnych plaskowzgórzy dają się niemal nożem „obrabiać",

(ciąg dalszy na sir. 10) W STARYM. ODWIECZNYM MIEŚCIE LOYANG Nowoczesny most poiród Ita starożytnych re- manencyj, to coż zgolą osobliwego, Loyang _ posiada wlainie laki wytwór najnow- szych czasów, dtugoici 216 m, rozpi-

W

nający się nad rzeką Yi-Sui, po- j f W “ chodzący zał z r. 1936. Celem

1 I ’

chronienia wiązań i filarów tegoż mostu przed po­

wodziami,, wysokoić przejazdu przy nor­

malnym s ia n ie wody wynosi >

9 metrów.

< 1

H O A N G H O — BŁOGOSŁAWIEŃSTWO H O M A N ’ U

„Zioła rzeka", Hoangho, główna arteria życia prowincji Honan, roi się od dżonek i lodzi, Iralew i mniejszych statków pasażersko-trans- portowych. Całymi kilometrami płyną one na lali, niosąc towpr i płody kopalniano-zlemne

czołowej prowincji Chin.

SZTUKA BUDOWLANA MARKI „ H O N A N " ! Lessy i glina — olo materiał budowlany tam­

tejszych slron. Z nich powslają zabudowania mieszkalna, o ile nie „wygrzebie" ich obywatel Honan*u w podatnych ku temu celowi icianach

plaskozwyżu prowincji.

tytoniu I maku opiumowego, z minami antracy­

tu, Żelaza, sptśu. ołowiu I cyny; co prawda ho­

dowla jedwabnika teZ nie Jest maloznaczuym dorobkiem krajowym w dziedzinie uprzemysło­

wienia tej części Chin — ale .Honan posiada przede wszystkim ważne dla Japończyków zna­

(4)

T

Na lewo:

Dwa Iwy (o leż artystyczne zadanie pracowni rzeź­

biarskiej. Po lym, na wolnej przestrzeni, uwydatni się dopiero piękno rzeźby powstałej w czterech ścianach

sanktuarium artysty.

Rzućmy oki zajętego bieniem Edelharfa.grupy

. być w jednym z ko­

ściołów w No­

rymberdze i po­

winna być moż­

liwie terminowo w zwięzku z re­

staurację naw y wzmiankowanej

Powyżej:

Punkt po punkcie przenosi się wymia­

ry lwiej rzeźby z mo- Wkrótce g o t o w e dzieło opuści progi pracowni rzeźbiar­

skiej — by znaleźć się w wyznaczonym sobie . miejscu ku stawie mistrza.

Niekiedy potrzeba jakęś partię budowli p o d d a ć gruntow­

nym zabiegom bu­

dowlanym, by uchro­

nić je od groźęcego upadku. W pracow­

ni kreślarskiej opra­

cowuje się p la n y podpór i filarów po­

mocniczych— a cyr­

kiel i ekierka maję wówczas dużo do powiedzenia o swej przydatności.

Renesansowe scho­

dy katedry ulegaję procesowi odnowie­

nia. W zwinnych i kwalifikowanych dłoniach rzemieślni- ka-artysly zakwitnę znowu d a w n y m pięknem, jakie na­

dal czarować będzie oko przez dalszy okres dziejów słyn­

nej katedry.

Na lewo:

Gzyms, jako ozdobny element stromo spadajęcego dachu po stronie północno- wschodniej święty- *

należytym artyz-

M ło d o c ia n y rzeźbiarz nad odtworzę- niem popiersia dzieła *X"*90 W

nionej epoki. Pra- 1

ca to żmudna ale piękna i pożyteczna, dajęca pełne zado­

wolenie m ł o d e -

Powyżej:

Bryla kamienna czy mar­

murowa musi najpierw na­

brać z grubsza ogólnych zarysów majęcego z niej powstać posęgu czy sta­

tuy. Mistrz Edelhart z po- mocę dłuta poruszanego sprężonym powietrzem ob­

rabia powierzchownie suro­

wiec, później dopiero nadej­

dzie artystyczna praca ręki.

Na prawo:

Jak najwierniej trzyma- jęc się wzoru starych mi­

strzów — zostaję odre­

staurowanymi różne czę­

ści budowlane pamię- tajęcej stulecia katedry.

Ze trud to nielada, wy­

starczy spojrzeć na go­

towe już prace renowa- torskie, zalegajęce pra­

cownie a r ty s t ó w .

W związku z omawianiem sztuki ko- ścielno-budoWlane) I rzeżblarsko-arty- stycznej nic będzie od rzeczy wspomnieć o marmurze. Jako materiale stojącym na pierwszym miejscu w pracowniach — kę­

dy powstają posągi. kolumny I wytwory archltektonlczno-dekoracyjne.

Salzburgskle marmury dawno zatywają w tym względzie słusznego uznania, I to

• nie tylko w samych Niemczech. Wiele krajów zawdzięcza swe wspaniale budow­

le kościelne I publiczne właśnie marmu­

rowym złomom salzburgsklm.

Istotnie podziwiać trzeba zwłaszcza po­

mniki | statuy marmurowe, arcydzieła wielkich twórców, szlachetne koncepcja I tak okazałe w wyglądzie.

Wleluż to znamienitych rzeźbiarzy prze­

rzuciło się z rzeźby drzewnej na marmur, śladem znanego znakomitego rzeźbiarza z Salzburga, Adelhardta. który z umiło­

waniem Jął w końcu w dłonie swój ro­

dzimy, salzburgski kamień — marmur.

Twórczość tego artysty, tak wspa­

niale zakwitła w rzeźbach z drze­

wa. ugruntowała swój wyraz 1 polot w nieskazitelnej gład­

kości marmuru, w ka­

mieniu godnym zdobienia arcydzieł ducha I geniu- szu ludzkiego, wznoszo- , nych ku chwale Tego, co króluje nade wszystkim ISSRtiSfelM I wszystkim w ła d a .

Marmurowa sztuka ko- śclelna podniosła u r o k -z M I powagę miejsc świętych.

dodała czaru nawom I ołta­

rzom świątyń 1 katedr. Twardy, piękny, lśniący marmur w budow­

nictwie I sztuce kościelnej — to niby symbol surowości dróg życia, twardej wędrówki do krainy blasków I wleczy-

~ nagrody I zapłaty za śc eźkl doli — znaczonej ludzkości wy­

rokami Opatrzności.

—, Rudowa kościołów katedralnych nie Jest F " trudem obliczonym na z góry przewi­

dziany okres czasu, obejmujący miesiące czy lata. Znanymi są wypadki długotrwałego ciąg­

nięcia się pracy powstawania takiego Domu Bożego a lat dziesiątki, setki nawet, są tutaj miarą ogromu włożonych starań twórczych. Blo- rąc pod uwagę taki stan rzeczy nie można się dziwić, gdy wokół lub nieopodal Katedry jakiejś mamy do zaobserwowania niby kolonię robot­

niczych domków, niekiedy bardzo starych, różne pamiętających dzieje, potrzebnych i dzi­

siaj Jeszcze w pewnej mierze i cel niejako strażnic całości Katedry spełniających. Kon­

serwacja poszczególnych części monumentalnej

■udowli, renowacja wnętrza czy ochrona przed wpły­

wem czasu całości — wymaga przecież ciągłego 1 bacznego nadzoru, powiedzmy nawet stałego pogo­

towia budowlano-rekonstrukcyjnego. W domkach takich mieściły się też od najdawniejszych czasów pracownie sztuki kościelnej, będąc siedzibami sławnych mistrzów dłuta I pędzla — zaciekle na­

wet broniących przed oczyma niepowołanych, tajemnic swego kunsztu. Były to Jak gdyby za­

kłady naukowe, kształcące narybek artystyczny, poświęcający się pracom kamieniarsko-rzeźblar- sklm, gipsowo-modelarsklm. złotnlczo-zdob- niczym, sztukateryjnym Itp. Domki owe podlegały specjalnemu prawodawstwu cechowemu Jako dbające o rozwój rze- / ' miosła artystycznego I wykształcenie wy- soko kwalifikowanych mistrzów rzemie­

ślniczych wytwórczości kośclelno-artystycz- nej. Wzorem dla wszystkich podobnych domków-pracownl stały się w X II wieku strassburgskle warsztaty rzemieślnicze a ^ związane z tamtejszą Katedrą, których

f prawa I przywileje pochodzące w zbio­

rowym ujęciu z roku 1459 są do dzisiaj Ił e * znanymi. Do dnia dzisiejszego wydają te sławne pracownie strassburgskicj sztuki kościelnej nie byle Jakich mi­

strzów poszczególnych fachów, do dzlś- - dnia kultywowaną Jest tamże stara tor- ma w pewnych dziedzinach wspaniale postawionej ornamentastyki i cyzeler-

stwa kościelnego. Tutaj uczy się do- świadczeniem wieków wydoskonalonej

• fi* obróbki kamieni do arcydzieł ciosowych 0 i dłutowych. niezbędnych do utrzy- mywania w stanie świeżości I bezpie­

czeństwa wielkiej, na cały świat ilynnej Katedry.

1 J

A .

< 1

(5)

Poniżaj: NAJWAŻNIEJSZY MOMENT NA DCH OD ZI. . . Za chwileczkę wyrzucona z dłoni gracza metalowa kula

•ognie u celu. Bodaj tylko udało się ją rzucić jaknajbliżej drewnianej kuli, będącym o i r o d k i e m zainteresowań

wszystkich.

KTÓŻ NIE PRZYPATRZYŁ-BY Się CHĘtNIEI

*f I

W dnie iwiąteczna otacza się zazwyczaj nie wysokim ogrodzeniem miejsce zawo- dów. Liczni przygodni widzowie podziwiają

w spiekocie słonecznej przebieg gry, bioręc ~ częsło-gęsto osobisty następnie w niej udziel.

W A Z Ą SIC LOSY WSPÓŁZAWODNIKÓW . . .

W centymetrach wymierzone poszczególne odległości kul od „celu", dadzą miano mistrza jednemu z poiród gra­

jących. Kto nim zostanie, jeszcze nie wiadomo , . ,

O jakiejkolw iek tylko porzaadnia szedłby ktoś przez jedno z małych miasteczek poludniowo-francusktch — zawsze napotkałby mężczyzn w rozmaitym wieku, zabawiających się ulubioną grą tamtych stron, kulami metalowymi rzucanymi do celu. Zasadniczo nie widzielibyśmy nic osobliwego w takie] grze, mającej jakoby coś wspólnego w po­

chodzeniu z dawniej ogromnie popularnym krokietem, wziętym kolo­

salnie swego czasu „sportem" kręglowym czy też z grami opiera­

jącym i się w ogóle na posługiwaniu się kulami, przeważnie m ają­

cymi miejsce na wolnym powietrzu — gdyby nie to, że cel, do którego rzucane są kule, stanowi również kulał Kula to drew-

niana, wyrzucana przez pierwszego z pośród grających na szacowaną zw ykle wzrokowo odległość 25 do 30

metrów. Pozostali współzawodnicy usiłują swymi ,

Hn

metalowymi kulami dosięgnąć jaknajcelniej j tamtej, drewnianej, by zyskać w końcowym

J

obrachunku i pomiarze miano zwycięzcy.

A sprawa to nie taka znowu całkiem łatwa.

Kto ma

°ko dobrze wyćwiczone w ocenianiu przestrzeni i pewny „zamach" ramienia — temu oczywiście udaje się najlepiej rzutu A

’ »wą k u lę na m iejsce zbliżone położeniem do » S5> p unktu zajm ow anego przez kul.- d rew nianą

Zw ycięzcy p rzy słu g u je praw o podjęcia z zie

■ ■ mi d re w n ia n e j kuli, rzucenia jej na nowy

punkt i zabaw a zaczyna się od nowa. Rewe- j-

" I ją byw a rzut m etalow ą kulą, pow odujący

■ ..w ybicie" kuli d rew n ian ej z jej stanow iska

j ]

rowyzaj:

MALSRKA DRZEMKA ZUPEŁNIE DOPUSZCZALNA Nia jest to brakiem towarzyskie­

go obycia ani nla obraża abso­

lutnie „barw klubu". Rozleni­

wiająca działania słońca tłuma­

czy aż nadto sanną postawą lago poczciwca, mimowolnie „tracą­

cego" senzacyjna wrażania z roz­

grywek o tytuł zwycięscy.

Na prawo:

TRENING DZIAŁAĆ MOZĘ CUDAI

By uzyskać należytą wprawą w rzucaniu matalową kutą — stosuje się płasko rozciągnię­

tą tarczę slrzelniczę, znako­

micie spełniającą swa zadania treningowa.

i

B -i

j

«

(6)

I.

Z okna m o je g o b iu ra na d ru g im p iętrze patrzę codzień na ulicę. P rzyku w a m nie w y ra ź n y m ry su n kie m b ia łe g o cho d­

nika, może kasztanam i, k tó re k w itn ę . . . Jezdnię prze m ierza ją stale m ężczyźni, k o b ie ty , dzieci. Rzut oka u lic a żyje . Drga oddecham i prze cho dniów , b ru k u ciskan y stopam i, tę tn i.

D źw ięcznie ud erza ją od głosy zdań, u ch w yco n e w przelocie.

Przedziwna sym fo n ia tonów , oddechów i k ro k o w .

N aprzeciw b u d u ją dom. Dom rośnie. Z uw agą śledzę co­

dzień pracę robotnikc w. Blask słońc a pada na czerw one ce g ły. Spraw nie, s ym e tryczn ie u k ła d .,ją je obok siebie m ło ­ dzi m urarze. W szybkim tem pie budow a po stępuje naprzód.

C o dzie nn ie o 12-tej w p o łu d n ie przyjeżdża n ie w ie lk im samo­

chodem m io dy mężczyzna. P och ylo ny nad planem da je w ska­

zó w ki bu dow niczem u. Poznaję go z da leka po s y lw e tce i spo­

k o jn y c h ruchach. P rzyzw ycza iła m się ju z do sp o ito w e g o ubrania, ka szkie tu i m ile j tw a rz y w o ku la ra ch . Ś m ie ję się często z siebie. Jestem dorosła, mam 23 lata, a zach ow uję się jak pe nsjona rka. Czasem np. ch cia la b ym zobaczyć je go oczy. N o si o k u la ry , w ię c b a rw y dostrzec nie mogę, ale c h w i­

la m i mam ochotę splatać mu fig la . S korzysta ć z nieobecności szefa, posiać w oźnego na dót, po pro sić pana in ż y n ie ra na górę i zam ó w ić plan domu, k tó ry pragnę w yb ud ow a ć dla siebie.

II.

D zisia j słońce śm ia ło się do m nie zza okna. M a j ig ra ł ka ­ skadą b a rw zło to -z ie lo n y c h . R oztańczyła się w iosenna u lica w o d b iciu m o je j szyby. O 12-tej nie b y ło szela i posłałam w oźnego na d ó ł z liste m . Z okna ob serw ow a łam in ż y n ie ra — żałow ałam , że p o z w o liła m sobie na żart, ale b y ło za późno.

W o źn y w ró c ił sam z w iz y tó w k ą . P rzeczyta łam : „Łaskaw a Pani! W godzinach p ra cy p rz y jś ć nie mogę, zadzw onię o d ru ­ g ie j. P o p o łu d n iu jestem do d y s p o z y c ji Pani.'"

P o liczki p a liły , zda w a ło m i się, że jestem w szkole i o trz y ­ m ałam stopień niedostateczny. Po c h w ili d o p ie ro s p o jrza ­ łam jeszcze raz na w iz y tó w k ę . Inż. Je rzy W o lin a .

P u n ktu a ln ie o d ru g ie j usłyszałam dzw onek. Z g ło siła m się ja k z w y k le 555-55.

— Dzień d o b ry ! C zy pani H a lin a C zakówna? Tu W o lin a . M ia ł m ię kki, n is k i głos. Ile razy dzie n n ie zgłaszam się tak samo! Ile razy w s łu c h u ję się w różne g ło sy. N ie k tó re lubię, in n e są mi obojętne . P raw ie n ik o g o z tych, k tó rz y dzw on ią do mnie, nie znam.

Jego głosu słuchałam z przyje m n o ścią . P ytał, czy zależy m i na szybkim w y k o n a n iu planu, bo je st bardzo z a ję ty i ma c a ły szereg zam ów ień. M ó w ił bardzo pow ażnie, ale może to w ła śn ie w p ra w iło m nie w d o b ry hum or.

Ś m iało brnęłam d a le j.

— O czyw iście , bardzo proszę ja k n a jszyb cie j. Z ależy m i na panu.

To je d n o b y ło prawda, ale le go nie w y p o w ie d z ia ła m głośno.

7 k o le i usłyszałam za p ytanie:

-~ C zy m ogłaby pani wskazać mi parcelę? To u ła tw i i p rzysp ie szy w y k o n a n ie planu. — i nie czekając na od po­

w iedź c ią g n ą ł d a le j. - M ó g łb ym podjechać sw o im sam ocho­

dem chociażby i dziś, o b e jrz e lib y ś m y d o k ła d n ie m iejsce p rz y s z łe j b u d o w y i pani przy te j sposobności d a ła by mi w s k a z ó w k i. Zgoda?

Z trudem zdobyłam się na odpow iedź.

Dobrze. C zekam o 6 -te j u siebie w biurze, adres pan zna.

— A może o jc ie c pani chce ze mną porozm aw iać?

N ie od p o w ie d zia ła m . — Do w idzenia.

Z ulgą od ło żyła m słuchaw kę.

Co dalej? Pom yślałam . Szef i ja m ie liśm y te same n a z w i­

ska. Juz n ie je d n o k ro tn ie n ie zn a jo m i przyp uszcza li, ze jestem je g o córką, ty m ba rdziej, że is to tn ie je g o córka starsza ode m nie o dw a lata stale m ieszkała zagranicą, a ten fa k t nie b y l powszechnie znany. D otychczas zawsze w yp ro w a d za ła m w szystkich z błędu i ośw iadczałam , że z osobą szeta nie mam n ic w spólnego, posadę o b ję łam nied aw n o, a to samo n a z w i­

sko je st ty lk o d z iw n y m zbiegiem o k o liczn o ści. D zisia j po raz p ie rw szy na w zm iankę o o jc u nie zareagow ałam .

Na m oim zegarku jest piąta. W biurze jestem sama. T e­

le fo n u m ilk ł, po godzinach urzę d o w ych pa nu je cisza. Piszę te słow a w zeszyciku, przeznaczonym na k o n ce p ty lis tó w . B ezw iednie w p ie rw szym d n iu ob ję cia m o je j p ra cy tu ta j zaczęłam pisać p a m ię tn ik — p a m ię tn ik szarych dn i sekre­

ta rk i. C o d zie n n ie kre ślę parę słów , może dlatego, że jestem p ra w ie stale sama. Szef w yjeżdża często, ja za ła tw ia m ty lk o kore spo nde ncję i te le fo n y , a fa b ry k a m ieści się na p e ry fe ­ ria ch m iasta. P racu ję dw a m iesiące. P oczątkow o oszałam iała m nie stolica, k tó re j przedtem nie znałam. Ś ródm ieście prze­

rażało n ie s p o k o jn y m n u rte m sam ochodów , t y lk o ciche d z w o n k i tra m w a ju p rze żyw a ły szum — i p rz y p o m in a ły gó ry.

O te j porze, na w iosnę gó rale w y p ro w a d z a li o w ie c z k i na hale, każda ow ieczka m ialą dzw oneczek . .. Z now u w ra cają w spom nienia niezm ienne, nieubłagane, snujące się codzień, o tu la ją gęstą siecią. W kra d n ą się w iz ją w źren ice musną czoło p o całunkiem . . .

H a lin a przestała pisać. O parta jasną g łó w k ę na b iu rk u . W o ln o p ły n ą łzy. M łodość je st dziw na . Przed godziną wesoła dziew czyn a splatała fig la , radośnie spogląda przez o tw a rte okno, znanym uśm iechem u rzę d n iczki o d p o w ia d a ła na p y ta ­ nia k lie n tó w . . .

W te j c h w ili nie jest se kre ta rką po w ażnej lirm y . Jak mata d ziew czyn ka s k u liła się na fo te lu i płacze.

H a lin a C zaków na prze żyła tragedię. O jc ie c , po w a żny le ­ karz w Zakopanem , w ła ś c ic ie l w illi u le g ł nieszczęśliw em u w y p a d k o w i w T atrach. S toczył się po stro m ym zboczu w przepaść i zw ło k je g o nie od naleziono. M atka z rozpaczy ro zch o ro w a ła się cię żko na serce i w parę m ie sięcy potem um arła. 18-letnia H a lin a została sama. Dwa m iesiące po uko ńcze niu g im n a zju m p rz y ja c ie l ojca, je j o p ie ku n sprzedał w illę , ale po p o k ry c iu kosztów ch o ro b y m a tki pozostało n ie ­ w iele . W gim na zjum m arzyła o tym , że będzie stud iow ać a rc h ite k tu rę , ale n ie ste ty w a ru n k i m a te ria ln e nie p o z w o liły je j na to. O b ję ła posadę s e k re ta rk i n a dleśnictw a w górach.

C zte ry la ła pra cow ała w leśnym u stro n iu , z dala od m iasta i lu dzi. Ryto je j napozór dobrze. D o pie ro przed k ilk o m a m ie ­ siącam i zatę skniła za m iastem , lu dźm i. O bu dziła się młodość.

P oprosiła o z w o ln id n ie z n a dleśnictw a i sko rzysta ła z o fe rty firm y w a rsza w skie j.

Ładna, m ło d ziu tka dziew czyna, b lo n d y n k a g ła d k o ucze­

sana n dużych, cie m n ych oczach p rz y k u w a ła uw agę w ie lu . W uśm iechu, k tó ry rzad ko p o ja w ia ł się na tw a rz y u k a z y ­ w ała rząd ró w n y c h zębów. M aleń ka, zgrabna, posiadała n ie ­ zaprzeczony u ro k ty lk o powaga, u ja w n ia ją c a się w cie m n ych oczach, tw o rz y ła zaporę po m ię d zy nią a lu dźm i. M ó w io n o , że lu b i b yć samotna, zarzucano je j dum ę — ona b yła sm ut­

na — ale sm utku nie uznaje n ik t Jak to się sta ło H a lin k o , że zam ów iłaś p lan u in żynie ra?

III.

U czn io w ski uśm iech b łąka ! się na ustach, gdy w siadała do samochodu. P rzyp o m n ia ła sobie o sta tn ią niedzielę. Szła w ila ­

now ską drogą. P op ołudn iu ja k z w y k le udała się na długą, sam otną przechadzkę. Z rozkoszą w c h ła n ia ła czyste p o w ie ­ trze o g ro d ó w i za czyn a ją cych się pól. Z boczyła nieco i u tk w ił je j w pa m ięci n ie w ie lk i p la cyk, po łożony nieco na w zgórzu.

D o okoła ro sły drzew a. Usiadła w c ie n iu je dn ego z nich.

Z dala od gw a ru m iakta m ogła m arzyć. Teraz przyp om in a sobie tę ch w ilę . D z iw n ie skojarzą ją z obecną. Może tamta nied ziela p o dśw iad om ie w p ły n ę ła na je j zainteresow anie się in żynie rem ? Teraz podała mu w łaśnie kiru lin e k : droga do W ila n o w a .

Jadą w m ilczeniu. W o lin a je st d o b rym k ie ro w c ą . Od czasu do czasu W o lin a p o d c h w y tu je spo jrze nie . H a lin a już wie, że in ż y n ie r ma n ie b ie skie oczy, ocien ion e cie m n y m i rzęsami.

D ziew czyna p a trz y w lu ste rko, um ieszczone naprzeciw . W i­

dzi d o k ła d n ie parę zmarszczek na czule. Znow u p o d c h w y tu je spo jrze nie . Oczy s p o tk a ły się w lustrze. In s ty n k to w n ie od­

w ró c ili g ło w y .

Tu skrę cim y — p rze ryw a ciszę H a lin a. Samochód p o d­

jeżdża na wzgórze. Staje. W y s ia d a ją oboje.

— M oże m i pani podać, w ie le m2 ma parcela — pyta in ż y n ie r.

le g o p yta n ia H a lin a się nie spodziew ała, ale od po w ia da szybko : — Przyznam się, że nie w iem , to chyba je dn ak nie ma znaczenia. O ! m n ie j w ię c e j mogę w y to c z y ć gra nice. Ula mi pan, panie in żynie rze? — U śm iechnęła się i W o lin a od po­

w ie d z ia ł uśmiechem.

• — M oże usiądziem y — tu na ścię tych pn iach — rz u c iła .- Proszę sp o jrze ć! Słońce szuka nas stale, a m y stoim y w cie niu .

In ż y n ie r o p a rł się o drzew o, a H a lin a usiadła i m ó w iła d a le j.

— Błąka się stonce sam otne po s to lic y , rzuca pro m ie n ie w szystkim , ale m ia sto nie p a trzy na nie. K łę b i się, tę tn i, drga, w szarzyżnie zatraca blask.

Z rosnącym -zainteresow aniem p rz y g lą d a ł się m ło dy in ż y ­ n ie r H a lin ie .

— T u ta j słońce je st b lisko . U kłada k w ia ty na liściach z p ro m y k ó w — zapom ina się, że p rzyszło na k ró tk o , że z n ik ­ nie o zachodzie . . . Czy w ró c i n ie w ia d o m o — czy w ró c i dla mnie? O sta tn ie słow a w y p o w ie d z ia ła ja k b y do siebie.

In ż y n ie r m ią ł ochotę spytać dziew czyn ę o dzie ciń stw o . B liską mu się w yd a la la nowa znajom a.

P O Ż E G N A N IE

O dchodzisz nam O jc zi! w tęsknoty zachłanne/ męce — W znosisz się w yżej lotem marzeń tych lu d z i...

A rty zm swej duszy nie objawisz faktem więcej Choć niejedno serce zapragnie Cię zbudzić.

O statnia C i z góry, z pod dziesięciu sm yczków, płynie Melodia cudna — najwznioślejsza elegia: „Pożegnanie”

M o za rt pieśń swą rzewną w sercach zbolałych rozwinie Zrazu cichą ...j a k tchnienii; dyskretne kochanie — Zwolna wzmocni znów ton, co w głośny płacz przechodzi A ż wreszcie się rozdzierającym jękiem o d z y w a ...

Potęga tej pieśni zd a się życie Twe r o d z i...

To znów zwątpienie łz ą się r o z p ły w a ...

Z pieśni tej płynie smutek niezm ierny, lecz spokojny.

Bo ta boska melodia nie jest ghsem szalonej r o z p a c z y ...

N i gniewu Bożego i pom sty znojnej...

Jak „dies irai", co beznadziejnym kirem zn a czy — Ta nuta nadziei d źw ięczy i ciche Izy łagodzi I pieśń, gorzką skargą we Izach, za częta ,

W hymn uniesień n ajw yższej p x :e :h y p rz e c h o d zi...

W mistycznej miłości rapsodia świę a.

Cześć C i O jcze należną oddano iv tej pieśni;

Ja z serca ostatnie słowo też pragnę złożyć:

„Coś T y ukochał — to się we mnie prześni I zapłodni atom y nieskończoności — B<> kochać — to tw o rzyć”.

FR. K O R Z E N I O W S K A

— Pani je st młoda, słońca na ś w ie d e je s l dużo i nie szczę­

d zi ciepła, czasem odchodzi - by w ró c ić rzeki.

Z p rzyje m n o ścią w p a try w a ł się w dziecinną, o krą g łą buzię.

Podobała mu się prosta sukien ka w k w ia ty i p a n to fle na pła skim 'obcasie. M ilc z e li c h w ilę .

H a lin a prze rw ała ciszę.

— Pom yśleć! K ie d yś na ty m s k ra w k u ziem i stanie w illa biała, jasna, słoneczna. Przez duże, w e ne ckie okna wpadać będzie codzień słońce.

— Dla pani — d o rz u c ił W o lin a .

U śm iechnęła się i w ycią g n ę ła rękę : Zgoda!

U c h w y c ił matą d ło ń i z a trzym a ł w s w o je j sekundę.

Słońce gasło. H a lin a sp o jrza ła na zegarek.

— Ósma, w ra cam yI

W drodze p o w ro tn e j ro zm a w ia li bez p rz e rw y . In ż y n ie r w y p y ty w a ł fa ch o w o o szczegóły, dotyczące planu. P rz y rz e k ł zad zw o nić za k ilk a dni.

IV

W o lin a siedzi w gabinecie. R ysu je plan. Szybko, sp ra w n ie rzuca lin ie aa duży, b ia ły arkusz. P rzerw ał pracę. U siadł w y g o d n ie j, o p a rł się. Za oknem s k rz y ły się g w ia zd y. M le cz­

ny, o k rą g ły k s ię życ m ia ł grym as na obliczu. W le tn ie noce d r w ił n a jn ie m iło s ie rn ie j.

In ż y n ie r m yśia l

o

H a lin ie . M iłe w rażenie w y w a rła

na

nim m łoda dziew czyna, zaintere sow a ł się nią nie na ża rty. Z nali się od sześciu ty g o d n i, k ilk a razy o d b y li przechadzki pieszo, autem, raz s p o tk a li się w teatrze. W y c z u w a ł sub teln ie, że prze żyła w iele , ale nie p y ta ł o nic. S koro H a lin a nie m ó­

w iła . . .

M ru k nocy urzeka. W ró c iło w sp om n ien ie sprzed sześciu ty g o d n i. W zgórze, drzewa, H a lin a , siedząca na p n iu . Zda­

w a ło mu się, że dźw ięczą sło w a: K ie dyś na tym sk ra w k u

ziem i sia n ie w illa biała, ja sn a , słoneczna. Przez duże, w e­

neckie okna wpadać będzie codzień słoni e.

W w y o b ra ź n i zobaczy! je j w ym a rzony dom. ( ie s z y l się, że to m arzenie dzie w czyn y spełni się na pew no.

V.

D zw oni te le fo n . M a le ń k i, < caruy aparacik m e ld u je po­

słusznie, że ktoś czeka, chce mówić szybko, na tychm ia st.

O stry, n ie u b ła g a n y d źw ię k p rze ryw a ciszę. In ż y n ie r podnosi słuchaw kę. Zgłasza się. N agle oczy ro z b ły s ły . H a lin a !

Panna H a lin a ! Tak się cieszę, że pani zadzw oniła m ów i.

— N apraw dę? Cieszy się pan, panie inżynierze?

Z k o le i W o lin a się oburza.

— Z now u panie in żyn ie rze , t y lk o proszę bez ty tu łu . Czy plan jest n a jw a ż n ie js z y '' Bo dla m nie nie! A pani jak sądzi?

Z n a p ię c ie m o c z e k iw a je j s lo w .

Panie J u rk u ! O p la n ie p o m ó w im y k ie d y in d ziej. D z is ia j chciala m się ty lk o pożegnać. W yjeżd żam .

W o lin a po sm utniał. Z m arszczył brw i.

K ie dy? zapyla). Na długo?

- D zisia j w nocy udaję się do Paryża. Zastępca szela w y ­ jeżdża z polecenia zarządu i m nie zabiera z. sobą. Dziś rano jeszcze przypuszczano, że po je dzie je g o pomoc b iu ro w a , ale la zach oro w ała i teraz w ła śn ie p rzyn ie sio n o mi paszport na m oje nazw isko.

In ż y n ie r m ilczał. T ru d n o mu b y ło w ie rz y ć . H a lin a m ów iła da le j.

— P rzypuszczalnie zostanę tam sześć m iesięcy. Prze­

rw a ła .

Po m in u cie usłysza ł pyta nie . — Panie J u rk u ! Czemu pan n ic nie m ów i? M yśla la m , że ucieszy się pan w iadom ością o m oim W yjeździć. W sp o m in a ł pan często, ze ja k c h o c h lik w d a rła m się w codzienne g o d zin y i w n k o l pana rozbrzm iew a piosenka m o je j m łodości. W ie m doskonale, ze in ż y n ie ro m p io se n ki przeszkadza ją. — Roześmiała się dźw ięcznie, ale le ra z on się odezw ał.

Pani ża rtu je , fig la rn ie b u d u je pani zdania i zapomina

o

tym , że często na c h o c h lik a się czeka, że często tę skn i się za piosenką raz usłyszaną . .

V I.

W ia tr pędzi ja k op ętan y napizód. C h uch nie prochem u lic y w uczy p rze cho dniów , ro z w ie je ku n szto w n e lo czki eleganc­

k ic h pań, fik n ie kozia na c z y je jś g ło w ie i kapelusz ze strać hu spada. — D z ik i jak k ilk u n a s to le tn i chłop ak goni po je zd n i D m uchnie cie płe m — k rz y c z y na ca ły glos — W i o s n ą - polem zryw a się szalony, rzuca parę p ła tk ó w śniegu i w ola Prim a a p rilis .

D zie cin n y w ia tr! M y ś li in ż y n ie r W o lin a . Przed c h w ilą w ró ­ c ił z b u d o w y. Na tw a rz y m a lu je się zmęczenie. O d szeregu ty g o d n i nie śpi i nie je re g u la rn ie . P ow ierzono mu k ilk a w a żnych prac, budow a je sl te rm in o w a i w ym aga większego w y s iłk u . Z ulgą m y ś li o tym , że jeszcze dw a m iesiące i poje dzie na urlo p . N a leży mu się odpoczynek.

N a gle w zro k je g o pada na dużą, białą kopertę. Leży na b iu rk u . Teraz d o p ie ro ją zauw ażył. W id o czn ie m atka ode­

bra ła pocztę w cześniej niż z w ykle . List od H a lin y . Czyta.

„Z n o w u wiosna. Dziesięć m iesięcy jestem w Paryżu. Przy­

zw ycza iła m się do b a id zo m o n o to n n e j pracy. Piszę codzien­

nie uizę d o w e lis ty , zliczam d łu g ie k o lu m n y c v lr. W tłoczon a w w ir b iu ra zapom inam , że d o koła m nie w re życie. Patrzę na a rk u s ik i m aszynow ego pa pieru i m yślę o tym , że stale w yp e łn ia m je je d n a ko w o . W ytężam um ysł, staram się p ra ­ cow ać sum iennie, ale razi m nie szablon. M o ja praca nie ma w sobie życia.

K ie d yś chcialam stu d io w a ć a rc h ite k tu rę . O zm roku p a trz y ­ łam na sine g ó ry i ja k o dzie cko m arzyłam . Z m aleń kich d o in kó w pow staną większe w spaniale, ogrom ne gm achy P ię trzyć się będą dum ne . . .

Panie Ju rk u ) W raca w sp om n ien ie dawne, choć w cale nie chcę wspom inać. M ija ją dn ie obok m nie — obce. W a b ią co­

dzień in n y m św ite m , uka zują go dziny w now ych, ja s k ra w y c h barw ach. - Łudzi uśm iechem no w o spotkana tw arz i roz­

ch ylo n e w a rg i. Czeka się czeka i nie um iałam tę skn ić do . . , dziś.

P op ołudn iu w k ra d ła się do m nie w iosna i szepnęła, że da­

le k o kto ś ry s u je p la n y. M ia ła m och otę usiąść obok pana w aucie i jeszcze raz urządzić przejażdżkę po budow ach. Pa m ięta pan? Rosną na fundam entach, codzień je st ich w ię ce j.

Pan nie musi m arzyc. Ten, k to p ra cu je tw ó rczo czeka na ro z k w it. M a rtw y m ka m ie n io m nadaje rytm , duszę.

(Id y p ie rw szy raz zobaczyłam Pana z okna m ojego biura zrozum iałam , że czyje ś życie o p ro m ie n iło m oją m onotonią.

I w k ia d ly się p la n y Pana w je d n o s ta jn e dni m oje. T ęsknię Jestem sama. C h cia la b ym Panu opisać d zie ciń stw o i w iosny, k tó re m in ę ły. C h cialab ym , Panie J u rk u , odpo w ie dzieć na w szystkie p y ta n ia za w a rte w lista ch do m nie - w listach, na k tó re czekam .. .

Za tyd zie ń przyjeżd żam . . , V II.

In ż y n ie r Jerzy W o lin a p ro w a d zi samochód. Jedzie szybko.

Spieszy się, lici chce jeszcze przed m rokiem zdążyć, oglądnąć w y k o ń c z o n y dom. Zbacza z w ila n o w s k ie j d ro g i staje. Na w zgórzu o c ie n io n y m drze w a m i wznosi się jasna, nowoczesna w illa . W zgórze H a lin y m yśli. Rok tem u b y l tu ła j pierw szy raz. O d tego czasu z m ie n iło się w iele ,

W je d n ym z p ie rw szych lis tó w z Paryża, H a lin a doniosła mn, że plac na w zgórzu nie je sl je j w łasnością i „ to b y l ty tk i ża rt", k ló r y k ie d y ś w y ja ś n i. Prosiła go w ted y o podanie w yso ko ści h o n o ra riu m za w y k o n a n ie planu, ale W o lin a od m ó w ił M oże się przyd a odpisał.

Z ła tw o ścią ud a ło mu sic; zakupić parcelę. W ie d z ia ł o ja k im domu m arzy H a lin a i w y b u d o w a ł zgodnie z je j w ska zów ka m i.

Teraz spogląda na sw o je dzieło . Przez duże w e ne ckie okna wpada słońce, oszklone w e ra n d y lśnią . . .

V III.

Z aróżo w io na , uśm iech nię ta H a lin a w siadała do samochodu.

Dz.jś ja prow adzę o z n a jm ił na samym w stęp ie in ż y ­ n ie r. D o k a z y w a li ja k m ule dzieci, ś m ia li się głośno i ż a rto ­ w a li bez p rze rw y. Dobrze im b y ło z sobą. B y li tak zajęci rozm ową, że H a lin a nie zw ra cała uw a g i na drogę. D o pie ro gdy w je żd ża li na w zgórze - z a m ilkła . O czom nie c iu ła ła w ie rz y ć . P op o łu d n io w e czerw one słońce rzucało ś w ia tło na jasny dom.

Zdum iona p a trzyła . W yszepta ła w reszcie:

Dla ko g o zbudow ałeś w illę ?

P o c h y lił się, o b ją ł ją d e lik a tn ie i p o ca ło w a ł w usta, G al­

kie m po prostu. Potem usłyszała ciche słow a:

Dom zbudow ałem dla cie bie - p rze rw a ł i już g ło śn ie j do da ł — dom je st nasz.

W m ilcze n iu podali sobie dłonie.

Plan w y k o n a łe m , t y lk o nie w iem c z y j. T w ó j? czy m ój?

(7)

Z G A D E K G Ó R A LSK IC H

B Ó L

Z atęsk n ił J ę d r e k S ty rcu la za góram i, za sw oim i I Toż p ra w ie całe dw a lata był poza dom em w e św iecie na rob o lach i oto teraz p o w raca do sw o je j wsi ro d zin n ej, do G ło­

dów ki.

Żeby nie ta d łu g a cho ro b a i w y d atk i na szp ital i leki —- u ciu łałb y w ięcej grosza, ale i to, z czym w raca — m a sw o ją w arto ść: po- re p e ru je ch a łu p ę i pło ty na obejściu, dokupi statk u , a może i ten sp o rn y k a w a łe k gruntu, co te j w ej p rzy leg a do jeg o m iedzy, a o flory ciąg łe je n o zw ad y i p raw o cin y za są s ia ­ dem . . .

I na sam ą m yśl o p o w ro cie do wsi, o zie­

lo n ej łące, o zap ach u św ieżo zo ra n e j sk i­

by — uśm iecha się chłop do siebie. J a k a ś słoneczna rad o ść p rzep ełn ia je g o serce.

Co mu tam dzisiok z teg o h ajl, ze mioł niezłą pracę w e fab ry ce; ze se n ieroz lep iy j pojod, niz u sieb ie w dom u, leb o ze dziew - cenciskom m iejskim śm ioły sie rozkosznie ocy do ty k jeg o cy fro w a n y k p arzen ic na p o rtak i do p ie k n e j b io łej cu h y , w k tó rą p rzy o d ziew ał sie idąc w nied ziele do k o ­ ścioła?!? . . .

A toz p o w raco stęk n io n y do sw o je j ślu b ­ nej, p ra w o w ite j baby, do sw ej M a r y n y ! ...

M łodą o staw iy ł. W m ięso p u st sie pobrali . . . Izbę ja k roz zacon staw iać. T eroz jom do- k o ń c y . . .

Ż ycie nie na je d e n dzień!

A o to już i w ieś za pogórkiem . K oralow e słońce ch y li się w zachodzie, kieby drogi kam ień w z ło te j o p raw ie prom ieni. O s ta t­

nie blask i drżą i g asn ą pow oli nad ubocom i sm recy n o w y m lasem . Idzie n ocka — z a d u -’

ma ze sreb rn y m m iesionckiem , w chuście z m gieł zw iew n y ch — w io śn an y ch i m igotli- w yk cien i . . .

Ju ż m inom chłop p rzy d ro żn ą F igurę, prze- żegnoł sie n abożnie krziżem św ientym , i do- pod furty, co sta ła otw o rem . . .

— P okw alony!

— Ję d re k ! o raty!!!

M ary n a p o rw a ła sie od g rul. W y w ró ciła w po śp iech u k o sałk ę, w yw róciła garnek.

W oda polała się stru g ą po podłodze.

— Toś ty? — O, raty , — p o w tó rzy ła. — A padali, co . . . nie z y je s ! . . . Żeś w szpi- tolu . . .

Tu u rw ała, zbladła, zak ry ła oczy fartuchem i zaszlo ch ała cicho . . . b o le ś n ie !. ..

Zrozum iał.

— Eh, M ary n a — sy k n ą ł przez zęby i mi- nrowoli z a cisn ęły mu się pięście. Lecz te jż e

sam ej chw ili zm iękło mu serce, p rzep ełn io n e po brzegi tęsk n o tą, i pożałow ał teg o o d ru ­ chu, u n iesien ia . . .

— Pójdź ku m nie! — szep n ął przy m iln ie i w y c ią g n ą ł ręce.

U su n ęła mu się do stó p zm ięta, ja k b y sk o ­ p ana tą jeg o litością.

— C yjez? — zag ad n o n po kw ilce.

— . . . W ałkow e . . . z u bocy . . .

— C ich aj! nie buc! . . . d a j spo k ó j! — rw a­

ło mu się z piersi. Coś, jak b y zaw ód, jak b y żal o k ru tn y na ch w ilę gard ziel zdusił, ale się przem ógł i uśm iechnon naw et.

— C hłopiec?

— Ta . . . chłopiec! — o d p arła głucho, b ez­

dźw ięcznie.

— W stań Ma ryś! Przez ch ło p a — b ab ie tyz nieroz ciężko, n ie lekko! — d o d ał ju ż sp o ­ k o jn ie i zdziw ił się sam sobie, że go gdzieś precz złość odeszła.

— J ę d r u ś ! ... Ję d ru ś! ja k iś ty d o b ry ! !!...—

skom lała mu u nóg.

— No w stań — nie buc telo! . . . N iegze ta . . . Słysys?! . . . D ziecko sie dre! . . .

I ja k p rzy sel S ty rc u la do wsi, ta k zaroz w ró cił nazad do m iasta, ab y w p racy i w od­

d a le n iu — zap o m n ieć o zd ep ta n y ch u czu ­ ciach i o tęsk n o cie co w y p ełn iała jeg o serce, a nie znalazła oddźw ięku i zro zu m ien ia . . .

KIE PO NIEZUS PO SW IEC IE C H O D Z IŁ ...

Zył se w R afaców kach pod T atram i jeden górol. N ie beem ci gotteć, ja k o sie pisol, bo go i tak nie znos. Nic sie mu juz przy gaz­

d ó w ce n ie w iędło.

Roz p rz y se ł do n ieg o jak isi w ęd ro w n y i pyto! p rzen o co w ać. H ło p isk o bęło dość lito śc iw e * i pozw olyło sie podróżnem u w y ­ spać na b o jsk u w e słom ie, bo ani wiys, co ta ta k i może zrobić, ja k b y ś go w izbie noco- w o ł . . .

A le w nocy wz.iyna g azd ę ciek a w o ść zaj- rzyć, oo tyz ta ty n w ęd ro w n y robi?! . . .

— Raty, p rz e ra ty ! Co on uw idzioł: Słoma h e t k a js i znikła, pielgrzym w w ielk iej ja s n o ­ ści spoi, a ja n io ły go p iln o w ały . W ty razy górol poznoł, ze n o c u je N ow y zseg o G azdę, P ana Boga! U pod w ięc na k o lan a i stra śn ie g o rą c o dzięk o w o ł Bogu, co nie p o g ard ziy l jeg o nędznom chałupom . P rzep ro so ł G o tyz, ze G o tak w b o jsk u ułożył! . . .

— E, k ied y to on ra n iy j w iedziol, tobi Po niezu sa na n o p iy k n ie js y j p o ścieli u ło ż y ł. . . A le P o n ie z u s n ie gniw oł sie naw et, u śm iech ­ non sie i bło g o sław ił hłopu.

N o i o d tela gazdów ka sie mu polepsyła!

E. Klon.

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego I ł lei. JJJ-9J — Wydawnictwo: Wielopole 1 tel. 220-61 — Pocitowe Konto Ciekowe: Warschau Nr. 900

orzysfaj

Z OBROTU CZEKOWEGO

i O S Z C Z Ę D N O Ś C I O W E G O

n i e m i e c k i e j p o c z t y w s c h o d u

P t V T V

inslrummly muzyczne

( L Ł I Z reperacje poleca:

„ N E F - T O N ' W a r s ta w a , T w arda 23

O głaszaj się w IKP.

O d nóg zaleza w niemałym stopniu wy­

niki sportowe. - Bolące nogi ograniczają w znacznej mierze ruchliwość ciała ską­

dinąd nawet zdrowego.

Dlatego tak ważna jest pielegnacja^nóg.

VASENO L-puder do nóg pomaga utrzy­

mywać nogę sucha i odporna, zapobiega obtarciom i niemiłej

Vasenol woni.

a a TTgJ DMWANDER SAK PAKÓW-

IMfaemujisauiaia

r DO NABYCIA W A P T E K A C H / D R O G E R IA C H C E N A '. 2 0 D R A Ż E TEK Z±. 2’4O -NR-REJ- 1875

ROŚUNNY ŚRODEK

N i l ' Z A W O D N I E

/ B E Z B O L E Ś N IE

(8)

— Panie doktorze, to co panu powiem, nie je st w y tw o ­ rem ch o rej w yobraźni. N ie bytem i nie jestem w ariatem ...

Je ste m reporterem ... N aczelny red ak to r, a mój p rzy jaciel Benton, dat mi zlecen ie poufne, abym u d a ją c w ariata, w ślizgną!

się do w aszego zakładu i zbadał sto su n k i w ew n ętrzn e, gdyż otrzym a! inform acje, że tu nie w szystko w porządeczku. Przy sposobności miło mi stw ierdzić, że to zw ykła płotka. Do­

staw szy się tu taj, udaw ałem o czyw iście stu p ro cen to w eg o w a ria ta z tak dobrym skutkiem , że dr Lewison kazał mnie zam knąć w k la tc e dla furiatów . Dozorcy ch cieli mi zaap li­

kow ać n aty ch m iast zim ny tusz na głow ę, ale w zięli się do teg o w sposób tak bezw zględny, że k rzy n k ę ich p o tu rb o ­ wałem, a na d eser oblałem ich zim ną w odą. O baw iam się teraz, że będą się chcieli m ścić na mnie, d lateg o też proszę pana, doktorze, o op iek ę i in terw en cję. Przyrzekam też p a ­ nu, że ja k m nie w ypuścicie do domu, nie napiszę złego słów ka o pańskim zakładzie.

— Dziwna historia... M uszę panu przyznać, że brzm i to w szystko dość n ie p raw d o p o d o b n ie — rzeki lekarz po chw ili m ilczenia — i na razie n ie jestem pew ny, że jest pan zd ro ­ wy. M uszę to w szystko spraw dzić. N ie przypuszcza pan bo­

wiem chyba, że dozorcy nagle zw ariow ali.

— To bardzo m ożliw e — zgodził się re p o rte r Fred. — Dla- czegóżby m nie szarp ali bez pow odu?

— T rudna spraw a, tru d n a — rzecze doktor. —» Będę mu- siał w ziąć p ana ju tro na badanie.

— J a k ie badanie? — w y k rzy k n ął zalęk n io n y dziennikarz.

— W irow e, m ojego w łasn eg o system u. W y jm u je się mózg z głow y ch o reg o i k ład zie do w irów ki o brotow ej. W irów ka obraca się z n iesły ch an ą szybkością i jeżeli w mózgu jest obłęd, to w y jd zie on na zew nątrz, a w ów czas obcina się go nożyczkam i, a mózg w kłada się z pow rotem do głow y p a ­ cjenta, k tó ry od te j chw ili jest zupełnie zdrow y.

Fred patrzył na d o k to ra w niem ym przerażen iu . . .

— P rzepraszam pana, m uszę o dejść, zapom niałem je d n e j rzeczy! — zaw ołał w reszcie i szybko um knął w głąb k o ry ­ tarza, aby się znaleźć jak n a jd a le j od n iebezpiecznego le ­ karza. Na zak ręcie n atk n ął się na znienaw idzonego Lewisona.

— A dokąd to aniołeczku tak spieszysz? — z ap y ta ł go słodko lekarz.

— Pilnuj pan sw ego nosa! m ruknął Fred, zacisk ając pięści.

— Znow uż z tym nosem ? Co u licha cierpisz pan do m ego nosa? — zdziw ił się Lewison.

— Zejdź mi pan z drogi, bo do stan iesz po nosie! — k rzy k n ął re p o rte r nie p an u ją c nad sobą.

— Ależ ten człow iek ma bzika na p unkcie nosów ! Hej, chłopcy, bierzcie go do k latk i!

I nim Fred się sp o strzeg ł, d w aj silni dozorcy schw ycili go z tylu za ręce i pow lekli do k latk i, gdzie zo stał p rzy w itan y trium falnym w yciem w ariatów . Pobici poprzednio dozorcy pom ścili teraz na nim sw o ją hańbę. D obrali sobie tęgich po­

m ocników i stłukli go ile w lazło, zapakow ali w k aftan bez­

p ieczeń stw a i trzym ali pod zim nym prysznicem przez o krągłe 15 m inut, aż przy rzeki, że o d tąd będzie się zachow yw ał w zorowo. Je d n a k za k a rę m usiał spędzić całą noc w ciasno zasznurow anym k aftan ie, p rzyw iązany sznuram i do czterech rogów klatki.

W południe lek arze obchodzili k latk i z chorym i. Rozczo­

ch ran y i posiniaczony, z p ałający m i oczam i Fred, stanow ił p rzep y szn y okaz w ariata, to też lekarz naczelny przeszedł przed jeg o klatką, w zruszyw szy je d y n ie ram ionam i na jego błagania.

— P anie doktorze, zlitu j się pan i ratuj! Przecież nie je ­ stem w ariatem .

— N atu raln ie, że nie, k to to mówi? J e s t p an osłabiony i musi pan p ozostać u nas na dłuższej k u racji.

— Ależ ja jestem n a jzu p e łn iej zdrow y! — zaw ołał roz­

paczliw ie Fred.

— Ba, to każdy tak mówi — odparł naczelny.

— Pan n aw et nie wie, szefie, z kim pan ma zaszczyt m ó ­ wić — w trącił złośliw ie uśm iech n ięty Lewison. — To p rze­

cież cesarz ro sy jsk i i poeta Byron w je d n e j osobie. Po­

nadto prorok, N apoleon, S cypio A fry k ań sk i M łodszy i Bóg w ie kto. C dznacza się zam iłow aniem do boksu i dziw ną n iech ęcią do nosów . C h a ra k te ry sty c z n ą cechą jeg o ch o ­ roby jest ciągła zm iana osobow ości. T eraz u brdało mu się, że je st rep o rterem . . .

— A leż ludzie, toć przecież u was m ożna d o p raw d y zw a­

riow ać! Je ste m n ap raw d ę re p o rterem i mam m isję zb a d a ­ nia stosunków w tym zakładzie. N a jle p ie j to m ogłem u czy­

nić, u d a ją c w ariata, ale obecnie mam teg o dość i chcę n a ­ ty ch m iast w y jść na św iat.

— Ba, ba! To by każdy chciał — roześm iał się Lewison.

— 1 na w olności obcinałbyś pan ludziom nosy, jak to ze m ną ch ciałeś uczynić.

— Proszę mi podać ręk ę rzeki naczelny — chcę zo­

baczyć puls.

— Panie szefie, ostrożnie! O d g ry zie panu nos. To sp e ­ cjalista od nosów.

Fred w y ciąg n ął ręk ę poprzez k ra ty . N aczelny u jął ją śm iało i liczył puls, p atrząc na zegarek.

Hm, puls wzm ożony, tętn o n ieró w n e . . . '

— To ze zden erw o w an ia. G dyby p ana w sadzono do klatki, o p łąO n o k aftan em i zlew ano p orządnie wodą, to i panu tętna chodziłyby jak w m aszynie. Błagam pana, niech pan za­

dzw oni do red a k to ra B entona i zap y ta go o mnie. Potw ierdzi, że to była rzecz ułożona m iędzy nam i dla zdobycia c ie k a ­ w ego m ateriału dla pism a. M iał po m nie p rzyjść po paru dniach, je d n a k się nie zjaw ił. Nie wfem co to znaczy.

— D ziw ne — ma pan w głosie i w oczach p rzebłyski ro ­ zumu, a jed n ak jestem przek o n an y , że to w szystko m ajacze­

nia chorego. O stateczn ie mogę zatelefonow ać.

Po długiej jak w ieczność chw ili naczelny pow rócił z iro ­ nicznym uśm iechem , o zn ajm iając, że re d a k to r Benton w y­

jech a ł z m iasta na p a rę dni. Poczem sp y ta ł: — No i jak pan teraz w y g lą d a ? ,— panie rep o rterze. Co pan na to?

Fred w ydał okrzyk rozpaczy.

— W y jec h ał? To... to... to do niego podobne! Z estaw ił m nie ła jd a k w szpitalu i zapom niał o mnie! Co ja teraz zrobię?

— R ozm aw iałem z jeg o zastęp cą G um m ingsem . P rzejął się tym, że pan jest w zak ład zie i zaraz tu przyjdzie — rzeki lekarz, w idząc, że Fred był po prostu zdruzgotany,

R edaktor Gum m ings p rzy jech ał niezm iernie strap io n y i za­

sm ucony:

— Biedny chłopak — m ów ił — tak i zdolny dziennikarz.

Do niedaw na był norm alny, co mu się m ogło stać? — pytał lek arzy , d ążąc z nim i do k latk i Freda.

— O błęd na tle w ielkości. W yszedł na ław k ę w publicz­

nym m iejscu i w ykrzykiw ał, że je st prorokiem . Potem m ia­

now ał się N apoleonem , szatanem itd. Chce także odgryzać ludziom nosy. N ie podchodź pan do niego za blisko, bo o n ie ­ szczęście nie trudno...

Fred u jrzaw szy red ak to ra, w padł w dobry hum or.

— Kogo widzę?

— Biedny, hiedny Fredzie, ta k ie nieszczęście, taki dopust Boży — ubolew ał sta ry dziennikarz, trzy m ając się przezo r­

nie z d a le k a od k latk i. — O d czego ci się to stało? J a k iś atak nerw ow y, albo w strząs... Czy m nie poznajesz?

— Do licha, dlaczegóż nie m iałbym p ana poznać? Kto zna ten fioletow y, p ijack i nochal tak jak ja, te n nie m oże się pom ylić.

— Nos, znow u nos! N iech pan uw aża na nos! — ostrzegł Lewison, w skutek czego re d a k to r cofnął się trw ożliw ie o krok.

— Z aśw iadcz pan o mnie, panie Gum m ings, że jestem zdrów i niech m nie stąd w ypuszczą, bo czuję, że jeżeli tu będę dłużej siedział, to w padnę w lu rię i zdem o lu ję cały lokal.

R edaktor cofnął się z przerażeniem i rzeki: — O, mój Boże, Fred! Ja k możesz w ym agać, żebym brał na siebie tak w ielk ą odpow iedzialność. A ja k po w y jściu stąd do­

stan iesz a ta k u i zdem olujesz całą red a k c ję ? Nie, ja tego nie m ogę zrobić, Bóg widzi, że nie mogę... Poczem z w ra­

cają c się w stro n ę lek arzy — kończył: — W łaściw ie jeżeli sp o jrzę na całe jego zach o w an ie się w red ak cji, to jed n ak m uszę d o jść do w niosku, że człow iek ten zaw sze m iał bzika W cale m nie też nie dziwi, żeście go panow ie zam knęli.

Z egnaj ted y Fred, będziem y cię odw iedzali co tydzień, jeżeli będziesz spokojny.

— Pow ieś się G um m ings za sw oją życzliw ość. W ołałbym ja ciebie odw iedzać na cm entarzu, — zaw ołał rozżalony Fred, rzu cając się na m aterac. - U w ażają w szyscy czło­

w ieka za w ariata ty lk o dlatego, że siedzi m iędzy w ariatam i.

To okropne. O baw iam się, że n ap raw d ę zw ariuję...

Parę dni później zjaw ił się tak długo oczekiw any Benton i podszedł szybkim krokiem do klatki.

— Fred, Fred, bój się Boga, co ty w ypraw iasz? Podobnoś n a p raw d ę zw ario w ał i o d g rażałeś się, że zdem olujesz re ­ d a k c ję i podpalisz cały gm ach. Czy to p raw d a? W szyscy w k ó łk o trzeszczą mi w uszy, że masz bzika i d opraw dy boję się w ypuszczać cię na w olność. A k to wie, czy nie rzucisz się na m nie i nie odgryziesz mi nosa, jak mnie przed tym ostrzeg ał dr Lewison.

— Ja tobie? M ojem u najlepszem u przy jacielo w i? — z a ­ w ołał Fred podejrzanie- słodkim głosem . — To w szystko są n iecn e plotki, jestem n a jz u p e łn ie j norm alny.

— W ięc w porządku. Panow ie, proszę tedy w ypuścił m ego w spółpracow nika.

I w k ró tce po pod p isan iu zobow iązania przfcz B entona, że bierze on za cho reg o odpow iedzialność, opuścili o bydw aj złow rogi dom.

— Uff! Ja k łatw o zostać w ariatem , a jak tru d n o n o rm al­

nym człow iekiem , w estch n ął Fred za bram ą.

R ów nocześnie p o stan o w ił odpłacić B entonow i pięknym za nadobne, bo w szak on spow odow ał jeg o p o n iew ierk ę przez w ariack i pom ysł i w tym celu zap ro sił go do sw ego m ie­

szkania. G dy już p o rząd n ie pojedli i popili, re p o rte r usiadł n ap rzeciw k o gościa i rzeki:

— A teraz porozm aw iajm y. Ile mi chcesz dać procent za ten cały interes?

— C hcialem ci dać dziesięć, ale dam dw adzieścia, boś się p o rząd n ie nam ęczył.

— D obrze. Ja ci chcialem dać dziesięć, ale dam d w a ­ dzieścia, boś tego w art bracie!

— C zego jestem w art? — sp y ta ł z a n ie p o k o jo n y red ak to r.

— Batów! — o d p arł k ró tk o Fred, z a k a su ją c ręk aw y . Dam ci połow ę tego co sam w yfasow ałem od dozorców w szpitalu.

— Bój się Boga, Fred, ty ś n a p raw d ę zw ariow ał! zaw ołał ze strach em Benton, u sk a k u ją c pod ścianę.

— Z w ariow ałem , żem ciebie słuchał i zgodził się na ten idiotyzm . T eraz sw ój błąd n ap raw ię. Broń się, bo ja się też broniłem . To rzeklszy re p o rte r, z radością w sercu p rz y s tą ­ pił do sy stem aty czn eg o o b ijan ia sw ego szefa. R edaktor

V

b ronił się słabo, piszcząc jak h istery czk a. Fred zaś używ ał całą duszą, b ijąc w eń jak w bęben . . .

— Dość — osądził, uw ażnie p rz y g lą d a ją c się sw ej c h li­

piącej ofierze.

— P o-pożałujesz tego — groził cieniutkim głosem re­

d a k to r. — Daj mi w o-w ody!

— D ostaniesz w łazience ile ty lk o zechcesz. Chodź synku!

B enton p rzek o n an y , że Fred uczyni zadość jeg o ży cze­

niu, poszedł za nim posłusznie, a le p rzy k ro się zdziw ił, gdy nieludzki g ospodarz gw ałtem mu w sadził głow ę pod zimny stru m ień w ody.

— Pięć m inut z zegaćkiem w 'ręce — ośw iadczył Fred, trzy m ając go stalow ym i rękam i nad w anną, podczas gdj Benton z krzykiem zarzy n an eg o p ro siak a w y ry w ał się i w alił na oślep pięściam i.

Po o rzeźw iający m „ k o m p resik u " Fred sk ręp o w ał red ak to ra pluszow ą serw etą zerw an ą ze stołu i p o o k ręcał sznuram i i ręcznikam i, a w reszcie zw iązan eg o w kłęb ek zostaw ił na podłodze, odchodząc w stro n ę pokoju.

— Fred, czy ty nie masz serca, — jęczał Benton, ściśn ięty sznuram i ja k szy n k a w pęcherzu.

— Poleżysz tak bracie przez całą noc, podobnie jak i ja.

Zobaczysz, jak to p rzy jem n ie . . .

Gdy zaśw itał blady ranek, jęki B entona zbudziły F re ­ d a: — Fred, Fred, zlitu j się, ja już dłużej nie w ytrzym am .

R ep o rter w stał z łóżka i rozw iązał sk o stn iałeg o naczelnego, m ów iąc: — B iedaku, p rzy k ro mi, że cię tak oporządziłem , ale to cię oduczy od realizo w an ia głupich pom ysłów .

O b y d w aj niedaw ni p rz y ja c ie le m ierzyli się przez, chw ilę oczami, w reszcie re d a k to r z w ah an iem w y ciąg n ął rękę.

— W iesz co Fred? Daj łapę i bądźm y n ad al przyjaciółm i.

Ty będziesz prow adził za m nie pismo. J a się w idocznie nie n a d a ję do tego.

— Z acny chłop z ciebie B entonie, choć masz czasem n a ­ rw ane pom ysły. Daj pyska 1 zapom nijm y o tym, co było.

Zobaczysz, że za kilka m iesięcy potroim y nak ład . . . G dy na drugi dzień Fred zjaw ił się w red ak cji, w szyscy zak reślali za jeg o plecam i k ó łecz k a na czołach i trzym ali się w przy zw o itej odległości. Zw łaszcza G um m ings w yraźnie usuw ał się przed nim i zjad liw ie docinał. N agle do sali w szedł Benton i w śród ciszy zaległej rzekł:

— Panow ie! O d dnia d zisiejszeg o naczelnym red ak to rem i d y rek to rem n aszego pism a z o sta je . . . — G um m ings się w y­

pro sto w ał . ..

— Z o staje Rogers Fred — doko ń czy ł Benton.

G um m ings padł na fotel sp io ru n o w an y .

— Te . . . te . . . ten w ariat? A byłem pew ny, że to ja!

W szyscy w ybuchnęli śm iechem . — —■

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

dziano, że ów potwór jest bardzo roztropny i dlatego nikt nie odważył się napadać na niego. Ponieważ jednak pokazywał się rzad­. ko, przeto podróżni

la cisty 1 znowu gromkie okrzyki tłumów, gdy u wjazdu do cyrku pojawia się... najautentyczniejszy dwór J.K.M. Karola IV I Gwar powoli przydcha, bo oto na dany znak wpuszczają

Pani Brignon, skarżąc się na ból głowy, przeszła do swego pokoju i niedługo potem panowie zostali sami. Niestety Henryk nie mógł udzielić żadnych informacji,

rionetkami, lecz wszystkie przedstawienia odbywają się w atelier artysty.. Z daleka przybywają goście na jego przedstawienia do

Człowiekowi nie wystarczyło poznanie tego wszystkiego, co znajduje się na powierzchni ziemi, coraz dalej próbuje wdzierać się w głąb ziemi, a szybki rozwój

Wróciła Jędrusiowa duszyczka na świat boży, aby wypełnić polecenie niebiańskiego klucznika A tymczasem dziwował się baca, dziwowali się juhasi, że owce rano

Z bólem pomyślała o tym, że więcej już nie zobaczy Julianki Dziewczynka ta stała się dla niej bardzo bliską i drogą.. Przed tygodniem spotkała Emilia