• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 37 (14 września1941)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 37 (14 września1941)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

Kraków, dnia 14 wrieśnfa ^1941

■ ł ł l H i l

1 1

1 1 1

i i®

JESIEŃ SIĘ ZBLIŻA. TE FANIE ŚMIAŁO -tEDMAK^ WY­

CHODZĄ NA SPAfcER. NATURALNIE, .ff lY ŚĘ ^M A TAKIE ŁADNE KOMPLETY, MIŁO JEST POKAZAĆ SfiĘ WSZYSTKIM. KTÓRY Z TYCH TRZECH WYBRAŁABY

PANI DLA SIEBIE? f i.

(2)

aSsjBjg

SA M M O TY BRYTYJSKIE NAD W t ° S ^ J j M i ^ ,

O v ł> POLOWYM t y, by prze położenie się na ptaskim piaszczystym gruncie i froncie pod Tobrukiem stoją te namii i y ukryć się i uchronić przed strzałami.

-ilr nnnimnofiA tr7V73 WVrn7nicL l®*1 . I N a froncie pod Tobrukiem stoją te namio re znak czerwonego krzyża w yróżnia j®

tale. Mimo to zaatakow ały je sam oloty-an g

PtzV szvhv D O PA TR ZEN IE Z POWIETRZA

Nowych Ini okrążaniu w ielkich sow ieckich oddziałów woj-

^Przód ' ^Y snw ają się czołgi niem ieckie nieraz bardzo daleko T ^VWnniA ze d^°8^ lądową trudno by je było zaopatrzyć stużbv ’ a®un‘cję ^td. W tym celu wciągnęło lotnictwo

<kiniv *Peci a *ne sztafety transportow e. Na naszym zdjęciu ni t Canie am unicji i m ateriałów pędnych dla wysu-

litego naprzód oddziału wozów pancernych.

S o ^ ii^ L O T NURKOWY NA KOLUMNY SOWIECKIE

*ostałv , umnV rezerwowe, przeciągające przez jak ąś wieś, Y zaskoczone przez bombowce niemieckie. W locie nu r­

kowym zostali bolszewicy zniszczeni.

ZAMACH KOMUNISTOW NA LAVAl , Jakiś kom unista dopuścił się w W ersalu ^ na Piotra Lavała i M arcelego Deata. Na s e rany obu mężów stanu nie są n ie b e z p ie ^ . c

życia, tak że za kilka tygodni będą y podjąć znowu swe zajęcia. Powyżej wid* ^ v ala bezpośrednio po zamachu, u dołu zf_

chowca odprow adzają do więzieni3.

, Scherl — Kutzner, M eller— rys., Atlantic, 'OFeltbild

MICHAŁ, KROL RUMUŃSKI każe wysokim ofi­

cerom rumuńskim zdać sobie spraw o­

zdanie z sytuacji n a froncie besarab-

skim.

Front b e s a r a b s k i nad M. Czarnym, złożony z oddziałów niem ieckich i ru­

muńskich jak rów­

nie z oddziałów o- chotniczych innych państw sprzymie­

rzonych, posuw a się wciąż naprzód. Pier­

ścień dokoła Odes­

sy jest już od daw ­ na z a m k n i ę t y i w krótce miasto to będzie oswobodzo­

ne od bolszewików.

RUM UŃSKA A R ­ T Y L E R I A P RZ E ­ C I W L O T N I C Z A N a naszej ilustracji widzimy lekką ru­

muńską a r t y l e r i ę przeciwlotniczą na lotnisku niemiec­

kim na froncie be- s arabskim. W na­

pięciu w yczekują żołnierze rumuńscy na nieprzyjaciela, by móc go na czas

ostrzeliwać.

Z FRONTU FIŃSKIEGO W KARELII Przed kilku dniami, w śród dym iących jeszcze gru­

zów, odbyła się w ielka defilada w ojskow a w Vii- puri, stolicy K arelii uw olnionej od rządów bolsze-.

wickich. Valden, m inister obrony oznajm ił w swej przem owie: „Zajęcie Viipuri przez żołnierzy fiń­

skich stanowi zobowiązanie Finlandii do dalszej w alki ram ię przy ram ieniu z Niem cam i i z ich sprzymierzeńcami, aż do zupełnego zniszczenia bolszewizmu." W m iędzyczasie zbliżył się teren operacji fińskich do byłej granicy fińsko-sowiec- kiej, granicy, k tó ra istniała przed zrabowaniem przez bolszewików Karelii. N a naszym zdjęciu widzimy żołnierzy fińskich podczas ataku, k ry ją ­

cych się w chwili atak u arty lerii sowieckiej.

(3)

s p n lw l

yyH.qćr**vezt;.-ni^^łi}^ M ^ i t ó * '^ ^ , \ i s t ó i a i e c2y plon

w m W 0 0 ś ^ W m ^ ^ ^ f S ^

!G*i% założyć. £?“

r » s S S a « ^ » I S

m ego z io ła ł, ą!<* ’!***■*<’

ztęto d oniew oti , \ * - *V Z podpalmiego - s.oWlCckkfgtł Wozu -{wi

uratować tylko jędeh' żołnierz. Ranneg

/ fes#

mrst

SS**i

J&L 9t*

r a d Pozostali członkowie sowieckiej komendy zakładania min idą do niewoli pancernym* udetetf*; sowiecka

E S

K ut* MSL 1atóSS-

S f g jf c

^ N k ,

Ili

iESsSi

r^KR H f

sSH WBBg&M I I

ftSKas? b b

M f i g

Na aucie ciężarowy J olsj . , _

d ł o o n o w r ą ć e n ie tf* e N niej. <-Y m in y ( ilu s tr . n a lew o ). O b e c n ie w p a - s o w i6 c k i m in y , k t ó r e w y k o p a ł,: Ha s k r a j u d ro g i,

g d z ie ś i§ j e p ó ź n ie j z n is z c z y .

Tu s k ła d a jeniec

Kowniez musi zomi$rz^ sowiecki .;usń|iąp’ z ą fo tę ^ ;:^

sśtebie- tńinyi : oddziałów odjeżdżają ze zdobyczą.

m m m :^'.%>tai«i|%y''należących* do sow ieckiej kom endy zakładania min zapory z min, k tó re dopiero niedaw no zakładał.

»r **.j’^( ; ij? **£ ^ k~ ; ' ■ ' __ _____

J>.ł*p££ii1k/ftey,99trdrogach p o c h o d u ! Pierścień min dokoła por- ""

i* morzu!

■‘. ń ;-| - G azie < w ij€ ą : się tę K«fe czy tarcze, czy w reszcie bryły : ' ’•' grożl zagłada i dno m orza każdem u ./, *■>,'.• ■ statkow i ^ g f f l p a ^ p h ^ B f e f h a ; k t ó r t w jakikolw iek

; <. s p o s ó b zetknie się: z m inam i. J a k w ielkie je st ich niebeż-

i -V,';../ _;bieęW!tat>tfo;’-;iŚ6$aat m ożna p o k lęsce, floty sow ieckiej

*-'W * ^tóc^^H tńŚkieu* "'W. ty c h dniach zniszczona została PtfM® pierścień min, na

; •. •.. £ . 'k tó ry i*atkftęty\'Wę śc ie k a ją c e o k rę ty sowieckie: Około . 1 ^ ; 6k«^,tów;^fąnsportowych, konw ojow anych przez 14

* V' ' : okrętów; ■ Wofehłijiih, ; liczne łodzie podw odne i inne m niejsze i t ą t f i . Wpadły podczas sw ej ucieczki na zało- -tone . pifzez/ł^nićóiW ''pola m inowe. N astępow ała deto- . nacja po detonacji! Je d e n o k ręt po drugim zapalał się

O MINACH IP^UCZACH

;. ^jięm iećka: ^ p łe k łó ^ -a k a z a ły ą i ę $ ,‘ t j j b ś m i d d k ó i t e y t y t f z i i ^ . ^

w odą nieprzyjaciela. Prze? zniszczenie tej nie dającej się . jeszcze stw ierdzić ólbrzym jej ilości okrętów sow ieckich '-i'

n a polach' m inowych pod Rewlem, w ytrącono im z rąk bardzo niebezpieczną broń w miejscu; gdzie się nikt nie.

spodziewał. W inę ponosi tu ta j je d y n ie to w ielkie pole minowe, założone w praw dzie przez Niemców, a le nie­

zauw ażone przez bolszewików przy próbie w ypadu. Ten zdradziecki i podstępny nieprzyjaciel, jakim są miny, okazał Się w tym w ypadku jedyną bronią, w rękach n ie­

mieckich, znających sw ój cel.

U W A G A ! D R O G A P O D M IN O W A N A ! - , , y/]

Tuż pod pow ierzchnią gościńca zakopali bolszew icy małe skrzynki. Są to ^ buchają natychm iast, gdy po szosie przejedzie jakiś wóz, lub gdy nastąpi jakikolw iek « na drogę. Miny m ają również kształt okrągłych płytek połączonych ze sobą drata™ , £Z edv sie iedną z nich uderzy, eksploduje cały łańcuch. Ale niem ieckie oddziały pos min, w yszukają jednak to ukry te niebezpieczeństw o, zanim zdoła ono wyrządzić

szkodę.

USUWANIE MIN NA PEŁNYM MORZU

Pfzed portam i nieprzyjacielskim i dokoła A nglii i przed portam i sowieckim i na Bałtyku zało-

*°ne zostały gęste pasy min, któ re przełam ać nie łatwo. By uchronić w łasne porty dla iazdóW i w yjazdów okrętów od zam inowania, ustanow iono specjalne kom endy poszuki­

w ania min. N a lewo: M ina została unieszkodliwiona. N a praw o: Rozsadzanie miny.

F o t. A tla n tic 2} S c h e rl 1, W e ltb ild 1

m .

m

(4)

sow ieckiej odmawia tejże charakteru jakiejś nowej cyw ilizacji.

Tymczasem kopie się szańce w Leningradzie i w Moskwie, w szędzie widzi się odd ziały kobiet przy pracy; kobiety Lenin­

gradu i Moskwy mają ramię przy ramieniu z pozostałą ludno­

ścią cywilną bronić miasta, a i do ostatniej kropli krwi. A le zbrodniczy obłęd idzie w czerw onej Rosji jeszcze d alej. „M ia­

sto Lenina, kolebka rewolucji nie b ęd zie oddana wrogow i4*, tak głosi odezw a w M oskw ie wydana. Co d zień, skoro tylko zad nieje, maszerują, maszerują „o d d ziały zniszczenia" przez ulice, i prędzej miasto i je g o m ieszkańców wyda się na pastwę płom ieni, niż odda je wrogowi.

Żołnierze angielscy uczą się jazdy na wrotkach, w celu obrony w razie

inwazji niemieckiej.

Paryż, Łuk triumfalny z Mo­

giłą Nieznanego 2błnierza.

Ludność cywilna w Moskwie i Lenin­

gradzie jest szkolona przez żołnierzy do wojny partyzanckiej.

Kobiety, dzieci, starcy, cała lud- ność cywilna w Moskwie i Le- ningradzie musi kopać szańce.

Rzut oka naJLenip]

^ Ilustracja na spo-i idzie przedstawiaj wycinek z Londy-

| w czasie nalotów

niemieckich. iwwnftV*l

Kreml w centrum Moskwy.

(5)

,Druga rapsodią

; ‘ ,' ^ a S d a c- ? - r j^ d riejak ó w itó ■

K a z i j » i e ? a ; - ' < > . o •<

M ąęiaszęeyko O

Konraid#® W O ś tró w ś ^ § * , baletmjtrz £.4^.

• rcazingeij M aciaszczyk Tadeusz

Woliński

Olga Głinkówna

Stanisław a Selmówna prim abalerina

' H enryka Stankiewiczówna

„klasyczne" odbiegają daleko od H ^ L stęchłych szablonów zwłaszcza sta- rooperowego rutynizmu, łącząc zdo- "

bycze plastyki z czystością Unii i dą­

żeniem do szlachetnej prostoty. M łody tancerz K. Maciaszczyk zwrócił na

siebie uwagę, a trzy „gracje" T. Żu­

kowa, W. Jędrzejaków na, i St. Perza­

nowska, zarówno różnorodne w typie fizycznym, jak i w indyw idualności

artystycznej podobały się ogólnie. Nie- k - sprawiedliwością byłoby nie wspom­

nieć w spaniałą orkiestrę kam eralną F pod dyrekcją kapel. Jerzego Sillicha.

Słowem — balet w arszaw ski odniósł prawdziwy, a zasłużony sukces I

Czesław Pudłowski

„Valse triste" — muzyka Slbeliusa.

Primabalerina Stanisława Selmówna i świetny tancerz Tadeusz Woliński tworzą tu obrazek, któremu trudno

odmówić ekspresji.

Fot. Borek— L K .P .

„ B łęk itn a serena­

da" — według mu­

zyki Plessoya.

Na lewo:

„Druga Rapsodia Liszta".

Na lewo:

Finał „Walców wiedeńskich" — muzyka Lehara i Straussa.

(6)

V L A D I M I R , N A Z O R ,

1 ciąg dalszy

Ż C Y K Lll»K A 'V Y S P I C P R A C N i c X

» ■ * *

Jakiś chłopiec nachylił się n a d studnia i rzekł:

— Pusta.

— Ale nasza pieczeń się w niej piecze! — krzyknął Ko­

stuś. — Cofnijcie się! P u śó d e mnie!

Zakasał wysoko p o rtasy n a nogach i o b a rękaw y; w ylad na cem brow inę i począł s ię spuszczać d o studni. N ie b yło to pierw szy raz, że do niej właził: wiedział, o co m a oprzeć nogę, za jaki kam ień się chwycić.

W net usłyszeliśmy, jak człapie p o lepkim mule.

— Dajcie jaki kij.

Gdy m u dano kij, zaśpiew ał w studni.

— Szuka sk arb u po ciemku.

— Kpi sobie z nas.

— Pomaże nas błotem.

1 już ćhłopaczyska chcieli spuścić pokryw ę na otw ór studni i zamknąć w niej Kostusia, g d y zawołał:

— O, jest! Jest! Ale ciężki!

_ W spinał się w gó rę. Ukazał się w otworze. Trzymał wiel­

kiego w ęgorza, nabitego głow ą na ostry koniec kija. Z za­

błoconymi, czarnymi rękam i i nogam i stanął p rze d chłop­

cam i szczerząc zęby z zadowolenia. Tłukł ry b ą o cem bro­

w inę i krzyczał:

— Ale będzie pieczeń! W iedziałem o nim. Wrzuciłem go jeszcze tam tej Wielkanocy.

I wszyscy wyszli na podw órze.

W krótce paliło się p rz e d nam i ognisko.

— T rzeba żaru! Żaru! — krzyczał Kostuś i rżnął w ęgorza n a kawałki.

Staliśmy kręgiem wkoło ogniska. Patrzyliśmy na te g o dryblasa, jak łamie i rżnie kij; robił małe rożny, na które nabije ry b ę.

— Mięso m a tłuste i białe jak śnieg. Nic ńam n ie brakuje, tylko tro ch ę chleba i g arść soli.

Pobiegłem do domu, w pośpiechu połknąłem coś z je­

dzenia, jakie nam m atka właśnie niosła d o stołu. Wziąłem chleb i zaniosłem soli Kostusiowi.

— Szjor V lade dostanie za darm o. On mi nic nie winien — rzekł.

Dryblas kuczał p rzy ognisku, trzym ał w jednej rę c e roże- nek i obracał rę k ą nad ogniem , podczas gd y d ru g ą ręk ą solił. Sól spadała d o ognia i strzelała wesoło. Rzucaliśmy ją te ra z wszyscy na w ęgorza i na ogień. Zapach świeżej pieczonej ry b y głaskał nam nozdrza, łaskotał i drażnił głód.

Grosze znowu padały p rz e d Kostusiowe nogi, on zaś rozdzielał kąski. Ja krajałem chleb nożykiem dryblasa i daw ałem p o kąsku każdemu.

— D obre to!

— Tylko tw ard e jak skóra...

— I słone. Za dużoś posolił, gałganie!

Ciągnęli i darli ry b ę palcam i i zębami. Gryźli i połykali pożądliwie. N aw et najlepsza ry b a na naszym stole nie wy­

daw ała mi się n igdy tak a smaczna. Jednak poskarżyłem się, że je st zanadto tłusta.

— Tłusta? A cóż to szkodzi?... Jakbym był królem , jadłbym tylko łój — rzekł Kostuś.

W ęgorza i chleba już nie było; głód był zaspokojony.

Ale te ra z poczęło nas coś innego gnębić. Przesolone kąski rozpaliły w nas pragnienie. Paliło nas w gardle. Podnie­

bienia nam gorzały. Języki były suche.

— Kostuś, powiedziałeś, że nas napoisz.

— A dyć masz m orze... to chlaj.

A myśmy się wszyscy oburzyli. Krzyczałem i ja, b o i u nas w dom u nie było już w ięcej ani kropli w ody; b o i ja zapłaci­

łem swoim ćhlebem i solą za Kostusiową ry b ę, bo także i ja czułem się w tej chwili w e wszystkim równy z tymi chłop­

cami, z którym i cierpiałem to samo pragnienie. Południe już przeszło. Ni tchnienia wiaterku, a wszystko naokoło piecze, pali i podnieca pragnienie.

— Musisz! Takeśmy się zgodzili. Naści wszystko, co mamy.

— N ie masz słowa.

— A mam! — rozdarł się dryblas. — Mam, ałe się boję, że nie pójdziecie ze mną, że się będziecie strachać. E, żeby tu byli Goliat i Sibe!

— Nie będziem y się strachać!

— No, to dobrze. Ja wiem, gdzie je st w oda, prawdziwa, d o b ra woda.

Popatrzyliśmy n a niego zdum ieni

A cm nam pokazał dom Konsyliarza n a drugiej stronie p ortu, długi, pusty dom z wielkim zamkniętym podwórzem 0 wysokich m urach.

Milczeliśmy. Boć co innego otworzyć drzwiczki tej małej, pustej studni poza dom em i szukać na jej dnie w ęgorza, a co innego przecież w edrzeć się n a zamknięte podw órze 1 d o obcego, zam kniętego domu, gdzie cysterna znajduje się właśnie p o d podłogą kuchni. To był jedyny pusty dom w p orcie, d o któ reg o n igdy nie miałem odw agi zaglądnąć.

A potem , je g o właściciel, konsyliarz, który mieszkał w ja­

kimś dalekim, pięknym m ieście. Wielki pan, o którym się mówiło tylko z poważaniem i z jakimś strachem .

— To zdychajcie z pragnienia! — rozzłościł się na nas Kostuś. — Czego się strachacie? Nic, tylko się napijemy.

— Chodźmy!

I poszliśmy za nim.

m

W ybrzeże p rz e d konsyliarzowym podw órzem było pełne, przew ażnie kobiet, a także owiec i mułów, gdyż p o południu

n a tej stronie p o rtu cień tylko rósł, gd y słońce powoli spuszczało się ku zachodowi.

Kobiety skupiły się koło jakiejś chudej, bladej dziewczyny, powalonej na ziemię. Próbowały ją podnieść, chwytając ją z tyłu p o d pazuchy, lecz dziewczyna była sztywna jak kłoda.

— Łiwjo! Iiiwjo! Słyszysz mnie?

— Sama kość i skóra, a ciężka jak z żelaza. A jaka zimna!

A Liwja stawała się coraz zimniejsza. Patrzyła p rz e d siebie na pół przymkniętymi oczyma; ruszała ustami, jakby coś jąkała.

— Puśćcie ją. Ja ją znam. To jej zaraz przejdzie. O d jednego razu.

I dziewczyna rzeczywiście sama siadła; wybuchnęła dziwnym śmiechem i chichotem.

— Ona je st święta, święta. Tylko wy ją puśćcie!

L iw ja patrzyła w koło siebie, trzym ając rę c e skrzyżowane n a piersiach, k tóre jej obnażano, b y jej ulżyć. Podnosiła w g ó rę szyję, długą i cienką, jak u nieopiórkowanego pisklęcia; zaciskała usta i wyrzucała z siebie głębokie westchnienia, k tó re niewiadomo czy miały oznaczać cierp ie­

nie, czy jaką ulgę. Twarz jej stawała się poniekąd jaśniejsza i piękniejsza.

— Święta! Będziecie ją te ra z słyszeć.

A ona uśm iechała się, patrzyła w niebo, mówiła w jakimś zachwycie:

— Jeden, dwa obłoki... Biały obłok naszego szczęścia;

czam y obłok naszej żałości. Z pierw szego kwiecie; z d ru ­ g iego łzy... Posypcie nam się w zanadrza; kapać nam będzie na czoło.

— Święta! Święta!

— Jaka te ra z piękna!

— A co jeszcze widzisz, Łiwjo?

Chciała się podnieść. Podnosiła szyję, głow ę i usta.

Każdy muskuł w niej drgał.

— O! O! Idzie ku nam. Brnie do kolan p o wodzie. Łapie ją.

Kropi nas. Zlewa nas jak kwiaty. I wszystko pachnie desz­

czem... Podnieście mnie !

*G le g ia o sa m y m sobie

N oc będzie taka sanut, ranek jednakow y, T ęsknoty ci nie dodam , żalu nie odejm ę, N ic nie będą znaczyły te czy inne słowa,

K ied y p rzyjdzie ta chwila, w któ rej znów odejdę.

Przysięgi i wyznania, żale i obawy,

Jednako będą brzm iały p o tem ja k i przedtem , Dech czerpiąc z uczuć żaru, czy tęsknoty łzawej, Choćby b yły jedyne i miłością sklęte.

B ędę zawsze sam otny i będzie m i duszno. Będę kochał m iliony... M ilionom nie sprostam...

Cierpienia nie odejmę...Tobie będzie straszno.

Będziesz sama w m ilionach, ja k m ilion sam został.

I wiosna nie w ykw itn ie z zaokiennej zim y, N ie doczekam się pew nie ani twego lata 1 nie dow iem się nig d y czy ta kiej godziny, .T y , z milionów ktoś, grób m ój znajdziesz

w mapie świata.

Stanisław Mróz

A gd y ją podniesiono, krzyknęła z nagłego strachu. Twarz się jej wy luzy wiła.

— Krew! Krew! Zabili dziecię. Dajcie wody! Przynieście wody!

1 poczęła drżeć.

— To febra z gorąca.

— Wody!

— O, biedaki my i ona! Nigdzie ani kropli.

W tej chwili przecisnął się Kostuś p rze d b ram ę podwórza.

— Jest w oda — rzekł.

— A gdzie?

— W tym domu. W lochu, w kuchni.

Wszystko się poruszyło. I św ięta jakby otrzeźwiała na tę wiadomość. W yciągnęła rę c e do dryblasa.

— Prowadź mię, Janie! Zleję swoje sztywne członki.

N apoję swoje jagnię.

— Prowadź! Prowadź! — podniosły się krzyki.

Kostuś w sparł się mocno o drzw i konsyliarzowego p o ­ dwórza, lecz darem nie.

— D rąga! Dajcie go tu. O, tamten!

I byliby w net przynieśli i d rąg , gdyby czyjś głos nie zagrzmiał z wysoka:

— Odstąpcie, baby!

Na m urze podw órza stał człowiek i patrzył na dum.

Był to konsyliarzów „naw dar", robotnik z . Ale właśnie te n człowiek nie b y ł zdolny uciszyć co się poczęła dźwigać w piersiach tych kobiet, nych i głodnych, zm ordowanych długim czekaniem dących już w strachu, że niczego naw et nie docsewjrjr Nie lubiały go, b o b y ł dla. n ic h cudzoziemcem;

dziły go, b o b y ł surow ym w obec kobiet z Wielkiej ile razy przyłapał którą na pańskim.

— Tyś to , nędzniku!

W yprostował się i krzyknął znowu:

— Odstąpcie, baby! . tnledzy

— D rąga! D rąga! — wołał dalej Kostuś, a je g o * ° d rą g już dźwignęli.

Nawdar stał się ponurym .

— Stój, albo... strzelam!

— Hi! Strzelba ci została w domu... p o d łóżkiem.

On zaś wyciągnął rę k ę ; podniósł skądś strzelbę-

— Hu! Hu! — rozległ się jeszcze głośniejszy ® _ Zawziętość i nienawiść rozpaliły ju ż kobiety. r e g i o ­ nie ruszyła. Z rękam i opartym i o boki I z głowami poow nymi w g ó rę krzyczały n a ' naw dara.

— Nie m a w niej prochu, jak w to b ie duszy.

— Pusta jest, jak i ta bania na twoim karku.

N awdar podniósł strzelbę i wypalił w powietrze- . Cała zatoka zahuczała. Ze wszystkich kątów P °v :' j z;e na więcej z uliczki p rz e d naszym domem, biegli luo® ^ w ybrzeże. Wszystko skierow ało się ku tem u poaw ^

— Konsyliarzów naw dar strzela d o kobiet! Konsyto*""

naw dar strzela do kobiet! — rozkrzyczeli się K o s tu s i ]

towarzysze. „ o- 0l

Ludzie oglądnęli się za kamieniami i — nie pytając W* ^ co się napraw dę stało — poczęli już z daleka rzucać

naw dara. «vbuc^-

On zaś schował się za m ur, lecz płom ień już w y , « Ludzie rzucali i dalej kamieniami, tłukli bram ą, d2w w ^ drąg , b y nim uderzyć.

— Ucieknie nam. Otoczcie dom! Dalej!

— Woda! Woda! Jest w lochu. W kuchni. łeb***

Wszyscy się pchali ku bram ie, je d e n tylko stary z® *'nj stał na uboczu. O parł się o kij i wybałuszonym i ^ Jjgj:

oczyma zapatrzył się w to niespokojne mrowisko i

— „Przemienię ich w odę w krew . Zamiast dżdżu posu?

nich grad , żywy ogień na ziemię ięh“. „ ^gĄ i I byłby się rozpoczął szturm, gdyby nie

ojciec. Zachowanie jego, ruch, którym powstrzymał pie uderzenie d rąg a o bram ę, uspokoiły tłum. tvlk°

— Ludzie — rzekł. — N awdar strzelał, ab y waf_a tro ch ę nastraszyć. A jeśli je st woda, to będzie wasza.

— jest! Jest!

— Jest! Jest! ~ td > ta 4

— To tym lepiej. Czy nie lepiej dostać niz oa C zy to i nie łatwiej?

— Tak! Tak! Ten człowiek ma...

— Łatwo z nim. Marcinie!

Nawdar ukazał się znowu.

— Marcinie, otworzysz mi- Nawdar patrzył n a dum. W ahał się. Naraz rzekł-

— Otwarłbym. Ale ci drudzy...

— Nie tra p się. Będą tutaj czekać spokojnie.

— Będziemy!

I ojciec wszedł sam na podw órze.

Gdy wrócił, rzekł:

— N awdar zaprowadzi na g ó rę do kuchni tr z e c h1 szych z was, żebyście sami zobaczyli, czy je st woda. ^

Starzy weszli, wspięli się z naw darem p o schodacn- chać było, jak się otw arły drzw i do domu. okrę*0

— Tak, panie. Tak je s t spraw iedliw ie i u c z c iw ie - u ^ nie ma. Nie można więcej czekać. Przed nocą inus*” *Ij niż doma. Teraz wszystko i spragnione i głodne... goi*"*

przedtem . . ^a-

I kobiety cisnęły się ku bram ie, niosąc znowu sWOJ ^ czynią. Już się naw et i pchały, bojąc się, żeby ostatni®

pozostały bez wody. Mówiły te ra z o naw darze > ° h et»

strzelbie tylko w śród śm iechu i żartów. Jedynie plótł coś o ogniu, gradzie i potopie, podczas g d y J ^ j # . Liwja w nowym napadzie czułości gruchała jak

Ale starcy wrócili i oznajmili:

— Nima nic. Ni jednej krppK.

Kobiety się nie ruszyły. Nie mogły się w yrzec i tej n ad z ie i Smutek, potem żal i gorycz rozlały się twarzach. Jakiś czas milczały, utkwiwszy spojrzeniew D Poglądały potem p o sobie, jakby jedna d ru g ą o cos p i 1 nastało poruszenie, k tóre przemieniło się w

Jak to? Cysterna tam wielka, dach szeroki i dł»0*>

d o b re; a dom wiecznie pusty, w ięc nikt nie z u ż y w a .e Któś ją wypił lub sprzedał... Ale dlaczego w t a n ® ^ naw dar stróżuje ze strzelbą w ręc e, gotów naw et d o ludzi? Czy w oda nie je st ukryta w tym domu- w kach? W kam iennych naczyniach na oliwę? _

— Do piwnic! Do piwnic! — podniósł się krzyk i niałem sobie jak ojciec opowiadał m atce, że na piwnice zaczęły się okropności czasów za jakiejś

posuchy. . . _ a ęi&

Ojciec mój pobladł. Widziałem po je g o twarzy, l3* * m ęką sili się, b y okazać spokój.

— Do piwnic! Do piwnic! .

I głos tych kobiet podobnym był teraz do wycia- w

(7)

Ą 9°*zała w ich oczach patrzących w nawdara.

żedor>- zamknąć im bram ę p rz e d nosem, b o czul, 'riedzŁrt*0 W*ec^ r wszystko wybuchnie. Ojciec mój milczał, fflaidri <^ rem nym będzie, jeśli otw orzy usta, a nie któreK W“ ^r“ 6 te g o właściwego, tego jedyn ego słowa, by kto* inogło pom óc. Wszystko było n apięte i czekało, j**® s skoczył pierw szy i żeby się zaczęło coś okropnego, nas j « ę w tej chwili, że Szał Suszy p ad ł m iędzy

®iaie Mam W oczJ złości i szaleństwa. Zdawało

* d o p ie ro w tedy, gd y stanie się to, czego w tej chwili dal się słyszeć z d rugiej strony ij°6 biraeJ^ZY1C" który nas wszystkich poderw ał, jakby nas

I Dymi się na K argadurze.

^“Czął się nagły, dziki b ie g n a d ru g ą stronę w ybrzeża.

. v m .

q ^ 5 dym u wznosiły się wysoko w g ó rę ; dw a Nie btłw* * i6? ® 1 ^ w n iesien iu Kargadura.

naginał 7 * rów ne i spokojne. W iatr o d otw artego m orza

*apadałn w? Po r*ow i> kręcił je w św idry. Słońce, któ re już cserwnn zachodowi, oświetlało je światłem praw ie

°toósh«"fW^ni ' Pewno chłopaczyska Goljat i Sibe nazbierali były iiści i gałęzi, bow iem dw a ich slupy ŻalndKoł ' się- że długo b ę d ą się snuć w górę.

■Don. y>°, że n ie m a m nie tam z nimi, sk ąd w idać otw arte

^ t / P J J k t ó r y m o k ręt nadpływa.

b ie g ]f2 r~ °‘ W net b ęd z ie zmrok! — Spieszyli się ludzie;

sze w ybrzeże było najwyższe i najdogodniej- j ' ” ° k rę t m ógł p rz y nim stanąć.

rzę d y owych naczyń stały n a skraju brzegu, b l i g ^ k i ^ j s z e .. zwierzęta przywiązane były te ra z d o po-

°^szvL.v7 r?m i k rat piwnicznych okien. Zapomniano P ° n u r o ^ mę?e i złości. Profeta znowu milczał, patrząc i n a P rzed siebie; św ięta Liwja chodziła wkoło cicha

“•cząca, podobna do lunatyczki.

o ttueisr^3^ ®°9tt' — wołały kobiety dobijając się teraz _® którym b y mogły dostać sw oją część wody.

Wfcojo ' rnoja, n a ! — wołały kobiety, a ow ce skupiały się I ó w w f ? * ’ te ra z miała się w nie lać woda.

szyjjj J ^ d r a n s czekania w ydał się nam wszystkim dłuż-

» gar^ 2 ca*y dzień spędzony w p o rcie z pragnieniem które nrf-j* Ctófę - . . . w żołądku , z wdychaniem powietrza,w zui^OKU, Z n u

Dgj £ ~ ° P ° d zabójczym słońcem.

ę słyszeć długi, ostry gwizd. O kręt pokazał się na Łeczi 5 l ?e<* ,SZC2ytem Kargadura.

t0*czaro ? *?* p o w i t a go wesołym okrzykiem. Głosy __ Wajua i niezadowolenia podniosły się w tłumie.

w 01 dopiero okręt!

._ufflaszUle"1) wody na tyle narodu!

Jakai°t v.^am W razie posłać i jaką bracerę!’) Wściguj^J^ta podniosła kubeł i grzmotnęła nim o ziemię.

opadła — i praw ie zapłakała, krzycząc:

Szer-^ aiabła mi to! Będę nosić w odę d o donui w e fla- w e flaszeczce.

^ y d o b*6 -elejson! K>rie elejson! — odezwał się Profeta i Udb, ^ złowróżbne głosy z głębi sw ego gardła.

P °o z ^ się burzyć.

_się i ktoś, co rzekł:

bokie ludzie! Nie je st wielki, ale w nętrze ma głę- gja^ W ię k SZy byłby jeszcze bardziej spóźnił,

o czernL?11* Przystawał. Kapitan, człowiek niski, pleczysty,

^ ^ jg ^ ^ o n y m i tw ardym obliczu, stał na swym wysokim

®dy ’RS Wa* krótkie rozkazy marynarzom,

kobieta S^ ek. stan^ ' z bokiem p rzy samym wybrzeżu, _Podniosły naczynia, chcąc iść na okręt.

_— zagrzmiał kapitan. -=• Nie tak będziemy! Nie!

tia °dy! Zaraz!... w net będzie zmrok. I tak za długośm y czekali

l u ^ 3? narze ledw o odpędzili o d statku wszystkich tych rały_oczątkowo się śmiali, lecz — ponieważ kobiety nacae-

*ienT P ocięli odpychać coraz to ordynarniej. Kapitan czer- jaW j^ęjesz cz e bardziej, krzycząc: W tył! N araz pociągnął

^ ^ ^ " k ę - Przeraźliwy gwizd rozdarł nam uszy.

— t- się na brzeg.

. ^ a n oparł się o ogrodzenie mostka i rzekł siląc się większy spokój:

'*04a udzie! to tak nie pójdzie. My tu maszyną ciągniemy

****<&? Z w?*11’ w y^dow ujem y ją p rzez ru ry . Rozumiecie się to‘ ‘ czer pi emy jej naczyniem z jakiejś kadzi, jak na b racerach , co wam dowożą w odę. Ale przez to dobrze. Podstawim y naczynia n a sam kraj

lejcie-

Ha! A właśnie! Pompa będzie dźwigać wodę,

*} mały żaglow iec (przyp. tiom.)

a je d e n pójdzie z wężem od- kubła d o kubełka tak, jak się idzie o d jednej winorośli d o drugiej, g d y się podlew a winnicę. Ha! Ha! A leście mądrzy!... Ludzie, bądźcież roz­

sądni. Nie mamy czasu, b y się tu bawić. W net będzie zmrok, a chm ury tam n ad m orzem się podnoszą; m ogłaby przyjść i burza. Nam się spieszy.

— W ódy! Wody! — odpow iedział tłum.

— Toć i je s t dla was. Nie m a tu gdzie blisko jakiej cy­

sterny?

— Nie! Chcem y zaraz wody.

I kilka kobiet skoczyło znowu na statek.

M arynarze znowu pędzili i odpychali z pow rotem . Tłum nacierał jeszcze goręcej.

Dał się słyszeć po raz d ru g i gwizd, dłuższy i ostrzejszy niż przedtem , ale darem nie.

— Mola la cima! — huknął kapitan. — W tył dzikusy!

Zulusy! Kafry! Kanibale! Mola!

Liny były już podniesione. Statek się ruszył. Chłopi ledw o zdążyli zeskoczyć z pow rotem n a b rze g . Statek o d ­ sunął się jeszcze więcej i znowu stanął n a środku ciasnej przystani.

I nagła złość opadła tych ludzi, te n tłum spragniony, głodny, wymęczony długim czekaniem, jeszcze pijany o d słońca. W szystko się obróciło przeciw człowiekowi o czer­

wonej tw arzy i surow ych oczach, tam n a m ostku okrętowym.

— A ntychryście! Diable! Ani w oda n ie twoja, ani te n o k ręt nie twój, ale o d gubernatora, k tóry cię posłał. Daj wody spragnionym !

P rofeta stał na skraju b rz e g u z otwartym i oczyma i p o d ­ niesioną ręką. Najcięższe klątwy padały m u teraz z ust, a słowa je g o jeszcze bardziej podniecały złość tłumu.

Święta wymachiwała rękam i, wyciągała w g ó rę chudą szyję, ukazywała o stre kości n a odkrytych nieco piersiach, wyrzucając wysokie okrzyki.

Jakiś czas kapitan praw ie ze zdziwieniem słuchał i patrzył.

Naraz wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni fajkę, zapalił ją i p o c zął s ię przechadzać p o m ostku, nie patrząc naw et więcej na ludzi.

To ludzi uspokoiło.

W tedy mój ojciec podszedł na skraj brzegu, zawołał kapitana i począł z nim rozmowę. Mówili p o włosku. Nastała cisza. W szyscy słuchali, chociaż nic n ie rozumieli. A g d y ci skończyli, kapitan rzekł w końcu p o chorwacku:

— A to tak! Inaczej odpłynę zaraz d o Milny, b y tam w yładować w odę.

I ojciec począł tłumaczyć ludziom, w czym je st w oda n a statku i jak się ją stamtąd wydobywa. Kapitan nie je st winien, że w ody nie można dzielić tak, jak b y ludzie chcieli. Nie m a innej ra d y tylko przelać ją wężem d o próżnej studni n a Głowie. To będzie zaraz gotow e. Statek odpłynie, a na Głowie napoi się zaraz zwierzęta i d a się każdem u nieco wody. Jutro jednak będzie się dalej dzielić. Tak naw et lepiej, b o kapitan d a naraz wszystką w odę. G dyby jednak dzielili p o waszemu, nie m oglibyście zabrać d o tych swoich naczyń naw et połowy wody. Stracilibyście wszystką resztę, b o statek nie może tutaj nocować.

— Słusznie! Słusznie! Nie pomyśleliśmy o tym.

— W szystka w oda dla nas!

— Wszystka woda dla nas! Czekalibyśmy naw et d o jutra!

Ojciec rzekł p a rę słów kapitanow i Statek przybliżył się znowu do brzegu.

IX.

W net dw a długie płócienne w ęże leżały na drodze, p ro ­ wadzącej z wybrzeża uliczką p rz e d naszym mieszkaniem d o studni osamotnionego dom u na Głowie. Podobne do dwóch m artwych olbrzym ich żmij, czekały na w odę, która m a przez nie przepłynąć.

W ieśniacy byli teraz spokojni, praw ie cisi. Pomagali marynarzom, ab y tylko ta robota jak najprędzej została skończona, b o słońce już zachodziło. A spieszyli się i m ary­

narze; mówili, że za kanałem rzeczywiście podnoszą się chm ury i że nie chcieliby, b y ich bu rza zaskoczyła w tym porcie; w Milnie w eselej sp ę d zą noc.

S zeregi kobiet i dzieci kucały wzdłuż węży, b y widzieć, jak w oda popłynie przez nie. W górze, u studni, byli tylko sta rsi ludzie i dwaj m arynarze.

— A jakże w oda p rzez to pójdzie? I d o góry? Studnia je st n a wzniesieniu.

— Nie wiesz jeszcze co to pompa!

Niektórzy patrzyli już z niedow ierzaniem n a te węże, g d y się odezw ały wesołe krzyki:

— Idzie! Idzie... O!

I rzeczywiście. Jakby jakieś życie weszło w te m artwe żmijiska. Poruszyły się i zadrgały. Siwa skóra ich dolnego b rz e g u zmienia kolor; staje się ciemniejszą, w ęże rozsze­

rzają się i pęcznieją; p o cą się niezliczoną ilością d su re c z e k ; stają się całkiem m okre,

— W oda! W oda!

Ludzie je dotykają. Ściskają je rękam i, radując się, że węże tak napęczniały. Dłonie ich czują świeżość wody;

jakby naw et czuły i tętno tej wodnej żyły, co b ije rytm em bicia jakiegoś se rc a na dole w statku.

— Ciecze!

Ludzie jakby poczuli i jej woń, w ięc im nozdrza drgają.

Całe ich, długo cierpiane i przem ocą duszone pragnienie n ap iera się i krzyczy w rozpalonej k r w i Przyciskają dłonie do m okrego węża; wąchają je i liżą.

— Jest! W odal N apraw dę woda!

Ale w wężach je s t w iele otworków, z których bryzgają n a wszystkie strony cienkie s tr u g i N iektóre tryskają w gó rę, zataczają łuk, spadają na ziemię, rozsypują się w kropelki.

Inne u derzają zaraz w ziemię; piszczą jak żmije, kopią p ręg i, ry ją kanałki, robią m ałe kałuże w zagłębieniach. Jakby w oda chciała w ydostać się na pole, a te węże sykiem przemawiały.

Ludzie poklękali, poprzykładali usta do węży i cienkie strugi b iją im o podniebienia, rozlewają im się n a języku.

Ale kobiet i dzieci dużo, a płótno coraz bardziej się zwilża i otw orki łzawią: wszystka w oda cieknie te ra z d o stu d n i

Jakby teraz dopiero pragnienie zbudziło się w e wszyst­

kich gardłach. Owych kilka kro p el w ody padło w otchłań, k tó ra zionie i chciałaby połknąć całe jedno m orze. Teraz do p iero zabłysło coś opornego i zdecydow anego w e wszyst­

kich oczach. Nie byłoby się jed n ak nic zdarzyło, gdyby Kostuś nie b y ł czegoś zrobił.

W yciągnął z kieszeni nożyk; przew iercił w płótnie dziurkę.

G ruby strum ień trysnął w górę.

— A, nieszczęśniku! Ty tylko o sobie myślisz — rzuciły się n a niego kobiety. — Usuń się!

A o n ssał wąż, łykał pożądliwie, n ie dbając n a nic. Pozwa­

lał się kopać nogam i, szarpać i b ić pięściam i Stękał, a nawet nie wiedział, czy to z bólu, czy lubości, że nareszcie pije.

Zazdrościli m u każdego łyku, syczeli z zaw iści

Jakaś kobieta wyrwała Kostusiowi z ręki nożyk i zrobiła tałc, jak i on.

Scyzorykami, drutam i do robienia pończoch i w rzecio­

nam i w ierciły kobiety dziury w wężach. W oda bryzgała teraz n a wszystkie strony, wsiąkając p o największej części w zie­

m ię. Powstała walka o te strugi, chociaż było ich coraz wię­

cej, gdyż niektórzy naw et kamieniami tłukli w płótno, aby j e tylko czym prędzej otworzyć. Siła w wężach osłabła.

W oda nie tryskała już z ow ych dziur, lecz ociężale ciekła i wylewała się n a ziemię, ciekąc drogą. W krótce węże leżały znowu podobne d o dw óch m artwych olbrzymich żmij, tylko że teraz były czarniejsze i stłuczone. Wszystka w oda, co ciekła ze statku, gubiła się w dole p o drodze.

Ukazał się m arynarz na Głowie; krzyknął:

— Powiedzcie kapitanowi, że w oda nie idzie.

Ale zaraz zobaczył też, co się stało. Pospieszył na statek.

Kapitan nadbiegł z moim ojcem i wybuchł jak ogień.

Natychmiast odpłynie. Doniesie władzy. Zaskarży wieś, b y zapłaciła odszkodowanie. I n ig d y więcej żadnej pom ocy tym dzikusom: za nic na św iecie i o d nikogo. O jciec mój uspokajał go, ale darem nie. Byłby kapitan naw et i bił, gdyby tłum nie pozostał b y ł spokojnym, b ez jed n eg o słowa, a praw ie i b ez ruchu. Jakby tym razem czuł i przyznawał, że je st winnym.

A w krótce rów nie milcząco patrzył, jak m arynarze ściągają w ęże na statek, o d wiązują liny i o k ręt odsuw a się o d brzegu, b y powoli obrócić się i bez pozdrow ienia coraz szybciej popłynąć ku wrotom zatoki, ginąc w cieniach pierw szego mroku.

Patrzyli w tam tą stro n ę ws zy scy, naw et g d y całkiem znikł, gdyż ukazała się łódka, któ rą Goljat i Sibe wracali z kamieniołomu.

Wymachiwali czymś, krzyczeli coś.

Płynęli szybko. W net można ich było naw et słyszeć:

— Do wsi! Do wsi!

Ludzie się zapatrzyli.

— Nieszczęście jakie w e wsi się stało, czy co? Może ogień?

Ze siady widać wieś.

— O Boże! O Najświętsza Panienko! — poruszyły się ko­

biety.

— Goljat, co jest?

Łódka już dopływała.

— P rędko d o w s i Idzie p sia wiara.

— Co za p sia wiara, huncwocie!

— Tutaj nic jeszcze n ie widać, ale z tam tej strony kanału wszystko je st czarne. Idzie przez m orze. Prosto ku nam.

Dojdzie ku wsi przódzi, nim my.

W ielu kiwało głowatni niedowierzająco; drudzy jednak mówili:

— A mówili to p rze cie i m arynarze. Coś jest.

— Słuchajcie — zawołał znowu Goljat.

Dokończeni* nastąpi

KNOTEK JAKO MYŚLIWY Rys. i tek st: Pawi.

Knotek dzielny je st myśliwy,

cel dobry, strzał szczęśliwy. Wziął rusznicę swą w połowę,

I celuje wronie w głowę. Huknął wystrzał; w net ptak spadnie.

Pies ofiary swej dopadnie. Lecz skądś Motek woła: „Nie rusz!

Miast w e w ronę, bijesz w kapelusz".

(8)

MAI, A SERIA

CZOŁGI TOCZĄ DALEJ NAPRZÓD Kierowcy czołgów nie­

mieckich znajdują wyj­

ście nawet z najcięż­

szej sytuacji. Czy dro­

ga prowadzi przez szo­

sy, które podobniejsze są raczej do pola za­

oranego, czy też tuż nad . skrajem wąwo­

zów, sztoka kierowców niemieckich opanowu­

je wszystklesytoacje.

O BALO N E W IE LK O ­ ŚC I SO W IEC K IE We wszystkich uwol­

nionych od panowania bolszewickiego , miej­

scowościach osuwają oddychający teras swo­

bodnie mieszkańcy śla­

dy ciemięzców. Na na­

szym zdjęciu na lewo widzimy rynek w Czer- aiowcach, na : który mieszkańcy poznosili gipsowe iłgnry wład­

ców Boaji (pomiędzy nimi można zauważyć Lenina, Woroszyiowa, Kalinina i innych). Na prawo' zaś widzimy . plac św. Piotra w Nar­

wie, gdzie ludność nlo- iyła \ stos' ;!• spaliła na nim portrety Stalina I plakaty bolszewickie.

jge/yggpp

N I B G B Y * ' I D ZI SI A J

ieszczano takie plakaty nawet w kościołach Bosjl. Dzisiaj r^hA w rękę z tymi krajami, gdyż są to dziś przyjaciele.

" T A K I K O N I E C 1 R H P 9 R 0 1 Baz po raz biorą wojska niendedde do aiewolt kobiety, które stoją na

Na zdjęcłn na lewo: lsowiecka para mał­

żeńska odnalazła się w Hlemieckimobozłe dla jeńców. Na prawo: ranna bolszewiczka słucha napomnień własnej matki. <.

M A T H A I b l KAflMTAHA

W N I B W O Ł 1 W Ł O S K I E J Załoga tego samołota, zestrzelonego na iron- d e T(ri>ruko przez wio­

ską obronę przeciw-

lotniczą dostała się do niewoli włoskiej. Sa­

molot płonąc spadł na- ' W y h i ^ f t : ^ ^ ^

(9)

Przygotow anie przy­

n ęty dla rekina jest rzeczą ważną. „Ha­

czyk" i „sznurek" jak również i sam a przy­

nęta m ają odpowied­

nią wielkość i grubość.

Takie p rzynęty przycze­

pi się na morzu na łań­

cuchu stalow ym długości 3 tysiące stóp w odstę­

pach po 25 stóp.

rekina schw ytanego już na przynętę

& jednak jeden hak nie w ystarcza i rekin może ić, pom agają sobie poławiacze jeszcze drugim lem ", zaczepionym u dolnej szczęki. U dołu

“ ga się rekina na traw ler. Rybacy tego złowili razti pewnego rekina, dłuższego

* stóp długa łódź. N aturalnie rekin urw ał

■iekł. Unieszkodliwiony rekin nie je st

*k to widzimy na naszym zdjęciu. To T | w brzuchu w ieloryba, lecz młody

murzyn, k tó ry pom agał przy połowie.

W reszcie — rekin schw ytany n a lasso.

Pojm any n a „wędkę" usiłował zbiec. W o­

bec czego poławiacze zarzucili na niego lasso, by być pewnym zdobyczy.

O to dwa m łode rekiny, które w ylęgły się już w łodzi, po schw ytaniu starego rekina — matki.

F o t. Asa. Press

(10)

ków ny i H einricha — ciekawy.

Sława Bestani mimo fatalnej sukni i aneifticznej piosenki zawsze się musi podobać. Slaski przyjem nie śpiew a piosenki * rezygnując, na szczęście, z am bicyj Kiepury. Tań­

ce udane, za w yjątkiem poronio­

nego pomysłu utanecznienia Czaj­

kow skiego t— raz, że-trzeba mieć dużo kultury i inwencji, dwa rozporządzać zespołem tancerek, a nie w większości gołemi figurant- kami, nie um iejącym i naw et ruszać rękam i w tak t muzyki. Zasłużone pochw ały dla Karczmarewicz, Dy­

miszkiewicz; Vetterów ny, Kamiń- skiej i Kilińskiego. Skecze na ogół dobrze gran e przez Cieszkowską, Stojowską, Łuszczewskiego, Łapiń­

skiego i Grabowskiego. N ajw ięk­

szą zaletą rew ii je st fakt, że ska­

sowano konferansjerkę, a dano występy, w których rekordy seple­

nienia pobiją dziewczę z buzią jak malina. Pp. Lipski za deko­

racje i W ichler za orkiestrę — gratulacje.

Czesław Pudłowski Cieszkowska . i Łuszczewski w ,,M andarynie W u" w teatrze

„Nowości" Fot. Zaj4czto’'v:

Rewia „Hocki-KIocki". Kazi­

mierz Junosza-Stępow ski i Józef W ęgrzyn.

Duet Bittnerówna i Kapliński -w tej samej rew ii w „Ulu".

F o t. Ł u c z y ń sk i

0 to klasyczny przykład bezhołowia w warszawskim św iatku teatralnym : jedyny te atr dram atyczny stale przem yca auto­

rów rewiowych, co jest Ciężkostrawne, zaś takie „tuzy" sztuki dram atycznej, ja k Kazimierz Junosza-Stępow ski, Józef W ęgrzyn sp otykają śię na scenie... rewiowej.

N ależałoby przypuszczać, że dla tych czołowych przedstaw i­

cieli aktorstw a polskiego stw orzy się w arunki, um ożliwiające im zaprezentow anie nieprzebranej skali możliwości ich w spa­

niałych talentów — ale gdzietam!

P. St. Siemiński z Sosnowca, k tó ry nadesłał nam pierwsze z zamieszczo­

nych dzisiaj w naszym kąciku foto- am atorskim zdjęć, dodał sam na odw rocie zdjęcia, że je st ono tech­

nicznie słabe. To prawda. Jeżeli jed­

nak postanow iliśm y zamieścić to zdję­

cie, stało się to ze względu na za­

baw ne zestaw ienie dziecka z boćkiem i dlatego, że chcieliśmy podzielić się z innymi fotoam atoram i niecodzien­

nym bądź co bądź widokiem. Bociek musi być bardzo oswojony, jeżeli tak zbliżył się do łudzi. A może tylko dzieci są uprzyw ilejow ane? Cokol­

w iek by to było, zdjęcie jest miłe, i rzeczywiście ciekawe. W ykonane zostało apar. Kodak-Retina, przesł.

4.5„ Vi» sek., godz. 16.

„Marsz na Trzy Korony", jak zaty­

tułow ał swe zdjęcie p. Czesław Gą- gola z Tam owa, je st miłym zdjęciem, zwłaszcza dlatego, że sznurek osób idących w pew nych odstępach od siebie, ładnie się odcina na tle i dro­

ga sama w ygląda ja k nitka. Postaci pierw szoplanow e w ystępują w yraźnie naw et w szczegółach, zaś dalsze wi­

doczne są jako sylwetki, ale w yraź­

ne. Tło, ja k ie tworzy ściana świerko­

wa, jasna z jednej strony, ciemna zaś z drugiej, uzupełnia ładnie całość.

Zdjęcie zostało w ykonane apar. Ko­

dak-Retina, w południe, w czasie - Vs25 sek.

Cytaty

Powiązane dokumenty

A więc na pytanie, co się stało, że wśród społeczności ludzkiej znalazł się tak znikczemniały naród, jest pier­.. wsza odpowiedź, a mianowicie: Co to jest

Ze żalu jakby i niebo przesłoniło się szarą zasłoną niespokojnych chmur. Pędzą gonione przez wiatr, a gdy na niebie błyśnie czasem jakiś skrawek błękitu,

sposabiana, odpowiednio uzbrojona i liczebnie znacznie Wzmocniona. Raz po raz brytyjskie siły’ zbrojne d ostają się w zasadzki. Niedaw no np. znajduje się nie tylko

Kobiety k ry ły swe tw arze za w achlarzam i, porozum iew ały się zza nich spojrzeniami, szeptały w ich osłonie rwanym i słowami i opuszczały je niżej,

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

' / bliżał się koniec marca gdy znany w hisz- pańskim miasteczku Kantillana kupiec, pan Alfonso Ciłar zasiadł w kantorku obok sklepu, i zabrał się do

tury bardzo ruchliwymi, ale u Bersalierów bieg stał się Już zwyczajnym sposobem poruszania się.. To określenie jest słuszne i uzasadnione cudownymi wprost

Wobec sympatii, jaką otaczano młodego nikt nie zwrócił się wprost do niego z pre­.. tensjami i