• Nie Znaleziono Wyników

Solipsyzm materialistyczny albo dociekania psiogłowca

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Solipsyzm materialistyczny albo dociekania psiogłowca"

Copied!
15
0
0

Pełen tekst

(1)

Adam Lipszyc

Solipsyzm materialistyczny albo

dociekania psiogłowca

Teksty Drugie : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 4 (136), 34-47

2012

(2)

34

Solipsyzm materialistyczny

albo dociekania psiogłowca

W iosną 1921 ro k u w iejski nauczyciel L udw ig W ittg en stein , au to r niew ydane- go jeszcze wówczas Traktatu logiczno-filozoficznego, donosił sw ojem u przyjacielow i B ertrandow i Russellowi, że m ieszkańcy T rattenbach, w ioski, w której przyszło m u pracow ać, w zbudzają w n im w stręt. Z wyżyn swojego spokojnego arystokratyzm u i dobrego sam opoczucia Russell, w owym czasie baw iący w P ekinie, pisał w odpo­ w iedzi, że na jego w yczucie przeciętn a n a tu ra ludzka jest w szędzie dość p a sk u d ­ na, a sam W ittg e n stein w każdym m iejscu u znałby sąsiadów za rów nie przykrych. W ittg e n stein jednak u p ierał się: „tutaj są znacznie b ardziej bezw artościow i i n ie­ odpow iedzialni niż gdzie in d z ie j”. W obec takiej p rze sad n i Russell czuł się zm u ­ szony przywołać na pom oc swój zm ysł logiki, k tóry każe podejrzew ać, że świat jest w szędzie m niej więcej ta k i sam , a przy n ajm n iej, że praw dopodobieństw o n a tra ­ fienia na ta k skrajny okaz paskudztw a jest niew ielkie. „B ardzo m i przy k ro ”, pisał, „że m ieszkańcy T ratten b ach w ydają C i się tacy okropni. N ie chce m i się jednak w ierzyć, że są gorsi od reszty świata: mój in sty n k t logiczny b u n tu je się przeciw tak iem u pom ysłowi”1. Choć W ittgenstein, co m oże rozczarow ujące, w końcu ustąpił - tłum acząc p rzynajm niej z pozoru polubow nie, że m oże trattenbachczycy nie są gorsi od reszty ludzkości, ale są wyjątkowo p a sk u d n i naw et jak na A ustrię, która sam a w sobie jest n ad e r p o d u p ad ła - być m oże tego ustępstw a nie trzeba koniecz­ n ie odczytywać jako całkow itej k ap itu la cji. Jeśli przyjm ie się perspektyw ę R ussel­ la, zgodnie z któ rą podłość jest rzeczą najspraw iedliw iej m iędzy lu d z i

rozdzielo-R. M o n k L u d w ig W ittgenstein: pow inność geniuszu, przeł. A. L ip szyc, Ł. Som m er, W ydaw nictw o K R, W arszawa 2003, s. 225. P rzekład ty tu łu książk i zm odyfikow any.

(3)

ną, wówczas podłość pow szechna m u si zawsze wydawać się przeciętn a i ban aln a. Jeśli przyjm ie się perspektyw ę W ittg e n stein a, k tóry najp ierw skupia się na poje­ dynczym p rzy p a d k u i pozw ala sobie na ekstraw agancką tezę, że w austriack iej wiosce odkrył, by ta k rzec, ek strem u m światowej podłości, b y dopiero w kolejnym k ro k u przyznać, że w szędzie jest ona taka sam a, wówczas podłość, podłość po ­ w szechna, wyda n am się ekstrem alna i h iperboliczna.

T h o m as B ern h ard zawsze przy jm u je perspektyw ę W ittg en stein a, a nie R ussel­ la. To perspektyw a nie tyle lite ra tu ry u niw ersalnej, ile absolutnej, która swoją ab- solutność uzyskuje w łaśnie poprzez obsesyjną, m orderczą koncen trację na tym , co poszczególne. Tylko w ta k im sensie zresztą B e rn h a rd jest „pisarzem reg io n aln y m ”, uporczyw ie „pozostającym na p ro w in c ji”, by in ten sy fik acja prow in cjo n aln o ści w prow adziła go na poziom absolutny. N ie m ożna go zneutralizow ać, sprow adza­ jąc jego pisarstw o do krytyki zakłam anego społeczeństw a austriackiego, ale b łę ­ dem byłoby też chyba zbyt pośpieszne uniw ersalizow anie jego pozycji. O n iem al nieznośnej sile tego pisarstw a i jego m ocy w iążącej decyduje m iędzy in n y m i w łaś­ nie owo przesadne, przekraczające w szelkie racje trw anie przy tym , co prow incjo­ nalne, ów upór, z ja k im B e rn h a rd - niczym pies - kurczow o trzym a się zębam i A ustrii, tej „szpotawej stopy”, któ rą E uropa połknęła w akcie szaleństw a i która teraz tkw i jej w żo łąd k u 2. Równie dobry byłby też chyba jed n ak in n y obraz: A u­ stria to coś, co utkw iło w żołądku sam em u B ernhardow i, te n więc nie m a głowy do zajm ow ania się spraw am i uniw ersalnym i. H ipoch o n d ry czn ie k o n ce n tru je się na swojej prow incjonalnej dolegliwości i tym sposobem przeobraża przygodność w coś ab so lu tn eg o 3.

2 Zob. T. Bernhard M ró z, przeł. S. B lau t, W yd aw nictw o P o zn a ń sk ie, P oznań 1979, s. 241. D a lsz e o d n ie sie n ia w tek ście z p od an iem nu m eru strony.

3 Pisząc o Karlu K rausie - sk ąd in ąd jednym z m istrzów L u d w iga W ittg en stein a - W alter B enjam in id en ty fik o w a ł go jako „satyryka” w g łęb o k im se n sie tego słow a, stw ierdzając przy tym , że „satyra jest jedyną p raw om ocn ą form ą sztu k i

r eg io n a ln ej”. Satyryka rozpoznaje też jako „postać, pod którą cyw ilizacja przysw oiła sobie lu d o żercę”, triu m fa ln y akt satyry u tożsam iając z p ożarciem p rzeciw nika. Bernhard b yłb y m oże „satyryk iem ”, który w g n iew n y ch nap aściach h ip erb o lizu je sw oją p row in cjonaln ość aż do p o zio m u b ezw zględ n ej praw om ocn ości, lecz trudno chyba m y śleć o nim w k ategoriach trium falnej inkorporacji w roga. Prędzej już rzeczyw iście ch cia ło b y się o n im m y śleć jako o czło w iek u , którem u coś u tk w iło w żo łą d k u i który w strząsan y torsjam i rozp aczy b ezsk u teczn ie stara się to zw rócić. Ten o statn i obraz także jed nak w ym a g a łb y chyba korekty, b ezp o śr ed n io b ow iem d o ty czy łb y raczej boh aterów B ernharda, który w ysyłając w św iat sw oje literack ie awatary sam , jako autor za p isu , stara się być m oże uzyskać dla sie b ie sta b iln iejszą p ozycję (na ten tem at zob acz fin a ł n in iejszy ch rozw ażań). Zob. W. B enjam in K a rl

K ra u s, przeł. A. L ip szyc, „L iteratura na Ś w ie c ie ” 2011 nr 5-6, s. 264-265. Jeśli id zie

o m yśl, by w k o n tek ście Bernharda p rzyw ołać B enjam inow sk ą an alizę K rausa jako satyryka zob. też W.G. S eb ald Wo die D u n kelh eit den S tric k zu zieh t. Z u Thom as

B ern h a rd w: tegoż D ie Beschreibung des Unglücks, F isch er Verlag, F rankfurt am M ain

(4)

36

W ittgensteinow ska strategia dom inuje z pew nością w Mrozie, pierwszej powieści B ern h ard a, gdzie odcięta od św iata au striack a wioska W eng stanow i p u n k t sk raj­ nej inten sy fik acji ludzkiej m izerii, który w łaśnie dzięki te m u zagęszczeniu może zostać p o traktow any jako prao b raz w szystkiego, co dzieje się gdzie indziej. N a rra ­ to r pow ieści m ów i w prost: „Weng to najb ard ziej p o n u ra m iejscowość, jaką kiedy­ kolw iek w id ziałem ” . I dalej:

R zeczyw iście przeraża m nie ta okolica, a jeszcze bardziej m iejscow ość zam ieszkana przez bardzo n isk ich , u łom n ych ludzi, których spokojnie m ożna nazw ać u p ośled zon ym i na u m y ­ śle. M ając przeciętn ie nie w ięcej n iż m etr czterd zieści w zrostu, snują się chw iejnym kro­ k iem pośród spękanych m urów i sie n i, sp łod zen i w alkoholow ym zam roczeniu. (s. 8-9)

Powieść, której akcję osadzono w tym p u n k cie intensyw ności, p o d w ielom a w zględam i zapow iada późniejsze dokonania B ernharda. Jeśli ta powieść o czymś w ogóle „opow iada”, to jest to h isto ria 27 d n i spędzonych w W eng przez b ez im ien ­ nego n a rra to ra , stu d e n ta medycyny. D o owej pon u rej w ioski wysłał go asystent szpitala w Schw arzach, gdzie n a rra to r odbywa p raktyki. C elem jego m isji jest ob­ serw acja udręczonego p sychicznie, pogrążonego w rozpaczy m alarza S traucha, b rata owego asystenta. Akcja pow ieści m a jed n ak ch a rak te r szczątkowy. Podobnie jak w szystkie późniejsze k siążki B ernharda, M róz w znacznym sto p n iu w ypełnia­ ją oszalałe, czasem niem al całkiem bełkotliw e, czasem zaś - by ta k rzec - n iep rzy ­ jem nie zrozum iałe m onologi oszalałego m alarza. Z an im jed n ak p rzyjrzę się trze m w iodącym obrazom , które o rganizują całą książkę, a także pozycji jej n arrato ra, w arto chyba zwrócić uwagę, co odróżnia M róz od pow ieści późniejszych. A lbo­ w iem w znacznym sto p n iu te w łaśnie elem enty decydują o tym , że powieściowy deb iu t B ern h ard a nie jest wcale jego n ajlepszą książką.

N a początek rzecz z pozoru drobna, lecz w istocie wcale niebagatelna: M róz p odzielony jest na rozdziały odpow iadające kolejnym dn io m w izyty stu d e n ta m e­ dycyny w W eng, prócz tego zaś w yróżniono kilka n iew ielkich cząstek opatrzonych ty tu łam i, ta k im i jak „H ałastra złodziei b y d ła ” czy „H istoria z w łóczęgą”, w osob­ ny ty tu ł w yposażony jest także frag m en t p rez en tu ją cy „M oje listy do asystenta S tra u ch a”, um ieszczony m iędzy ro zdziałem p rze d o statn im a ro zdziałem ostatnim . W Zaburzeniu, drugiej pow ieści B ern h ard a, pojaw ia się już tylko jeden śródtytuł, a m ianow icie „K siążę”, anonsujący m niej więcej w jednej trzeciej książki, że od­ tą d powieść należy do oszalałego arystokraty z zam k u H ochgobernitz4. P óźniej­ szych powieści nie przeryw ają już tego rodzaju cezury (wyjątkiem są obszerne książ­ ki Korrektur i Wymazywanie, obie podzielone na dwie części opatrzone ty tu ła m i)5. Podobnie rzecz m a się z po d ziałem na akapity. Choć w M rozie stosuje się ów p o ­ dział dość oszczędnie, jest on tu jak najb ard ziej obecny, p odobnie jak w p oczątko­ wej, przed-książęcej p a rtii Zaburzenia. Począwszy od trzeciej pow ieści, czyli

Kal-4 Zob. T. Bernhard Z a b u rzen ie, przel. S. L isieck a , C zy teln ik , W arszawa 2009.

5 Zob. T. B ernhard K o rrek tu r, S u hrkam p Verlag, F rankfurt am M ain 1988; tegoż

(5)

kw erk - a dokładniej rzecz biorąc począw szy od m o m en tu , gdy po k ilk u pseudo-

ak ap itach rozpoczynanych i dom ykanych trzykropkiem opowieść o szalonym K on­ radzie, k tó ry zam ordow ał swoją żonę, rozkręci się na d o b re6 - B e rn h a rd zarzuca już stosow anie akapitów , czym (wedle św iadectw a Sławy L isieckiej) przypraw ia o rozpacz tłum aczy, ci bow iem rychło odkryw ają, że p ro g ram W ord nie jest w sta­ nie opanow ać dłuższego te k stu niepodzielonego na akapity.

N ie są to spraw y błahe. Podział na rozdziały, cząstki oddzielone p u sty m i lin ij­ k am i czy w reszcie ak a p ity w prow adza p rzynajm niej cząstkow y ła d do rozszalałe­ go św iata m alarza S traucha, pozw ala utrzym ać choćby śladow ą perspektyw ę ze­ w nętrzną, a su m ien n e odliczanie d n i w ty tu łac h kolejnych rozdziałów jest jedną z ostatn ich , choć m oże cokolw iek rozpaczliw ych m eto d u trzy m an ia następstw a czasu w tym świecie, k tó ry bez tej m iary m ógłby całkow icie pogrążyć się w nie- ukieru n k o w an y m bełkocie. Zachow ując liniow y b ieg czasu, M róz zachow uje także pew ne cechy tradycyjnej pow ieści. Choć m onologii m alarza w ypełniają znaczną część książki, p rzetykane są - owszem, nieprow adzącym i raczej do niczego - wy­ p ad k a m i w świecie zew nętrznym wobec tych monologów. N a rra to r nie jest p o sta­ cią całkow icie szczątkow ą, obdarzony jest jako tak ą biografią, on i m alarz n ap o ty ­ kają w W eng k ilk a istotnych, choć zawsze b ez im ien n y c h p ostaci pobocznych - gospodyni, rakarz, inżynier, strażn ik - które n ie zam ieszkują w yłącznie m onolo­ gów w ariata. Tym czasem od m o m en tu , gdy powieść Zaburzenie ulegnie rad y k a ln e­ m u zab u rzen iu i zostanie opanow ana przez m onolog księcia S auraua, B ern h ard nie będzie już raczej czynił podobnych ustępstw na rzecz tradycyjnej stru k tu ry powieściowej. Rów nież w tym w ypadku w ydaje się, że owe ustępstw a pozw alają trzym ać w jako ta k ich ryzach szaleństw o, któ re później w sposób n ieokiełznany będzie hu lało po jego książkach. N ie w ydaje się, by te koncesje należały do zalet

M ro zu .

Jak się zdaje, pierw sza powieść B ern h ard a utrzy m an a jest też w innej tonacji niż znaczna część książek późniejszych. R ozw ażania n a rra to ra i m onologi m a la­ rza są raczej sm u tn e niż w ściekłe, co odróżnia je od ty rad w ypełniających późne pow ieści, takie jak Wycinka7, D aw ni mistrzowie8 czy Wymazywanie, ale też m onolog księcia z Zaburzenia. Ta zasadnicza różnica krystalizuje się w o dm iennym ch a ra k ­ terze samej n arrac ji i te ch n ik narracyjnych. Po pierw sze, jeśli nie liczyć drobnych urywków oraz - być m oże - nieco w iększego fra g m en tu p od koniec pow ieści, o k tó ­ rym jeszcze trzeba będzie to i owo pow iedzieć, M róz jest w łaściwie książką po zb a­ w ioną poczucia h u m o ru . W szczególności niem al całkow icie b rak tu ta j jeszcze najb ard ziej charakterystycznego zabiegu B ernhardow skiej prozy, k tóry g w aran tu ­ je efekt kom iczny, a k tóry w pełnej krasie pojaw i się dopiero w łaśnie w m onologu

6 Zob. T. Bernhard K a lk w e rk , przeł. E. D y cze k , M.F. N ow ak , O fficyn a W ydaw nicza, Ł ód ź 2010.

7 Zob. T. Bernhard W ycinka, przeł. M. M u sk ała, C zy teln ik , W arszawa 2011.

8 Zob. T. Bernhard D a w n i m istrzow ie, przeł. M . K ęd ziersk i, C zy teln ik , W arszawa

(6)

38

księcia. C hodzi m ianow icie o te c h n ik i pow tórzeniow e, owe obsesyjne, repetytyw - ne łańcuchy zdań, któ re w łaściw ie m ogłyby się n igdy nie kończyć i które od pew ­ nego m o m e n tu nie w yrażają już nic prócz gniew u m ówiącego na św iat, siebie i ję­ zyk9. Tutaj pow tarza się coś nie dlatego, że chce się to pow iedzieć raz jeszcze, lecz dlatego, że chce się to pow iedzieć choć raz p o rząd n ie - tyle, że to n igdy się nie udaje i dlatego trzeb a zacząć od nowa. M ów iący p ró b u je w ygarnąć, odpysknąć p rzerażającem u św iatu, zaraz jed n ak okazuje się, że mowa - w epchnięta n am do g ardła agenda tego św iata - nie m oże przynieść wyzwolenia. Jeśli n a rra to r a u to ­ biograficznego Chłodu usiłuje za w szelką cenę o dplunąć flegm ą z płuc, ludzie wy­ głaszający w książkach B ern h ard a swoje nieskończone przem ów ienia starają się odplunąć sam ą mową, która zalega im w gardle, za p ętlen i w repetytyw nych cy­ k lach pogrążają się więc w panice i f u r ii10. W M rozie jednak tych upiornych, a za­ razem arcyśm iesznych repetycji w łaściwie nie m a 11.

B ardziej m e la n c h o lijn y n iż w ściekły c h a ra k te r n a rra c ji m a n ifestu je się też - po d ru g ie - w liczn y ch fra g m en tac h złożonych ze zd a ń k ró tk ic h , a czasem b a r ­ dzo k ró tk ic h , skurczonych w ręcz do form rów now ażnikow ych, i to zarów no w roz­ w ażan iach n a rra to ra , jak i w m onologach m alarza. N ale ża ło b y tu zresztą zapew ­ ne przep ro w ad zić p rzy n a jm n ie j jedno ro zró żn ien ie. Je d n ą rzeczą byłyby zatem k ró tk ie , lecz p ełn e zd a n ia w yposażone w orzeczenie, czasem stw ierdzające p o d ­ stawowe fakty, czasem zu p e łn ie b ełkotliw e, u staw ione jedno za d ru g im , często słabo ze sobą pow iązane. Tak w ygląda w iele m onologów m a larza , n a rra to r zresz­ tą k o m e n tu je tę form ę w sposób n a d e r sugestyw ny. I ta k na p rzy k ła d mówi: „Jak lu d z ie sta rz y ślinę, ta k m a larz S tra u ch w ydziela swoje z d a n ia ” (s. 21). A w in ­

9 O to n iew ielk i fragm ent najbardziej braw urow ego, d w u stron icow ego passu su z Zaburzenia: „«O sobliw e, p o w ied zia ł Saurau, a m ów ię teraz o pew nej b łah ostce, która jed nak stanow i p ew ien fenom en: w c h w ili, k ied y ja zaczyn ałem m ów ić o p ow od zi, p ań sk i szan ow n y o jciec za czy n a ł m ów ić o p rzed sta w ien iu . P ańsk iego szanow nego ojca, im bardziej m n ie zaprzątała pow ódź, z każdą ch w ilą coraz bardziej zaprzątało p rzed staw ien ie. Ja m ów iłem o p ow od zi, a on m ów ił o p rzed staw ien iu ». M ój o jciec pow iedział: «Przez ca ły cza s m yślałem : ‘m u sisz m ów ić o p o w o d zi’, ale m ó w iłem o p rzed staw ien iu ». Saurau p ow ied ział: «A ja m ó w iłem o p ow od zi, n ie zaś o p rzed sta w ien iu , o czym b ow iem j a m iałem m ów ić tego d n ia , jeśli n ie o pow odzi!»”. Tegoż Z aburzenie, s. 131-132.

10 Zob. T. B ernhard Autobiografie, przeł. S. L isieck a , C zarne, W ołow iec 2011, s. 272-276.

11 Z w yjątk iem d w óch czy trzech k rótkich fragm entów . Jed en z n ich w ygląda następująco: „Co m nie najbardziej oburza, to n ieu sta n n e trzask an ie drzw iam i. To okropne trzaskanie d rzw iam i. Jak ciągłe w a len ie po głow ie! N ie ma rzeczy straszliw szej n iż d om , w którym stale trzaska się d rzw iam i. L u d zie trzaskają n im i z u p e łn ie b ezm y śln ie. To cech a lu d zi p ośled n iej w artości. N a ło g o w i trzaskacze d rzw iam i m ogą naw et człow iek a zabić. M ój d zień jest zepsuty, k ied y k toś trzaśnie d rzw iam i. A le tutaj w cią ż trzaskają d rzw iam i. N ie c h pan sob ie w yob razi, że jest pan zm u szo n y m ieszk ać w d o m u , w którym u sta w iczn ie trzaska się drzw iam i! W którym m ieszk ają n ałogow i trzaskacze d rzw ia m i!” (s. 80).

(7)

nym m iejscu , jeszcze m ocniej: „Jego z d a n ia są jak u d erz e n ia w ioseł, d zięk i k tó ­ rym p o ru sza łb y się n ap rz ó d , gdyby p rą d nie był tu ta k siln y ” (s. 210). W tym m e lan c h o lijn y m staccato zd a ń jest m oże coś z rozpaczliw ej p ró b y u sta le n ia ja ­ kichk o lw iek faktów i zap an o w an ia n a d tym , co nas otacza. Ale nasuw a się też in n a m ożliw ość, n iek o n iec zn ie zresztą w ykluczająca tę pierw szą. C zasem bow iem zdaje się, że m a larz m ów i k ró tk im i zd a n ia m i jak człow iek, k tó ry boi się, że gdy­ by pow iedział coś w ięcej, w y buchnąłby płaczem . D latego w ciąż i w ciąż m u si p rze­ rywać, w ciąż i w ciąż staw iać kropkę. C zasem je d n ak - to d ru g i elem en t ro zró ż­ n ie n ia - w tych k ró tk ic h zd a n ia c h zaczyna pobrzm iew ać nie tyle płacz, ile patos rozpaczy, k tó ry dochodzi do głosu zw łaszcza, choć n ie w yłącznie, w fo rm ach rów ­ now ażnikow ych („Na czerń. N a z im n ą c z e rń ”, s. 193). W ta k ic h m o m e n ta ch p rz e ­ k o n u ją ca n a rra c ja M rozu trą c i fałszem : oto bow iem n arrac y jn y p ato s su g eru je m ożliw ość dum n eg o trw an ia w obrębie tragicznej cezury, m ożliw ość d ystansu, w ydobycia się z o tc h ła n i m e lan c h o lii, k tó ra d o tą d w ydaw ała się w szech o g arn ia­ jąca. Być m oże zre sztą do tej sam ej k ateg o rii p rzy n a leż ą n ie lic zn e , lecz n a d m ie r­ ne poetyzm y („S kraje dróg kuszą do n ie rz ą d u ”, s. 13), k tóre rażą w pierw szej pow ieści B e rn h a rd a , a od k tó ry ch w olne są jego p ó źniejsze rzeczy. R ozpaczliw y św iat tej k sią żk i n ie p o w in ie n raczej pozostaw iać m iejsca na n a rra to rsk ie sm a­ kow anie ta k ic h p atety c zn y c h efektów.

Trzy zasadnicze obrazy d o m in u ją w całej tej narracji. Pierw szym z n ic h jest tytułow y m róz, w ym ienny z figurą zim na. W W eng p an u je straszliw e zim no, które „pożera w szystko”, m róz w zm aga się do p oziom u super- czy „ n a d -zim n a”. N ie przew iduje się tu w iększych opadów śniegu, raczej zam ieran ie w szystkich rzeczy pod b rze m ien iem m rozu, który spraw ia, że w szystko staje się kru ch e, w szystko się rozpada, ta k jak „zam arzniętego człow ieka m ożna rozłam ać jak krom kę czerstw e­ go c h leb a” (s. 224). M róz jest dla m alarza „najprzenikliw szym stan em n a tu ra l­ n y m ”, „najw iększą z praw d abso lu tn y ch ”, S trau ch „w idzi” zim no i gotów jest je zapisać (s. 231). M róz pozostaje też w szczególnej relacji z d rugą fu n d am e n taln ą figurą, a m ianow icie figurą „głowy” czy „m ózgu” . M alarz opisuje tę relację w spo­ sób jawnie sprzeczny, który od raz u w prow adza niejasność co do u k ła d u sił i do­ m in acji m iędzy św iatem a um ysłem . Z jednej strony zatem czytam y o niepow strzy­ m anej nap aści m rozu na m ózg m alarza:

C h o d źm y - p o w ied zia ł - jest zim n o . Z im n o w gryza się w środek m ózgu. G d yb y pan w ie ­ d zia ł, jak już d a lek o z im n o w gryzło się w mój m ózg. Ż arłoczn e zim n o , zim n o , które m usi m ieć krw aw y b ło n n ik , które m u si m ieć m ózg, w szystk o, z czeg o co ś p ow staje, m oże p o ­ w stać. [...] To ta licząca sob ie m ilia rd y tępo w ykorzystująca w szystk o turystyka zim n a w d ziera się w mój m ózg, to inw azja m rozu. (s. 230)

Z drugiej strony jednak m oże też być tak, że zim no generuje sam a głowa: „Gdyby tylko zim no ta k nie ciągnęło od dołu - pow iedział m alarz - od dołu: to okropne zim no, M arznę, bo m oja głowa odbiera ciału wszystko. W cale n ie jest zim no, a ja m arznę. C hoćbym się przykrył nie w iem jak, m a rz n ę ” (s. 257-258). Ale do tej dwo­ istości rola głowy m alarza w kosm osie M rozu z pew nością się nie ogranicza.

39

(8)

40

S tra u ch po d ziela obsesyjne zaaferow anie swoją głową czy sw oim m ózgiem z księciem z Zaburzenia (które m iało wręcz nosić ty tu ł „M ózg”) i K onradem z Kal-

kwerku. M ów i o swojej głowie n ie u sta n n ie rzeczy najbardziej zdum iew ające, ale

zwykle w sposób p rzykry zrozum iałe, ta k jak n iep rz y jem n ie jasne p o trafią być bełkotliw e wywody w ariata, dotykające m iejsc, których istn ien ie my, zdrow i, sta­ ram y się zataić p rze d sobą i światem . Głowa, która boli m alarza n ie u sta n n ie, cała jest w ielkim pasożytem na jego ciele. O dbiera m u ciepło, jest też dla niego p o ­ tw ornym ciężarem , atlasow ym brzem ien iem , na którego dźw iganie m alarz w swo­ im p rze k o n an iu w ydatkuje w szystkie siły. S trauch mówi:

Byw ają c h w ile , że n ie m ogę p o d n ie ść głow y. Taki to w ysiłek : d z ie s ię c iu n orm alnych lu d z i n ie zd o ła u n ie ść głow y, jeśli n ie są o d p o w ie d n io w y sz k o le n i. I n ie c h pan teraz pom yśli: m am siłę o d p o w ie d n io w y sz k o lo n y c h , m u sk u la rn y ch lu d z i, a żeb y m óc n ie k ie ­ d y u n ie ść głow ę. G dybym m ó g ł te s iły w yk orzystać dla sie b ie! W id z i p an, jak trw on ię sw oje siły na spraw ę b ezsen sow n ą: bo to p r z e c ie ż b e z s e n so w n e , u n o sić taką g łow ę jak m oja. G dybym ty lk o se tn ą cz ę ść tej siły m ó g ł za in w esto w a ć w sie b ie , tam , g d z ie b y to m ia ło w a g ę ... O b a liłb y m w sz y stk ie z a sa d y i w sz y stk ie tw ierd zen ia . S k u p iłb y m na s o ­ b ie całą ch w a łę d u ch o w eg o św iata. S etn a cz ę ść tej siły, a stałb ym się d ru g im S tw o rzy ­ c ielem ! (s. 39)

S tra u ch jest swoją głową, n ie u sta n n ie lęka się o swoją głowę, boi się, że n ią o coś zaw adzi - co b yłoby o tyle łatw iejsze, że głowa w ydaje m u się zaw sze ro zd ę­ ta, n ie w sp ó łm ie rn ie w ielka w p o ró w n a n iu z resztą ciała - a zarazem tej głowy n ie n aw id z i w łaśnie jako b rz e m ie n ia , jako n ap ięte g o do g ran ic m ożliw ości b a lo ­ n u , k tó ry należałoby w łaściw ie p rze k łu ć, by zluzow ać n iezn o śn e, bolesne n a p ię ­ cie, gdyby - jak sądzi m a larz - nie spow odow ałoby to raczej ro ztrz a sk a n ia jego nadzw yczaj tw ardej czaszki. W obec tych c ie rp ie ń odległe echo w yzw olenia, osiąg­ nięcia sta n u lekkości o feruje sztuczka, k tó rą p re z e n tu je S trauchow i p rzygodnie n a p o tk a n y aktor. Ten osobnik, którego chw ilowa obecność w prow adza n a ra z do k sią ż k i p o sm a k N ie tz sc h e a ń sk ie j opow ieści o Z a ra tu s trz e n ap o ty k ają ce g o na swojej drodze ro zm a ite alegoryczne figury, przew odzi n a jm n ie jsz e m u te atrow i św iata, k tó ry z kolei jest m oże B ern h ard o w sk im o d p o w ied n ik iem te a tru n ajroz- leglejszego, a m ia n o w icie K afkow skiego te a tr u z O klahom y. W k aż d y m razie b yłaby to p rz e strz e ń - być m oże ironicznego, bo i o partego jedynie na trik u - w yzw olenia od w łasnej głowy: na oczach zd um ionego m alarza sz tu k m istrz p o ­ w oduje, że jego głowa na m o m e n t po p ro stu z n ik a 12.

12 O d p o w ied n io ść m ięd zy n ajm n iejszym (B ernhardow skim ) a najrozleglejszym (K afkow skim ) teatrem św iata pozw ala d o strzec in terp retacja W altera B enjam ina, z g o d n ie z którą teatr z O k la h o m y jest p rzestrzen ią zb aw ien ia, gd zie gram y w p raw d zie sam ych sie b ie, ale n iesk o ń czo n y ciężar egzysten cji w y m ie n ia m y na lek k ość teatralnej roli. Zob. W. B enjam in F ra n z K a fka .

Z okazji dziesiątej rocznicy jego śm ierci, przeł. A. L ip szy c, w: Nienasycenie. F ilozofowie o K afce, red. Ł. M u sia ł, A. Z y c h liń sk i, ha!art, K raków 2011, s. 38-39

(9)

S trauch napotyka aktora podczas jednej ze swoich nieskończonych wędrówek po W eng i okolicach. M alarz zaszył się bow iem w jednym m iejscu, a zarazem - dręczony n iepokojem - nie przestaje łazić. W pew nym m om encie cytuje Pascala, którego czyta na okrągło: „N asza n a tu ra jest w ru c h u , całkow ity spokój jest śm ier­ c ią ” (s. 239). Ale jego w ędrów ki to tylko resz tk i życia, ru d y m e n ta rn y niepokój w m iejscu, ro zedrganie sam ego try b u osiadłego. Te w ędrów ki przyw odzą zresztą na m yśl b ezładne łażenie oszalałego Lenza z now eli Georga B üchnera, z którym udręczony m alarz w ogóle m a chyba to i owo wspólnego: dla jednego i drugiego życie - i sam o pow ietrze, k tóre S trau ch określa m ia n em „strasznego żelaza” (s. 137) - jest „n ieu n ik n io n y m ciężarem ”13. Te peregrynacje pozostają też w osobli­ wym zw iązku z obsesją S traucha na p u n k cie własnej głowy. To z pew nością n ie p o ­ kój w m ózgu każe m u wciąż w ędrow ać, lecz zarazem m alarz rozczula się n a d swo­ im i cien k im i nóżkam i, któ re m uszą dźwigać tę rozdętą, ciężką głowę („wyglądam jak napęczniały owad na cienkich nog ach ”, s. 80, m ów i te n nowy Samsa, który jakim ś dziw nym sposobem zn alazł się poza dom em rodzinnym ). Przez pew ien czas m alarz cierp i z pow odu b ó lu nogi (n arra to r-le k arz nie m a w ątpliw ości, że jego przyczyną są n ie u sta n n e wędrów ki) i jest p rze k o n an y o istn ie n iu p o ta jem n e­ go zw iązku, a w ręcz tożsam ości zw iązku m iędzy bólem głowy a b ólem nogi. Jest to te n sam ból, który przelew a się z głowy k u nodze i z pow rotem : kiedy m alarz ch o ­ dzi, boli go noga, kiedy siada, zaczyna boleć go głowa. Piękny p arad o k s polegałby więc na tym , że niespokojne chodzenie tym czasow o uw alnia S traucha od b ólu gło­ wy (tożsam ego chyba po p ro stu z przyrodzonym niep o k o jem życia), ale wówczas brzem ię samej głowy - przy n ajm n iej w jego p rze k o n an iu - w ywołuje ból w nodze, co z kolei u tru d n ia m u ch o d z en ie14!

O bsesja S traucha na p u n k cie własnej głowy m a też w ym iar agresywny, m o r­ derczy. W dwóch pokrew nych snach m alarz fan tazju je o n apaści swojej głowy na otaczający świat, zwłaszcza zaś otaczających go ludzi. W pierw szym z n ic h głowa

13 G. B ü ch n er L en c, przeł. K. Iłłak ow iczów na, A x is M u n id , W arszawa 2011, s. 36. Ś ciśle rzecz biorąc cięża r pow ietrza w ła śc iw ie u n ie m o ż liw ia już na k o n iec w ędrów ki Lenza: „O berlin c h c ia ł go przykryć, L enc jed nak w ie lc e ż a lił się, że to w szystk o takie cię ż k ie , takie ciężk ie! N ie p rzyp u szcza, b y m ó g ł w o g ó le ch o d zić, teraz dop iero od czu w a olb rzym i cięża r p ow ietrza” (tam że, s. 34-35).

14 Te zw iązk i rzucają być m oże św iatło na sły n n y fragm ent z B ü ch n erow sk iego

L enza: „S zed ł coraz dalej z zu p e łn ą o b o ję tn o ścią , to w d ó ł, to zn ó w pod górę;

nic m u n ie za leża ło na drodze. Z m ęcze n ia nie o d czu w ał, c h w ila m i tylko b yłb y w o la ł m óc iść na g ło w ie ” (G. B ü ch n er L e n z , s. 7). Taka w ędrów ka w y elim in o w a ła b y m oże ow ą Bernhardow ską d ia lek ty k ę b ólu i dała p raw dziw e u k o jen ie, które nie b yłob y śm iercią. Bo chyba tylko o u k o jen iu m arzą Strauch i L enz, n ie zaś o w y zw o licielsk im , absurdalnym akcie poetyckiej in w ersji, którą odw ołu jąc się do tego fragm entu z B ü ch n era starał się o p isa ć Paul Celan: „K to c h o d zi na głow ie, m oi P aństw o - kto ch o d zi na g ło w ie, ten ma pod sobą n ieb o jako o tc h ła ń ” (P. C elan P ołudnik, przeł. A. K opacki, „L iteratura na Ś w ie c ie ” 2010 nr 1-2,

(10)

42

rozdym a się „i to tak, że krajo b raz p o ciem niał o kilka sto p n i” (tak jakby nabiegłe krw ią oczy w spuchniętej głowie w idziały wszystko w ciem niejszych barw ach), a n a­ stępnie stacza się ze wzgórza, p rzygniata w ielu ludzi, pow ala drzewa, a na koniec spoczywa w w ym arłym krajobrazie: „M oja duża głowa leżała w m artw ej k ra in ie ” (s. 34). W drugiej fantazji S trauch siedzi w gospodzie, w której rozgrywa się znaczna część powieściowej akcji, i czuje nagle, jak jego głowa rozdym a się, w ypełnia całe pom ieszczenie, w szystkie postacie pow ieści (choć, osobliwe, nie m a w śród nich n arrato ra) rozgniatając o ściany na m iazgę. „P łakałem , bo pozabijałem w szyst­ k ic h ” (s. 261). N astęp n ie głowa, obaw iając się, że się udusi, stara się rozw alić ścia­ ny, ale pow ietrze nie napływ a. W reszcie głowa kurczy się, m alarz obserw uje po ­ tw orną b reję złożoną z lu d z k ich resztek. A potem wszyscy pojaw iają się na nowo i wszystko jest tak, jak daw niej.

Z arazem głowa m alarza w ydaje m u się niebyw ale w rażliw a. S tra u ch m ów i w pew nym m om encie, że boli go każda myśl i każde postrzeżenie, uderzające od zew nątrz lub od w ew nątrz jego głowę. W m istrzow skim , p rzerażającym fragm en­ cie m ówi też: „Na pew no zna p a n te n hałas, kiedy śm ierteln ie trafio n e zwierzę pada na posadzkę szlachtuza. G óry są nagle ta k blisko, że człowiek m yśli, iż zaw a­ dzi o nie m ózgiem ” (s. 171). Tak jakby groza odgłosu padającego zw ierzęcia wy­ staw iała m ózg na zra n ien ie najzw yklejszym postrzeżeniem czy też spraw iała, że po p ro stu cały św iat w ali m alarza w łeb. Głowa odbiera zresztą jako cios każdy akt sam ego S traucha: „Za każdym razem , kiedy dotykam laską ziem i, w ybijam sobie d ziurę w głow ie” (s. 244). Tak jakby m ocą dziwnego zaw inięcia wszystko na p o ­ w ierzchni ziem i działo się na pow ierzchni głowy.

Gdybyśmy, m ając na uw adze w szystkie te cząstkowe doniesienia o głowie m a­ larza, zechcieli zaryzykować jakieś ogólniejsze sform ułow anie, być m oże należa­ łoby pow iedzieć rzecz n astępującą. Głowa S traucha nie jest po p ro stu kaw ałkiem m a te rii sąsiadującym z resztą m a terialnego świata, nie jest też po p ro stu figurą jego n iem aterialnego um ysłu. N ależy raczej w yobrazić sobie najpierw , że oto m am y do czynienia z całkow icie solipsystycznym um ysłem , dla którego świat to tylko stru m ie ń u kazujących m u się im presji, bez żadnego sam odzielnego istnienia; w n a ­ stępnym k ro k u jed n ak m usielibyśm y w yobrazić sobie, że te n solipsystyczny um ysł ze swoim i n ie m aterialn y m i im p resjam i zostaje ścięty m rozem i ulega gwałtownej m a terializacji. W ówczas um ysł staje się tym , co S trauch określa m ia n em głowy, a głowa ta odbiera swoje zm aterializow ane im presje jako coś, co go boli, atakuje i co rodzi w n im agresywną wolę w ym azania całego tego św iata, p rzy czym - w łaś­ n ie dlatego, że m am y tu do czynienia raczej z m aterializacją solipsyzm u niż z m a­ terializ m e m po p ro stu - w szystko w ydaje się nieskończenie blisko nieskończenie w rażliwej głowy. Jeśli sędziego S chrebera napastow ały pro m ien ie słoneczne, S trau ­ cha atak u ją zm rożone w rażenia. I jeśli dla S chrebera słońce w iązało się z figurą ojca-lekarza i Boga, będąc też zasadniczym p u n k te m fan tazji hom oseksualnych, jest rzeczą charakterystyczną, że świat S traucha pozostaje całkow icie aseksualny i pozbaw iony figury ojcowskiej: lekarzem jest tu tylko starszy b rat, k tóry - inaczej n iż w świecie S chrebera - n ie jest naw et słabszą w ersją ojca. S trau ch to Schreber

(11)

w świecie bez ojca, gdzie ce n traln e słońce i jego prześladow cze p ro m ie n ie zastę­ p u je w szechobecny, lecz rozp ro szo n y m róz i ścięte m rozem , zm aterializo w an e im presje solipsysty15.

Trzecim zasadniczym obrazem zarządzającym pierw szą pow ieścią B ernharda jest obraz psa. Psy są w szechobecne w u niw ersum tej k siążki i to, rzecz ciekawa, na dwa sposoby. Po pierw sze zatem , są tu obecne fizycznie, choć - jak zauważa sam S trau ch - nigdy ich nie widzim y, a często je słyszymy. Często zresztą z okien gospody nic nie w idać, poza ścianą ciem ności. Za to psie u ja d an ie - ta k i ty tu ł nosi zresztą jeden z niew ielkich fragm entów k siążki - słychać b ardzo w yraźnie. Jedyny raz, gdy pies napraw dę pojawia się w po b liżu n arra to ra , te n słyszy tylko zza drzw i u p ad e k zw ierzęcego cielska na podłogę. To dość przerażający m om ent, w którym potw ierdzają się podejrzenia m alarza, że m ianow icie gospodyni gotuje na obiad psie mięso: n a rra to r słyszy rozm owę kobiety z jej kochankiem , rakarzem , który w łaśnie przyniósł jej w p lecaku m artw ego psa i wywala go na podłogę; „Jaki ładny p ie s” (s. 219), m ów i tam ta. Po drugie, n ie u sta n n ie do psów przyrów nuje się inne rzeczy i istoty, zwłaszcza, choć nie w yłącznie, ludzi. C ały czas okazuje się, że ktoś z tego czy innego pow odu podobny jest do psa, zachow uje się lub porusza w psi sposób, zasługuje więc na to, by mówić o n im , że jest „jak p ie s”. Jeśli Józef K. um ierał „jak p ie s”, ludzie w W eng żyją jak psy, choć ich życie jest tylko rozciąg­ n ięty m w czasie zdychaniem . W pew nym m om encie naw et sam n a rra to r okazuje się podobny do psa spuszczonego ze smyczy, szczególnie zajm ująca jest jednak relacja m iędzy psim un iw ersu m a m alarzem S trauchem - przez to zaś po części i m otyw em głowy.

M alarz, jak sam zaśw iadcza, n ie n aw id z i psów i ich u ja d a n ia . To u ja d a n ie a ta ­ k u je jego m ózg, ale - zapew nia S tra u ch - z pom ocą m ózgu m ożna w ystąpić p rz e ­ ciw ta k ie m u u ja d a n iu . Z d rugiej je d n a k strony, on sam p rzy p o m in a n arrato ro w i psa „pozostaw ionego p rzez swego p a n a ” (s. 208), p ojęcia jego języka, oddającego pulso w an ie m ózgu, „z h arm o n iz o w an e” są w edle n a rra to ra z p sim szczekaniem . Być m oże nie m a nic dziw nego w tej dw oistości. W szystko to n ie tu ta j w ogólnym sp sien iu , m a larz sam pog rążo n y jest p rzecież w tym św iecie, czy raczej te n świat jest św iatem jego głowy, więc jego proces p rzeciw św iatu jest b e z n a d z ie jn ą p ró b ą zaszczekania tego, co sam o u jada. Ja k je d n a k ro zu m ieć owo m igrow anie m otyw u psa z p o rz ą d k u p o ró w n a n ia na po zio m fizyczny (dok ład n ie: po zio m słuchu)? T ru d n o orzec, ale być m oże dałoby się zaryzykow ać h ip o te zę , że m am y tu do

15 Zob. S. F reud Psychoanalityczne uw agi o autobiograficznie opisanym p rzy p a d k u paranoi

(dem entia paranoides), p rzeł. R. R eszk e, w: tegoż, C harakter a erotyka, przeł.

R. R eszk e, D . R ogalsk i, W yd aw n ictw o KR, W arszawa 1996, zw łaszcza s. 127-145. F reud łą c z y postać lekarza Schrebera, jego starszego brata i n iższej p o sta ci bóstw a ze Schreberow skiej teo lo g ii. P ow yższe sform u łow an ia zaw d zięczam rozm ow ie, jaką od b yłem z K rzysztofem W olań sk im i A gatą B ielik -R o b so n p od czas sym p ozju m zorgan izow an ego p rzez U n iw ersy tet M uri im . Franza K afki, a p o św ięc o n e g o k w estii istn ie n ia życia p ozaak ad em ick iego. O bojgu in terlok u torom serd eczn ie d zięk u ję za

(12)

44

cz ynienia z k o lejnym p o sz erze n iem zasady m a teria listy czn e g o solipsyzm u: z ja ­ w iska zm ysłow e i poró w n an ia lą d u ją na jednym i tym sam ym p oziom ie rzeczy, k tó re b o m b a rd u ją głowę m a larza . To przyb liży ło b y n as m oże do właściw ej od p o ­ w iedzi na b ard z iej zasad n icze p y ta n ie o to, jak i w ogóle sens m a ów p si motyw. O czyw ista odpow iedź głosiłaby, że chodzi tu ta j o pow szechne sp sien ie św iata, jego - zliteralizo w an e, zm ate rializo w an e m rozem - zejście na psy. To jasne. Ale w szechobecność i ró żnorodność p sic h poró w n ań m ogłyby n asu n ąć m yśl, że pies n ie „oznacza” tu ta j w cale jednej rzeczy, lecz jest czym ś w ro d za ju uniw ersaln ej fig u ry nieto żsam o ści każdej rzeczy z sobą sam ą. Być m oże zm rożony św iat zm a­ terializo w an y ch zjaw isk b o m b a rd u jący c h solipsystyczną głowę jest spsiały także w ta k im sensie, że nic nie jest sobą, że w szystko jest ro zed rg an e, p rze su n ięte, p rzem ieszczone w zm aterializo w an y m p o ró w n an iu , n ie u sta n n ie w strząsane psim u ja d an ie m .

I w łaśnie te n straszny świat obserw uje b ezim ien n y s tu d e n t medycyny. Ów czło­ w iek otw iera szereg lekarzy zaludniających kosm os B ernharda. Idzie tu jednak o szereg dw oisty czy wręcz o dwa odrębne szeregi. Z jednej strony lokow ałby się w łaśnie n a rra to r M rozu, ojciec n arra to ra Zaburzenia czy n a rra to r upiornej b ajk i „W iktor Szajbus” 16. Z drugiej strony zaś - lekarze z p ism autobiograficznych czy

Bratanka Wittgensteina17. T rudno orzec, w którym z tych szeregów lokuje się b ra t

m alarza S traucha, w zorow any być m oże na bracie sam ego B ernharda. Pierwszy szereg to lin ia racjonalistów i scjentystów p rze p ełn io n y c h chyba au tentycznym w spółczuciem , zarazem jed n ak b ezrad n y ch wobec przytłaczających cierp ień tego świata, a czasem w ręcz b ezpośrednio w ystaw ionych na niebezpieczeństw o z jego strony. D ru g i szereg to lin ia istot pyszałkow atych, ignorantów uosabiających gro­ teskowe przek o n an ie człowieka, że m oże poradzić sobie z cierp ien iem i śm iercią. Ta podw ójność w ydaje m i się isto tn a, pokazuje bow iem , że B ern h ard , owszem, drw i z lu d zk ich wysiłków zm ierzających do u p o ran ia się z cierp ien iem , a zarazem się z n im i solidaryzuje, w ystawia je na pośm iew isko, a zarazem n ie u zu rp u je sobie stanow iska poza św iatem tych, którzy te w ysiłki podejm ują.

P odobnie jak n a rra to r Zaburzenia, n a rra to r M rozu przy jm u je na siebie grozę tego św iata jako odbiorca straszliw ego m onologu cen traln ej postaci, m onologu, k tóry jest reakcją na trau m aty z u jąc ą rzeczyw istość i p róbą sam oobrony, lecz choć zdolny jest odsłonić - i w tym sensie oskarżyć - tę rzeczyw istość, za spraw ą p o ­ tw ornego w spólnictw a języka ze św iatem nie m oże dać m ów iącem u w yzw olenia, lecz wciąga go coraz głębiej w rozpacz i szaleństw o. N a działan ie tych wywodów, n ad e r dw uznacznych w swoich skutkach, n a rra to r w ystaw iony został przez kogoś trzeciego - przez b ra ta m alarza, k tó ry najw yraźniej chce un ik n ąć tego b rze m ie­ nia; po trosze p rzypom ina to pom ysł ojca n a rra to ra Zaburzenia, by zabrać ze sobą syna na obchód, choć w tym w ypadku te n trzeci także w ysłuchuje szalonego m o­

16 Zob. T. B ernhard W iktor Szajbus, „K w artalnik A ry sty cz n y ” 2009 nr 3, s. 61-65.

17 Zob. T. B ernhard B ra ta n ek W ittgensteina, przeł. M . K ęd ziersk i, O ficyna Literacka, K raków 1997.

(13)

nologu, na k tó ry w szakże jest już być m oże uodporniony. N a rra to r M rozu stara się w ypełnić swoją m isję obserw atora, a p rzy okazji być m oże zdystansow ać się wobec zgubnego w pływ u m onologów m alarza - obronić się p rze d tym w pływ em - dzięki czynności, której obraz raz po raz przyw oływ any jest w dziele B ernharda: dzięki pisaniu. W arto zresztą zaznaczyć, że także sam m alarz stara się coś zapisywać w swo­ ich „zeszytach zm yśleń” czy „zm yślonych k siążk ach ”. N a rra to r sądzi, że sporo by zyskał na d o tarciu do n ich , w innym m iejscu jed n ak inform uje się nas jednoznacz­ nie, że S trau ch - ta k jak K onrad z Kalkwerku - nie jest w stanie nic napisać, gdy tylko bow iem siada do p isan ia, głowa zaczyna m u pękać. G dyby udało m u się coś napisać, skończyłby m oże z u ja d an ie m tego świata. Z am iast tego p o te n cja ln ie zb a­ w iennego p isan ia, m am y tylko opętańczy obraz m ózgu jako w ykolejonego tekstu: „Mój m ózg poszedł do sk ła d u ” (s. 276).

W tej sytuacji pisze jedynie n arrator. O jego aktyw ności pisarskiej dow iaduje­ m y się trzech rzeczy. Po pierw sze, przez cały czas p o bytu w W eng, n a rra to r nie p o trafi napisać listu do rodziny, w którym poinform ow ałby swoich b liskich, gdzie się znalazł i co się z n im dzieje. Po drugie, nocam i zapisuje to, co w ydarzyło się w ciągu dnia i co usłyszał od S traucha - d w ukrotnie daje się n am całkiem jed n o ­ znacznie do zrozum ienia, że tym , co czytamy, są w łaśnie owe zapiski. Po trzecie, pisze sześć listów do b ra ta S traucha, któ re ulokow ano w tekście m iędzy p rze d ­ o sta tn im a o sta tn im rozdziałem . To w łaśnie w tych listach jedyny raz w tej pow ie­ ści n apraw dę dochodzi do głosu B ernhardow ski, u p io rn y hum or: czytając te listy obserw ujem y bow iem , jak n a rra to r coraz b ardziej ulega w pływom szalonego m a ­ larza, a coraz bard ziej gm atw ająca się p lą ta n in a jego d y sk u rsu wywołuje efekt kom iczny. N a rra to r jest zresztą św iadom tego w pływ u i także w głów nym tekście daje wyraz poczuciu, że m alarz n im zaw ładnął, że te ra z on, stu d e n t, m yśli jego szalonym i p orów naniam i, że - ta k w liście do b rata m alarza - został zredukow any do roli pro jek to ra, w k tóry ta m te n wsuwa swoje zdania.

N a rra to r Zaburzenia p ró b u je p o d koniec książki zapisać fragm enty m onologu księcia i w te n sposób zapanow ać n a d jego przem ożnym wpływem . N ic z tego nie w ychodzi, m onolog dosłow nie go zalewa. N a rra to r M rozu pisze, jak się zdaje, od początku, ale i jem u na niew iele się to zdaje. F in ał pow ieści jest jed n ak zask ak u ­ jący i dziw aczny. O to d w u d ziesteg o siódm ego d n ia n a rr a to r pisze: „ M ate riał o S trau ch u (w m ojej pam ięci) jest ogromny. N o tatek tyle, ile zdołałem zrobić. M ogę chyba złożyć ra p o rt” (s. 281). W krótce potem jednak, po dłu g im passusie, w k tó ­ rym S trau ch daje wyraz swojej nienaw iści do psów oraz w ielkiej rek a p itu la cji ob­ razów z całego pobytu, n a rra to r stw ierdza n araz co następuje:

D zisiaj był n a jz im n iejszy d z ie ń i nap isałem do szpitala, żeb y m i przysłali zim o w y płaszcz, bo jeszcze zam arznę. I książk ę K oltza [w sp om n ian ą w cze śn iej, p o św ięc o n ą chorobom m ózgu - przyp. A .L .], bo nie m yślę o w y jeźd zie. Teraz n ie m ogę w yjech ać. W ciąż te sam e drogi, to zacisk a się jak stryczek i ch ło sz cze m yśli. N a stole leży teraz za czę ty list do m ojego brata i mój H en ry Jam es [narrator w z ią ł go do W eng za m ia st K olta - przyp. A .L .], którego n ie d łu g o doczytam do końca. (s. 284)

(14)

46

W szystko w skazuje na to, że chłopak oszalał, że ostatecznie po d d ał się stru m ie n io ­ wi szalonej m ow y m alarza i teraz po p ro stu zostanie w W eng na wieki. F ak t, że tylko b ra t S traucha wie o m isji n arra to ra , czyni chłopaka id ealn ą ofiarą - chyba że n a rra to r zdoła dokończyć i wysłać list do swojego b rata , co jed n ak w ydaje się m ało praw dopodobne. N ie dziwi nas zatem , że chw ilę później głos m a znow u m alarz ze swoją bełkotliw ą mową. Z dum iew ające jest jed n ak to, że zaraz po tem czytam y - i w te n gwałtowny, pośpieszny sposób kończy się ta książka:

W róciw szy do S ch w arzach , p rz e c z y ta łe m w „ D e m o k ra tis c h e s V o lk sb la tt” : „G. S trauch z W., bez zaw odu, zaginął w czw artek ubiegłego tygodnia na teren ie gm iny Weng. Poszukiw ania zaginionego, w których b rała rów nież u dział ża n d a r­ m eria, trzeba było przerw ać z pow odu n ieu stan n ej śnieżycy” . W ieczorem tego sa­ m ego dn ia zakończyłem m oją p raktykę szp italn ą i w yjechałem z pow rotem do sto­ licy, by kontynuow ać studia (s. 287-289).

C zyli jed n ak u dało m u się wyrwać z Weng? Kiedy? D w udziestego ósmego dnia? Później? Czy m u siał ta k gw ałtow nie urwać i wyjechać, bo przeczytał swój ostatni zapis i zrozum iał, że to o sta tn i m om ent na ucieczkę p rze d w łasnym szaleństw em ? N a rra to r uratow ał się, a m alarz uw olnił się od b rzem ien ia swojej głowy. Być może nic lepszego n ie m ogło się wydarzyć. Ale ostentacyjna gwałtowność tego zakoń­ czenia n ad a je m u po trosze n ie re aln y charakter. Czy to się napraw dę zdarzyło? Czy to tylko desperacka fantazja o ucieczce, k tó rą w o sta tn im p rzebłysku św iado­ m ości snuje nieszczęsny stu d e n t, uw ięziony w m roźnym u n iw ersu m solipsystycz- nego psiogłowca? O baw iam się, że to całkiem możliwe. Być m oże więc d iab li bio rą zarówno bohatera, jak i n arrato ra powieści. Pozostaje wszakże pew ien stabilny i sta­ b ilizu jący zapis - sam a książka zatytułow ana M róz - a także, być m oże, ktoś, kto n ie istnieje poza tekstem , ale w yłania się, w ytrąca zeń jako osobliwie realne, kom ­ pozytowe w idm o obu ofiar tego św iata, odróżnione od n ic h w łaśnie dzięki sku­ tecznem u zapisow i, jako p odm iot obdarzony lokalną stabilnością: au to r T hom as B e rn h a rd 18.

18 Te o sta tn ie h ip o tez y zaw d zięczam po części rozm ow ie, jaką od b yłem z Paw łem M o ścick im (U M FK ).

(15)

Abstract

Adam LIPSZYC

The In s titu te o f Philosophy and Sociology o f th e Polish Academ y o f Sciences (W a rs z a w a )

M aterialistic solipsism o r investigations o f a cynocephalus

T h e article deals w ith th e relation b e tw e e n th e m ind, w o rld and narrative in T hom as Bernhard's first novel, Frost (19 6 3 ). T h e a u th o r identifies Bernhard as a w r ite r w h o presents his co n tin ge n t locality as a p o in t o f th e w o rld 's intensified m onstrosity. H aving analysed the narrative strategies, basic figures, th e n a rra to r's position and images o f th e w ritin g process as such th e a u th o r discusses Frost in relation to Bernhard's la te r w o rk s in o rd e r to describe th e situation o f th e subject in th e w o rld o f th e novel. This w o rld is characterised as a reality o f th e "m aterialistic solipsism," a space o f m aterialised im pressions w h ic h traum atise th e protagonist w h o , in tu rn tries to defend him self against th e w o rld in his endless m onologues. His narrative is highly ambiguous: it destroys th e n a rra to r w h o is struggling to m aster th e w o rld in th e v e ry act o f w riting.

Cytaty

Powiązane dokumenty

że w dwóch doświadczeniach nie stwierdzono takiego efektu. W ydalanie azotu z moczem, orientacyjny wskaźnik metabolizmu białka, nie zmieniał się w czasie

stały przyniesione przez lądolód, częściowo także przez dryfujące góry lodowe, zarówno z północnej i południowej części Półwysou An- tarktycznego, jak

Stroszenie szczeciny i kolców przez jeżozwierza a fry ­ kańskiego i am erykańskiego poprzedza atak, służąc do odstraszenia oponenta lub napastnika: towarzyszą mu

A utorow i niniejszego arty k u łu , specjaliście z dziedziny fizjologii i biochemii porównawczej, jako pierwszem u udało się odkryć konkretne drogi oddziaływ ania

Biosynteza RNA odbywa się w oparciu o inform ację zaw artą w sekwencji nukleotydów długich łańcuchów DNA, a dla syntezy białka niezbędna jest inform acja,

Gdy zwierzę dotknie strzępek grzyba, otrze się o nie, ze strzępek wydziela się szybko krzepnący śluz, do którego przykleja się zw

Rozdz III

N atura człowieka, człow ie- czeństwo, choć posiada walor powszechności (jest taka sam a we wszystkich ludziach), je st fo rm ą substancjalną człow ieka i może