• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 15 (9 kwietnia 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 15 (9 kwietnia 1944)"

Copied!
13
0
0

Pełen tekst

(1)

J a h ie i p ięk n e p is a n k i!

<

p w w O li w i

lw u r \ ^ ' J a j

. ZsB i

•i' : w 1 • Rv

ifcW tl f . t * * * ^ U h

(2)

S t r a ż n ad m o r z e m

NISZCZENIE M IN BRYTYJSKICH W Y R Z U C O N Y C H PRZEZ FALE M ORSKIE N A BRZEO

-X . • " •

» *

'e t *

,» 4.

miecka m.

Niemiecka maryniifr- ka wojenna "'wciąż wykrywa i niszczy pola minowe zało­

żone przez Brytyj­

czyków na wschod­

nich wodach Atlan­

tyku. Poza lym spe­

cjalne odd ziały prze­

szukują wybrzeże, g dyż każda burza zrywa kotwice i wy­

rzuca na brzeg mi­

ny. Na górnym zd ję­

ciu widzim y sześć ta­

kich „jajek szatań­

skich" zaniesionych przez fale na brzeg.

M iny wyrzucone przez lale na brzeg niszczy sią przez wysadzenie ich w pow ietrze. Żołnierze p o d kład ają właśnie materiał wybuchowy p o d miną.

Często rozluźnia slą uszczelnienie min I ładunek zamaka. Na zd ję ­ ciu widzim y jak oficer należący d o o ddziału saperów bada próbkę

zawartości angielskiej miny.

Fot: PIC Ki«fsfn«on>ScHerl.

■>' s»4'k. ,''Js ■.,

-

Na lew o: <

I łylko le j,w ziemi swiaoćiy, £ t »« tvm miejscu unieszkodli­

wiono minę.

Na prawo:

Resztki brytyjskiej m in y wysadzonej

w powietrze.

Wśród silnej detonacji mina eksplo­

duje. Już teraz nie b ędzie m ogła przynieść zagłady żadnemu okrętowi

niemieckiemu,

(3)

KRAINA RUBINÓW

szczególności cyny, wydobywanie szlachetnych kamieni stanowi emyslu. Najczęściej natrafia się tu na rubiny, które wypłukuje się 1 _ _ _ _ _ _ _ c“ 'u “ l’ł ,d>°nych płuczkach.

Fel: Seiler 1 Transoiean 2

Powyżej:

ZBIÓR RYŻU

Burma jest przeważnie.krajem górzystym, pokrytym lasami. U podnóża gór w dolinach, na wielkę skalę kwitnie uprawa roli. Klimat Burmy zimę mroźny i suchy, w lacie ciepły i wilgotny sprzyjajęcy specjalnie uprawie ryżu, którego zbiory wynoszę tutaj rocznie

trzy miliony ton.

ŻYWA KRONIKA

Chociaż azjatyckie kraje południowe i wschodnie mogę się pochlubić starymi literaturami, piękny­

mi i bogatymi, to jednak po wsiach i miastecz­

kach położonych w odległych zakęlkach Azji żywe słowo odgrywa o wiele większę rolę niż pismo. Tu jeszcze można często natratić na wędrownego gawędziarza, który przenosi się z miejsca na miejsce, z jednej miejscowości do drugiej i opowiada mieszkań­

com nie tylko wienze i różne le­

gendy, ale i ostatnie wiadomości. _ i

JAPOŃCZYCY POSUWAJĄ się NAPRZÓD

W edług komunikatów głównej japońskiej kwatery cesarskiej, japońskie sity zbrojne przekroczyły rzekę Chindwin w pobliżu granicy burmeńsko-inayjskiej i pozostaję obęcnie w ścisłej współpracy z jednostkami hinduskiej armii narodowej. Powyżej:

Japońska piechota przeprawia się przez rzekę w burmeńskiej dżungli. — Na prawo: Nawet mosty wysadzone przez brytyj— .

czyków nie sę w stanie powstrzymać japońskiego marstu,. -...

f w , 4 1

’ | A ' BLI

(4)

Je ze względów politycznych Józef Bonaparte, brat Napoleona I. Naj­

świetniejsze zresztą tego rodzaju widowiska urządzali zawsze sami królowie z okazji rótnych uroczystości. W Madrycie co lato odbywały sle pod koniec X IX wieku pod wysokim protektoratem panującego wspaniale walki byków na korzyść szpitali, na Plaża de Heros, który jest cyrklem otoczonym siedzeniami na podwyższeniach 1 szeregiem łóz. Podobne amfiteatry znajdują się niejako „obowiązkowo" we

* wszystkich większych miastach Hiszpanii, bo jest to „samo przez się ' zrozumiałą'* ambicją ich mieszkańców. JakZeby mogło być, Iżby 8 większe miasto hiszpańskie bodaj raz w swej historii nie gościło

* w swych murach Jakiegoś słynnego pogromcy byków, który przeclet byle gdzie nie będzie walczyli Zęby podobną ambicję pojąć we wszelkich najdelikatniejszych nawet jej odcle- nlach. na Iq potrzeba być Hiszpanem...

, królowaj da la faz.;

Od niepamiętnych cza­

sów największą po­

pularnością z szeregu wielkich Imprez publicz- w danym już wypadku narodowym, cieszą się w Hiszpanii słynne na cały świat walki byków.

Walki owe wzięła go- rącokrwlsta Hiszpania w spadku po starożyt­

nym świecle, bo znała je Już bohaterska Grecja obok igrzysk Ollmpll- skich. kultywowała Je zwłaszcza T e s s a 1 1 a , uprawiano je w Rzymie także Jako „milą dla oka" odmianę zapasów gladiatorów za czasów cesarstwa, jakkolwiek cesarze I papieże często Ich zakazywali.

Jeżeli chodzi o zaakli­

matyzowanie się w a lk byków na terenie Hisz­

panii, stały się one nie­

mal jej „krwią I kością", trudno też wyobrazić so­

bie Hiszpanię bez poję­

cia toreadora, areny cyr­

kowej z powalonym na niej bykiem, rozentuzjaz-

Powyłej:

Bohstankl iywoi„O l

Wleleż Uklch głośnych Igraszek z rozwścieczonym bykler Hiszpanów w olbrzymim cyrku w Sewilli, zbudowanym n nych, z kamienia, mogącym pomieścić grubo ponad M.000 wl występujący w walkach, według „historycznego" podziału ts Pierwsi, to pikadorzy, walczący konno, w dawnym stroju hi nl w twardy pancerz 1 bardzo długą dzidę, zadającą począł*

zwierzęciu. Drudzy, to chulos, albo banderllleros, piesi sz w różnobarwne wstęgi, mający za zadanie drażnić wszelkim Ostatnia grupa ma nazwę matadorów czyli rzeżnlków. a ul tym — bronią zaś dzlryt, którym ostatecznie dobijają byka,

„przepisanym" składzie i w „historycznych" ubiorach zap wszystkich widzów na imprezę przybyłych, odbyła się nlei ków we wsi podmadrycklej, Escorial, a epoką reprezento’

odżyły czasy Karola IV. czyli schyłek X V III i początek XI śnlcy przybyli uroczyście w pochodzie, który otwierał „wysoki" urzędnik zarządu gminnego. »

rlcadores, z lancami w m stroju rycerskim n h owacje nleprzejrzanj

~ -— i

V .. ,’ t r

arenę. Wiwaty tłumów wzmagają się. Wylatują wysoko w po­

wietrze nakrycia głowy, mienią się w słońcu połyskliwe wachla­

rze dam... To na cześć właśnie wkraczających głównych szei- I mierzy, espadas. w pięknych strojach, > obnażonym mleczem w prawej ręce, z muletą czyli małym prętem zakończonym ka­

wałkiem Jasnej materii w lewej, zajmują miejsca na arenie. Chwi­

la cisty 1 znowu gromkie okrzyki tłumów, gdy u wjazdu do cyrku pojawia się... najautentyczniejszy dwór J.K.M. Karola IV I Gwar powoli przydcha, bo oto na dany znak wpuszczają na arenę byka.

Ogłupiały mrowiskiem ludzkim byk zatrzymuje się niemal na środku areny. Jużl Wachlarz „królowej" pochylił tlę w dółl Walka rozpoczyna siei Dojeżdżacze wykonują pierwszy atak: starają tlę lekko ukłuć byka w łopatkę. Dalej dziesięciu do dwunastu ptca- dores atakuje bez przerwy. Teraz banderllleros uciekają się do małych pałeczek, <10 cm długich, z haczykami na końcu, ze strzępkami papieru zwisającymi z drzewca. Śrubowym ru­

chem wpychane w sierść na karku byka powodują zapalenie się papieru, co powoduje rzucanie się byka na pierwszego napotkanego przeciwnika. Teraz glos ma toreador-espada.

Nagle byk runął naoślep na espadę. Szybki jak błyskawica cios espady... Byk chwleje się, bluzgnęła krew... Za chwilę matadores wywloką z areny martwe cielsko byka . . . Widowisko „historyczne" — skończone. Stef. Krasiński

(5)

V I

usiał dw a razy łączyć się, by w reszcie po sły szeć po tam tej stro n ie telefo n icz­

nego p rzew odu głos Ew eliny. R ozdrażniło gc to, zn u ży ło tak , ja k zaczy n ało go m ęczyć i nudzić w iele innych, m n iejszy ch jeszcze drobiazgów .

M iał w szy stk ieg o dość. C zuł p rzesy t, n u ­ dę i bezsens e g z y ste n c ji. N ie in te re so w a ło go nic, nie pociągało, nie baw iło. N aw et Ew elina . . .

N ie zry w ał znajom ości je d y n ie dlatego, że g d y b y to zrobił, n ie zo stało b y mu już nic.

Ta k o b ieta nie te p ro z e n to w a ła b y n a jm n ie j ani c e lu jeg o życia, a n i uczucia, ani s p e c ja l­

n y ch jeg o z a in te re s o w a ń — ty lk o p ew n e je ­ go p rzy zw y czajen ia, k tó re dla niego m iały jeszcze przecież ja k ą ś w artość.

— H allol Bruno, to ty? J a k ż e się cieszę!

P rzyjdziesz jak zw y k le o ó s m e j ? ... A c h 1 w iesz, m ałe ostrzeżen ie . . . K arol zaczyna u rządzać mi scen y . . . Boję się, że za dużo ju ż p o d ejrzew a i nasze szczęście może się sm u tn o skończyć . . .

— Ach! E w elinko! — ziew n ął do a p a ra tu — sta je sz się n u d n a z tym i niezm iennym i o strożnościam i. N iczym nie odbiegasz od p o sp o liteg o ty p u m ężatk i z d ra d z a ją c e j z ca­

łą p ełn ią św iadom ości i rów nież z pełnią róż­

no ro d n y ch a n ieu za sad n io n y ch obaw , s tra ­ chów , czarn y ch przeczuć.

— Bruno! J e s te ś bez serca! Z am iast dodać mi odw agi i pocieszyć, ty mi jeszcze u rą ­ gasz . . .

— Czy m ożesz w ogóle p rzypom nieć mi ja k ą ś sy tu a c ję , w k tó re j ja bym ci nie u r ą ­ gał? N ie bądź śm ieszna! Sam a sobie chyba zdajesz spraw ę, że tw ojem u m ężow i je st c a ł­

kiem w y g o d n ie ze m ną jak o p rzy jacielem dom u. N ie m yśli o rozw odzie, choć dużo się dom yśla . . .

— Ja w łaśn ie te g o je d n a k się obaw iam . N ap raw d ę n ie j e s t w esoło . . .

— P rzypuszczam , m oja droga, że stw a rz a ­ jąc fik cy jn e ..n ieb ez p ieczeń stw a" i panikę, chcesz d o starczy ć mi siln y ch w zruszeń, pod niecić. Tak sobie m ogę logicznie tłum aczyć tt n tw ó j n iep o k ó j, te a la rm u ją c e listy p isa ­ ne w ro z h iste ry z o w a n e j ostrożności na m a­

szynie i bez pod p isu . . . A le, słuchaj, E w e­

lino. dla m nie nie ma już siln y ch w rażeń.

Je ste m u o d p o rn io n y na w szystkie. N ieczu­

ły. P rzestałem um ieć cieszyć się, sm ucić, przerażać . . .

— Cóż to za sp e c ja ln a c h a n d ra dzisiaj, ty zblazow any poeto!? W iesz, czytam po raz d ziesiąty już chyba tw o je „K obiety z d alek a i z b liska" i uw ażam , że pow ieść je st św ie t­

na. N ie dziw ię się, że u czy n iła cię sław nym w p rzeciąg u kilk u dni po w y jściu z druku.

D laczego te ra z nie stać cię ani na jed n o zd a ­ nie? Czy o stateczn ie w eźm iesz się do te j no­

w ej pow ieści o b ie c a n e j dla re d ak cji „Ty­

g o d n ik a", czy nie?

— A le skądże! M ow y nie ma! N ie p o sta ­ wię n a w e t pierw szej d u żej litery , p ie rw s z e ­ go zdania w p ierw szym rozdziale, p ie rw ­ szego tom u! . . . Ale p rzy p o m n iałaś mi tę p rz y k rą spraw ę. M uszę pójść do re d a k to ra , p rzep ro sić za zaw ód, p siak o ść . . . P ójdę za- laz, a po ósm ej b ędę u ciebie. Mąż w y je ż ­ dża, praw da?

G dy z a trzask iw ał za sobą drzw iczki a u to ­ m atu ulicznego, na p rzeciw leg ły m tro tu a ra c u jrzał sm ukłą, d ro b n ą złotow łosą p an ien k ę m ocno w n ieg o w p atrzo n ą. Pom yślał, że jest raczej rzeczą p rz y je m n ą być tak , b ajk o w o p rzy sto jn y m , p ostaw nym , a przy tym sła w ­ nym p o w ieścio p isarzem uw ielbianym i oblę- ganym przez k o b iety , b ęd ące jed n o cz eśn ie tem atem i n atch n ien iem je g o trzy to m o w eg o dzieła — a rzeczą d o tk liw ie n iep rzy jem n ą jest na p ew no fakt niem ożliw ości w zrusze­

nia się na w idok k ażd ej szy k o w n ie um alo­

w anej buzi i szero k o ro zw arty ch w podziw ie o c z ą t . . .

R ed ak to r T ym ianow ski p raco w ał jeszcze mimo późnej godziny nad św ieżym m o n ta ­

żem razem ze sw oim ro zśw ierg o tan y m , ko­

lorow ym stadkiem se k re ta re k , ste n o ty p iste k , urzędniczek.

— A ch! Drogi m istrz w reszcie p rzyszedł — ro ztk liw il się re d a k c y jn y ty ra n w itając p rzy ­ b y łe g o — cóż z naszą um ow ą? P rzyniósł nam pan coś ładnego, coś choćby niedługiego, na p arę num erów w odcinkach?...

— N ie. Nic n ie mam. I w ą tp ię . . .

— M oże w aru n k i nie o d p o w iad ają ? Prze­

cież zgodzim y się ja k o ś panie Bruno. Kilka ty siączk ó w c h ę tn ie dołożę. Kto panu da w ię ­ cej? K rzyżołow ski w yda ślicznie, eleg an ck o , książkow o, ale czte rd ziestu nie da naw et W ierzb ick iem u . . .

— A leż w aru n k i d o sk o n a łe mi pan daje!

I u n ik o g o in n eg o n » pew no nie b ędę w y ­ daw ał! . . .

—- Bo w idzi pan. p an ie Bruno, to je s t tak:

„T y g o d n ik " nied łu g o d o p iero w ychodzi . . . Były w ielk ie w k ład y , bo m iałem gotów kę, na nic p ien ięd zy się nie żałuje-, papier, fo r­

mat, ilu s tra c je p ierw szo rzęd n e. A le poczyt- ności nie mam y. A ni p o p u larn o ści. A g azeta musi zacząć się opłacać. Je d n a , choćby k ró t­

ka pow ieść p an a B runona, w o dcineczkach, ład n iu tk o , z w in ietk am i . . . i ty s ią c e eg zem ­ p larzy idą . . . p o d w ó jn y n ak ład . S tajem y na nogi, n ab ieram y rozm achu i „T ygodnik"

w szyscy czy ta ją, choćby potem już sobie p i­

sała ty lk o ja k a ś tam p o cz ą tk u ją c a literatk a...

W ięc co do h o n o rariu m d la pana, na pew no r.ie będziem y się ta rg o w a ć . . .

— C h ętn ieb y m służył panie red ak to rze, ale szkoda m ów ić o tym . Nie nap iszę teraz nic. N ie p o trafię. N ie zn a jd ę tem atu . . .

— O k o b ietach ! Panie Bruno! Pan ty lk o o kobietach! To dla pana! Nic innego. Pisał pan „K obiety z bliska i z d a le k a ". N iech pan pisze „K obiety stąd i stam tąd ". Może zły ty tu ł? Pan je s t n iezró w n an y . . . Dla nas . . . no co? K obieta, ja k k o b ieta . . . A pan z n a j­

du jesz ty p y , p o d p a tru je sz s y tu a c je . . . No, co tu gad ać . . . ta le n t . . .

— Cóż z tego, k ied y dziś ńie napiszę nic.

N aw et o k o b ietach . Tym w ięcej może nie o k o b ietach . T em at w y czerp an y . W łaśn ie po­

znałem „ k o b iety z bliska" i p o zn aję je już

„z d a le k a ". N iecie k aw e. Z aw sze jed n ak o w e.

M ożna je tak łatw o p rzejrzeć, od g ad n ąć.

— W sw o je j pow ieści p rz e d sta w ia ł pan inaczej.

— Ach, w ted y m iałem n a tc h n ie n ie i szczę­

śliw e złudzenie, że w a rto się niem i zająć, że n a p ra w d ę są ciek aw e, zaw sze inne. T yle im czasu pośw ięcałem , entuzjazm u, studiów , m yśli. Po to, żeby n ap isać szczęśliw ie p o ­ w ieść i . . . nieszczęśliw ie przekonać się, że b ezsen so w n ie pochlebiłem im ty lk o . Z aw sze są ta k ie sam e. W szy stk o m ożna przew idzieć:

W ychodzą zam ąż, polem zdrad zają, potem męczą sieb ie i w y b ran eg o ponurym i h o ro ­ skopam i a m ęża-rogacza w zm ożoną p rzew i­

d u ją c ą p ieszczotliw ością. P isu ją listy szy f­

rem, a lb o m aszynow ym pismem, bez podpisu i p łaczą przez telefon.

M oże zdaw ało m u się tylko, ale w koło zg ru p o w an y ch blisko siebie głów ek m łodych b iu ralistek p rzeleciało jak lek k ie tch n ien ie

jed n o nazw isko: — „E w elina W ich e rto w a".

. . . Z gadyw ały, że m ów ił m y śląc o te j k o ­ biecie w łaśnie? W ięc był aż tak sław ny, ze do n a jb a rd z ie j szczegółow ych d a n y c h zn a­

no jeg o życie p ry w atn e? Z m arszczył się je d ­ nak od razu, bo w takim razie i Karol W i- c h ert może rzeczyw iście być tak d o k ład n ie poin fo rm o w an y i może w reszcie się zn ie­

cierp liw ić . . .

— .Nie, re d a k to rk u ! N a razie nie piszę nic.

M oże k ied y ś. P rzeży ję coś ciek a w eg o . Z n aj­

dę ja k iś problem , choćby p ozory problem u, ja k ą ś zagadkę, o rozw iązanie k tó re j zechcę się pokusić i w tedy od razu pow ieść będzie w- k ilk a dni n ap isan a.

Znad je d n e g o b iu rk a w rogu sali p o d ­ niosła się złoto-blond głów ka i w ielk ie źre ­ nice w ejrzały na B runona . . . J a k ie ś szczę­

ście do b lo n d y n ek . T am ta na u licy była ta k ­ że ... . N aw et podobna . . .

— N iep o trzeb n ie pan re d a k to r się z a strz e ­ ga. N igdzie in d ziej nie b ęd ę d ru k o w ać, tylko w pańskim „T y g o d n ik u ". N a pew no. Prze­

cież obiecałem . Do w idzenia panu! Do w idze­

nia paniom !

O dchodząc zdał sobie spraw ę, że n ap isałb y now ą pow ieść, g dyby ty lk o zaczął m y ś le ć ' in ten sy w n ie, p ło d n ie m yśleć. Dać z siebie ten w y siłek i za in te re so w a n ie . O czym jest m yśleć, gdy w szy stk o się już przeżyło, po­

jęło, gd y nic nie trzeba zdobyw ać, bo sam o w chodzi w rękę, ani o nic m artw ić, bo tro sk i cofają się sam e? J a k ie ś w yśnione, fa n ta ­ sty czn e zdarzenie! W dzisiejszym w ieku po­

stępu, zm aterializo w an ia, trzeźw ości, ud o ­ godnień, ułatw ień, p rak ty czn o ści?

W stą p ił na czarn ą k a w ę do c u k ieren k i na przeciw g m achu re d a k c y jn e g o . Przed ósm ą w yszedł stam tąd i sk iero w ał się w p ro st na A leje. K arol W ic h e rt w yjeżdża! co trzeci dzień w ieczorem do M yślenic w sw oich ban ­ ko w y ch spraw ach.

Z d ru g ie j stro n y ulicy p a trz a ły na B runo­

na w ielk ie oczy blo n d y n k i. R ozśm ieszyła go to. Czy to b y ła ta pierw sza, czy ta druga, a może ju ż trzecia z kolei. „Dziś dzień b lo n ­ d y n e k " p om yślał — „E w elina c z w arta".

M ysi o E w elince b y n a jm n ie j n ie p o w strzy ­ m ała go w chęci d o g o n ien ia n ieznajom ej.

Je d n a k ż e dziew czy n a zo rien to w aw szy się, ja k i o b rał k ie ru n e k , poszła naprzód, prędko, aż stra c ił ją z oczu. D ochodząc do e le g a n c ­ kiego gm achu przy A lejac h , doznał w ra ż e ­ nia, ja k b y był o b serw o w an y . Był p rzy zw y ­ c z a jo n y do z ain tereso w an ia, ciek aw y ch sp o jrz e ń tłum u. To to w arzy szy ło mu stale.

A le teraz w m rokach w ieczoru, w zacisznej d zieln icy — w okoliczności, w k tó re j n a j­

m n iej ‘chciał być zao b serw o w an y .

P rzypom niał so b ie sło w a E w eliny, że mąż od n ied aw n a nosił się z m yślą sk o rzy stan ia z usług p ry w a tn e g o d e te k ty w a , by d o w ie ś A żonie je j n ie lo ja ln o ść w obec siebie. N iby n iep o w ażn ie m iało to być pow iedziane, ale E w elina od teg o czasu boi się, by mąż n a ­ p raw d ę nie zaczął przem y śliw ać n ad e w e n tu ­ aln o ścią rozw odu. Rozwód z bogatym b an ­ kierem , o ficjaln ie z je j w iny, o dpow iednio g ło śn y w k o n se k w e n c ji sk an d al to w arzy sk i i w y rzeczen ie się u w ielb ian eg o dziecka, k tó ­ re zo stan ie przy zn an e o jcu . . . E w elina wo­

łała nie ry zy k o w ać . . .

G dyby tak pow iedział E w elinie o swoim w rażeniu, że czy jś śled zący w zrok o d p ro w a ­ dził go aż do progu je j dom u? . . . W su w ając sw ój klucz do z atrzask u drzw i w chodow ych.

p rzew id y w ał w ja k rozszlochanym , p esy m i­

sty czn y m n a stro ju będzie i bez te j w iadom o­

ści Ew elina. „W iem na pew no, że m iałem p o ­ p rzedników , m a n ip u lu jący ch rów nież co trzeci w ieczór w ty ch drzw iach, tym sam ym w łaśn ie kluczem . Przypuszczam jed n ak , że w k ażdym w y p ad k u , k ażdy z n ich w ięcej so­

bie o b iecy w ał po ta k ie j w izycie . . . "

S to jąceg o w m rocznej k la tc e schodow e) nie opuszczała pew ność, że je s t znów o b se r­

w ow any. Drzwi za sobą z atrzasn ął, nik t za nim z u licy n ie w szedł — w ięc nie był to ten sam osobnik. Ktoś drugi. C zyżby W ich ert zaan g ażo w ał całą policję?

— N iech pan nie z atrzy m u je się, panie B runonie — u sły szał w y raźn y szept, gdy z a ­ m ierzał zap u k ać um ów ionym sposobem do drzw i W ich ertó w na pierw szym p iętrze — niech pan idzie w yżej . . ,

Z m roku w y ch y liła się sm u k ła p o stać k o ­ bieca i lekko, aczkolw iek stanow czo wzięła go po d ram ię:

— Mam do sp ełn ien ia d e lik a tn ą m isję, b a r­

dzo dla p an a w ażną, ale chodzi w pierw szym rzędzie, by pan uw ierzył, że jestem mu życz­

liwa. J e s t pan śledzony. Pan W ich e rt nie po­

je c h a ł do M yślenic. Tu je s t list do p an a od pani W ich e rto w ej —

N ic nie m ogło go przekonać, że list p ocho­

dził fak ty czn ie od E w eliny. A le w łaśn ie to, że był bez podpisu, m aszynow ym , bezoso- MIU HUtJACHU Fot: P.B Z.

bistym d ru k iem — by ło dow odem n a jis to t­

niejszym : „Z d aję całą sp raw ę sp ry to w i i życz­

liw ości pani I. M erif o ddaw czyni te g o listu.

M usisz zaufać je j b ezw zględnie. N ie m ogłam w cześniej zapobiec tw o jem u p rzy jściu . Do­

w iedziałam się poufnie, że K arol dziś fin g u je ty lk o sw ój w y jazd . Z o staje w m ieście i z a ­ m ierza w raz z p rzed staw icielem policji u d o ­ w odnić mą w inę. W idać, chce rozw odu. S po­

d ziew ają się tw o je j u m nie w izyty. Pani I. M erif m ieszka p ię tro w y żej. J e s t nam życz­

liwa. w ic o w szystkim . Spędzisz u n ie j p a ię k w ad ran só w a odw rócisz ode m nie raz na zaw sze ciążące mi już bardzo p o d ejrzen ia.

Z aw sze tw o ja . .

J a k na Ew'elinę i rodzaj sy tu a c ji w ja k ie j go p isała — list był n ad zw y czaj rzeczow y i przytom ny.

— C hodźm y — p o ciąg n ę ła go n ag ląc o za ręk aw m ioda ko b ieta — oni są pew ni, że pan je st u pani W ich e rto w ej i n ieo m ieszk ają za­

pew n e n aocznie się co do teg o przekonać.

Pani W ichertrfw a uda w ów czas zbudzoną n iesp o d ziew an ie po n o c y . . . S traszn ie ro ze­

sp an ą . . . Zdum ienie, o b u rzen ie . . . i zupełna n iew inność. Pan zejdzie później i d etek ty w ujrzy, z ja k ic h drzw i p an w ychodzi i z k tó ­ reg o p iętra. Ju ż w idzę jeg o m i n ę . . . — za­

śm iała się dźw ięcznym , bard zo sy m p aty cz­

nym głosem .

Szedł za nią zu p ełn ie n iesp eszo n y n ie b e z ­ pieczeń stw em k o m p ro m itu jącej sy tu a c ji. Byl ty lk o zły, że n arzu co n o mu pew ne w ytyczne, k tó ry c h musi p rzestrzeg ać, i, że in ic ja ty w a leży w rę k u n ie z n a n e j k o b iety a on w y stąp ić m usi w ty ch ok o liczn o ściach ja k o bezw olny, bierny, d o sto so w u ją c y się do w ym agań chwili.

— L1 m nie je st bardzo brzydko. W y n a j­

m uję ty lk o je d e n m ały pokoik u w łaścicielki teg o m ieszkania. N iech p an a to nie z r a ż a ! ...

Gdy sta n ę ła w sm udze św iatła p ły n ące g o z o św ietlo n eg o k o ry ta rz a , zobaczył w reszcie w y ra ź n ie n ieznajom ą. Była drobna, szczupła, w skrom nym zim ow ym płaszczyku p o p iela­

teg o k o lo ru . . a gdy zw róciła ku nizm u tw arz! . . . Ach! To b y ła ta b lo n d y n k a z a u w a ­ żona na ulicy Te sam e w ielkie, w w y ra z is te j o p raw ie oczy . . .

— My w idzieliśm y s ię już, p raw d a? — z a ­ p y tał im pulsyw nie.

— M oże — blado o dpow iedziała, p r ę d z iu t­

ko w ep ch n ęła go nieom al do ciasn eg o po­

koju, zm ieszana dziw nie po d ejrzliw y m sp o j­

rzeniem gospodyni, w y c h y la ją c e j się z ja ­ kichś drzw i do p rzed p o k o ju .

To, co p rzeżył w m aleńkim poko ik u p ię tro w yżej, nad m ieszkaniem W ich ertó w , to cze­

go d o zn aw ał i o czym m yślał w k o n se k w .n - cji ty ch p aru k w a d ra n só w — by ło n ajd ziw ­ n iejszą p rzy g o d ą w całym jeg o życiu, b y ­ n ajm n iej nie ubogim w przeżycia. Każdy szczegół, k ażdy n a stró j, każda m inuta dobrze u tk w iły mu w pam ięci . . .

Pokój był m ały, zaw alony tan d etn y m i, s ta ­ rym i m eblam i, w o k n ach nie było firanek, b e z p re te n sjo n a ln e , iście p en sjo n arS k ie łóżko, żadnych serw etek , poduszeczek, figurek i in ­ nych drobiazgów , c e c h u ją c y c h zaw sze po­

k o je kobiece. Robił w rażen ie zgoła n ie z a ­ m ieszk ałeg o . . . Ale w idocznie uboga lo k a­

to rk a spodziew ała się w izyty, bo m ałe biu- reczko założone było talerzam i j p rz e k ą s k a ­ m i. su c h a rk a m i i ciastam i. P rzy rząd zo n e a p e ­

tycznie. w y tw o rn ie, ze sm akiem .

—- N iech pan się n ie dziw i: Pani W ich e r­

to w a d b ała o to, by czu ł się pan tu tak d o ­ brze, ja k u n i e j . . . P am iętała, by n ie byl pan głodny . . . P oleciła mi n aw et zak u p ić w szyst­

k ie w ieczorne g azety . . .

Poczuł się n a p ra w d ę (o dziw o!) ja k u sie­

bie. Z am iast sp o d ziew an eg o ro zdrażnienia, w y p ły w a ją c e g o z g ru tesk o w u ści s y tu a c ji — z u p ełn y sp o k ó j, o d p rężen ie. P uste ściany b ied n eg o p o k o ik u i p ełen p ro sto ty stró j m ło­

d e j jeg o m ieszkanki, sw obodne je j obejście, stw orzyły może przez k o n tra st w łaśnie z o to ­ czeniem , do ja k ie g o był p rzy zw y czajo n y — miłą atm osferę. C ieszył się n iejak o , że oszczędzona mu będzie ko n ieczn o ść u sp o k a ­ ja n ia żalów i obaw Ew eliny, że spędzi w ie­

czór inaczej, niż zw ykle. In try g o w ała go i n ieco d z ien n a s y tu a c ja i w łasna w n iej rola i tw arz n o w o p o zn an ej k o b iety

Była bardzo .młoda, w cale nie ta k a ładna, ja k z d aw ała się na ulicy. Piękne, p u szy ste w łosy kolo ru p ły n n eg o złota n ad aw ały tw a ­ rzy m iękki, dziew częcy niem al w yraz. Oczy by ły głębokie, m y ślące i ja k b y w te j chw ili sp e c ja ln ie skupione.

— Nie uw ierzę, by pani W ich e rto w a m iała w łaśnie dziś ty le przytom ności, by m yślała o p rzy rząd zan iu dla m nie w y m y śln y ch p rze­

k ąsek, tym w ięcej, że nigdy tak tk liw ie o m nie n ie dbała i będąc u n iej sam m usia- łem fa ty g o w ać się do s p iż a r k i. . .

— N ie m ów iłam , że pani E w elina p rz y rz ą ­ dzała to w szystko. To już m oja k o n cep cja 1 m ałe pół godzinki roboty. Ale mam p o le c e ­ nie i obow iązek nied o p u szczan ia, by pan był głodny, a lb o znudzony, czy zły . . .

G łodny już nie był, gdy w spólnie w y k a ń ­ czali p ierw szy półm isek k an ap ek jeszcze le p ­ szych, niż na to w y g ląd ały . A przecież było ich w ięcej. Znudzonym w y ją tk o w o się nie czuł, a gdy p atrzał w łob u zersk o u śm iech ­ n ięte oczy pani M erif — nie był n a w e t zły ...

N iezn ajo m a jad ła z rów nym jak on a p e ty ­ tem. M oże nigdy nie m iała dla sieb ie tak sm acznej, o b fitej k o lacji? . ..

— Ach! Z apom niałabym ! P rzecież mam rów nież tru n k i! N ie wiem, co pan pija? K o­

b ieta nigdy się nie nauczy, ja k ie w ina p o d a je się w k tó re j porze d n ia i do ja k ie g o posiłku.

M oże p an sobie coś je d n a k w ybierze? . . .

Ciąg

tia ls iy n a stą p i

(6)

D R A M A T W P R A L N I

Przedświąteczne, wielkie pranie . . . Nawet lala nie próżnuje!

Bierze mydło w sztywne rączki.

Swe sukienki prać próbuje . . .

Trzeba ładnie być ubraną.

Będzie w Święta gości wiele!

Prędko, prędko . . . Szuru, szuru . . . Pierwsze święto już w niedzielę!

Przedw ojenne mydło chyba!!

Tyle ślicznej piany daje , . , O jej! Pełno też na ziemi!

Lala w pracy nie ustaje . . .

*

Czas ucieka, chwile lecą . . . Rośnie ciągle biała góra, Ledwo lali głow ę widać!

To dopiero awantura . . . I I

Hej! Na pomoc! Gwałtu, rety!

G dzie z wanienką lala stała.

Nie ma lali . . . z góry piany Kokardeczka w yglądała!!

Fol: Schostal

T ł i u r o pisania podań.

” N ie b y ło b y w tym nic ciek aw eg o — ta ­ kich biur je s t setk i — gdyby nie biała ta b li­

ca, śm ieszna i rażąca błyszczącą p o w ie rz c h ­

nią i św ieżym , czerw onym napisem na zan ie d b an ej szarości m uru. „B iuro p isan ia podań k o n c e sjo n o w a n e " — oczyw iście

— „w łaściciel: J a n D ołęga" i „godziny u rzęd o w an ia od 8-me) do 4-tej".

T o .w szy stk o . A biuro?

M ały p o k ó j o zak rato w an y m oknie, ścian ach n iek o n iecz­

n ie rów noległych, na k tó ry c h n iew p raw n e n aw et oko o b s e r­

w atora, w y czy tać m ogło h isto rię k ilk u pokoleń, w k tó ry ch życiu scen y o b y czajo w e z rzucaniem rondli w łącznie nie były rzadkością. Ś w iadczyły o tym p o d ejrzan ie b ru n a tn e plam y po zaw iesisty c h sosach na ścian ach .

Ale by ły to h isto rie przebrzm iałe i zam ierzchłe. Dziś było tu b iu ro p isan ia podań. W łaściciel — ja k w yżej. 1 o sosach nie by ło m ow y. A że by ły ślady w y żarte w iekiem i dobrą w olą uw iecznienia się poprzednich m ieszkańców w form ie ta k o ry g in a ln e j i n iep raw d o p o d o b n ej? Tak — to było d zi­

w aczne. Ale, czy mało rzeczy dziw acznych na św iecie?

Ja n Dołęga, nie był co jasne, życiow ym n iedołęgą. N om en om en i tu sp raw d zało się cudow nie, co ma m iejsce w e w sz y st­

k ich regułach, o ile n ie m am y do czy n ie n ia z w y jątk iem , co zasadniczo zm ienia p o stać rzeczy. M ów iąc języ k iem Jan a, w łaśnie Dołęgi, la w y ją tk o w o ść z lite ra tu ry czyni w sp an iałe i w sk u tk a c h zap ew n io n e podanie. A p oniew aż J a n prócz zdolności szybkiego p isan ia na m aszynie i red ag o w an ia p o ­ d ań był a raczej byw ał filozofem, ciek aw y m w y ja śn ia ł o Ile i dlaczego c e n n ie jsza je st jeg o p ra c a niż k ażdego innego pisarza, nie w y łą c z a ją c M ickiew icza.

A le teg o p rzep ięk n eg o dnia kw ietniow ego, nie biuro podań i nie p raca zaw odow a spięła zm arszczkam i w ąsk ie czoło J a ­ na. O czy, u k ry te za szkłam i okularów , w ęd ro w ały d alek o i sta w a ły się n ieo b ec n e w p o k o ju ścian nieró w n o leg ły ch , jak go, w n a stro ju lirycznym będąc, nazyw ał.

Ewa! I czy to n ie zrozum iałe? Idąca w iosna i ciepłe św iatło g a sn ąceg o już o te j p orze słońca, k tó re zaru m ien iło w stydem oblicza zaplam ionych ścian, cisza p a n u ją c a po godzinach u rzęd o w an ia i J a n z zaplecionym i na k a rk u rękom a, n ie ­ o b ecn y i rozm arzony.

Przecież w iosna, kw iecień i Ewa .. .

A że by ty i p odania? To w te j chw ili niew ażne. Tak. Nie sły szał nigdy je j głosu, nigdy nie zw róciła się do n ieg o ani jed n y m słowem , a jed n a k nie mógł o n iej nie m yśleć. N ie­

bieski płaszcz, k ap u za obrzeżona czarnym , lśniącym fu te r­

kiem , jasn e, pszeniczne w łosy, tak żyw o p rzy p o m in ające lato i słońce. A le in n e niż dziś. Letnie i upalne. Nie um iał sobie w y o b razić je j oczu. J e j oczy? Z p ew nością będą ciem ne o g ran ato w y m błysku. Tak!

P u k an ie silne i en erg iczn e i o te j porze nieoczekiw ane.

— Proszę! — M ach in aln ie w stał z krzesła i podszedł kilka ty ch odm ierzonych, k ró tk ic h kroków w k ie ru n k u drzw i, ja k ie sta w ia się w m iejscach ciasnych, o o g ran iczo n ej pow ierzchni.

Drzwi o tw ie ra ją się szybko i w mózgu Ja n a rodzi się ni­

czym n ieu za sad n io n a m yśl:

— Może Ewa?

— D zień dobry, a może, szanow ny panie dob ry wieczór!

J a się na tym nie znam, — i niski, zdyszany głos gościa, śc ią g a ją c e g o k apelusz ruchem n erw ow ym i śm iesznie w ątłym przy p rzy tłaczający m ogrom ie przybyłego, zad rg ał w pokoju o z am ierający ch św iatłach .

A potem szybkie sp o jrzen ie m ałych, św iecący ch oczu i szybkie p y tan ie:

— Czy pan m nie zna?

— Nie. N ie mam przyjem ności, n iestety , a czym mogę służyć . . ,

— To cudow nie — już sp o k o jn iej i p ew n iej p raw ie za­

śp iew ał p rzybyły — to p raw ie w spaniale, czy pan nie uw aża?

— Jeżeli panu tak w yg o d n iej. A le czy p odanie do . . ,

— Nie. N ie podanie. Pan pozw oli, że spocznę. Tak. C u­

do w n ie . . . i to że pan m nie nie zna. Choć to dziw ne — cień ro zczaro w an ia przem knął po tw arzy i cien k ie blade w argi n ieo czek iw an e w m asce człow ieka o p ro p o rc ja c h rzeżnika z urodzenia, stały się na m om ent linią — ale tak lepiej. Pan w ybaczy. Spraw a pow ażna i że się tak w y rażę: intym na. —- Przym knął oczy, sm a k u ją c to cudow ne, dziw aczne słow o — in ty m n a i . . . d y sk re c ja ?

— Tak. To jasn e, a le czym mogę szanow nem u panu . .,

— N ie tak p rędko. W ie pan, ja się lubię zastanow ić. Bo o stateczn ie sp raw a je s t p ow ażna i . .

— Intym na. Tak. W iem . I jestem gotów służyć, o ile to będzie w m ojej m ocy. I gdyby pan był łaskaw . . .

— Powoli. W idzi pan, sp raw a pow ażna i w y m ag ają ca d y ­ sk recji. 1 m ogę dobrze zap łacić i nie podanie, a . . . Bo ja je j nie znam. Pan to rozum ie. I ja, ja nie pow iem , że kocham , ale ja nie um iem teg o o dpow iednio w y razić i chcę, żeby m yślała inaczej niż to je s t m ożliw e p atrząc na m nie. Tak, to nie będzie podanie.

— Tylko?

— List. — N iesp o k o jn y k o tp u s gościa uspokoił się na chw ilę, o d p o czy w ając po w ysiłku sam oobnażenia. — W ięc, widzi pan, list. List do niej, k o b iety , k tó rą kocham . C zy pan się śm ieje?

— Nie, w y ją tk o w o dziś - nie. A le pan w ybaczy, to s p r a ­ wa in ty m n a i . . .

Przed oczym a Ja n a stan ęła Ewa. Czy ten człow iek mógł m ieć podobne p rzeżycia? Ten pan, k tó ry zdaw ał się każdym słow em p rzep raszać w szystkich a jed n o cz eśn ie grozić w y ­ p ełnionym dobrze portfelem i żądać d y sk recji, bo „w ie pan — sp ra w a ". . .

— W ięc chodzi mi o n ap isan ie listu. N ie pow iem panu n a ­ zw iska. Im ię też niek o n ieczn e. N apisze pan list. Sądzę, że n ie sp raw i to p an u tru d n o ści. M oże być p odobne do p o d a ­ nia, ty lk o n ap isan e ciep lej. I niech będzie niezw ykłe, ładne.

Pan p ew n ie nie je s t poetą, ale . . . tak o miłości, i że jest ktoś, k to o n ie j ciągle m yśli i że p raw ie kocha. List. Czy pan się godzi? — ręk a o k ró tk ic h palcach, czerw onych i śm ie­

sznych szu k ając rów now agi, u siłu je na próżno zapiąć roz-‘

piętę, g rube futro.

— W ięc mam n ap isać list do n iew iasty . Pan jej nie zna.

N a kiedy?

— P rzyjdę ju tro . 1 proszę p am iętać k ochany, list. C ena?

— P rzy jd zie pan ju tro — pom ów im y. Dobrze?

— Do w idzenia!

Drzwi zam y k a ją się z trzaskiem i d o p iero teraz zauw aża J a n Dołęga, że w jeg o biurze je st p raw ie ciem no. N ie z a u ­ w ażył teg o przedtem . W yniosły, p o k aźn y brzuszek, k ró tk ie palce, k tó ry ch lepkość ciepłą i niesm aczną w yczuł przy u ścisku i list o — m iłości. List d o Ewy. A le nie do jeg o Ewy k o c h a n e j i n iezn an ej.

J e s t godzina p iąta T eraz chw ilę spaceru i może ją spotka.

N ajczęściej sp o ty k ał ją o te j porze. N ie m iał odw agi p rz y ­ znać się, że nie pilnością pow odow any p rzesiad y w ać w biu­

BIURO PISANIA PODAŃ

rze po godzinach u rzęd o ­ w ych, k tó re w te j chw ili w ydało mu się okropną, obm ierzłą norą. W y czek i.

wal na Ewę. C zekał na daw kę sw ego co d z ie n n e ­ go szczęścia. I w ydaw ał się sam sobie śm iesznym .

S p o jrzen ie rzu co n e przez niezbyt czy ste okno i na tw arz w y p ły n ął uśm iech. Idzie Ewa. W ięc dziś też ją zobaczy będzie m ów ił do n iej bezgłośnie, i będzie szczęśliw y. A może p rzeprosić i p o d ejść do n iej i pow iedzieć je j w szystko? P rze­

cież nie będzie pisał idiotycznych listów i nie będzie pisał podania o miłość.

Szybko w łożył kapelusz, zden erw o w an y m i palcam i zapiął płaszcz i w yszedł. Z grzyt zam ykanych drzw i, w ilgotne po­

w ietrze, głęboki oddech i pTzed nim stoi Ewa, patrząca ro z­

baw ionym i oczym a na je g o w sp an iały , kolorowy. Szyld. Tak O czy są ciem ne o g ra n ato w y ch błyskach.

— Czy m ogę pani pom óc? — u ch y la ją c kapelusza p o w ie­

dział cicho ale o dw ażnie — czy pani czegoś szuka?

— N ie. Podziw iam . Jeżeli chce mi pan pomoc w te j prze- cud o w n ej czynności — proszę. Czy nie wie pan, czy w łaści­

ciel tego w sp an iałeg o szyldu, je st rów nie błyszczący?

— J a n D ołęga, do usług szanow nej pani — kap elu sz je s z ­ cze raz sp ły n ął z głow y Ja n a , a tw arz jego, m ogąca służyć za cudow nie realisty czn y w tej chw ili model do postaci św ięty ch m ęczenników , stała się in te re su ją c o biada.

— Ach. to pan. W ie pan, w sp an iały szyld. 1 tak dobrze się złożyło, że poznałam jed n o cz eśn ie w łaściciela. Biuro p i­

sania podań. To w sp an iałe zajęcie. In teresu jące. A le czy nie uw aża pan, że za długo podziw iam y?

— Ja podziw iam p an ią i nie od dziś.

— C zyżby?

— Tak. I chciałbym w iedzieć, czy nie w yrządzam pani tym czegoś p rzykrego?

A potem daleki sp acer przez m iasto, je j m iasto i m iasto Ja n a Dołęgi, od ju tra może ich m iasto. Było rozkosznie, W io ­ sna, w iosna, w iosna a potem Ewa, Ewa, Ewa . . ,

Rytm je j kroków i jeg o s ta je się coraz b ard ziej podobny N iepodobna odróżnić. C icho zapada m rok. Są za m iastem , za jeg o w ieczornym zgiełkiem . W m ieście też je st w iosna A le inna. A tu z Ewą w iosna, ja k ie j nie było nigdy i gdyby nie nieszczęsne b iuro podań i ten n ieszczęsny list o miłości, J a n byiby n ajszczęśliw szy z ludzi. G dyby nie list . . .

Ale jest już późno. O sta tn ie chw ile, k tó re chciałoby się przedłużać w nieskończoność.

— Panie Ja n k u , już późno. N iestety , ale m uszę pożegnać.

Do w idzenia!

Nie. N ie ma in n ej rad y . I w iosna juz nie je st taka, jaką była przed chw ilą. Ulice, dom y, przechodnie, to w szystko je s t takie, ja k co dnia. Szare i n ie in te re su ją c e . Ach, ten list.

I śpiew ał pan J a n Dołęga poem aty ro zjaśn io n e chw ilam i ra d o sn e j nadziei i m ilk n ące cieniem zw ątpienia. M ów ił do sw o jej Ewy to w szystko, co w ym arzył w snach jasn y ch i tych niedaw no przeży ty ch chw ilach, k ied y b y ła tak nie daleką, ta k ą kochaną, z tą po d n iesio n ą głow ą, patrząca na jeg o cudow ny, kolorow y szyld.

1 to w szystko pisał w czarn y ch szeregach n iepozornych liter, u cieleśn iał m arzenia niedościgłe, ro jo n e w ro zg o rącz­

kow anym mózgu.

„N ie znam C ię Pani, a je d n a k je s te ś mi bliska i potrzebna P otrzebna ja k pow ietrze, jak słońce. Czy Ty wiesz o tym?

Bez C iebie czas, k tó ry m uszę przeżyw ać, s ta je się ciężarem k tó ry tru d n o unieść. Z m aterializo w an y czas. Godziny zdają się sk ład ać z setek w arstw o tw ardości stali. P rzeżyw ać je, to znaczy p rzew iercać k ażd ą po kolei, przebijać każdą z o so b ­ na sek u n d ę — cierpieć."

„A kiedy m ogę C ię w idzieć! . . . D laczego nie jestem p o ­ etą! M arzenia oddałbym Ci w szystkie, zn alazłab y ś je w m o­

ich oczach, tę tn ią c e życiem i p raw dą."

„B ylebyś chciała sp o jrzeć w m oje oczy". . .

G orące, ro zd y g o tan e p alce u d erzały w k law isze m aszyny, k tó ra zdaw ała się dziś tętn ić innym niecodziennym stu k o ­ tem. W p o koju o ścian ach n ie ró w n o leg ły ch zakw itła poezja.

K wiat w onny, barw n y , a le . . . k w iat tylko. Ju tro zw iędnie sp a d a ją c e płatki o b jaw ią zapom nieine i koniec chw il m i­

nionych.

J a n podniósł się znużony z krzesła. Tak. Koniec. I w lei chw ili w ydało mu się, że sprzedał sw o ją miłość, sw o ją ta ­ jem n icę słodką i ty lk o sw o ją i je j lepkim rękom człow ieka, k tó rv może dobrze zap łacić za list o m iłości.

Ręce bezsilnie opad ły wzdłuż bioder, głow a pochyliła się nisko.

W mózgu zabrzęczały słow a:

— I ja mam pieniądze. I m ogę zapłacić . .

Z w rot i dw a k roki dzielące Ja n a od m aszyny . , • M om ent.

R ozdygotane palce w y ciąg ają z w alca z ad ru k o w an y p ap ier i . . . a jed n ak je s te ś mi potrzebna i bliska . . .

a potem pow oli, pow oli ręka w ę d ru je na stół — chw ila nam ysłu — kapelusz, cicho szczęknęły drzw i i ulica i noc i m arzenia . . .

«• »

G odzina czw arta. M aszyna p rz y k ry ta czarnym ceratow ym pokrow cem , niesam ow icie błyszczy w szarości pokoju. Jan D ołęga n iesp o k o jn ie sp ogląda na zegarek. O p iątej s p o tk a ­ nie z Ewą. I może • p rzy jd zie w łaściciel n ap isan eg o listu?

M inuty trw a ją długo. Z d ają się nie k o ń c z y i. W k ażd ej z nich zda je się m ieścić tysiąc myśli. Siedem m inut po czw artej.

S zelest w okolicy drzw i budzi Ja n a z zam yślenia.

— Proszę! Ach, to pan.

— Czy list napisany? — i ręk a w ilg o tn a i m iękka sp o czy ­ wa w ręce J a n a . — Tak? To dosk o n ale! To cudow nie!

— Proszę. Pan będzie łaskaw przeczy tać i osądzić. Cena., p ięćd ziesiąt złotych.

A potem w szy stk o jak z podaniem . P rosto i bezosobow o A przecież w tym sp rzed an y m liśrie jest jeg o . . . Ewa.

—- Tak. N ap isan y nieźle. Może — oczy sta ją się w ą sk i­

mi szparam i — może b yłoby lep iej gdyby pan w spom niał też i o tym, że ja mam środki. Jestem . . . no m ogę sobie na n ie je d n o pozw olić. W ie pan, in te re sy idą nieźle . . . Ale i tak m oże jest dobrze. N ie ośm ielam się k ry ty k o w a ć . To n ie m oja sp ecjaln o ść . . . I cudow nie się złożyło, że nie proszę o sp o t­

kan ie. Dziś w yjeżdżam . In teresy drogi panie, in teresy . . A tak, list zain try g u je, a potem napisze pan drugi . . . i Ewa przyjdzie.

— Ja k ! Ewa?

C zy p ięćd z iesiąt zło ty ch m ało m oże? Pan taki z d e n e r­

w ow any... Jeżeli się uda, m ożem y pom ów ić o g raty fik a cji

— Czy ta pani ma na im ię Ewa?

— Ach! M ożliw e. Ale pan w ybaczy - d y sk re c ja i do w id zen ia'

— Do w idzenia!

I w biurze pisania podań do w ładz i u rzędów jest znow u cicho. G odzina czw arta trzydzieści, potem p iąta i Ewa.

Dokończenie no ulronir I t-ltj

(7)

/''h ry itu s Zmartwychwstały mocą Swego Bóstwa — to rękojmia odkupienia ludzkości i zadatek je j przyszłego zmartwychwstania, to ideologiczny charakter tryumfu Dobra nad Złem, to festum festorum — święto święt w ca­

łym tego słowa znaczeniu.

W tym jawno zadokumentowanym po wsze czasy zwycięstwie życia nad śmiercię odzwierciedla się, odwieczne prawo natury, budzące w cięż nowy byt z prochów minionych pokoleń, wiodące w słoneczną wiosnę jutra dnie zimowego snu, lodowej martwoty i odrętwienia.

Staropogańskie uroczystości ku czci bogini wiosny Ostary znalazły w po­

jęciach chrześcijańskich głęboką symbolikę religijną owianą duchem, nowej wiary — wyrosłej z nauk i wskazań Tego, Który z wysokości krzyża wskazał ludzkości drogę ku Prawdzie i Pięknu.

Z biegiem stuleci tradycja Świąt W ielkiej Nocy nie straciła nic ze swej dostojnej powagi i radości, zanikły może jeno częściowo obrzędy odnoszące się do czasu jej trwania, skrócone i przepisami kościelnymi ostatecznie unormowane.

W iele z tych atoli zamierzchych obrzędów, noszących nalot pochodzenia ery przed-Chrystusowej przetrwało w wielkanocnych zwyczajach i wierze­

niach ludowych, będąc łańcuchem łączącym czasy nasze z tą tak odległą epoką.

I co ciekawsze, to ludowe podejście do Wiełkamocy nie nosi charakteru jednolitości ogólnej, ale w różnych stronach chrześcijańskiego świata po­

siada swe odrębne cechy, z których jedynie żmudnymi badaniami porów- Cśąj daht? na Ur. 10-uj

Fowyłaj:

KOMU ISZ LOS MHIII BOKUCZTI Stuknięcia łajkami o tiabia powodują lakta lu nia wróiyć lobia, kio „moc- nlajiry" na dolę idących dni. gdy

Fol; Curolal

Wuyilkia

prawdllwy klopoll cz»z m i wszą- wba DIII TAK SAMO' Fiianki i obok okryło twiaiymi poetkami galotki—

•oć al«|ako lymbolictna

(8)

WŚRÓD WIELKANOCNYCH TRADYCYJ

Dokończenie

nawczymi da się wyprowadzić wspólne po­

chodzenie.

Dowodzi to raz

przenikania wzajem­

nego kultury z obszaru na obszar i miesza­

nia się pojęć, legend i zwyczajów, z drugiej strony mamy tutaj najwyraźniej do zaobser­

wowania zdolności twórcze fantazji ludowej, pozwalające na upostaciowanie pewnych symbolów, religijno-moralnych i zasłysza­

nych gdzieś podań czy opowieści w obycza­

jach okresu wielkanocnego.

Trudną

lub zgoła niemożebną jest rze­

czą ustalenie czasu powstania tego czy inne­

go zwyczaju ludowego

gdy zaś chodzi o wielkanocną obrzędowość ludową, najlep­

szym tutaj określeniem byłoby powiedzenie

„stare

jak świat!"

Zapalanie ognisk wielkanocnych, pochody

z

zielonymi gałązkami, święcenie wody, spo­

rządzanie pisanek, szukanie po łąkach i ogro­

dach barwnych ja j

„zamawianie" urodza­

jów, wróżby i przepowiednie — to olbrzymia księga przyzwyczajeniowego kultu bardzo zmieszanych ceremonij, obchodów, uroczy­

stości i wspomnień ery przedchrześcijańskiej i symboliki kościelnej Nowego Testamentu.

Znanymi są nam bodajże z grubsza nasze wioskowe nastroje i obyczaje wielkanocne.

Poszukajmy, i to nie daleko czy identycz­

nych niemal lub podobnych nie ma gdzie indziej.

Dla przykładu, zajrzyjmy w okresie W iel­

kiej Nocy nad rzekę Schwalm, dopływ Eder’y w prowincji znanego miasta Darmstadt.

Może nigdzie w tej mierze co tam właśnie na pierwszy plan Świąt Wielkanocnych w y­

bijają się pisanki, nieodłączny atrybut dzie­

cięcych igraszek przedwiośnia. Malowanie, ukrywanie ich, poszukiwania i związane z tym lokalne prognozy, to tak bardzo cha­

rakterystyczne dla tych stron pojmowanie Wielkanocy.

Symbol odradzającego się życia — jajko, dozna je też niemniejszych „honorów" w jo ­ wialnej Bawarii.

Tutaj kunszt zdobnictwa ja j w okresie W ielkiej Nocy stanął na wyżynach prawdzi­

wego artyzmu. Również i pod względem dzie­

cięcych zainteresowań nie stoją pisanki owe w cieniu, ba — są nawet nieodzownym po­

darkiem dla dzieciarni, wyglądającej ich z utęsknieniem, jak drzewka w wieczór grud- ,niowy . . . A w pierwszy dzień świąt — kto nie miałby na sumieniu uplecionych z mło­

dych gałązek rózg, służących do „wygania­

nia" zimy, kto nie zjadłby bodajże kilkuna­

stu do południa jaj, „na twardo", ten nie jest dobrym chrześcijaninem katolikiem i do sto­

łu wielkanocnego siadać mu się nie godzi . ..

Czy nie wie ktoś, co to są „bazie"? Chyba takiego . . . niedokończonego na umyśle nie ma wśród nas! Wielkanoc bez „bazi", to nie do pojęcia! Nie do pojęcia byłyby tak samo Wielkanocne Święta bez gałązek brzozo- wych z młodym pączkowaniem na Mora­

wach.

Młodzież ma za punkt honoru ubranie ca­

łego domu brzeziną, naciętą wśród wesołego

nastroju w Wielkosobotnie popołudnie i trzy­

maną do „okwitnięcia" w naczyniach z wo­

dą, co znowu ma swe wróżby i zgadywania przyszłych dni.

A wieleż radosnego zadowolenia przeży­

wa starowina — dziadzio, uczący „wyczer­

pująco" wnuczka jak należy pleść rózgi, by długo wytrwały i dochowały się aż do przy­

szłej Wielkanocy!

Wnuczek słucha i pomimo pojętności my­

śli sobie, że czasem lepiej by było, by rózga nie zanadto długo „wytrzymała"...

Kiedy zaś do wnętrza odświętnie oddy­

chającego domu wpadną promienie bladego jeszcze ale już wiosennego słońca, gdy blask ich przewinie się po ludzkich twarzach i o- złoci zwiewną pieszczotą delikatną zieleń młodziutkich pędów, wówczas coś zakołacze żywiej w duszy i do ust napłynie mimowol­

nie dziękczynienie — dobrze, że już zima skończyła się, że to już Wielkanoc i W io­

sna, a z nią chwała Ci, Panie i Zbawco, Zmartwychwstały Chryste!

NOWOCZESNE PAROWE

ZAKŁADY WULKANIZACYJNE . G W A R A N C J A ’

wł. FR . K O Ś C l A N E K Warszawa, ul. Księięca 19

lei. 9-31-64

W d o m u o b o k c o d z ie n n y c h z a ję ć o d p o w ia d a ją c na p y t a ­ nia m o żn a p r z e ro b ić S zk o łę H a n d lo w ą i o tr z y m a ć ś w ia ­ d e c tw o u k o ń c z e n ia o p e ł­

n y c h p r a w a c h . Z a p is y p r z y j­

m u je i p ro s p e k ty w y s y ła : S e k r e ta r ia t K o r e s p o n d e n c y j­

n e j S z k o ły H a n d lo w e j p r z y P u b l. K u p . Z a w o d o w e j S zk o le w R e ic h s h o f, H o ffm a n o w e j 3.

KURSY TECHNICZNE la t. Gajaw skłeao, Warszawa. Przemyska 11 a Kan techałczay, kreślarski, słuchowa lab karasMBdaacyjaie. K a n iacbaicz- ay. Wydziały: maszynowy, badawUay,

A R T Y S T A M A L A R Z

jharskafurs. porfruf) in ln lu h in l znpr«KSN n « H)Rłai«(/ p n rln ilń u kobiecych u Kanim atn lin r prx> ul.

Sm ulik u * s k le ja 3 ■ 13 W arszaw a K R S T Y N 0 W I C Z S T A M S L I W

3-mies. Korespondencyjna Kurta Nowoczesne) Księ­

gowości z szczególnym uwzględnieniem księgowości przebitkowej wg. obow. jednolitego planu kant, księ­

gowości rolniczej, administracyjnej prowadzi Publ.

Kupiecka Szkoła Zawodowa w Reichshof (Rzeszów).

Zgłoszenia: Sekretariat Szkoły, ul. Hollmannowej 3, lei. 16—-43. Dla absolwentów świadectwa. Na żądanie

bezpłatnie szczegółowe prospekty.

WALTER KOHNERT

DOM EKSPEDYCYJNO - TRANSPORTOWY Waizawa, ul. Sienkiewicza 1 Tal.: 3.25.67 — 3.25.69 — 3.25.70 — 3.00.83 Ładunki zbiorowe, wagonowe i samocho­

dowe. — Ładunki pelno-samochodowe.—

Zwózki miejscowe. — Inkaso zaliczeń. — Ubezpieczenie. — Clenie. — Koresponden­

ci i zastępstwa we wszystkich większych miastach GG i zagranicę. — Międzynaro­

dowa ekspedycja. — Ruch zbiorowy z Rze­

szy do Gen. Guberneiorsiwa w szczegól­

ności z Berlina, Chemniłz, Drezna, Lipska, Pragi, Wiednia, Katowic, Łodzi, Bogumina i innych miejscowości. Punkły zbiorowe:

wszystkie filie ne terenie Rzeszy firm Ger­

hard & Hey AG., Lassen 6> Co AG., Inłer- confinenlele AG. fur Transport u. Verkehrs- wesen. — Magazynowanie we własnych składach krytych i na obszernych placach

otwartych.

P o sp iesz się, k u p je s z c z e dziś los w L o łło k o ie k łu rz e , gdzie C ię może szczęście czeka! Ciągnienia odbyw ają się dwa razy w tygodniu. Za 1 Zł. można wygrać 3 .6 0 0 Zł.!

Im w i ę k s z a s ł a w k a , ł y m w y ż s z a w y g r a n a !

Informacje i przyjmowanie sławek w każdej LOTTOKOLEKTURZE

Lof to kolektury znaj d u j ą się we wszystkich większych miejscowościach G e n . Gubernatorstwa

--- ' —— — . . . . l i i t K, | ,l x. ... I - - A k u s z e r k a ■*_ i u * a i v r i i

P O Ł O Ż N A

R. Prusinowska, Warszawa, No­

wogrodzka 31, m. 20, Iront, róg Marszałkowskiej, telelon 950-75.

Przyjmują obecnie cały dzień.

B r . l l . Z l t l l A H U w o m r y c i i M l sbśr.

W ars s o w o , R in u ltia ik i I li m. i

tMtw I - I , -3! M i. 3-17 i 4-7

Z I O Ł A

umiejętnie dobrana są głównym trodkiem leczniczym X-l usuwają łupież, powodują

bujny porosi włosów X -ll usuwają pryszcza, plamy,

d a j, piękn, cerę X -lll tęczą choroby piersiowa X-IV leczą cierpienia nerwowa X-V leczą choroby żołądka i

kiszek

X-VI leczą cierpienia wątroby X-YII leczą hemoroidy X -V III leczą choroby dróg mo­

czowych

X-IX leczą cierpienia reuma­

tyczne X-X leczą choroby robacza X-XI leczą otyłość

X-XII leczą choroby kobieca.

Pracownia analityczna na m iej­

scu. —- Informacja wysyłamy.

Sprzedaż tylko na zamówienia po 120.—

GABINET ZIELARSKI

» » O f. A. KAMIHSKISOO C ,ą ,lo c h a m , Krakowska Mi. M .

CZAPKI SPORTOWE

policyjne, strażackie, szoferskie.

kuczerskie wykonuje z własnych i dostarczonych materiałów

Wytwórnia Czapek łan Kurzydło lun. Kraków, ul. Grobla Nr 6 (róg Tarlowskiaj).

Prowincja za zaliczeniem.

A k u s z e r k a

M. WÓJCIK

W a r s z a w a Złote 8 m ś

te ł. 64-824

Dr. Prothicki

Wener skórne, W a r s z a w a K rek. P rz e d m .4 0

g o d z . 4 —7

A k u s z e r k a

ANTOSZEWSKA

» riy )a o |* cały

W a n i a * a .dtM

Z ło ta 40 m . M t a l. 472-00

n . IW ią t K M Br 7. M O ł Z K I I

■ b ita . Lakantttnn >aalittuaa aurlkia aaillty Mant.

M i. I M i 4-7 g o d z. ł - IV W a rsza w a, M a zow iecka t t m . I

tal. 2 -7 4 -łł

T ^ n rn p n iiiln ifijiiiir

Niemiecki dla zaawansowanych.

Budowa zdań, Główna. Pobocz­

na. Użycia czasowników. Warsza­

wa, ul. Sanatorska 22, m. 24.

Nauka listowna.

titounił ąaffiuguuH

IM t O O M A U f B U W I I N I

w»»®nŁ

marszałkowika

m

W SKRYTKA POCZT *0 *4

i M a | w l , k s j | t k l , k I k u l a w y i w ytw krait ,i2Y b ««w ko rykołkstwa

BAK

»RYBAK«

JERZY GORZKOWSKI

W s i i a s w s , P io r o c k io g o 17 l a l . « M - * S

—T i r l i u laltczaalam w ,kilaka, kalawialki, haczyki, t rik i, błystki,

■a atk i u ta ciaa, sieci I I. , Na|- wlykszy wykkr. C , a y l a k r y c s a t .

P O R TR ET KOLOROW Y

w ramach z każdej fotografii. Nadaślij zdjęcia, opis zmian, 10 zł., otrzymasz portret próbny (bronzowy-sapia) rozmiarów: 24 — 30 cm — 50 zł., 30—40 cm — 60 zł., 40—50 cm — 70 zł. pobra­

niem pocztowym w 18 dniach. Popiersia, całe po­

stacie, portrety »odzinne, dziecięca, ślubna, pa­

miątkowa. Złączania '< kilku folografij, żą­

dana z m i a n y nie wpływają na cenę.—

Z w r o t fotografii.

L E C H Warszawa Wilcza 71

orzyslaj

Z O B R O T U C Z E K O W E G O

i O S Z C Z Ę D N O Ś C I O W E G O

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

dziano, że ów potwór jest bardzo roztropny i dlatego nikt nie odważył się napadać na niego. Ponieważ jednak pokazywał się rzad­. ko, przeto podróżni

W świetlany krąg słońca wrzyna się czarna jak węgiel łarcza księżyca, posuwa się ona wyraźnie coraz bardziej, zasła­.. niając naszą gwiazdę dzienną,

A ciężka to była praca. W końcu ukazała się trumna, więc dobył resztek sił, odkopał, podważył wieko łopatę i zabrał się do bandażu.. Daremny trud. W

' / bliżał się koniec marca gdy znany w hisz- pańskim miasteczku Kantillana kupiec, pan Alfonso Ciłar zasiadł w kantorku obok sklepu, i zabrał się do

Pani Brignon, skarżąc się na ból głowy, przeszła do swego pokoju i niedługo potem panowie zostali sami. Niestety Henryk nie mógł udzielić żadnych informacji,

rionetkami, lecz wszystkie przedstawienia odbywają się w atelier artysty.. Z daleka przybywają goście na jego przedstawienia do

Człowiekowi nie wystarczyło poznanie tego wszystkiego, co znajduje się na powierzchni ziemi, coraz dalej próbuje wdzierać się w głąb ziemi, a szybki rozwój